Tu i tam - Hubert Klimko-Dobrzaniecki - ebook
37,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Tu i tam" to zbiór felietonów pisanych od kilkunastu lat przez Huberta Klimko-Dobrzanieckiego do miesięcznika „Odra”. Do wydania książkowego autor zdecydował się wybrać te, które są świadectwem jego życiowej i artystycznej drogi. Od 33 lat mieszka poza Polską, ale utrzymuje stały kontakt z ojczyzną. Stąd tytuł tego tomu, w którym oprócz spostrzeżeń i refleksji dotyczących życia w Anglii, Holandii, na Islandii czy w Austrii znalazły się też zapiski natury ogólniejszej. Jak przystało na dobrego felietonistę Klimko-Dobrzaniecki pisze subiektywnie, emocjonalnie, a czasem nawet tendencyjnie i prowokacyjnie. W swoich opiniach jest krytyczny, posługuje się szyderstwem i ironią, wywołuje u czytelników emocje, skłania ich do myślenia i sformułowania własnego zdania na poruszane tematy. Nie stroni też od powagi, która ujawnia się zwykle przy okazji trudniejszych wspomnień. Stwarza również okazję do prześledzenia niektórych wątków przewijających się w powieściach, a mających źródło w zdarzeniach opisanych w felietonach.

Dla wielu miłośników twórczości pisarza nie lada gratką będzie odkrycie jego kolejnego talentu, a mianowicie Hubert Klimko-Dobrzaniecki jest też całkiem niezłym rysownikiem, o czym świadczą ilustracje jego autorstwa uzupełniające teksty w tym zbiorze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 248

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opieka re­dak­cyjna: MO­NIKA SZEW­CZYK
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: ANNA KO­ŁAT
Ko­rekta: BE­ATA WY­RZY­KOW­SKA, AGATA NO­CUŃ
Pro­jekt okładki i opra­co­wa­nie gra­ficzne: KA­TA­RZYNA KACZ­MA­REK
Zgod­nie z art. 4 Dy­rek­tywy 2019/790/UE oraz od­po­wied­nimi prze­pi­sami kra­jo­wymi ni­niej­szym za­strze­gamy prawo do wy­łą­cze­nia z eks­plo­ata­cji tek­stów i da­nych (TDM) dla ce­lów in­nych niż ba­daw­cze w od­nie­sie­niu do ma­te­ria­łów znaj­du­ją­cych się w tej pu­bli­ka­cji. Wy­ko­rzy­sty­wa­nie tych ma­te­ria­łów w ra­mach dzia­łań TDM jest nie­do­zwo­lone.
Co­py­ri­ght © text and il­lu­stra­tions by Hu­bert Klimko-Do­brza­niecki 2024 For the Po­lish Edi­tion © 2025, Noir sur Blanc, War­szawa
ISBN 978-83-7392-985-2
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Nota edy­tor­ska

Tek­sty za­miesz­czone w ni­niej­szym to­mie są au­tor­skim wy­bo­rem fe­lie­to­nów, które pier­wot­nie uka­zy­wały się w ru­bryce „Pe­ry­skop” na ła­mach mie­sięcz­nika „Odra” w la­tach 2012–2024.Na po­trzeby wy­da­nia książ­ko­wego zo­stały pod­dane po­now­nemu opra­co­wa­niu i wpro­wa­dzono w nich liczne zmiany.

Wstęp

Nie pa­mię­tam już, kiedy oso­bi­ście po­zna­łam Hu­berta Klimko-Do­brza­niec­kiego. Z pew­no­ścią było to jed­nak pod­czas jed­nej z im­prez li­te­rac­kich, któ­rych urok koń­czy się, kiedy się koń­czy wy­dol­ność wą­troby. Na pewno też w owym cza­sie Hu­bert miesz­kał już na Is­lan­dii, ale czę­sto wpa­dał do Pol­ski. Choć swoją pierw­szą książkę, zbiór po­ezji, wy­dał na ob­czyź­nie, także w an­giel­skiej i is­landz­kiej wer­sji ję­zy­ko­wej, to już ko­lejne opu­bli­ko­wał w kraju, mu­siał więc pie­lę­gno­wać kon­takt i z oj­czy­zną, i z pol­sz­czy­zną.

Do­sko­nale za to pa­mię­tam, jak ze­tknę­łam się z twór­czo­ścią Hu­berta... Otóż w 2003 roku jego książkę – de facto pro­za­tor­ski de­biut wy­dany w ro­dzin­nej ofi­cy­nie – pod­rzu­cił mi Ka­rol Ma­li­szew­ski, nie­oce­niony oj­ciec chrzestny już chyba se­tek pol­skich pi­sa­rzy. (...) Ka­rol zo­sta­wił ad­res, a po­tem wy­sła­łem mu swoje wy­po­ciny, z py­ta­niem, czy warto da­lej... To on za­chę­cił mnie do pi­sa­nia[1] – od­no­to­wał Klimko-Do­brza­niecki w Ko­ły­sance dla wi­sielca, re­la­cjo­nu­jąc nie­do­szłe spo­tka­nie au­tor­skie w cze­skim Bro­umo­vie, na które znany kry­tyk li­te­racki się wy­brał, bo miesz­kał w po­bliżu, choć oczy­wi­ście po dru­giej stro­nie gra­nicy. Re­ko­men­da­cja Ka­rola i mój ów­cze­sny wielki za­pał do po­szu­ki­wa­nia no­wych ta­len­tów li­te­rac­kich spra­wiły, że z miej­sca prze­czy­ta­łam zbiór opo­wia­dań Sta­cja Bie­lawa Za­chod­nia, pew­nie gdzieś tam – za dia­bła so­bie nie przy­po­mnę gdzie – na­pi­sa­łam parę cie­płych słów, bo mi się spodo­bał, i za­cho­wa­łam na­zwi­sko au­tora w pa­mięci. Trzy lata póź­niej wy­do­by­łam je z niej dzięki dyp­ty­kowi po­wie­ścio­wemu Dom Róży. Krýsu­vik, który przy­niósł Klimko-Do­brza­niec­kiemu no­mi­na­cję do Nike i roz­głos.

Na pewno nie jest to jed­nak taki roz­głos, na jaki za­słu­guje. Nie­wąt­pli­wie au­tor Fis­har­mo­nii stał się od tej pory roz­po­zna­wal­nym, po­waż­nym i tłu­ma­czo­nym na ję­zyki obce „pa­nem pi­sa­rzem”, który aby pu­bli­ko­wać, nie mu­siał się już ucie­kać do sa­mo­dziel­nego fi­nan­so­wa­nia lub ak­cji crowd­fun­din­go­wych. Nie mu­siał też spe­cjal­nie za­bie­gać o za­pro­sze­nia na im­prezy li­te­rac­kie, jako fe­lie­to­ni­sta za­go­ścił m.in. w opi­nio­twór­czej „Po­li­tyce”, za­czął otrzy­my­wać sty­pen­dia twór­cze. Jest au­to­rem po­wie­ści, zbio­rów opo­wia­dań, ksią­żek dla dzieci oraz sce­na­riu­szy. Nie zy­skał jed­nak sta­tusu gwiazdy. Czy też mó­wiąc ina­czej: nie stał się gwiazdą w ta­kim sen­sie, w ja­kim poj­muje się to dzi­siaj, w erze do­mi­na­cji me­diów spo­łecz­no­ścio­wych. Spra­wiły one, że tra­dy­cyjne formy pro­mo­cji – typu wy­wiady w czo­ło­wych me­diach czy spo­tka­nia au­tor­skie – zo­stały za­stą­pione przez au­to­pro­mo­cję. Chcąc nie chcąc, mu­szą ją upra­wiać na­wet ci, któ­rzy wy­chwa­la­nia sa­mych sie­bie or­ga­nicz­nie nie zno­szą. Je­śli bo­wiem nie będą opo­wia­dać, jacy są fajni i zdolni, prze­padną w tłu­mie tych, któ­rzy uwiel­biają ten aspekt by­cia zna­nym twórcą.

Wspo­mi­nam o tym, bo Hu­bert wciąż trwa przy po­sta­no­wie­niu, żeby trzy­mać się z dala od Fa­ce­bo­oka, Tik-Toka, ser­wisu X czy In­sta­grama. Co bu­dzi nie­ja­kie zdzi­wie­nie, bo gdy spoj­rzy się na wiele jego zdjęć, np. to za­miesz­czone na okładce Sta­cji Bie­lawa Za­chod­nia, na któ­rym jest po­ma­lo­wany jak ar­le­kin – co mocno in­try­guje i za­pada w pa­mięć – to wy­daje się, że pi­sarz ma wszel­kie pre­dys­po­zy­cje do roli in­ter­ne­to­wego show­mana. Naj­wy­raź­niej jed­nak wy­biera miej­sce na ubo­czu, nie w tym zna­cze­niu, że ma­ni­fe­stuje skrom­ność i dy­stans do me­diów i czy­tel­ni­ków, lecz w tym sen­sie, że do­cho­wuje wier­no­ści tra­dy­cyj­nym spo­so­bom au­to­pre­zen­ta­cji oraz woli, by re­kla­mo­wał go ktoś inny. In­nymi słowy: pra­gnie to ro­bić na wła­snych za­sa­dach.

Jed­nym z ta­kich „ubo­czy” jest wro­cław­ski mie­sięcz­nik „Odra”, w któ­rym od wrze­śnia 2011 roku pi­sarz re­gu­lar­nie pu­bli­kuje swoje fe­lie­tony, w ru­bryce opa­trzo­nej ty­tu­łem „Pe­ry­skop”. A że ja pra­cuję w re­dak­cji „Odry” od dwu­dzie­stu już lat, to wła­śnie przy tej oka­zji wresz­cie le­piej po­zna­łam Hu­berta i jako pi­sa­rza, i jako czło­wieka.

Ist­nie­jąca od 1961 roku „Odra” była kie­dyś po pro­stu jed­nym z wielu pe­rio­dy­ków kul­tu­ralno-spo­łecz­nych, na­to­miast od dwu­dzie­stu lat na­leży do grupy pism ob­ję­tych spe­cjal­nym pa­tro­na­tem Mi­ni­ster­stwa Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego. W związku z tym stała się pi­smem do­to­wa­nym, czyli – nieco żar­to­bli­wie rzecz uj­mu­jąc – zo­stała za­li­czona do grupy me­diów za­byt­ko­wych. To for­malna kwa­li­fi­ka­cja mie­sięcz­nika, który dziś przez czy­tel­ni­ków bywa na­zy­wany ra­czej pi­smem ni­szo­wym, w od­róż­nie­niu od ma­in­stre­amo­wych dzien­ni­ków czy ty­go­dni­ków. Co owa ni­szo­wość i zwią­zany z nią nie­duży na­kład ozna­cza dla fe­lie­to­ni­sty? Oczy­wi­ście mocno ogra­ni­czoną liczbę czy­tel­ni­ków. Z pew­no­ścią nie­po­rów­ny­walną z tą, jaką przy­cią­gali au­to­rzy, któ­rzy pro­wa­dzili swoje ru­bryki w naj­bar­dziej po­pu­lar­nych me­diach. Tacy jak przede wszyst­kim Ste­fan Ki­sie­lew­ski – przez trzy­dzie­ści lat za­miesz­cza­jący swoje fe­lie­tony na ła­mach „Ty­go­dnika Po­wszech­nego”, czy Je­rzy Pilch pu­bli­ku­jący co ty­dzień naj­pierw w „Ty­go­dniku Po­wszech­nym”, po­tem w „Dzien­niku”, a na ko­niec w „Po­li­tyce”. Inna sprawa, że działo się to w cza­sach, gdy obo­wią­zy­wała jesz­cze re­guła, którą w 1999 roku tak zde­fi­nio­wała me­dio­znaw­czyni Ja­nina Fras: Do­bry fe­lie­to­ni­sta bar­dzo przy­słu­guje się re­dak­cji – na­wią­zuje bo­wiem i utrwala związki ko­mu­ni­ka­cyjne mię­dzy ga­zetą i czy­tel­ni­kami[2]. Pi­szę „obo­wią­zy­wała”, gdyż i to zmie­niły me­dia spo­łecz­no­ściowe: te­raz wła­ści­wie każdy au­tor utrwala owe związki, je­śli czy­tel­nicy mogą sko­men­to­wać jego tekst na fo­rum in­ter­ne­to­wym po­łą­czo­nym z da­nym pi­smem.

Z jed­nej strony, pu­bli­ko­wa­nie fe­lie­tonu w ni­szo­wym pi­śmie wiąże się z ho­no­ra­rium, które nie za­pew­nia ani utrzy­ma­nia, ani na­wet odro­biny spo­koju fi­nan­so­wego, chyba że prze­ło­żyć to na ra­chu­nek za In­ter­net czy ko­mórkę. Z dru­giej strony, pi­sa­nie dla tego ro­dzaju me­dium ozna­cza pełną swo­bodę wy­po­wie­dzi (na­wet je­śli, do czego jesz­cze wrócę, nie za­wsze są one zgodne z po­glą­dami i prze­ko­na­niami re­dak­cji) i brak wiel­kiej pre­sji czasu. Wiąże się to wresz­cie z moż­li­wo­ścią do­pro­wa­dze­nia do per­fek­cji ga­tunku, który wcale nie jest ła­twy, jak chcą wie­rzyć dzie­siątki chęt­nych au­to­rów zgła­sza­ją­cych się do re­dak­cji „Odry” z pro­po­zy­cją luź­nych dy­wa­ga­cji na te­maty do­wolne.

Cy­to­wana już Ja­nina Fras po­daje de­fi­ni­cję fe­lie­tonu, która jak są­dzę, za­cho­wała pełną ak­tu­al­ność. Au­torka pi­sze, że te­ma­tyka fe­lie­tonu jest wręcz nie­ogra­ni­czona – choć tekst po­wi­nien do­ty­czyć spraw ak­tu­al­nych i bli­skich od­bior­com. Fe­lie­to­ni­sta może pi­sać oso­bi­ście, su­biek­tyw­nie, emo­cjo­nal­nie, a na­wet ten­den­cyj­nie. W swo­ich opi­niach ma prawo być kry­tyczny i nie­spra­wie­dliwy. Może pro­wo­ko­wać, wy­stę­po­wać jako znawca ja­kie­goś za­gad­nie­nia lub rzecz­nik wy­bra­nej idei. Fe­lie­tony są zwy­kle za­pra­wione żar­tem, szy­der­stwem, iro­nią, ale cza­sami także po­wagą; mogą być prze­śmiew­cze albo pełne em­fazy.

Bez dwóch zdań idea co­dzien­nych „luź­nych dy­wa­ga­cji na te­maty do­wolne” nie jest obca Hu­ber­towi, my­ślę jed­nak, że bar­dziej za­leży mu na re­gu­lar­nym ćwi­cze­niu formy i do­sko­na­le­niu jej pre­zen­ta­cji w ogra­ni­czo­nej licz­bie zna­ków. To rzecz ja­sna prost­sze, gdy sta­wia na chwyty re­to­ryczne i bawi się w wy­li­czanki, które może za­koń­czyć w do­wol­nym miej­scu, re­zy­gnu­jąc z czę­ści sko­ja­rzeń. Wśród fe­lie­to­nów opu­bli­ko­wa­nych w „Od­rze” – ale już nie w tym zbio­rze, do któ­rego z woli au­tora tra­fiły je­dy­nie tek­sty zwią­zane z ak­tu­al­nymi wy­da­rze­niami – są oczy­wi­ście tek­sty o po­li­tyce. Uczci­wie przy­znaję, że spo­śród wszyst­kich fe­lie­to­nów te, w któ­rych jest mowa o sy­tu­acji w opusz­czo­nym przed laty kraju, po­do­bają mi się naj­mniej. I nie w tym rzecz, że po­glądy Hu­berta od­bie­gają od po­glą­dów dość zgod­nej pod tym wzglę­dem re­dak­cji, lecz ra­czej o to, że zbli­żają się do po­glą­dów wielu Po­lo­nu­sów, któ­rzy nie biorą pod uwagę wszyst­kich niu­an­sów ży­cia w daw­nej oj­czyź­nie, nie śle­dzą pil­nie co­dzien­nych do­nie­sień, nie za­uwa­żają, z kim mi­mo­wol­nie wcho­dzą w przy­mie­rze itp., co skut­kuje nie­jaką krót­ko­wzrocz­no­ścią. Nie­mniej jed­nak, na­wet je­śli nie­spra­wie­dliwy ko­men­tarz fe­lie­to­ni­sty po­wo­duje obu­rze­nie czy iry­ta­cję, z de­fi­ni­cji ma on do niego prawo. Na­wia­sem mó­wiąc, jesz­cze w 2015 roku o po­li­tyce mó­wiło się in­nym ję­zy­kiem, to zna­czy bar­dziej sub­tel­nym, zniu­an­so­wa­nym, iro­nicz­nym, a nie to­por­nym i za­wie­ra­ją­cym ataki per­so­nalne. Mimo wszystko in­nym, bo – tu po raz trzeci i ostatni od­wo­łam się do znaw­czyni te­matu – w każ­dym wy­padku może to być, jak pi­sze Ja­nina Fras, ję­zyk po­toczny, so­czy­sty, sty­li­za­cja hi­sto­ryczna, gwa­rowa lub śro­do­wi­skowa, a na­wet post­mo­der­ni­styczne po­mie­sza­nie sty­lów.

Zde­cy­do­wana więk­szość tek­stów Do­brza­niec­kiego to jed­nak mi­nia­tury pro­za­tor­skie, które warto prze­ana­li­zo­wać pod wie­loma ką­tami. Ten pierw­szy, który się na­tu­ral­nie na­rzuca, ma cha­rak­ter ge­ne­alo­giczny. Uważny czy­tel­nik z pew­no­ścią znaj­dzie w fe­lie­to­nach kilka wąt­ków bę­dą­cych za­po­wie­dzią póź­niej­szych po­wie­ści bądź opo­wia­dań, w któ­rych zo­staną one nie tylko roz­wi­nięte, lecz także mocno prze­two­rzone. Te, które wy­ko­rzy­stują ten sam wą­tek, nie są do sie­bie bliź­nia­czo po­dobne. Weźmy na przy­kład hi­sto­rię z psem, która naj­pierw zo­stała na­szki­co­wana w jed­nym z fe­lie­to­nów, by w wer­sji znacz­nie bar­dziej dra­ma­tycz­nej zna­leźć się w Fis­har­mo­nii.

Inna kwe­stia – która po­winna za­in­te­re­so­wać nie tylko wiel­bi­cieli pi­sa­rza, lecz także kry­ty­ków – to kwe­stia osa­dze­nia jego utwo­rów w li­te­ra­tu­rze eu­ro­pej­skiej. Bli­ska jest mu li­te­ra­tura is­landzka, do któ­rej czę­sto się od­wo­łuje, na­to­miast ra­czej obca – au­striacka, co wnio­skuję na pod­sta­wie tego, że w za­sa­dzie nie robi do niej alu­zji. Czo­łowi pi­sa­rze Au­strii, jak El­friede Je­li­nek czy Tho­mas Bern­hard, nie kryli kry­tycz­nego na­sta­wie­nia do swo­jego kraju i jego spo­łe­czeń­stwa, więc ne­ga­tywne na­sta­wie­nie przy­by­sza z Pol­ski można uznać za bar­dzo au­striac­kie w swo­jej an­ty­au­striac­ko­ści. Bez wąt­pie­nia jed­nak au­tor Rze­czy pierw­szych naj­bar­dziej ko­cha li­te­ra­turę Czech i Sło­wa­cji, co mam na­dzieję bę­dzie wi­doczne i w tym wy­bo­rze fe­lie­to­nów. Klimko-Do­brza­niecki wie­lo­krot­nie daje do zro­zu­mie­nia, że jest za­uro­czony li­te­ra­turą na­szych są­sia­dów, czer­pie z niej wzory i od­daje jej hołd, po­świę­ca­jąc swoje tek­sty ta­kim pi­sa­rzom, jak: Ja­ro­slav Ha­šek, Bo­hu­mil Hra­bal, Ka­rel Ča­pek czy Ota Pa­vel, oraz ich dzie­łom, które przy­nio­sły au­to­rom nie­śmier­tel­ność. Oprócz li­te­ra­tury wielbi też au­tor cze­skie oby­czaje i piwo, dla­tego chęt­nie wraca do obu po­łą­czo­nych kie­dyś kra­jów. Ni­gdy w nich nie miesz­kał, więc siłą rze­czy oba po­zna­wał z do­skoku – jako tu­ry­sta.

Od­kąd Hu­bert Klimko-Do­brza­niecki w 1991 roku po­sta­no­wił wy­je­chać z Pol­ski, po­miesz­ki­wał czas ja­kiś w An­glii i Ho­lan­dii, po­tem przez de­kadę (1997–2007) na Is­lan­dii, by na­stęp­nie osiąść w sto­licy Au­strii, gdzie ra­czej nie za­mie­rza zo­stać do końca ży­cia. Pew­nie dla­tego, że Au­stria nie na­leży, eu­fe­mi­stycz­nie rzecz uj­mu­jąc, do jego ulu­bio­nych miejsc, czemu dał wy­raz w dwóch książ­kach: Sa­mot­ność (2015) i Niech żyje śmierć! (2021) oraz licz­nych opo­wia­da­niach, przede wszyst­kim tych za­miesz­czo­nych w to­mie Por­no­gar­ma­żerka. To jed­nak do­wo­dzi, że miej­sce, któ­rego nie lubi, jest dla niego ogrom­nie in­spi­ru­jące. Po­dob­nie jak Is­lan­dia, do któ­rej raz po raz wraca pa­mię­cią, i po­dob­nie jak Pol­ska, do któ­rej wła­ści­wie bez prze­rwy przy­jeż­dża – je­śli Wie­deń ma ja­kieś za­lety, to są nimi nie­wielka od­le­głość do Klim­ko­wych wysp szczę­śli­wych i do­sko­nała ko­mu­ni­ka­cja. Wszyst­kie te kraje, w któ­rych pi­sarz zo­sta­wił cząstkę swo­jej du­szy, od­bi­jają się w jego twór­czo­ści. Przy czym to wła­śnie w fe­lie­to­nach naj­le­piej wi­dać, że Klimko-Do­brza­niecki nie jest już je­dy­nie Po­la­kiem, „na­tu­ra­li­zo­wa­nym” Au­stria­kiem czy by­łym Is­land­czy­kiem – ale Eu­ro­pej­czy­kiem utoż­sa­mia­ją­cym się z Cze­chami i oka­zu­ją­cym głę­boką em­pa­tię Gre­kom albo spo­tka­nym w Au­strii oby­wa­te­lom by­łej Ju­go­sła­wii. I tym eu­ro­pej­skim szny­tem, umie­jęt­no­ścią swo­bod­nego po­ru­sza­nia się po co­dzien­no­ści, hi­sto­rii i oby­cza­jo­wo­ści wielu państw Sta­rego Kon­ty­nentu wy­róż­nia się nie tylko spo­śród fe­lie­to­ni­stów, lecz także spo­śród pol­skich pi­sa­rzy w ogóle.

Dość ty­pową sy­tu­acją dla wielu lu­dzi pióra jest upra­wia­nie wielu za­wo­dów, które z jed­nej strony za­pew­niają środki do ży­cia, a z dru­giej dają bez­cenne do­świad­cze­nie – można je spo­żyt­ko­wać w póź­niej­szych dzie­łach. Tak jest rów­nież w przy­padku Hu­berta Klimko-Do­brza­niec­kiego, który za­nim stał się li­te­ra­tem, za­ra­biał na ży­cie jako bar­man, ku­charz, ro­bot­nik rolny czy pie­lę­gniarz w domu opieki. Je­śli wziąć pod uwagę dzie­dziny, w któ­rych się kształ­cił, można po­wie­dzieć, że sta­rał się zo­stać teo­lo­giem, fi­lo­zo­fem i fi­lo­lo­giem is­landz­kim, choć osta­tecz­nie ukoń­czył or­ga­ni­za­cję pro­duk­cji fil­mo­wej i te­le­wi­zyj­nej na Wy­dziale Ra­dia i Te­le­wi­zji Uni­wer­sy­tetu Ślą­skiego. Po wy­da­niu wielu ksią­żek au­tor roz­po­czął także stu­dia dok­to­ranc­kie w szkole fil­mo­wej w Ka­to­wi­cach. O wszyst­kich tych wcie­le­niach z pew­no­ścią gdzieś u au­tora prze­czy­tamy i bę­dziemy czuli, że on do­sko­nale wie, o czym pi­sze. W do­datku ma w pa­mięci jesz­cze tyle wy­da­rzeń, że z pew­no­ścią nie za­brak­nie mu po­my­słów. A je­śli na­wet, rze­czy­wi­stość na­tych­miast pi­sa­rzowi po­może i pod­su­nie ja­kiś ab­sur­dalny dy­le­mat...

Czy jego fe­lie­tony są oso­bi­ste? Tak, a ich nar­ra­tora można utoż­sa­miać z au­to­rem, choć opo­wia­dane przez niego przy­gody nie­ko­niecz­nie mają ści­sły zwią­zek z tym, co na­prawdę prze­żył, do czego jesz­cze wrócę. Czy tek­sty te są emo­cjo­nalne i ten­den­cyjne? Na­tu­ral­nie, co wiąże się wła­śnie z ich oso­bi­stym cha­rak­te­rem oraz tym, że Hu­bert Klimko-Do­brza­niecki nie za­kłada żad­nej ma­ski i nie od­grywa żad­nej szcze­gól­nej roli, chyba że spon­ta­nicz­nie włą­cza się do te­atru ży­cia. Wła­ści­wie to włą­cza się no­to­rycz­nie i z wielką ochotą. Zwłasz­cza gdy ja­kaś sy­tu­acja wy­daje mu się za­bawna, a że ce­chuje go ol­brzy­mie po­czu­cie hu­moru, ta­kich sy­tu­acji jest nie­skoń­cze­nie wiele i trzeba przy­znać, że pi­sarz do­sko­nale po­trafi od­dać ich ko­mizm, za­ra­ża­jąc czy­tel­nika śmie­chem. Tak więc jego fe­lie­tony są jak na­leży za­pra­wione żar­tem, iro­nią, szy­der­stwem, ale zda­rzają się też dra­ma­tyczne i wzru­sza­jące, kiedy do­ty­czą przy­ja­ciół, któ­rzy na­gle ode­szli z tego świata, przy­gnę­bia­ją­cych epi­zo­dów z dzie­ciń­stwa czy miejsc utra­co­nych – jak ulu­biona knajpka w Pra­dze.

Czy wresz­cie by­wają to tek­sty ten­den­cyjne i pro­wo­ka­tor­skie? Jak naj­bar­dziej, więc co naj­mniej kil­ka­na­ście razy zży­ma­łam się w du­chu na au­tora, który pod­da­wał moją to­le­ran­cję na­prawdę cięż­kiej pró­bie. I na­dal pod­daje, bo w jed­nej rze­czy Hu­bert wręcz się lu­buje, mia­no­wi­cie w je­dze­niu mięsa, pod­czas gdy ja je­stem zde­kla­ro­waną we­ge­ta­rianką. To lu­bo­wa­nie się pi­sa­rza po­lega na sąż­ni­stych, nie­zwy­kle sen­su­al­nych opi­sach je­dze­nia, z któ­rych naj­bar­dziej za­padł mi w pa­mięć znaj­du­jący się w Fis­har­mo­nii opis przy­go­to­wy­wa­nia i je­dze­nia go­lonki w wie­deń­skim Schwe­izer­hau­sie. Wspa­niały li­te­racko, lecz dla mnie nie­strawny w od­bio­rze. Po­dob­nie jak sam już ty­tuł książki, którą Klimko-Do­brza­niecki na­pi­sał wspól­nie z Grze­go­rzem Kas­depke – Kró­lik po is­landzku. Gdy au­tor mi ją ofia­ro­wał, aż się wzdry­gnę­łam. To oczy­wi­ście tylko jedna z jego pro­wo­ka­cji, która wielu osób może zu­peł­nie nie po­ru­szać. Trzeba jed­nak przy­znać, że nie tylko w swo­jej mię­so­żer­no­ści au­tor jest kon­se­kwentny i po­zo­staje wierny so­bie.

***

Boże Na­ro­dze­nie – biały pu­szy­sty śnieg, ocze­ki­wa­nie na pre­zenty z je­dy­nego sklepu za­baw­kar­skiego w oko­licy. Tylko raz w roku po­ja­wiały się w nim praw­dziwe za­bawki. Szcze­gól­nie po­szu­ki­wane były au­tka na re­so­rach i tylko ro­dzice wy­brań­ców mo­gli je ku­pić po zna­jo­mo­ści. Sprze­daw­czyni wie­działa do­brze, że je­śli ja­kimś le­kar­skim dzie­ciom zo­stawi pod ladą kil­ka­dzie­siąt au­tek oraz kilka in­nych za­ba­wek za­chod­niej pro­duk­cji, bę­dzie kie­dyś mo­gła li­czyć na lep­szą opiekę w szpi­talu, a może na­wet zo­sta­nie pry­wat­nie zba­dana, za darmo. Mama była uparta, uda­wało jej się wy­stać dla mnie pod cho­inkę jedno ko­lo­rowe au­tko[3] – po­czą­tek pierw­szego opo­wia­da­nia, które znaj­duje się w de­biu­tanc­kim zbio­rze Sta­cja Bie­lawa Za­chod­nia, mógłby być rów­nie do­brze po­cząt­kiem gru­dnio­wego od­cinka „Pe­ry­skopu”. A cy­tuję go tu­taj, by po­ka­zać nie tylko to, że styl pi­sa­rza za­sad­ni­czo się nie zmie­nił, lecz także to, że więk­szość jego fe­lie­to­nów za­li­czyć można do prozy, z ca­łym do­bro­dziej­stwem in­wen­ta­rza, z pra­wem do uży­wa­nia ar­ty­stycz­nego ję­zyka, ko­lo­ry­zo­wa­nia i swo­bod­nej in­ter­pre­ta­cji fak­tów. Jest to ko­lejna ce­cha róż­niąca jego cykl od wielu cy­kli fe­lie­to­ni­stycz­nych, ja­kie po­wstały i wciąż po­wstają.

Ow­szem, jak każdy sza­nu­jący się ko­men­ta­tor rze­czy­wi­sto­ści, Hu­bert Klimko-Do­brza­niecki re­ago­wał na nią; w swoim cy­klu wy­po­wia­dał się na te­mat ma­so­wego mor­der­stwa na wy­spie Utoja, pan­de­mii czy wojny w Ukra­inie. Zde­cy­do­wana więk­szość hi­sto­rii jed­nak – zresztą ma­jąca rów­nież hi­sto­ryczny kon­tekst – to hi­sto­rie, które się Hu­ber­towi przy­tra­fiły i które na ła­mach „Odry” przy­brały po­stać nie­wiel­kich form pro­za­tor­skich: no­wel, ob­raz­ków, szki­ców. Naj­pierw au­tor mu­siał się zmie­ścić w ob­ję­to­ści czte­rech ty­sięcy zna­ków, li­czo­nych ze spa­cjami, póź­niej – po zwięk­sze­niu czcionki w pi­śmie – w for­ma­cie o dwie­ście zna­ków mniej­szym. To nie­wiele, ale dzięki temu pi­sarz na­uczył się dys­cy­pliny i pil­no­wa­nia okre­ślo­nej liczby zna­ków; trzeba przy­znać, że zro­bił z tych zna­ków do­sko­nały uży­tek.

I wła­śnie od­kry­cie, jak fan­ta­stycz­nie ra­dzi so­bie z ogra­ni­czoną ob­ję­to­ścią, spra­wiło, że jesz­cze bar­dziej do­ce­ni­łam jego twór­czość oraz za­czę­łam uważ­niej przy­glą­dać się tej nie­zwy­kłej umie­jęt­no­ści kon­den­sa­cji, którą po­siada i która czyni z niego mi­strza ga­tunku.

Tak się szczę­śli­wie zło­żyło, że au­tor wy­brał do tego tomu mój ulu­biony tekst, opu­bli­ko­wany w czerwcu 2013 roku i za­ty­tu­ło­wany Głosy. Szczę­śli­wie, bo wła­śnie na jego przy­kła­dzie chcia­ła­bym po­ka­zać kunszt pi­sa­rza, je­śli cho­dzi o do­ko­ny­wa­nie skró­tów i kre­śle­nie su­ge­styw­nych ob­ra­zów za po­mocą le­d­wie kilku nie­dłu­gich zdań czy wręcz paru słów. Z góry przy tym prze­pra­szam, je­śli nie uda mi się unik­nąć spo­ile­ro­wa­nia. Nie da się jed­nak za­de­mon­stro­wać czy­jejś tech­niki bez po­ka­za­nia me­tod, ja­kie zo­stały za­sto­so­wane. Zresztą nie będę prze­są­dzać sprawy z góry...

Jak już sy­gna­li­zo­wa­łam, więk­szo­ści tek­stów, które tra­fiły do ru­bryki „Pe­ry­skop”, nie można na­zwać ty­po­wymi fe­lie­to­nami i wła­śnie do ta­kich hy­bryd ga­tun­ko­wych za­li­czy­ła­bym Głosy. To kartka z dzien­nika, do­ty­cząca 2010 roku, opis po­bytu re­zy­den­cjal­nego w Cen­tre Dépar­te­men­tal de Rési­dence d’Ecri­va­ins Eu­ro­péens Villa Mont-Noir na te­re­nie Flan­drii we Fran­cji, gdzie pi­sarz pra­co­wał nad po­wie­ścią Grecy umie­rają w domu oraz gdzie miał oka­zję spo­tkać się i za­przy­jaź­nić z grecką pi­sarką Ersi So­ti­ro­po­ulos. W swo­jej la­pi­dar­nej re­la­cji Klimko-Do­brza­niecki opo­wiada o bli­sko­ści gra­nicy z Bel­gią i o szpi­talu dla ner­wowo cho­rych. I o Dniach Gre­cji w sto­licy re­gionu Lille, gdzie do­cho­dzi do spo­tka­nia z rów­nie wielką, co na­chalną fanką twór­czo­ści Ersi i mi­ło­śniczką ję­zyka grec­kiego. Ko­bieta robi na fe­lie­to­ni­ście dość oso­bliwe wra­że­nie zwłasz­cza z po­wodu stroju, nie­po­zo­sta­wia­ją­cego wiele wy­obraźni.

Mija pe­wien czas, sty­pen­dium zbliża się do końca: (...) Sie­dzę w sa­lo­nie – cią­gnie re­la­cję pi­sarz – piję her­batę i pa­trzę przez ogromne prze­szklone drzwi pro­wa­dzące na ta­ras. Je­stem zu­peł­nie sam. Ersi mu­siała skró­cić po­byt. Za ta­ra­sem jest kil­ku­me­trowa skarpa, a po wy­so­kiej ścia­nie pną się dzi­kie róże. Wy­da­wa­łoby się, że to na­tu­ralny mur nie do prze­brnię­cia, ale nie dla ta­jem­ni­czej ko­biety spo­tka­nej w Lille. Pi­sarz naj­pierw sły­szy, a po­tem wi­dzi i jest to wi­dok, któ­rego nie spo­sób za­po­mnieć...

Czy in­truzka fak­tycz­nie wy­glą­dała tak, jak ją opi­sał au­tor Gło­sów? Nie mam po­ję­cia, ale to, w jaki spo­sób ją opi­sał, tkwi w mo­jej gło­wie do­bre je­de­na­ście lat i wciąż drę­czy mnie za­gadka, czy to wy­my­ślił, zde­mo­ni­zo­wał czy może fak­tycz­nie opi­sał ob­raz, który go szcze­rze prze­ra­ził? Cztery ty­siące zna­ków ze spa­cjami, a w nich Klimko-Do­brza­niecki zdo­łał za­wrzeć nie tylko ge­nialną ramę do tek­stu, lecz także jakże ty­pową dla sie­bie wy­li­czankę skła­da­jącą się głów­nie z ku­li­na­riów. Nie od­daje ona cha­rak­teru mia­sta sły­ną­cego przede wszyst­kim ze wspo­mnia­nego już szpi­tala, ale za­wiera co naj­mniej kilka ste­reo­ty­pów i sym­boli, ja­kie ko­ja­rzy się z Fran­cją: Miej­sco­wość nie sły­nie z musz­tardy, wina, tru­fli, ża­bich udek, ko­la­bo­ra­cji z Niem­cami, se­rów, pasz­te­tów, ko­nia­ków, szam­pan­ków czy in­nych ostryg... Niby więc Fran­cja zo­stała tu po­trak­to­wana po ma­co­szemu, lecz dzięki temu jed­nemu, do­sko­nale prze­my­śla­nemu zda­niu po­czu­łam mnó­stwo jej sma­ków, a jed­no­cze­śnie przy­po­mnia­łam so­bie, co ta­kiego Fran­cuzi mają na su­mie­niu. Ła­kom­stwo i wy­ty­ka­nie wad na­ro­do­wych – to cały Hu­bert.

Po prze­śle­dze­niu choćby ta­kiego wła­śnie do­wodu na pi­sar­ską klasę Klimko-Do­brza­niec­kiego, i kil­ku­dzie­się­ciu in­nych, po­zo­staje wy­ko­rzy­stać wie­dzę wy­nie­sioną z lek­tury jego krót­kich form przy czy­ta­niu dłuż­szych utwo­rów i w pełni de­lek­to­wać się tymi niu­an­sami, chwy­tami, które – bez zna­jo­mo­ści klu­cza – można by­łoby prze­oczyć.

Marta Mi­zuro

Gdy­nia cal­ling

Czasy były cięż­kie. Pol­ska szara, głodna ko­lo­rów błą­kała się gdzieś mię­dzy ro­bie­niem so­bie jaj z ko­muny a stra­chem, że owa ko­muna ni­gdy nas nie opu­ści. Ale przy­cho­dziły wa­ka­cje i pań­stwo oraz ro­dzice za­czy­nali dzia­łać w dwóch kie­run­kach. Pół­noc – po­łu­dnie i po­łu­dnie – pół­noc. Dzieci z po­łu­dnia kraju je­chały po cenny jod na pół­noc, a dzieci z pół­nocy wy­sy­łano na po­łu­dnie, w góry, żeby so­bie po­ha­sały, po nie­rów­nym po­ła­ziły, schu­dły i po­ma­rzyły o po­łu­dnio­wej za­gra­nicy, czyli Cze­cho­sło­wa­cji. Je­stem z po­łu­dnia, więc wy­sy­łali mnie nad mo­rze. Bę­dąc tam, też ma­rzy­li­śmy o za­gra­nicy, o tej lep­szej, o Skan­dy­na­wii. Wi­dzia­łem i sły­sza­łem pi­ja­nych Szwe­dów, wie­dzia­łem, że mają kupę kasy, a w Pol­sce tam­tych cza­sów na­wet pro­sty dwu­me­trowy drwal z rudą brodą był mi­lio­ne­rem. Ob­ser­wo­wa­łem ich uważ­nie. Czu­łem, że są z in­nego świata – świata, w któ­rym brak pa­pieru to­a­le­to­wego oraz in­nych pod­sta­wo­wych rze­czy to czy­sta fik­cja. Za­zdro­ści­łem im bez­tro­ski, zdro­wej cery, ład­nych ubrań i tego, że choć cią­gle cho­dzili na bani, Mi­li­cja Oby­wa­tel­ska omi­jała ich sze­ro­kim łu­kiem. Wia­doma sprawa, de­wi­zowy gość to był ktoś, kto miał tych de­wiz zo­sta­wić jak naj­wię­cej. Na­wet gdyby si­kał w miej­scach pu­blicz­nych, pa­trzono by na niego przez palce.

Moja mama na­le­żała do osób po­tra­fią­cych łą­czyć przy­jemne z po­ży­tecz­nym, to­też jeź­dziła na ko­lo­nie ze mną. Ści­ślej pi­sząc, to ja jeź­dzi­łem z nią. Była na­uczy­cielką i w cza­sie wa­ka­cji do­ra­biała jako wy­cho­waw­czyni, przy oka­zji za­bie­ra­jąc wła­snego syna naj­pierw do Gdań­ska na ulicę Po­lanki, gdzie obec­nie re­zy­duje naj­sław­niej­szy elek­tryk świata, a po­tem też do Gdań­ska, ale na Przy­mo­rze, gdzie przy­jeż­dża­li­śmy wraz z in­nymi dziećmi z Dol­nego Ślą­ska. Szkoła, w któ­rej sta­cjo­no­wa­li­śmy, znaj­do­wała się przy ulicy Pa­tryka Lu­mumby. Po­sia­dała kryty ba­sen, co w tam­tych cza­sach było ewe­ne­men­tem w skali kraju. Co się ty­czy na­zwy ulicy, pew­nie po 1989 roku ją zmie­niono, gdyż to­wa­rzysz Lu­mumba był ja­kimś afry­kań­skim re­wo­lu­cjo­ni­stą. Do głowy przy­cho­dzi mi na­tych­miast ulica, na któ­rej miesz­kał mój dzia­dek. Przez lata żył na Pstrow­skiego, daw­niej Świę­tej Anny, ale swego ży­wota do­ko­nał na Asnyka. Mniej­sza o na­zwy, te za­wsze się zmie­niają i zmie­niać będą. Otóż w Gdań­sku na ko­lo­niach była dys­cy­plina. Co­dzienne ży­cie za­czy­na­li­śmy od apelu, w cza­sie któ­rego wcią­gano flagę na maszt i śpie­wano pieśń: Mo­rze, na­sze mo­rze, bę­dziem cie­bie wier­nie strzec... i tak da­lej. A po­tem na sam ko­niec coś w stylu, że jak się nam nie uda, to na jego dnie z ho­no­rem po­le­gniemy. W każ­dym ra­zie było to uro­czy­ste, pod­nio­słe, wzru­sza­jące i ry­jące mó­zgi mło­do­cia­nych. Je­śli nie wia­domo, o co cho­dziło, to wia­domo było, że o Niem­ców. Zna­czy się, żeby tych Niem­ców trzy­mać jak naj­da­lej od Gdań­ska. Po apelu śnia­da­nie, a po­tem różne ak­tyw­no­ści. Jedni szli na ba­sen, a inni do ubi­ka­cji, żeby ukrad­kiem pa­lić pa­pie­rosy. Ale zda­rzały się dni, kiedy mama miała wolne, i wtedy by­łem wy­róż­niany. Za­bie­rała mnie na in­dy­wi­du­alne wy­cieczki. Pew­nego dnia po­je­cha­li­śmy do Gdyni. To mia­sto od razu mi się spodo­bało, po­nie­waż wy­szedł­szy z pod­miej­skiej ko­lejki, zna­la­złem obok ko­sza na śmieci zwi­tek bank­no­tów. Nie było port­fela ani do­ku­men­tów, więc spo­koj­nie prze­ją­łem zgubę. I wtedy mama po­wie­działa, że je­śli ła­two przy­szło, to ma ła­two so­bie pójść. Po­szli­śmy na przy­stań. Na­prze­ciwko bu­dynku Aka­de­mii Mor­skiej stał dość po­kaź­nych roz­mia­rów ko­mu­ni­styczny blo­czek, w któ­rym znaj­do­wała się re­stau­ra­cja Róża Wia­trów. Re­stau­ra­cja jak na ów­cze­sne stan­dardy wy­kwintna, kel­ne­rzy – ubrani w czer­wone ka­mi­zelki, białe ko­szule i czarne spodnie w kant – ob­słu­gi­wali nas pierw­szo­rzęd­nie. Prze­je­dli­śmy wszyst­kie pie­nią­dze. Prze­je­dli­śmy je, pa­trząc przez okna re­stau­ra­cji na za­tokę.

Po wielu la­tach prze­rwy po­wró­ci­łem do Gdyni. Pie­nię­dzy tym ra­zem nie zna­la­złem, ale do­sta­łem ho­no­ra­rium, co też było miłe. Po spo­tka­niu wy­bra­łem się na wspo­min­kowy spa­cer. Za­sze­dłem na przy­stań. I łezka w oku się za­krę­ciła, bo Róża Wia­trów była w tym sa­mym miej­scu. Taka sama jak wtedy. Jakby nie­tknięta przez czas...

„Odra” 2016, nr 7–8

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Hu­bert Klimko-Do­brza­niecki, Ko­ły­sanka dla wi­sielca, Czarne, Wo­ło­wiec 2007.
[2] Ja­nina Fras, Dzien­ni­kar­ski warsz­tat ję­zy­kowy, Wy­daw­nic­two Uni­wer­sy­tetu Wro­cław­skiego, Wro­cław 1999.
[3] Hu­bert Klimko-Do­brza­niecki, Sta­cja Bie­lawa Za­chod­nia, Ma­miko, Nowa Ruda 2003.

Na­kła­dem wy­daw­nic­twa Noir sur Blanc uka­zały się na­stę­pu­jące książki Hu­berta Klimko-Do­brza­niec­kiego:

SA­MOT­NOŚĆ2015

ZO­STA­WIĆ IS­LAN­DIĘ2016

DŻEN­DER DO­MOWY I INNE HI­STO­RIE2017

BORN­HOLM, BORN­HOLM2018

ZŁO­DZIEJE BZU2019

NIECH ŻYJE ŚMIERĆ!2021

FIS­HAR­MO­NIA2023