37,00 zł
"Tu i tam" to zbiór felietonów pisanych od kilkunastu lat przez Huberta Klimko-Dobrzanieckiego do miesięcznika „Odra”. Do wydania książkowego autor zdecydował się wybrać te, które są świadectwem jego życiowej i artystycznej drogi. Od 33 lat mieszka poza Polską, ale utrzymuje stały kontakt z ojczyzną. Stąd tytuł tego tomu, w którym oprócz spostrzeżeń i refleksji dotyczących życia w Anglii, Holandii, na Islandii czy w Austrii znalazły się też zapiski natury ogólniejszej. Jak przystało na dobrego felietonistę Klimko-Dobrzaniecki pisze subiektywnie, emocjonalnie, a czasem nawet tendencyjnie i prowokacyjnie. W swoich opiniach jest krytyczny, posługuje się szyderstwem i ironią, wywołuje u czytelników emocje, skłania ich do myślenia i sformułowania własnego zdania na poruszane tematy. Nie stroni też od powagi, która ujawnia się zwykle przy okazji trudniejszych wspomnień. Stwarza również okazję do prześledzenia niektórych wątków przewijających się w powieściach, a mających źródło w zdarzeniach opisanych w felietonach.
Dla wielu miłośników twórczości pisarza nie lada gratką będzie odkrycie jego kolejnego talentu, a mianowicie Hubert Klimko-Dobrzaniecki jest też całkiem niezłym rysownikiem, o czym świadczą ilustracje jego autorstwa uzupełniające teksty w tym zbiorze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 248
Nota edytorska
Teksty zamieszczone w niniejszym tomie są autorskim wyborem felietonów, które pierwotnie ukazywały się w rubryce „Peryskop” na łamach miesięcznika „Odra” w latach 2012–2024.Na potrzeby wydania książkowego zostały poddane ponownemu opracowaniu i wprowadzono w nich liczne zmiany.
Wstęp
Nie pamiętam już, kiedy osobiście poznałam Huberta Klimko-Dobrzanieckiego. Z pewnością było to jednak podczas jednej z imprez literackich, których urok kończy się, kiedy się kończy wydolność wątroby. Na pewno też w owym czasie Hubert mieszkał już na Islandii, ale często wpadał do Polski. Choć swoją pierwszą książkę, zbiór poezji, wydał na obczyźnie, także w angielskiej i islandzkiej wersji językowej, to już kolejne opublikował w kraju, musiał więc pielęgnować kontakt i z ojczyzną, i z polszczyzną.
Doskonale za to pamiętam, jak zetknęłam się z twórczością Huberta... Otóż w 2003 roku jego książkę – de facto prozatorski debiut wydany w rodzinnej oficynie – podrzucił mi Karol Maliszewski, nieoceniony ojciec chrzestny już chyba setek polskich pisarzy. (...) Karol zostawił adres, a potem wysłałem mu swoje wypociny, z pytaniem, czy warto dalej... To on zachęcił mnie do pisania[1] – odnotował Klimko-Dobrzaniecki w Kołysance dla wisielca, relacjonując niedoszłe spotkanie autorskie w czeskim Broumovie, na które znany krytyk literacki się wybrał, bo mieszkał w pobliżu, choć oczywiście po drugiej stronie granicy. Rekomendacja Karola i mój ówczesny wielki zapał do poszukiwania nowych talentów literackich sprawiły, że z miejsca przeczytałam zbiór opowiadań Stacja Bielawa Zachodnia, pewnie gdzieś tam – za diabła sobie nie przypomnę gdzie – napisałam parę ciepłych słów, bo mi się spodobał, i zachowałam nazwisko autora w pamięci. Trzy lata później wydobyłam je z niej dzięki dyptykowi powieściowemu Dom Róży. Krýsuvik, który przyniósł Klimko-Dobrzanieckiemu nominację do Nike i rozgłos.
Na pewno nie jest to jednak taki rozgłos, na jaki zasługuje. Niewątpliwie autor Fisharmonii stał się od tej pory rozpoznawalnym, poważnym i tłumaczonym na języki obce „panem pisarzem”, który aby publikować, nie musiał się już uciekać do samodzielnego finansowania lub akcji crowdfundingowych. Nie musiał też specjalnie zabiegać o zaproszenia na imprezy literackie, jako felietonista zagościł m.in. w opiniotwórczej „Polityce”, zaczął otrzymywać stypendia twórcze. Jest autorem powieści, zbiorów opowiadań, książek dla dzieci oraz scenariuszy. Nie zyskał jednak statusu gwiazdy. Czy też mówiąc inaczej: nie stał się gwiazdą w takim sensie, w jakim pojmuje się to dzisiaj, w erze dominacji mediów społecznościowych. Sprawiły one, że tradycyjne formy promocji – typu wywiady w czołowych mediach czy spotkania autorskie – zostały zastąpione przez autopromocję. Chcąc nie chcąc, muszą ją uprawiać nawet ci, którzy wychwalania samych siebie organicznie nie znoszą. Jeśli bowiem nie będą opowiadać, jacy są fajni i zdolni, przepadną w tłumie tych, którzy uwielbiają ten aspekt bycia znanym twórcą.
Wspominam o tym, bo Hubert wciąż trwa przy postanowieniu, żeby trzymać się z dala od Facebooka, Tik-Toka, serwisu X czy Instagrama. Co budzi niejakie zdziwienie, bo gdy spojrzy się na wiele jego zdjęć, np. to zamieszczone na okładce Stacji Bielawa Zachodnia, na którym jest pomalowany jak arlekin – co mocno intryguje i zapada w pamięć – to wydaje się, że pisarz ma wszelkie predyspozycje do roli internetowego showmana. Najwyraźniej jednak wybiera miejsce na uboczu, nie w tym znaczeniu, że manifestuje skromność i dystans do mediów i czytelników, lecz w tym sensie, że dochowuje wierności tradycyjnym sposobom autoprezentacji oraz woli, by reklamował go ktoś inny. Innymi słowy: pragnie to robić na własnych zasadach.
Jednym z takich „uboczy” jest wrocławski miesięcznik „Odra”, w którym od września 2011 roku pisarz regularnie publikuje swoje felietony, w rubryce opatrzonej tytułem „Peryskop”. A że ja pracuję w redakcji „Odry” od dwudziestu już lat, to właśnie przy tej okazji wreszcie lepiej poznałam Huberta i jako pisarza, i jako człowieka.
Istniejąca od 1961 roku „Odra” była kiedyś po prostu jednym z wielu periodyków kulturalno-społecznych, natomiast od dwudziestu lat należy do grupy pism objętych specjalnym patronatem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. W związku z tym stała się pismem dotowanym, czyli – nieco żartobliwie rzecz ujmując – została zaliczona do grupy mediów zabytkowych. To formalna kwalifikacja miesięcznika, który dziś przez czytelników bywa nazywany raczej pismem niszowym, w odróżnieniu od mainstreamowych dzienników czy tygodników. Co owa niszowość i związany z nią nieduży nakład oznacza dla felietonisty? Oczywiście mocno ograniczoną liczbę czytelników. Z pewnością nieporównywalną z tą, jaką przyciągali autorzy, którzy prowadzili swoje rubryki w najbardziej popularnych mediach. Tacy jak przede wszystkim Stefan Kisielewski – przez trzydzieści lat zamieszczający swoje felietony na łamach „Tygodnika Powszechnego”, czy Jerzy Pilch publikujący co tydzień najpierw w „Tygodniku Powszechnym”, potem w „Dzienniku”, a na koniec w „Polityce”. Inna sprawa, że działo się to w czasach, gdy obowiązywała jeszcze reguła, którą w 1999 roku tak zdefiniowała medioznawczyni Janina Fras: Dobry felietonista bardzo przysługuje się redakcji – nawiązuje bowiem i utrwala związki komunikacyjne między gazetą i czytelnikami[2]. Piszę „obowiązywała”, gdyż i to zmieniły media społecznościowe: teraz właściwie każdy autor utrwala owe związki, jeśli czytelnicy mogą skomentować jego tekst na forum internetowym połączonym z danym pismem.
Z jednej strony, publikowanie felietonu w niszowym piśmie wiąże się z honorarium, które nie zapewnia ani utrzymania, ani nawet odrobiny spokoju finansowego, chyba że przełożyć to na rachunek za Internet czy komórkę. Z drugiej strony, pisanie dla tego rodzaju medium oznacza pełną swobodę wypowiedzi (nawet jeśli, do czego jeszcze wrócę, nie zawsze są one zgodne z poglądami i przekonaniami redakcji) i brak wielkiej presji czasu. Wiąże się to wreszcie z możliwością doprowadzenia do perfekcji gatunku, który wcale nie jest łatwy, jak chcą wierzyć dziesiątki chętnych autorów zgłaszających się do redakcji „Odry” z propozycją luźnych dywagacji na tematy dowolne.
Cytowana już Janina Fras podaje definicję felietonu, która jak sądzę, zachowała pełną aktualność. Autorka pisze, że tematyka felietonu jest wręcz nieograniczona – choć tekst powinien dotyczyć spraw aktualnych i bliskich odbiorcom. Felietonista może pisać osobiście, subiektywnie, emocjonalnie, a nawet tendencyjnie. W swoich opiniach ma prawo być krytyczny i niesprawiedliwy. Może prowokować, występować jako znawca jakiegoś zagadnienia lub rzecznik wybranej idei. Felietony są zwykle zaprawione żartem, szyderstwem, ironią, ale czasami także powagą; mogą być prześmiewcze albo pełne emfazy.
Bez dwóch zdań idea codziennych „luźnych dywagacji na tematy dowolne” nie jest obca Hubertowi, myślę jednak, że bardziej zależy mu na regularnym ćwiczeniu formy i doskonaleniu jej prezentacji w ograniczonej liczbie znaków. To rzecz jasna prostsze, gdy stawia na chwyty retoryczne i bawi się w wyliczanki, które może zakończyć w dowolnym miejscu, rezygnując z części skojarzeń. Wśród felietonów opublikowanych w „Odrze” – ale już nie w tym zbiorze, do którego z woli autora trafiły jedynie teksty związane z aktualnymi wydarzeniami – są oczywiście teksty o polityce. Uczciwie przyznaję, że spośród wszystkich felietonów te, w których jest mowa o sytuacji w opuszczonym przed laty kraju, podobają mi się najmniej. I nie w tym rzecz, że poglądy Huberta odbiegają od poglądów dość zgodnej pod tym względem redakcji, lecz raczej o to, że zbliżają się do poglądów wielu Polonusów, którzy nie biorą pod uwagę wszystkich niuansów życia w dawnej ojczyźnie, nie śledzą pilnie codziennych doniesień, nie zauważają, z kim mimowolnie wchodzą w przymierze itp., co skutkuje niejaką krótkowzrocznością. Niemniej jednak, nawet jeśli niesprawiedliwy komentarz felietonisty powoduje oburzenie czy irytację, z definicji ma on do niego prawo. Nawiasem mówiąc, jeszcze w 2015 roku o polityce mówiło się innym językiem, to znaczy bardziej subtelnym, zniuansowanym, ironicznym, a nie topornym i zawierającym ataki personalne. Mimo wszystko innym, bo – tu po raz trzeci i ostatni odwołam się do znawczyni tematu – w każdym wypadku może to być, jak pisze Janina Fras, język potoczny, soczysty, stylizacja historyczna, gwarowa lub środowiskowa, a nawet postmodernistyczne pomieszanie stylów.
Zdecydowana większość tekstów Dobrzanieckiego to jednak miniatury prozatorskie, które warto przeanalizować pod wieloma kątami. Ten pierwszy, który się naturalnie narzuca, ma charakter genealogiczny. Uważny czytelnik z pewnością znajdzie w felietonach kilka wątków będących zapowiedzią późniejszych powieści bądź opowiadań, w których zostaną one nie tylko rozwinięte, lecz także mocno przetworzone. Te, które wykorzystują ten sam wątek, nie są do siebie bliźniaczo podobne. Weźmy na przykład historię z psem, która najpierw została naszkicowana w jednym z felietonów, by w wersji znacznie bardziej dramatycznej znaleźć się w Fisharmonii.
Inna kwestia – która powinna zainteresować nie tylko wielbicieli pisarza, lecz także krytyków – to kwestia osadzenia jego utworów w literaturze europejskiej. Bliska jest mu literatura islandzka, do której często się odwołuje, natomiast raczej obca – austriacka, co wnioskuję na podstawie tego, że w zasadzie nie robi do niej aluzji. Czołowi pisarze Austrii, jak Elfriede Jelinek czy Thomas Bernhard, nie kryli krytycznego nastawienia do swojego kraju i jego społeczeństwa, więc negatywne nastawienie przybysza z Polski można uznać za bardzo austriackie w swojej antyaustriackości. Bez wątpienia jednak autor Rzeczy pierwszych najbardziej kocha literaturę Czech i Słowacji, co mam nadzieję będzie widoczne i w tym wyborze felietonów. Klimko-Dobrzaniecki wielokrotnie daje do zrozumienia, że jest zauroczony literaturą naszych sąsiadów, czerpie z niej wzory i oddaje jej hołd, poświęcając swoje teksty takim pisarzom, jak: Jaroslav Hašek, Bohumil Hrabal, Karel Čapek czy Ota Pavel, oraz ich dziełom, które przyniosły autorom nieśmiertelność. Oprócz literatury wielbi też autor czeskie obyczaje i piwo, dlatego chętnie wraca do obu połączonych kiedyś krajów. Nigdy w nich nie mieszkał, więc siłą rzeczy oba poznawał z doskoku – jako turysta.
Odkąd Hubert Klimko-Dobrzaniecki w 1991 roku postanowił wyjechać z Polski, pomieszkiwał czas jakiś w Anglii i Holandii, potem przez dekadę (1997–2007) na Islandii, by następnie osiąść w stolicy Austrii, gdzie raczej nie zamierza zostać do końca życia. Pewnie dlatego, że Austria nie należy, eufemistycznie rzecz ujmując, do jego ulubionych miejsc, czemu dał wyraz w dwóch książkach: Samotność (2015) i Niech żyje śmierć! (2021) oraz licznych opowiadaniach, przede wszystkim tych zamieszczonych w tomie Pornogarmażerka. To jednak dowodzi, że miejsce, którego nie lubi, jest dla niego ogromnie inspirujące. Podobnie jak Islandia, do której raz po raz wraca pamięcią, i podobnie jak Polska, do której właściwie bez przerwy przyjeżdża – jeśli Wiedeń ma jakieś zalety, to są nimi niewielka odległość do Klimkowych wysp szczęśliwych i doskonała komunikacja. Wszystkie te kraje, w których pisarz zostawił cząstkę swojej duszy, odbijają się w jego twórczości. Przy czym to właśnie w felietonach najlepiej widać, że Klimko-Dobrzaniecki nie jest już jedynie Polakiem, „naturalizowanym” Austriakiem czy byłym Islandczykiem – ale Europejczykiem utożsamiającym się z Czechami i okazującym głęboką empatię Grekom albo spotkanym w Austrii obywatelom byłej Jugosławii. I tym europejskim sznytem, umiejętnością swobodnego poruszania się po codzienności, historii i obyczajowości wielu państw Starego Kontynentu wyróżnia się nie tylko spośród felietonistów, lecz także spośród polskich pisarzy w ogóle.
Dość typową sytuacją dla wielu ludzi pióra jest uprawianie wielu zawodów, które z jednej strony zapewniają środki do życia, a z drugiej dają bezcenne doświadczenie – można je spożytkować w późniejszych dziełach. Tak jest również w przypadku Huberta Klimko-Dobrzanieckiego, który zanim stał się literatem, zarabiał na życie jako barman, kucharz, robotnik rolny czy pielęgniarz w domu opieki. Jeśli wziąć pod uwagę dziedziny, w których się kształcił, można powiedzieć, że starał się zostać teologiem, filozofem i filologiem islandzkim, choć ostatecznie ukończył organizację produkcji filmowej i telewizyjnej na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Po wydaniu wielu książek autor rozpoczął także studia doktoranckie w szkole filmowej w Katowicach. O wszystkich tych wcieleniach z pewnością gdzieś u autora przeczytamy i będziemy czuli, że on doskonale wie, o czym pisze. W dodatku ma w pamięci jeszcze tyle wydarzeń, że z pewnością nie zabraknie mu pomysłów. A jeśli nawet, rzeczywistość natychmiast pisarzowi pomoże i podsunie jakiś absurdalny dylemat...
Czy jego felietony są osobiste? Tak, a ich narratora można utożsamiać z autorem, choć opowiadane przez niego przygody niekoniecznie mają ścisły związek z tym, co naprawdę przeżył, do czego jeszcze wrócę. Czy teksty te są emocjonalne i tendencyjne? Naturalnie, co wiąże się właśnie z ich osobistym charakterem oraz tym, że Hubert Klimko-Dobrzaniecki nie zakłada żadnej maski i nie odgrywa żadnej szczególnej roli, chyba że spontanicznie włącza się do teatru życia. Właściwie to włącza się notorycznie i z wielką ochotą. Zwłaszcza gdy jakaś sytuacja wydaje mu się zabawna, a że cechuje go olbrzymie poczucie humoru, takich sytuacji jest nieskończenie wiele i trzeba przyznać, że pisarz doskonale potrafi oddać ich komizm, zarażając czytelnika śmiechem. Tak więc jego felietony są jak należy zaprawione żartem, ironią, szyderstwem, ale zdarzają się też dramatyczne i wzruszające, kiedy dotyczą przyjaciół, którzy nagle odeszli z tego świata, przygnębiających epizodów z dzieciństwa czy miejsc utraconych – jak ulubiona knajpka w Pradze.
Czy wreszcie bywają to teksty tendencyjne i prowokatorskie? Jak najbardziej, więc co najmniej kilkanaście razy zżymałam się w duchu na autora, który poddawał moją tolerancję naprawdę ciężkiej próbie. I nadal poddaje, bo w jednej rzeczy Hubert wręcz się lubuje, mianowicie w jedzeniu mięsa, podczas gdy ja jestem zdeklarowaną wegetarianką. To lubowanie się pisarza polega na sążnistych, niezwykle sensualnych opisach jedzenia, z których najbardziej zapadł mi w pamięć znajdujący się w Fisharmonii opis przygotowywania i jedzenia golonki w wiedeńskim Schweizerhausie. Wspaniały literacko, lecz dla mnie niestrawny w odbiorze. Podobnie jak sam już tytuł książki, którą Klimko-Dobrzaniecki napisał wspólnie z Grzegorzem Kasdepke – Królik po islandzku. Gdy autor mi ją ofiarował, aż się wzdrygnęłam. To oczywiście tylko jedna z jego prowokacji, która wielu osób może zupełnie nie poruszać. Trzeba jednak przyznać, że nie tylko w swojej mięsożerności autor jest konsekwentny i pozostaje wierny sobie.
Boże Narodzenie – biały puszysty śnieg, oczekiwanie na prezenty z jedynego sklepu zabawkarskiego w okolicy. Tylko raz w roku pojawiały się w nim prawdziwe zabawki. Szczególnie poszukiwane były autka na resorach i tylko rodzice wybrańców mogli je kupić po znajomości. Sprzedawczyni wiedziała dobrze, że jeśli jakimś lekarskim dzieciom zostawi pod ladą kilkadziesiąt autek oraz kilka innych zabawek zachodniej produkcji, będzie kiedyś mogła liczyć na lepszą opiekę w szpitalu, a może nawet zostanie prywatnie zbadana, za darmo. Mama była uparta, udawało jej się wystać dla mnie pod choinkę jedno kolorowe autko[3] – początek pierwszego opowiadania, które znajduje się w debiutanckim zbiorze Stacja Bielawa Zachodnia, mógłby być równie dobrze początkiem grudniowego odcinka „Peryskopu”. A cytuję go tutaj, by pokazać nie tylko to, że styl pisarza zasadniczo się nie zmienił, lecz także to, że większość jego felietonów zaliczyć można do prozy, z całym dobrodziejstwem inwentarza, z prawem do używania artystycznego języka, koloryzowania i swobodnej interpretacji faktów. Jest to kolejna cecha różniąca jego cykl od wielu cykli felietonistycznych, jakie powstały i wciąż powstają.
Owszem, jak każdy szanujący się komentator rzeczywistości, Hubert Klimko-Dobrzaniecki reagował na nią; w swoim cyklu wypowiadał się na temat masowego morderstwa na wyspie Utoja, pandemii czy wojny w Ukrainie. Zdecydowana większość historii jednak – zresztą mająca również historyczny kontekst – to historie, które się Hubertowi przytrafiły i które na łamach „Odry” przybrały postać niewielkich form prozatorskich: nowel, obrazków, szkiców. Najpierw autor musiał się zmieścić w objętości czterech tysięcy znaków, liczonych ze spacjami, później – po zwiększeniu czcionki w piśmie – w formacie o dwieście znaków mniejszym. To niewiele, ale dzięki temu pisarz nauczył się dyscypliny i pilnowania określonej liczby znaków; trzeba przyznać, że zrobił z tych znaków doskonały użytek.
I właśnie odkrycie, jak fantastycznie radzi sobie z ograniczoną objętością, sprawiło, że jeszcze bardziej doceniłam jego twórczość oraz zaczęłam uważniej przyglądać się tej niezwykłej umiejętności kondensacji, którą posiada i która czyni z niego mistrza gatunku.
Tak się szczęśliwie złożyło, że autor wybrał do tego tomu mój ulubiony tekst, opublikowany w czerwcu 2013 roku i zatytułowany Głosy. Szczęśliwie, bo właśnie na jego przykładzie chciałabym pokazać kunszt pisarza, jeśli chodzi o dokonywanie skrótów i kreślenie sugestywnych obrazów za pomocą ledwie kilku niedługich zdań czy wręcz paru słów. Z góry przy tym przepraszam, jeśli nie uda mi się uniknąć spoilerowania. Nie da się jednak zademonstrować czyjejś techniki bez pokazania metod, jakie zostały zastosowane. Zresztą nie będę przesądzać sprawy z góry...
Jak już sygnalizowałam, większości tekstów, które trafiły do rubryki „Peryskop”, nie można nazwać typowymi felietonami i właśnie do takich hybryd gatunkowych zaliczyłabym Głosy. To kartka z dziennika, dotycząca 2010 roku, opis pobytu rezydencjalnego w Centre Départemental de Résidence d’Ecrivains Européens Villa Mont-Noir na terenie Flandrii we Francji, gdzie pisarz pracował nad powieścią Grecy umierają w domu oraz gdzie miał okazję spotkać się i zaprzyjaźnić z grecką pisarką Ersi Sotiropoulos. W swojej lapidarnej relacji Klimko-Dobrzaniecki opowiada o bliskości granicy z Belgią i o szpitalu dla nerwowo chorych. I o Dniach Grecji w stolicy regionu Lille, gdzie dochodzi do spotkania z równie wielką, co nachalną fanką twórczości Ersi i miłośniczką języka greckiego. Kobieta robi na felietoniście dość osobliwe wrażenie zwłaszcza z powodu stroju, niepozostawiającego wiele wyobraźni.
Mija pewien czas, stypendium zbliża się do końca: (...) Siedzę w salonie – ciągnie relację pisarz – piję herbatę i patrzę przez ogromne przeszklone drzwi prowadzące na taras. Jestem zupełnie sam. Ersi musiała skrócić pobyt. Za tarasem jest kilkumetrowa skarpa, a po wysokiej ścianie pną się dzikie róże. Wydawałoby się, że to naturalny mur nie do przebrnięcia, ale nie dla tajemniczej kobiety spotkanej w Lille. Pisarz najpierw słyszy, a potem widzi i jest to widok, którego nie sposób zapomnieć...
Czy intruzka faktycznie wyglądała tak, jak ją opisał autor Głosów? Nie mam pojęcia, ale to, w jaki sposób ją opisał, tkwi w mojej głowie dobre jedenaście lat i wciąż dręczy mnie zagadka, czy to wymyślił, zdemonizował czy może faktycznie opisał obraz, który go szczerze przeraził? Cztery tysiące znaków ze spacjami, a w nich Klimko-Dobrzaniecki zdołał zawrzeć nie tylko genialną ramę do tekstu, lecz także jakże typową dla siebie wyliczankę składającą się głównie z kulinariów. Nie oddaje ona charakteru miasta słynącego przede wszystkim ze wspomnianego już szpitala, ale zawiera co najmniej kilka stereotypów i symboli, jakie kojarzy się z Francją: Miejscowość nie słynie z musztardy, wina, trufli, żabich udek, kolaboracji z Niemcami, serów, pasztetów, koniaków, szampanków czy innych ostryg... Niby więc Francja została tu potraktowana po macoszemu, lecz dzięki temu jednemu, doskonale przemyślanemu zdaniu poczułam mnóstwo jej smaków, a jednocześnie przypomniałam sobie, co takiego Francuzi mają na sumieniu. Łakomstwo i wytykanie wad narodowych – to cały Hubert.
Po prześledzeniu choćby takiego właśnie dowodu na pisarską klasę Klimko-Dobrzanieckiego, i kilkudziesięciu innych, pozostaje wykorzystać wiedzę wyniesioną z lektury jego krótkich form przy czytaniu dłuższych utworów i w pełni delektować się tymi niuansami, chwytami, które – bez znajomości klucza – można byłoby przeoczyć.
Marta Mizuro
Gdynia calling
Czasy były ciężkie. Polska szara, głodna kolorów błąkała się gdzieś między robieniem sobie jaj z komuny a strachem, że owa komuna nigdy nas nie opuści. Ale przychodziły wakacje i państwo oraz rodzice zaczynali działać w dwóch kierunkach. Północ – południe i południe – północ. Dzieci z południa kraju jechały po cenny jod na północ, a dzieci z północy wysyłano na południe, w góry, żeby sobie pohasały, po nierównym połaziły, schudły i pomarzyły o południowej zagranicy, czyli Czechosłowacji. Jestem z południa, więc wysyłali mnie nad morze. Będąc tam, też marzyliśmy o zagranicy, o tej lepszej, o Skandynawii. Widziałem i słyszałem pijanych Szwedów, wiedziałem, że mają kupę kasy, a w Polsce tamtych czasów nawet prosty dwumetrowy drwal z rudą brodą był milionerem. Obserwowałem ich uważnie. Czułem, że są z innego świata – świata, w którym brak papieru toaletowego oraz innych podstawowych rzeczy to czysta fikcja. Zazdrościłem im beztroski, zdrowej cery, ładnych ubrań i tego, że choć ciągle chodzili na bani, Milicja Obywatelska omijała ich szerokim łukiem. Wiadoma sprawa, dewizowy gość to był ktoś, kto miał tych dewiz zostawić jak najwięcej. Nawet gdyby sikał w miejscach publicznych, patrzono by na niego przez palce.
Moja mama należała do osób potrafiących łączyć przyjemne z pożytecznym, toteż jeździła na kolonie ze mną. Ściślej pisząc, to ja jeździłem z nią. Była nauczycielką i w czasie wakacji dorabiała jako wychowawczyni, przy okazji zabierając własnego syna najpierw do Gdańska na ulicę Polanki, gdzie obecnie rezyduje najsławniejszy elektryk świata, a potem też do Gdańska, ale na Przymorze, gdzie przyjeżdżaliśmy wraz z innymi dziećmi z Dolnego Śląska. Szkoła, w której stacjonowaliśmy, znajdowała się przy ulicy Patryka Lumumby. Posiadała kryty basen, co w tamtych czasach było ewenementem w skali kraju. Co się tyczy nazwy ulicy, pewnie po 1989 roku ją zmieniono, gdyż towarzysz Lumumba był jakimś afrykańskim rewolucjonistą. Do głowy przychodzi mi natychmiast ulica, na której mieszkał mój dziadek. Przez lata żył na Pstrowskiego, dawniej Świętej Anny, ale swego żywota dokonał na Asnyka. Mniejsza o nazwy, te zawsze się zmieniają i zmieniać będą. Otóż w Gdańsku na koloniach była dyscyplina. Codzienne życie zaczynaliśmy od apelu, w czasie którego wciągano flagę na maszt i śpiewano pieśń: Morze, nasze morze, będziem ciebie wiernie strzec... i tak dalej. A potem na sam koniec coś w stylu, że jak się nam nie uda, to na jego dnie z honorem polegniemy. W każdym razie było to uroczyste, podniosłe, wzruszające i ryjące mózgi młodocianych. Jeśli nie wiadomo, o co chodziło, to wiadomo było, że o Niemców. Znaczy się, żeby tych Niemców trzymać jak najdalej od Gdańska. Po apelu śniadanie, a potem różne aktywności. Jedni szli na basen, a inni do ubikacji, żeby ukradkiem palić papierosy. Ale zdarzały się dni, kiedy mama miała wolne, i wtedy byłem wyróżniany. Zabierała mnie na indywidualne wycieczki. Pewnego dnia pojechaliśmy do Gdyni. To miasto od razu mi się spodobało, ponieważ wyszedłszy z podmiejskiej kolejki, znalazłem obok kosza na śmieci zwitek banknotów. Nie było portfela ani dokumentów, więc spokojnie przejąłem zgubę. I wtedy mama powiedziała, że jeśli łatwo przyszło, to ma łatwo sobie pójść. Poszliśmy na przystań. Naprzeciwko budynku Akademii Morskiej stał dość pokaźnych rozmiarów komunistyczny bloczek, w którym znajdowała się restauracja Róża Wiatrów. Restauracja jak na ówczesne standardy wykwintna, kelnerzy – ubrani w czerwone kamizelki, białe koszule i czarne spodnie w kant – obsługiwali nas pierwszorzędnie. Przejedliśmy wszystkie pieniądze. Przejedliśmy je, patrząc przez okna restauracji na zatokę.
Po wielu latach przerwy powróciłem do Gdyni. Pieniędzy tym razem nie znalazłem, ale dostałem honorarium, co też było miłe. Po spotkaniu wybrałem się na wspominkowy spacer. Zaszedłem na przystań. I łezka w oku się zakręciła, bo Róża Wiatrów była w tym samym miejscu. Taka sama jak wtedy. Jakby nietknięta przez czas...
„Odra” 2016, nr 7–8
Przypisy
Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały się następujące książki Huberta Klimko-Dobrzanieckiego:
SAMOTNOŚĆ2015
ZOSTAWIĆ ISLANDIĘ2016
DŻENDER DOMOWY I INNE HISTORIE2017
BORNHOLM, BORNHOLM2018
ZŁODZIEJE BZU2019
NIECH ŻYJE ŚMIERĆ!2021
FISHARMONIA2023