50,00 zł
„Jeśli zimową nocą podróżny" - książka uznawana za summę literackich dokonań Calvina - pełna odniesień do literatury, filozofii, historii, nauk ścisłych, jest przewrotna z samego założenia. Calvino napisał ją, podejmując wyzwanie, jakie eksperymentalna grupa OuLiPo rzuciła tradycyjnym strukturom literackim. W roku setnych urodzin autora wznawiamy najważniejszą jego powieść, czy może tom opowiadań (ponoć Calvino nie pisał powieści). Książkę skonstruowaną z matematyczną precyzją, obrosłą wielorakimi interpretacjami.
Oto dziesięć początków powieści – każdy urywa się w punkcie kulminacyjnym. Para bohaterów, Czytelnik i Czytelniczka, poszukuje kompletnego tekstu, autora, bezbłędnego wydania, właściwego tłumacza. Gromadzą poszlaki, mnożą przypuszczenia; to gubią tropy, to znów je odnajdują. Rozumowanie oparte na jasnych i logicznych przesłankach musi ich jednak zawieść, świat nie jest bowiem ani racjonalny, ani posłuszny zasadom logiki.
Projekt okładki: Łukasz Piskorek
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 472
redaktor prowadzący: Paweł Orzeł
redakcja: Filip Fierek
korekta: Michał Trusewicz
projekt okładki i stron tytułowych: Artur Skowroński
© Copyright by Karol Samsel © Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023
Wydanie pierwsze, Warszawa 2023
Państwowy Instytut Wydawniczyul. Foksal 17, 00-372 Warszawatel. 22 826 02 01e-mail: [email protected]
księgarnia internetowa: www.piw.plwww.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN: 978-83-8196-713-6
Cieszył się, że Bóg obdarzył go umysłem wyciszonym. A gdyby tak miał umysł Hansa Castorpa? Odkąd go poznał, uważał, że Mann nie mógł dokonać niczego gorszego niż zmaterializowanie takiej właśnie umysłowości. Nie żeby on sam nie był egzaltowany, mając dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata, w jego postawie nie było jednak owego właściwego Castorpowi tępego wrażenia odbioru przez siebie samego świata i własnej moralności. Owszem, on sam też stawał się raz za razem żałosny, postaciując się w swoim stanie w tautologiczny, identyczny niemalże sposób. Twierdził jednak, że był to przejaw braku wyrachowania, przede wszystkim braku mrocznych skrupułów, a takie Mann w Castorpie zawierał – aby ostatecznie wystawić je na światło. Z bezwzględnością. Ten krzyż z 1996 roku, dajmy na to. Do jego rodzinnego miasta przyjechała Marianna Popiełuszko, aby wziąć udział w poświęceniu sakralium. W najmniejszym z krzyżyków spojonych z krucyfiksem fundamentowym miały znajdować się resztki ubioru jej syna z momentu zakatowania go. Rzecz była dla niego zupełnie wyjątkowa, chociaż wiele lat później dostąpił uczestnictwa w cudzie. W momencie beatyfikacji Popiełuszki na placu Piłsudskiego w Warszawie otrzymał niewielki portrecik duchownego. Twarz z kwiatem, nieikonograficzna, nieikonostatyczna, à la longue szarzejąca od słońca, z dopinanym od tyłu, otasiemkowanym kawałkiem jego sutanny.
Tak właśnie uważał. Castorp był o wiele mroczniejszy, nie, to nie to słowo, o wiele bardziej demoniczny od Settembriniego i Naphty. Dlatego tak bardzo kojarzył mu się z Popiełuszką, bo fizjonomia Popiełuszki zawsze robiła na nim potworne, wieloznaczne wrażenie. Nie dziwmy mu się. Rokrocznie jego matka zabierała go, dwunasto-, trzynastoletniego, na pielgrzymkę autokarową do kościoła Świętego Stanisława Kostki na Żoliborzu. A jeżeli akurat nie do Świętego Kostki, to na Jasną Górę – i wówczas prawie zawsze zatrzymywali się na godzinę lub dwie na Popiełuszkowym Żoliborzu. Za którymś razem, podczas podobnego z przystanków (to musiał być któryś z wrześniów przed nastaniem milenium), zobaczył jego czarną, zmasakrowaną głowę na jednym ze zdjęć albumowych w książce lub księdze, którą zakupił w sklepie z dewocjonaliami. Po dojechaniu na miejsce, w Domu Pielgrzyma, w pokoju współdzielonym z matką oraz starszą kobietą, którą znał przelotnie z parafii, nie potrafił zasnąć.
Wierzył w Boga i dobrze rozumiał, czym jest dewocja. Niewiarygodne, przynajmniej dla mnie, ale potrafił zrównoważyć jej szczerość ze szczerością agnostycyzmu. Kto widział go w podobnym działaniu, rozumiał, że postępował po wirtuozersku. Rozjaśniał przestrzeń. Dlatego uważam, że byłby w stanie napisać swoją Czarodziejską górę, a w niej scharakteryzowałby wzgórze jasnogórskie tak, jak Mann scharakteryzował Davos, a Kordeckiego, powiedzmy, jak Mann – Settembriniego. Miał rys geniuszu, do tego katolickie wychowanie oraz odrobinę szczerej ekstrawagancji i nietypowości. Wyruszał na pielgrzymkę jak nomada, jak nomada odmawiał w autokarze dziesiątki tajemnic różańca, choć to, co wydostawało się na powierzchnię jego ust, było oczywiście dziecięcym kwileniem. Kwilił, owszem, ale był w nim też element, może praelement, nie potrafię znaleźć lepszego słowa, czyniący go – choćby w wieku dwunastu lat – Jazonem, a jego podróż – podróżą do kresu nocy, podczas której (jeżeli mu się powiodło, a zatem jeżeli miał szczęście) znajdował swoje światło w ciemności, majestatyczne i groteskowe naraz, złote jasnogórskie, złote licheńskie, gietrzwałdzkie, świętolipskie runo, a jeśli podróż nie przebiegała zgodnie z planem, osuwał się w ciemność tak, jak wtedy za sprawą zmasakrowanej twarzy Popiełuszki.
Przychodziła wtedy „czarna noc z twarzą Murzyna”, jak powiadał Norwid, ale on jeszcze Norwida nie rozumiał. Ledwie pięć minut od jego domu mieściła się siedziba Civitas Christiana, tam przez kilka lat odbywały się niewielkie norwidowskie wieczorki, przed wejściem wystawiano zdjęcie starego Norwida, to Szweycerowskie, na które patrzył onieśmielony, niczego nie rozumiejąc. Czego właściwie nie pojmował? Chyba tego, dlaczego miałby docenić uprawianie twórczości zupełnej, która jak Uroboros lub taniec Eurynome w lepszym lub gorszym wydaniu sprowadza się sama do siebie. Nie chciał tego, nie rozumiał, dlaczego miałby rezygnować z wielkiej całości. Trwał pewnie rok 1998, dwusetlecie urodzin Mickiewicza, a on wykupywał wszystko, co pojawiło się o nim w lokalnej księgarni, nawet programy szkolnych lekcji, spisy mickiewiczianów, recytował na scenie miejskiego centrum kultury Powrót taty, a potem tonął we łzach, gdy jego kreacja po rozstrzygnięciu konkursu przebrzmiewała bez echa. Taki był jego głód, pełen manieryzmów i ekstrawagancji, w których stąpała bojaźliwie, krok za krokiem, raz do przodu i po wielekroć do tyłu, jego powoli dojrzewająca emfaza. I taka była rzeczywista o nim prawda, nawet jeśli trudno nam przyjąć zasadność mówienia o głodzie duchowym dwunastolatka. W czwartej, piątej klasie kupował po trzy, po cztery dostępne na rynku podręczniki języka polskiego, a następnie je czytał. W swoich dziecięcych wersjach toporności, infantylności i fanatyzmu taki właśnie był i dokładnie jako taki zderzał się z obrazami mu przeciwstawnymi, takimi jak „czarna noc z twarzą Popiełuszki”. Tu być może rodził się jego sadyzm, o którego osobliwej naturze powinniśmy wiedzieć więcej.
Po pierwsze, Obłomow. Powieść Gonczarowa kupił na ryneczku oddalonym o dziesięć minut drogi od jego ulicy. Było w nim jednak coś castorpowskiego, skoro pod wpływem takiej lektury organizował samemu sobie jedną po drugiej obłomówki. Ale zarazem nie było w nim niczego z Castorpa, gdy odczytywał finałową scenę samobójstwa Obłomowa i imaginował sobie inny, krwawszy jej przebieg. Nietrudno się domyślić, jak bardzo był rozczarowany tym, że Gonczarow nie wybadał dostatecznie potencjału wytworzonego przez siebie napięcia, prowadzącego do frenetycznej eksplozji, i że zdecydował się opowiedzieć agonię praeparatio sedis, urywającym się, niknącym głosem. I teraz zrozummy się dobrze, w żadnym razie nie był Herodiadą, ale na marginesie BN-owskiego wydania tekstu szybko pojawiła się odseparowana od tułowia głowa mężczyzny, właśnie niczym głowa we krwi, sprawnie odrysowana liniaturą tak zaokrągloną, jak w fantazyjnych autografach nazwiska, które wówczas sporządzał. Nie asekurował się – ani w sporządzaniu tego rysunku, ani przy kreśleniu rysunków kolejnych, dlatego nigdy by się nie domyślił, że tworzy coś, co (tym razem nazwijmy to za niego) moglibyśmy nazwać przygaszonym, ezoterycznym tonem, formą uduchowienia, dajmy na to: ecce homo popiełuszkaniensis. W tych szczególnych okolicznościach, na potrzeby niniejszej powieści, pozwolę więc sobie nazwać go Jerzym.
Po drugie, Swidrygajłow. Mógł być na ulicy Makowskiej w Przasnyszu pewnego niedzielnego popołudnia, bo tam znajdował się najbliższy radioelektroniczny ośrodek wojskowy. W przejściu rudawozłotych liści wyobrażał sobie śmierć Swidrygajłowa, o której stwierdzał z przekonaniem, że odbywała się u Dostojewskiego ze spowolnioną celebracją, celebracją, lecz bez liturgii (Jerzy nie był Castorpem). Co to w ogóle za słowo: popiełuszkaniensis? Brzmi jak varsaviensis i mogłoby sugerować, że odżywają tu czyjeś warszawskie wspomnienia. Tymczasem Jerzy sprawnie, choć po prostu bardzo biernie, znał łacinę. To jasne, że nie miał szans nauczyć się jej w miejskim liceum, ale już na Uniwersytecie Warszawskim studiował ją pięć lat, na polonistyce i filozofii, wpierw gościnnie w Kolegium Medycznym, potem zaś kolejno: zdając egzamin z własnoręcznie przełożonego fragmentu Satyriconu, a następnie tłumacząc na specjalnym translatorium De Iesu Puero Aelreda z Rievaulx (co zostało nawet odnotowane; czy czasem nie w którymś z numerów „Studiów Antycznych i Mediewistycznych”?). Czytając De Iesu Puero, miał dwadzieścia cztery lata. Dokładnie w tym samym roku kończył pracę nad Aelredem i beatyfikował Popiełuszkę, w swoim sercu i na swoich ustach. W istocie bowiem beatyfikacja, której był świadkiem, na kilka miesięcy go zmieniła. Uczyniła kultystą, uczyniła przewodnikiem, jakkolwiek – jednoosobowego kultu, pseudochrześcijańskim braminem prowadzącym samego siebie, jak powiedzieliby kąśliwie Brytyjczycy, od myself do thyself.
Jerzy śmiałby się z podobnych słów. Nazwałby to przygnębiającą podróbką autoinicjacji. Miałby prawo do podobnych nastrojów. Wiedział dobrze, od czego się to zaczęło. Film Popiełuszko. Wolność jest w nas przeszedł w kinach bez większego echa, a demagogiczny tytuł sugerował grafomańską treść. Jurka ujęła jednak dobroć, którą Woronowicz, odtwórca roli księdza, zdołał wykrystalizować w swojej postaci. To, co później się z nim działo, z pewnością rozgrywało się wbrew jego woli, co więcej, był to jeden z niewielu aspektów pożądania, które w jego życiu zmaterializowało się nieplanowane – nie wskutek ekspiacji, samopokarania, emfazy. Musimy sobie wiele wybaczać, szczególnie teraz, dlatego proszę o wybaczenie ze względu na przymus, z jakim muszę wyartykułować swoje kolejne przekonanie. Otóż było to pożądanie dobroci, jaśniej: było to pożądanie przez dobroć wywołane, była to dobroć wywołująca strumień energii niezwykle dojmującej, izolowanej, izolującej i przytłaczającej naraz, trudno nie powiedzieć: strumień energii seksualnej, choć dobrze wiemy, że zaledwie chwilę temu wymieniłem wyłącznie składniki owej energii, a składniki nie determinują całości, lecz zaledwie ją organizują. Dobrze, przyjmijmy, że w niewątpliwej relacji uczucia łączącej Jerzego z Woronowiczem odgrywającym w 2009 roku Popiełuszkę narodziła się seksualna determinacja, nie stwierdziłbym jednak, że Jerzy poznał wówczas, poznał aż do trzewi, jeżeli mogę się tak wyrazić, przepalającą seksualność dobroci. Nie twierdzę, że energia seksualna dobroci nie istnieje, twierdzę jedynie, że nie przebiła ona dość hermetycznej kuli doświadczeń Jerzego. Tymczasem w wypadku Castorpa – wręcz przeciwnie, jego kulę doświadczeń energia tego typu przebiłaby wprawdzie z trudem, lecz również z powodzeniem. To w moim przekonaniu jedna z najważniejszych cech różniących Jerzego i Castorpa. Hans dostrzegłby w końcu w Woronowiczu, że osłonięty, okryty szczelnie cieniem, jest benefatriksem, że libido bene faciendi i libido dominandi pochodzą z tego samego korzenia nocy. Jerzy nie dysponował podobną cechą. Między innymi dlatego w dalszej części powieści będę nazywać ją cechą uwerturą.
W nieprawdopodobnie sprawnym anonimowym wierszu z antologii polskiej poezji więziennej lat osiemdziesiątych XX wieku (bodaj o tytule Na jego piersi przełamują się północ i południe kraju o nieznanym imieniu) Jerzy odkrył nieznane sobie słowo, które później już nigdy nie dało mu spokoju. Słowo brzmiało wykrętnie, lecz przekonująco, jak gdyby stanowiło pomieszanie zwrotów naraz dobitnych i sfuszerowanych, podniosłych, kapłańskich wręcz i pidżinowych, niemal prostackich. Jak ono brzmiało? Cóż, to oczywiste, że go nie zrekonstruuję, ale miało w sobie posmak jakiegoś hybrydowego połączenia utartej leksykalnej koniunkcji, dla przykładu słów „damy” i „kawalerowie”, ale zapisanych razem: „damykawalerowie”, i jeszcze – jak gdyby podstępnie, bałamutnie, dla frajdy poknocenia czegokolwiek – podane zostało (na przykład) jako „damykawarelowie”, choć może jeszcze nie „ostentowało”: „damykarawelowie”. Oczywiście nie łudźmy się, to ani na cal nie współbrzmi ze słowem, który w tamtym czasie w tajemniczym wierszu Na jego piersi… Jerzy z zachwytem odczytywał, następnie zaś z rosnącą trudnością recytował. Chodziło mi raczej o odzwierciedlenie jednego zaledwie aspektu struktury owego przedziwnego, nadakustycznego słowa. Prostodusznie ufam, że może to wystarczy, ażeby przekonać podsłuchujących mnie tu niedowiarków o jego bezdyskusyjnej niepowtarzalności.
Popiełuszko wyposażony był w dwie cechy uwertury, a obie były równie subtelne, co dwie dostrzeżone przeze mnie i zliczone aberracje semantyczne (to im najprawdopodobniej zawdzięczać winniśmy stworzenie obsesyjnie interesującego Jerzego poetyckiego leksykoidu). Wyrafinowanie interesujących nas cech dalece prześcigało możliwość jakiegokolwiek odniesienia ich do głupiego i topornego Castorpa i najlepiej dawało się wyrazić właśnie poprzez niuanse, takie jak „damykawalerowie” złączeni nie w pełni przyległymi parami, na przykład z „damamikawarelami”. A to znaki finezji Jerzego… Źle ciosana tępota Castorpa, stupor jego językowej wyobraźni, jeśli w ogóle ta na swoją zgubę doprowadzałaby do jakiegokolwiek syntetyzowania pierwiastków, zapewne łączyłaby jedno z drugim w sposób wulgarny, natychmiast ujawniając szwy, na przykład prostacko kombinując ze sobą „damykawalerów” z (dajmy na to) „damamiakwarelami”. Nieuchronnie więc różnicę czułoby się natychmiast, od ręki – dokładnie taką, jakby jakieś państewko nieproporcjonalnej, rozwlekłej widzialności nieudolnie pozowało, desperacko pragnąc choć przez moment uchodzić za imperium niewidzialności.
Antologię polskiej poezji więziennej Jerzy wydobył z taniej książki, która zaraz po 2000 roku została otwarta na ulicy nieopodal, jakieś siedem minut od jego domu, w niewielkiej oficynie przycupniętej na piętrze niejasnego staromiejskiego budynku, odcinającego się wyglądem od zakładów rzemieślniczych, cukierniczych lub zegarmistrzowskich, których w okolicy było niemało. Dzisiaj, to znaczy piętnaście lat później, przestrzeń taniej książki podzielona jest po równo między prowizoryczne biuro doradcze oraz Allflex, znaną i rozpoznawalną firmę kolczykującą zwierzęta gospodarskie. Istota owego współdzielenia od dawna jest dla miasta Jerzego i charakterystyczna, i rozumiana czy też rozpoznawalna. Choćby dziś mijana przez niego introligatornia, stary interes jeszcze starszej rodziny Postaleńców, oraz sąsiadująca z tą introligatornią kuźnia obywatelska Niepokonanych, krąg organizacji rządowych wierzących w połączenie wspólnych sił, a nawet w political mindfulness – mit osobliwego wieloumysłu. Nieopodal ulicy Rybackiej kilkudziesięcioletni, podbudówkowo-parterowy dom zatrzymujący przechodniów swoją nieoczywistą urodą.
Tak, Jerzy był manieryczny, ale zarazem w swoim manieryzmie wybredny i arystokratyczny. Odrzucał nasuwające się rozwiązania, a praca nad Norwidem w Pracowni Słownika Języka Norwida, którą rozpoczął mniej więcej w 2006 roku, jeszcze silniej dystansowała go od rzeczywistości. Upływał rok od jego znalezienia się w Warszawie i na warszawskiej polonistyce. Pomieszkiwał w salezjańskiej bursie męskiej na Powiślu, z której wyprowadził się w roku 2007 na północną Pragę, gdzie kolejne dziesięć lat spędził w michałowskim Centrum Życia Salezjańskiego: młody, niedoświadczony najemca-lokator kilkadziesiąt metrów od Bazyliki Najświętszego Serca Jezusa Chrystusa. Świątynia jednak nigdy go do siebie nie przekonała. Odbijała się na tle całej równinnej nieomal Szmulowizny – już od strony Dworca Wschodniego nadpływając wraz z wczołgującymi się na szczyt Kawęczyńskiej tramwajami jak nieodrodna kniahini, przysadzista chrześcijańska piramida Cheopsa. Mimo to wyciszyła go, w bazylikowych tyłach, za salezjańskim ogrodem, wydrążył sobie jamę, której nie opuszczał pomimo upływającego czasu. Spał spokojnie w grafomańskim sercu przestrzeni, stając się jego częścią, z każdą chwilą coraz istotniejszą, chociaż nigdy nie obrósł w filar dźwigający to niemądre oraz niepokonywalne neolokum na rękach.
Ale dość na razie. Wyobraźmy sobie, że stąpamy po twarzy Popiełuszki. Łamiemy jego nos, nazbyt gwałtownie przysiadając, a potem bezskutecznie usiłując go rozprostować. Studia na filozofii rozpocząłem w październiku 2007 roku, tam poznałem Jerzego. Tak właśnie było, niedostatecznie delikatnie z nim dialogując,niefortunnie, a równocześnie bestialsko, jak gdybym stąpał po twarzy tercjarza zamordowanego we Włocławku. Na tym jeszcze nie koniec. Czułem się tak, jakbym wydzierał jedną z ważniejszych stron z okazjonalistycznych pism Malebranche’a, a być może nawet – jakąś zaginioną stronę z Traktatu o poprawie rozumu. Jerzy był bowiem cierpiącym mózgiem, dokładnie w tym samym sensie, w jakim Spinoza nazywał siebie mózgiem czującym. On jeden widział jedność poematów Eliota i pism Crowleya. Bardzo chciał podobnej jedności (podobnej, niekoniecznie identycznej) nauczyć swoich studentów. Mówił mi na przykład, że mając dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć lat, sam marzył o poemacie, w którym udowodniłby jakąś nie tylko przedlogiczną, ale przede wszystkim przedteologiczną wspólność łączącą ich obydwu. Poemat miał się bodajże nazywać „Eliotley” albo „Eliotey”, ostatecznie jednak nigdy nie powstał. Rzeczywiście, mógł mieć coś wspólnego z frapującym Jerzego latami leksykoidem („damykawalerowie”, damykawarelowie”?), do tamtego oryginalnego sformułowania dzisiaj już jednak nie sposób dotrzeć. Z Crowleyem dla odmiany Jerzy zetknął się po raz pierwszy u antykwariusza wystającego nieopodal kościoła Świętej Anny, naprzeciw Domu Polonii, w którym współorganizował kilka dobrych lat temu ze swoją koleżanką konferencję, bodaj o literaturze warszawskiej podziemnej polonistyki. Ale kiedy to było? Zapewne już po 2010 roku…
Zanim jednak o tym – przypomnieliście mi zabawny przypadek z roku 2009, kiedy usiłował napisać całą pracę zaliczeniową o logicznej formalizacji ontologicznych dowodów na istnienie Boga w systemach logik modalnych. Jakże rozbawił mnie wers, w którym naiwnie odnosił się do prawa sylogizmu alternatywnego, a następnie co? Boże mój, następnie wikłał się w rachunek prywacji z czystymi atrybucjami, tak jak wtedy, gdy stanął przed gigantycznym pomnikiem Maryi przed kościołem Świętej Anny, ale jeszcze nie w Warszawie, tylko w Różanie, kiedy miał dwanaście lat. Maryi, której szata mieniła się jak szaty Herodiady, Maryi, której przyrzekł w pisklęco-szczenięcym natchnieniu służyć, nade wszystko jako katolicki kapłan. Jego usta wyrażały wtedy bezmownie sens bezwyjątkowej reguły Beckera, o której miał się rozpisywać ponad dekadę później: „Istnieje tylko jedno y, które można opisać jako God-like individual”. To właśnie „jedno jedyne y”, które można by jeszcze nazwać „y samo-y-swoistym”, podczas beatyfikacji Popiełuszki na placu Piłsudskiego postanowił określać przez resztę swojego życia cechą prauwerturą.
Przyszedłem tu między innymi po to, by opisać Warszawę po 2000 roku, zużytkujmy tę metaforę – Warszawę Jerzego. Przerastała go, wylewała mu się spod stóp, dłoni, tworzyła odrębne, pozacielesne ustroje. Oczywiście nie ma w tym niczego szczególnego. Jeżeli zamykałaby się w nim, współdzieliła z nim swój obręb, byłaby równie proporcjonalną prowincją jak miasto, w którym dorastał. Byłaby Jerzawą, siklawą jednej albo co najwyżej kilku znaczących osobowości. Byłaby sanatorium, jakimś równinnym Davos. A Warszawa Davos nie była i może dlatego Jerzy nigdy nie odtworzył potwornych manieryzmów Hansa Castorpa, które przyprawiały go o drżenie. Tu wiele zmienił rok 2012, dla Jerzego – siódmy rok mieszkania w mieście. Stolica zmieniała się na jego oczach, gdy dzień po dniu wywędrowywał do czytelni Muzeum Literatury, aby spisywać listy Wandy Karczewskiej, pisarki, którą zajmował się con amore. Na granicy placu Zamkowego, przy skręcie w Świętojańską, w budce obok biblioteki, zjadał szybko hot doga i pobudzał się kawą. Tymczasem urzeczywistniano „tramwajowy kontrakt stulecia”, na ulice stolicy wjeżdżały bezgłośne swingi, te same, które swoimi pszczelimi kolorami i krwistoczerwonymi obiciami miały zachwycać przyjezdnych trafiających do Polski za sprawą zbliżających się mistrzostw Euro. Wyrastał również nowy stadion, nienaturalny, wymykający się wymiernym określeniom, jakkolwiek dość elastycznie poddający się manipulacjom wyobraźni, choćby i tym mitologicznym: czy dla kogoś mógłby wydawać się attycką amforą czerwonofigurową Andokidesa – w śmiałej, pomilenijnej interpretacji?
O to chyba chodziło, to Jerzemu przeszkadzało najbardziej. Pomilenijną Warszawę dawało się bez reszty zrównać z jakąś polską wieżą Babel, w której to zamiast języków zmieszane zostało wszystko, co popularne, z wszystkim, co paradygmatyczne. Było w tym coś atawistycznego, zwierzęcego, odlanego z efektu mającego w jakiś pustoznaczący sposób przywoływać pożądanie. Powiedzmy: sztylet przybrudzony cukrem albo kula, bo wzniesione ostatecznie w 2007 roku Złote Tarasy taką kulę, a nawet wielosferoid, przywoływały. Castorp, prawdę mówiąc, uwielbiałby poezję efektu, lecz Jerzy nienawidził jej całym sercem. Nie dziwmy się mu zbyt długo: wielosferoidalna Warszawa była kpiną z jego odwiecznych marzeń o Jerozolimie słonecznej, a o tej czytywał bardzo wcześnie u Słowackiego. W mieście Baczyńskiego, Popiełuszki i Rymkiewicza Jerzy, siłą rzeczy, powoli stawał się chromato- i ksantofobem. Wiedział już, że w nowych, eklektycznych warunkach musi wziąć rozbrat z wszelkimi marzeniami o świetlistej guwernerce, słoneczno-jerozolimskim obywatelstwie, mówiąc najprościej: nie może myśleć już ani chwili dłużej o stawaniu się „metafizycznym jerozolimczykiem”. W ostatecznym rozrachunku uratowało go to pewnie od wszelkich mistycyzowań, a przede wszystkim imitacji z imitacji – naśladowań Chrystusa naśladującego człowieka naśladującego Chrystusa, i tak dalej, ad perpetuum… Wreszcie od gettowości i sektowości, która pochłonęła i zgubiła Castorpa.
Otóż to, getto i sekto. Getto naukowe jest sektem naukowym, getto artystyczne jest sektem artystycznym, a getto komunistów jest to sekto komunistów. Podziemny ruch oporu wyostrzający swoje działania w trzech miesiącach 1944 roku – nawet on był swoistym warszawskim Davos, sektem utkwionym w panoramie, jak odłamek zbyt intensywnych, a przez to ureligijnionych ludzkich doświadczeń. Nie stwierdzam bynajmniej, że Szare Szeregi były warszawskim Jonestown. Szare Szeregi – to Davos. Płonące Stawki – to Davos, czy może, mówiąc subtelniej, płonące Stawki mają w sobie pierwiastek niepłonącego, niespłonionego Davos. To pierwiastek Settembriniego, nie pierwiastek Jima Jonesa, tkwiłby w Rudym i w Mordechaju Anielewiczu: wielosferowo sublimowany. Bo dobro jest (tak właśnie się wyrażam) „sferowaniem”, zdolnością, umiejętnością, dokładnością „sferowania” przyrodniczych sił dziejów – aż do ich „zesferowania”. Podobne „zesferowania” istnieją w każdym miejscu jako wrażenia, czasami fakty, a czasami iluzje ruchów i przemian. Mijasz w grodach, miasteczkach uzdrowiskowych, stolicach kościoły, bary, a nawet, gdzieniegdzie, nieczynne już kratery – filie filii uniwersyteckich, urzędowych, pozamykane komitety Solidarności, AWS-u, Unii Wolności i Prawolności, Unii Pracy.
Wracał myślami do dwóch tygodni obozu naukowego w Zakopanem spędzonych na lekturze Nietoty, do ciszy hal, brzyzków, odosobnionych świetlic artystycznych rewitalizowanych w jakimś niefunkcjonalnym, familiarnym stylu à la Hasior, à la Gąsienica Szostak. Był egzaltowany, jak już ustaliliśmy, toteż najbardziej tępy zasób swojego charakteru (a ten posiadamy wszyscy, naturalnie), który Castorp pożytkował na żałosność, Jerzy mimowolnie wykorzystywał na infantylne, dewocyjne pseudorozrzewnienie. I Bóg jeden wie, co w tym przypadku było gorsze. Może należało się tu zdobywać jednak na mannowską hipokryzję? Niczego złego nie dawało się zaobserwować w tym, że zajął się Karczewską oraz jej pisarstwem. Bardziej niepokojące było jednak to, że zaledwie rok później, dwa lata później – po opracowaniu jej korespondencji, powieści – gotów był twierdzić, iż zjednoczy się z nią w niebie na prawach więzi bezinteresownie wypracowywanej tutaj, na ziemi, na ziemi jeszcze nazywającej podobne rzeczy dość obiektywnie: korespondencją.
Co więc de facto musiało się stać, by jeszcze w tej samej dekadzie, na początku roku 2019, Jerzy zapisywał w swoim poemacie, że Karczewska została zainseminowana dzięki niemu, dzięki jego spermie? Tak, na swoich najniższych poziomach charakteru, które jakże często uznajemy za potencjalne, hipotetyczne, podziemne, Jerzy okazywał się głupim dwudziestoletnim dewotem w owczej skórze szekspirowskiego kochanka. Muszę przyznać, że dobrze spostrzegliście nadpływającą zmianę: to jeden z pierwszych momentów niniejszej powieści, w którym uznaję miażdżącą wyższość Castorpa nad Jerzym. Jeśli tylko zechcecie mi towarzyszyć, podobnych momentów znajdziemy tu wspólnymi siłami odrobinę więcej. Trudno, by tak zwana sprawa z Jerzym, sprawa Jerzego, miała się inaczej, skoro ostatecznie bezrefleksyjnie splątał on ze sobą genialne metafizyczne zacięcie i dewocyjną megalomanię.
– Wypuśćcie naród z kwarantanny. Jeśli to teraz uczynicie, to wykręcicie się jakoś sianem i może nie wszyscy staną przed Trybunałem Stanu? Może minister Szumowski nie zostanie powieszony na latarni przy placu Trzech Krzyży przez lud Warszawy? – gromko wykrzykiwał własne słowa Grzegorz Braun, nabrzmiały od powagi niczym któryś z odmłodzonych królów Teb, jak gdyby improwizował na półpłonącym fortepianie.
Jerzy myśli w duchu o tym, w czym gorszy okazałby się ostatecznie od nich on… Sam jeszcze niedawno fantazjował o powieszeniu się w nocy na belce mostu w swoim rodzinnym mieście, tak by wszyscy, którzy rano zmierzać będą do pracy, zobaczyli jego trupa, a miasto, może jeszcze Mazowsze, obiegły zdjęcia prasowe z wydarzenia odkrycia ciała pozostawionego w powietrzu, ofiarowanego żywiołom i gazetom. W czym jest gorszy, oni też nie posiadają cechy uwertury, ani Braun, ani Szumowski, ani Bosak, ani Witek (by wyjaśnić jej pojęcie, warto powrócić do samego początku).
W Metafizyce Arystotelesa słowo „uwertura” nie pada, ale przecież można je sobie wyobrazić. Kobieta w sutannie i w czarnym wierzchnim ubraniu. Sztywne, prostokątne okrycie szczelnie opatulające głowę od prawa do lewa, skutecznie utrudniające rozpoznanie płci: Czy jest to proboszcz z okolicznego kościoła lękający się zakażenia? Czy zakonnica (to przecież niemożliwe, w rodzinnym mieście Jerzego pracują wyłącznie szarytki)? Czy może ekstrawagantka podniecona myślą o przebraniu się w posła śmierci, myślą, którą właśnie urzeczywistniła, stąpając pewnie i fertycznie w pomroce własnego arcyubioru – w słońcu słowo „czarny” nie wystarczyłoby na jej opis. Może dobry byłby tu więc neologizm? Albo asemantyzm? „Ciemnościowy”? No dobrze, a jak by to było po angielsku? „Darknessic”? „Darknessy”? Na próbę wprawmy to słowo w ruch. Powieść Josepha Conrada w uformułowaniu zbliżonym do tego… „Jądro ciemnościowości”, czyli, powiedzmy… „Heart of Darknessiness”?
Otóż to – „darknessiness”. Jerzy wiedział, że słowo podobnego rodzaju wywoła w Angliku określoną reakcję. To Anglik byłby zatem projektowanym odbiorcą podobnego słowa w jego tekście. „Darknessiness” przyciągałoby go do siebie, byłoby czymś w rodzaju magnetycznej dedykacji. „Darknessiness” nie zapisałby Jurek dla Polaka, nawet w polskim poemacie. Nie zniżyłby się do komponowania wielkiego utworu tylko dla eklektycznej, jednojęzycznej frajdy. Grał pojęciem granicy społeczno-kulturowej i dekonstruował znaczenie bariery językowej. „Darknessiness”, jeżeli można tak powiedzieć, miało działać jak proustowska magdalenka, ale nie tylko jak magdalenka – również jak sformułowania w rodzaju „Piłat z Pontu” z Mistrza i Małgorzaty. Dołączone do innych słów gromadzonych po to, by wywoływać wrażenia, leksykoidy z poematów Jerzego stanowiły więc ostatecznie próbę (kamień po kamieniu) wyznaczania ścieżki jakiejś wszechliterackiej symfonii, którą – upośledzony między innymi swą dewocją – zawsze słyszał w rozczłonkowanych fragmentach: w wątłym katolickim echu. Jeżeli jednak już owo echo słyszał, przenigdy nie wybrzmiewało ono na strunach tęgiego prawosławnego pogłosu. Dlatego sformułowanie „Heart of Darknessiness” bardzo się Jerzemu podobało…
Tylko dla nas, Polaków, „darknessiness” mogłoby brzmieć pieszczotliwie. Stanowczo jednak powtarzam raz jeszcze, że Jerzy tego słowa nie zapisał dla Polaków – i nie zapisał dla nikogo, kogo obowiązywałaby jedna liniowa, hermetyczna analogia literacko-językowego ograniczenia. Rozbudowywanie przyrostków, ich dublowanie, wariowanie, mogłoby Polakom kojarzyć się z jakąś odleśmianową pieszczotliwością, powiedzmy więc: różnica między darkness a „darknessiness” to jak różnica między „ludźmi” a „ludzieńkami”, a „ludzienieczkami”. Może należałoby pytać w tej sytuacji, czy Jerzy był Polakiem? Był. Może należałoby dociekać otwarcie dalej, jak Polak mógłby nie pisać dla Polaków? Mógłby, na przykład jeśli odkryłby metodę przełamania metajęzykowej bariery oddzielającej polskość od niepolskości. I w tym dokładnie miejscu znalazł się któregoś dnia kilkunastoletni Jerzy, który uwierzył w swoiste „Międzyjęzyku, ufam Tobie”, czyli – krótko rzecz ujmując – w dekoherencję własnych przyzwyczajeń językowych.
Zawierzył miłosierdziu Bożemu języków? W pewnym sensie – tak. W przeciwieństwie do poetów przeszłości, których uduchowienie wiodło ku prajęzykowi, dewocja zawiodła Jerzego tam, gdzie nikogo wcześniej mistycyzm nie zabierał: w międzyjęzyk. Ambitny mężczyzna w ten oto sposób posiadł językowy obraz świata, który (jak uważał) mógł zostać „samozwalony” i „samowzniesiony” w rozsądnym czasie potem. Zawierając rzecz w jednym zdaniu: zafascynowany Popiełuszką, jego śmiercią, deformacją, następnie beatyfikacją, Jerzy wierzył, że jest bogiem. Może jeszcze nie bogiem nieskończonym, ale już bóstwem – swoistym, takim, które występowało w mitologiach starożytnych. Jeśli więc Fobetor dla przykładu był bogiem koszmarów, co oznaczać miało, że przedstawiał, reprezentował ich nieograniczoność, Jerzy uważał siebie za boga percepcji oraz artykulacji, a więc – po części, jak Fobetor – musiał reprezentować nieograniczoność podobnego typu. Wątpię, by była to herezja, tak specyficzne samowyniesienie miało w sobie więcej z poganizmu, nie godziło doktrynalnie w katolicyzm, który Jerzy wciąż żarliwie reprezentował. A czy polscy katolicy, w niemałej, jak wiadomo, mierze reprezentujący polską literaturę, powinni mu to wszystko darować – to już sprawa odrębna. Wydaje mi się zupełnie oczywiste, że są na ziemi sprawy nie do darowania.
Nie chcę tu stawać się jego adwokatem. Wyświadczam mu wystarczającą przysługę, składnie opowiadając całą jego poplątaną, dantyszkowatą historię. Wiem, czym był, ale nie mam pojęcia, czy jego megalomania reprezentowała jakikolwiek określony, więcej – wyrażalny typ człowieczeństwa. Mnie samemu wydawał się zupełnie niepodrabialny. Oczywiście nie był faunem. Naraz nie reprezentował przynależności i reprezentował nieprzynależność, ale, proszę, nie dziwmy mu się zbytnio – logika modalna i jej prawa to legitymacja najczęściej wybierana przez filozofujących katolików. Jeśli gdziekolwiek dopatrywać się źródeł pojęcia cech uwertur, tkwiłyby one w modalnym rachunku zdań – rachunku jednym tylko ruchem kształtującym naraz absolutne, ale i relacyjne pojęcia modalne. Jerzy był osobliwym uczłowieczeniem takiego właśnie rachunku. I jeśli ma to Wam ułatwić współpracę rozumu oraz wyobraźni, posunę się do porównania niemal prostackiego: absolutne pojęcie modalne było jego matką, relacyjne pojęcie modalne zaś – jego ojcem. W podobnej konfiguracji krystalizacja cech uwertur wydaje się niemalże przesądzona. A mimo to w odniesieniu do Jerzego – nie zaszła. Czy nie to zadecydowało o jego skomplikowanym geniuszu? Tak jest, o geniuszu, nie o genialnym zboczeniu lub czymś w podobnym rodzaju.
Jerzy żył w „darknessiness” świadomie, bez reszty pochłonięty tym samym, co pochłaniało „darknessy”, dlatego tak łatwo było względem niego o urągliwą protekcjonalność. Krytykowali go wielcy teoretycy dobra, szkalowali wielcy teoretycy zła. Wielbicielom Leśmiana zdawał się ludzieńkiem, wielbicielom Gałczyńskiego wydawał się zaczarowaną dorożką, uroczą, o której jednakowoż dobrze wiemy, że „nigdzie nie zajedzie”, analfabetom, ludziom dyscyplin ścisłych, chemikom, dyplomatom, socjologom – oczywiście – jawił się jako nikt, pozostawał żywicielem własnych wewnętrznych stepów, na których rozmawiał z duchami takich jak Popiełuszko, Tischner czy jemu podobni. Jego ciało, nawet jeżeli nie spełniał nad nim należytej kontroli i opieki – drżąc, łkając bądź wytryskując spermą – nie przestawało być czymś w rodzaju żywej Tischnerówki. Nie przesłyszeliście się, bo – mówiąc nieoględnie – jego ciało było rzeczywiście (humanopodobną) chatą. I jestem też pewny, że gdyby Jerzy nie spotkał na swojej drodze Tischnera, nazwałby chatę swego ciała raczej za Heideggerem i jego pismami. Ostatecznie nie zasmakował jednak w Heideggerze. Trudno. Tamtego zręcznie ubiegł Tischner i zajął to miejsce wrażliwe, które każdy z nas posiada na swoją wyłączność, niepodzielne – w swym umyśle lub duszy (jeśli ta istotnie istnieje). No właśnie, Tischner, który pobudzał oraz zahamowywał perwersje i wykolejenia Jerzego, wiedział bowiem najpewniej, że nie byłby w stanie ich całkowicie wygasić. O Tischnerze nie wspomnieliśmy jeszcze ani słowa.
Książka, którą dzierżysz w dłoni – nieważne, czy byłaby to Czarodziejska góra, Komu bije dzwon, czy jeszcze co innego – stanowi rodzaj modlitewnika. Zapytasz więc, czym jest modlitewnik? Tak, właśnie o to szło, abyś poddał się podobnemu dociekaniu. Owszem, Mann, Hemingway – to modlitewnik niezbędny w liturgii, a bezużyteczny, wręcz anachroniczny w twórczości. Do modlitewnika się wraca jak do złotych zgłosek – sytuacji, opisów, precedensów. Aby być artystą, musisz w tym uznać rodzaj koniecznej, tautologicznej praktyki. Nie, nie mówię, że Czarodziejska góra jest tylko powtarzającymi się dziesiątkami stale odmawianego różańca. Oczywiście, że jest czymś więcej. Jednakowoż pamiętaj, nie czymś o wiele większym, nie czymś nazbyt wielkim. Może nie jest już tautologią ludowej modlitwy, może jest tautologią brewiarza, ale to jeszcze bynajmniej nie tautologia rzeczywistości. Nie muszę cię przekonywać, jak wielu współcześnie jest takich, którzy poświęciliby swoje cenne życie, by wmówić ci, że Czarodziejska góra jest wręcz relikwią rzeczywistości. Cóż, bywali częściej na Jasnej Górze niż w Davos – i czort z nimi. Powiem więc jeszcze więcej, bo w przeciwieństwie do Jerzego nie wzdragam się przed herezją: owszem, Czarodziejska góra to tautologia stale otwieranego brewiarza – bo jedynie nieprzerwanie otwierany jest w stanie „higienizować” twój twórczy umysł – ale to nie tautologia Biblii. Nie uważam, aby istniało jakiekolwiek arcydzieło europejskiego lub amerykańskiego modernizmu, które zasłużyłoby na miano tautologii Biblii. W tym największa zabawa wszystkiego ze wszystkim, gdyż zastrzeżenie tego rodzaju ma apokryfistów zachęcać – nie zniechęcać do praktyk.
W tym samym sensie pokój jest tautologią świata wewnętrznego – tylko z modlitewnikiem naszych mieszkań w umysłach możemy odbywać zewnętrzne, kolumbowe podboje. Dwunastoletni Jerzy nie rozumiał znaczenia tej tautologii, nie pojmował w ogóle, dlaczego miałby ją nazywać arcytautologią rzeczywistości, dlatego też w swojej podróży po kolejne złote runa, w pielgrzymkach dzieciństwa i młodości do Gietrzwałdu, na Jasną Górę, do Świętej Lipki, popełniał raz za razem zupełnie maniakalne błędy, które paczyły, deformowały jego psychikę. Jednym z nich, jak już wiadomo, stała się brutalnie zmasakrowana twarz Jerzego Popiełuszki. Jeżeliby zobaczył ją jako cień, powiedzmy: zasłonę szarego promieniowania pomiędzy wypracowaną przez siebie tautologią ludowej modlitwy a tautologią brewiarza, byłby dzisiaj zrównoważonym mężczyzną i pisarzem z wystudiowaną precyzją obserwacji. Tymczasem – myśląc o zimie w Warszawie, myśli o zmasakrowanej twarzy Tischnera, myśląc o lecie w Szczecinie, myśli o zmasakrowanej twarzy Tischnera, dostrzega Tischnera w twarzach kierowców, sportowców, farmaceutów, rozbudzony zaś oraz podekscytowany, dostrzega autora książki W krainie schorowanej wyobraźni nawet w twarzach kobiet.
Czy Tischner, tak jak Popiełuszko, stał się częścią jego fiksacji? I tak, i nie. Z pewnością okazał się jaśniejszym rewersem Popiełuszki. Jerzy szukał odludnego Kościoła, wiem o tym, i może dlatego z czasem jął szukać doświadczeń urealnionego sadyzmu – i umiejętnie je odnajdywać. To jego wielka nierozpowszechniona tajemnica, jądro prawdy o nim. Wiem dla przykładu, że w któryś poniedziałek wielkanocny 2017 albo 2018 roku w stuporze przewijał raz po raz ostatnie minuty Imperium zmysłów Nagisy Ȏshimy. Zdaje mi się, że gdyby miał śmiałość nazywania tego smugą cienia bądź poszukiwaniem własnego Kościoła, byłby dla siebie stracony – chodzi mi o to, że byłby stracony dla swojego sumienia. Jerzy wierzył jednak, że musi siebie wprawiać w rozdarcie – w rozdarcie, powtarzam – nie rozedrganie. Podkreślam również, bo wiem o tym z jego własnych relacji, że poza Zbrodnią i karą, kilkoma stronami Idioty (przeczytanymi równie niedokładnie jak w młodości Iliada) oraz Braćmi Karamazow nie dał się nigdy więcej pochłonąć Dostojewskiemu, chociaż myślał o tym, aby czytaniem Dostojewskiego poprzedzić oglądanie zwłok irackich żołnierzy w internecie. Ostatecznie wszystko przebiegało w zgodzie z wypracowywanym przez niego niby-rytmem. Jerzy dość małodusznie czytywał Hemingwaya, a następnie całą swą subtelność i finezję spalał w jakimś niepojętym biblijnym ogniu oglądania oskalpowanych głów.
Można skwitować sprawę i tak, że całym swoim życiem pragnął zaprzeczyć wszystkim nowoczesnym ontologiom zła: poczynając oczywiście od Kanta oraz jego zła radykalnego, a kończąc – może bez większego przekonania – na Arendt. Obydwoje byli zresztą dla Jerzego zupełnie niefinezyjni. Wszyscy, którzy proponowali stabilne ontologie zła, stanowili dla niego przykład daleko posuniętego stuporu, tego samego stuporu, który kojarzył ze stuporem pożądania, stuporem nakazującym mu tępo wstrzymywać się i ustawać: w bezrozumnym zamyśleniu nad bliskowschodnią pornografią śmierci w Imperium zmysłów… Ci wszyscy byli dobrzy jako mroczny kontrapunkt wielkich świąt, w poniedziałki wielkanocne, drugie dni Bożego Narodzenia przywracali zatracony światłocień świata. Można było wtedy czytać Kanta, Arendt, oglądać Ôshimę, Irak, Syrię, a może i wreszcie (na koniec długiego dnia?) przewijać powoli Emmanuelle, która Jerzemu kojarzyła się nie tylko ze zmartwychwstaniem, ale także z jego własnym chrztem.
W Tischnerze było coś, co skłaniało go do zwierzeń. Tischner zrozumiałby tajemnicę jego moralnego ekshibicjonizmu i w głębi serca Jerzy chciałby, by Polska złożona była jedynie z takich (lub przynajmniej jemu podobnych) Tischnerów, przecinających jego drogi kilka razy na dzień, dzięki czemu nie tylko miałby do nich łatwy dostęp, ale też… zyskiwałby ich bezwzględny posłuch. Tak jest, Jerzy wymieniałby chętnie to, co nietischnerowskie, na to, co tischnerowskie, by uzyskać upragnioną, pozytywną – pozytywną, mimo że totalitarną – jedność. „Zdaje nam się, że należałoby szukać moralności nie w cnocie, to znaczy nie w rozumie, w dyscyplinie, w obyczajności, w uczciwości, lecz raczej w ich przeciwieństwie, to znaczy w grzechu, nie stroniąc od niebezpieczeństwa, od tego, co szkodliwe, co nas trawi”1, lubił na przykład powtarzać za Chauchat z Czarodziejskiej góry. Prawda, że nie mógł być bardziej błazeński niż w momencie podobnej przemowy, parafrazując z upiorną wiernością ponętną, lecz chorowitą Rosjankę o zdeformowanych azjatyckich rysach sprzed prawie wieku?
Dla Chauchat formuła podobnego rodzaju była katechizmem. Jerzy nie widział w niej niczego katechizmowego. To znaczący moment, w którym możemy go zrozumieć nieco lepiej. Uwielbiał poddawać się próbom, a poddawał się im na sposób pół teoretyka, pół filozofa, nadając im charakter, wypełniając je od środka swoistą, określającą je raz na zawsze przynależnością. Tak, to poręczne, inteligentne skojarzenia: był jak Montaigne. Jeśli łączył sadyzm z masturbacją, połączenie to wielokrotnie recelebrował – jako kaprys z samego dna serca, w rzeczy samej kaprys, nie pragnienie, odprysk czy może rykoszet wolnej woli, jako coś, co z łatwością mógłby dostrzec Montaigne, wyzbywszy się resztek pruderii, a czego w żadnym wypadku nie byłaby w stanie dospekulować Arendt, nawet w przymierzu z Kantem. Wydaje mi się, że wiem o nim wiele, ale nie zwiadujcie się u mnie, proszę, dlaczego łaknął tak intensywnie nieładu serca. Jeśli miałbym zgadywać, taki się urodził. Nadawałby się na świetnego laickiego modernistę lub postmodernistę. Jako modernista katolicki – był niepomocny. Bezużyteczny. Beznadziejny.
Głos miał wypełniony rozedrganą, akustyczną szarością. To niezwykle atrakcyjna, niebywale muzyczna domieszka dźwiękowa, którą bez wątpienia należy oceniać w kategoriach daru. Cudowna szarość mieszała się niestety z egzaltacją – co skutkowało czymś, co mówiący o nim, jeżeli tylko nie brakło im sprawiedliwej uczciwości w ocenie, mogli nazwać aksamitną niedojrzałością. To zdumiewające i na swój sposób oburzające, że w tym wypadku aksamitna niedojrzałość nie doczekała się nigdy aksamitnego dojrzewania. Jakich postępów charakteru Jerzy nie poczynił, że zmuszony był przyjąć ten akurat rodzaj surowego skazania, skazania na niewyrodzenie? Trzydziestosześcioletni Adam Hanuszkiewicz, dajmy na to. Tak bardzo różnił się od kastrata, choćby w Amy Foster, w której recytował kolejne wersy, naturalizując je swą niedbałością. Gdyby w odpowiednim momencie Jerzy pozyskał ów talent, talent tak zwanego naturalizowania (z) niedbałości, na który składało się usposobienie, predyspozycja, a dopiero po nich dyspozycja rzeczywista, nie byłby egzaltantem, każdy zaś bez wyjątku egzaltant, jak dobrze wiemy, na wieki pozostaje dyletantem, nawet jeżeli z czasem okazuje się erudytą. Tym właśnie był on, egzaltantem-erudytą, pozostającym w komitywie z Tischnerem i Popiełuszką, zazdroszczącym zaś Hanuszkiewiczowi rozmiarów jego wolności artykulacyjnej.
Tischner wydawał mu się ciepłą wodą pod prysznicem. Swobodnie spływał po ciele, oddając mu całe nierzadko ujście, tworząc dla odbitego niejako, rozciągniętego czucia wielkie, przesuwne koryto w kotlinie: oparze gorąca, może nawet zastawnym oparzelisku, dyskretnym, nieprzestrzennym i niekosmicznym, tak aby nigdy nie przeistoczyć się w coś skonkretyzowanego. Zresztą ani Tischner, ani Popiełuszko – potwornie przez katolicyzm ukonkretnieni – nie uosabiali pomimo to terroru konkretyzacji. I dobrze, bo przypominali dzięki temu interfigury, postaci, choć pozostające w przejściu, elegancko rąbione – dramatami religijnymi. Uogólnieni, stawaliby się ideologemami w rękach takich ludzi jak Hanuszkiewicz. Tymczasem jako interfigury mogli pozostawać bohaterami Tarkowskiego, nadawali się na przykład na aeronautów w jakimś katolickim Solaris. Tak właśnie myślał Jerzy, widział w Popiełuszce i Tischnerze coś meiningeńskiego, co niemal natychmiast przenosiło ich na rosyjski ekran. Tarkowskiego uwielbiał i podejrzewam, że w skrytości serca bardzo chciałby zobaczyć Popiełuszkę w którejś z legendarnych ról tamtego kina. Obstawiam rolę poety, bo kogóż by innego? Czyli – krótko mówiąc – Popiełuszko w roli zagranej w Nostalgii przez Andrieja Gorczakowa, Tischner zaś – najlepiej w roli partnerującego mu Domenica, niech wyprze z tej kreacji zrutynowanego w niepasującej, latyńskiej pozie Erlanda „Erlandera” Josephsona.
– Wiele razy zastanawiałem się, do czego zmierzasz podobnymi podstawieniami, Jurek? – Lubiłem go drażnić w ten lub podobny sposób. – Jednych pod drugich, jak od płomienia: Tischner za Josephsona, Josephson za Tischnera, a Popiełuszko niechby i wszędzie, ze wszystkim zrównany, niech reemanuje… – Tu zawieszałem głos, na Krakowskim Przedmieściu zazwyczaj o tej porze dnia nie dawało się dopowiedzieć myśli do końca.
– Na wszystko musisz mieć odpowiedź, prawda? – Jerzy wypinał usta, jakby uważał, że łagodna parabola, która nie przepoławiałaby jego twarzy, pozostawiałaby rozmówców obojętnymi.
W rozmowie był człowiekiem środka, a przyczynę, dla której jego fizjonomia okazywała się czasem karykaturalna, łatwo da się wytłumaczyć. Mój przyjaciel zbyt często musiał „finiszować” pracę ciała w sztucznym zrównoważeniu, które fingował. Twarz zastygała, bo zastygać musiała, od wewnętrznego naporu – swojska, spauperyzowana, niegroźna, po trosze chłopska, bo miał chłopskie pochodzenie i nieraz wykorzystywał je, wierząc, że Chłopskość Obejścia, Chłopskość Spojrzenia, Chłopskość Mimiki to wielka dyplomatyczna trójca, która czyni z niego cennego dla siebie, dla swoich interesów, negocjatora. Oczywiście trudno byłoby zabiegi podobnego rodzaju nazywać naturalnością… Ale nie był ani w tym wszystkim szachistą, ani zaszachowanym… Owszem, spocony w cieplejsze dni, a fertyczny w zimniejsze, czasem irytująco retoryczny, powolny w swej szybkości, odmawiał udziału w partiach – obrazów, przechadzek, dysput, gier ze słońcem, z obłokiem – nie pociągało go włóczęgostwo ani nawet, zachwycające w tamtym czasie nas wszystkich, flanflan-włóczęgostwo. Apatyczna histeria Jurka – podejrzewam, że można tak powiedzieć – sprawiała, że tak bardzo pociągała go dobroć w sensie i znaczeniu erotycznym. Dlaczego by o nią nie spytać bezpośrednio? Wziąłem jeden głęboki oddech.
– Jak wyobrażasz sobie tę całą energię seksualną dobra?
Jurek po trosze bezceremonialnie zerwał się z ławki, więc wypełniałem słowami powietrze nad nim i obok niego. Musiałem tym razem otrzymać jakąś wiążącą odpowiedź.
– Myślisz o Popiełuszce nagim, o nagim Tischnerze, nie wiem, może w dzieciństwie wyobrażałeś sobie Chrystusów ze swoich masywnych, parafialnych krucyfiksów pozbawionych opasek, przesłon?
Słońce przesunęło się i padło na nas kilka, może nieprzypadkowych, asymetrycznych promieni. Jerzy odwrócił się, wydawał się z powrotem skupiony, a jednocześnie spokojny. Jurek… Ludzki odpowiednik Tiananmen o zmierzchu, o wiele bardziej w każdym razie było to Tiananmen niż jakieś „Darknessiness”, o którym ostatnio roił i spekulował na przemian, bez chwili odprężenia.
– Czy wiesz, że któregoś dnia onanizowałem się do Bram raju Andrzejewskiego? Chociaż Miazga wyzwala chyba we mnie podobne uczucia. Widzisz sam, że nie potrafiłbym tego już lepiej wytłumaczyć… Seksualne są dla mnie czytelność, jasność, klarowność, lecz widziane z odległości, przez ciemność, jak pseudoobiekty Sehnsucht. Czytelność, jasność oraz klarowność czynią mnie pożądliwym, głęboko na żądze nastrojonym. Jeżeliby górskie wzgórze przybrało kształt, który mógłby mnie, zanurzonego w jego ciszy, pobudzić, to choćby było świętym wzgórzem lub świętym strumieniem z Tryptyku rzymskiego Wojtyły, i tak wytrysnąłbym z radości. I teraz jeszcze zrozum, proszę, Tomku, to wszystko jest bez znaczenia: kontrowersyjne źródło podobnych pobudzeń, ich cel, dramatyczny albo niedramatyczny przebieg… Ejakulowanie jerozolimczyka jest jego byciem w Bogu, w Słońcu, w Królestwie, Królestwo, tak, właśnie, Królestwo, podrażnia jego zmysły do tego stopnia, że rozkosz okazuje się wychowaniem i wychowawczym wyostrzeniem naraz, wytrysk staje się stanem rzeczy i zatraca swój drugorzędny, nieczysty charakter. To jest ważne, jeśli nie najważniejsze. Wytrysk staje się pedagogiką wszelkiej percepcji, sztuką intensywnego przeglądania tego, co niewysłowione. Można porównać to do laickich epifanii Miłosza… Nie uważasz? Wyobraź sobie w ten sposób jego drugą przestrzeń albo jego apokatastazę, przecież znasz te pojęcia wystarczająco dobrze, by je weryfikować, czy poważyłbyś się wątpić o podobnym wyobrażeniu bądź, co gorsza, je przekreślać, utrzymując, że jest ono całkowicie niemożliwe?
Po raz pierwszy słuchałem czegoś, co było jednocześnie improwizacją i wykładem w uniesieniu. Postanowiłem jednak jego pogląd spostponować, obniżyć – zdystansować całą tę abstrakcję, innymi słowy, wyostrzyć ją kosztem ujawnienia (tak zwanego) gorszącego widoku. Przebywałem z nim dopiero od niecałej godziny, ale miałem dość jego mistycyzmu, tak bardzo naturalnego, umotywowanego w jakimś sokratejskim zapytywaniu, pozbawionego manii, apostatycznego. Dawałem się pochłonąć minimalnej, ale wciąż nieokreślonej gestykulacji. Uniosłem się z ławki.
– Bardzo proszę, jeśli na to przystajesz, powiedz mi tylko jedno. Czy uważasz, że aby napisać takie wiersze jak Druga przestrzeń, Miłosz mógł się masturbować? Chryste, Jerzy, naprawdę wiele rozumiem, ale nie każ mi myśleć o tym, że dziewięćdziesięcioletni mężczyzna osiąga mediumiczny kontakt ze swoim Absolutem, tryskając, ocierając się, podnosząc bieliznę na wysokość ud, bioder i podbrzusza…
– Tak, Tomku, zapina koszulę tak, jakby na powrót ją strukturyzował, reformował, ustalał od początku. To właśnie znaczyły w 1981 roku słowa Błońskiego, że „Miłosz nie kocha duszy świata, ale jego skórę”. Masturbacja Miłosza, masturbacja Herberta, masturbacja Conrada są w pewnych oddalonych światach możliwych ich sekretnością i idealnością, tu wypadałoby dodać: światach realnie oddalonych, poniekąd tak, jak ekskluzywne hotele czy restauracje. Zresztą myślisz, że jeżeli w świecie Miłosza wszystko mogłoby zostać podniesione do poziomu apokatastazy, jednej masturbacji odmówiono by tego przywileju? Masturbacja na Litwie, masturbacja w Polsce, masturbacja na Białorusi nie byłyby osłonięte jakimś nieprzezroczystym cieniem… – Jerzy zmitygował się, jak gdyby odczuł, z niemałą przykrością, że fantazjuje, i wrócił do naturalnego toku swojej wypowiedzi: – Zresztą pamiętasz pewnie, jak opowiadałem ci o Hanuszkiewiczu i o jego grze w Amy Foster, którą wyreżyserował? – Tu ponownie Jerzy nieznacznie się zawahał, ale niezwłocznie wrócił do siebie. Przyzwyczaił innych do tego, że nie muszą się martwić o jego przytomność myśli. – Otóż jego naturalizowanie dobroci wynikało właśnie z energii seksualnej dobra. Hanuszkiewicz potrafił ją umiejętnie, konesersko wręcz, tak, rozumiem, że chciałbyś protestować, ale nigdy na to nie pozwolę, konesersko wykorzystywać. – Dla wygody Jurek błyskawicznie przeniósł masę ciała z lewej strony na prawą. Następnie docisnął dla efektu prawe kolano prawym ramieniem, lekko zduszając swój głos, i uzyskał ostry, półgardłowy szept. Mówił teraz poza rejestrem swojej naturalnej mowy: – On energię seksualną dobroci demonizował bądź stygmatyzował. Pod pewnymi względami rozumiał ją lepiej aniżeli Andrzej Żuławski, bo akurat dla Żuławskiego energia roznamiętnionej dobrotliwości musiała pozostawać po części, tego jestem całkowicie pewien, niepojęta. Ale Hanuszkiewicz – tutaj Jerzy nabrał oddechu – różnił się także od Łomnickiego, który energię seksualną dobroci wyłącznie wzmacniał, a w swoich najbardziej cynicznych rolach, Ostatniej taśmie, Karierze Artura Ui, potęgował… Popatrz zresztą na Pszoniaka w Ziemi obiecanej. O, albo i lepiej, przypomnij sobie, proszę, to, jak Olbrychski zdejmuje jego nagie ciało z krzyża w Piłacie i innych…
– Dlaczego wymieniasz tylko mężczyzn? – postanowiłem uderzyć w Jerzego bezpośrednio, ale on miał od razu przygotowaną odpowiedź.
– Podobne rozpozna podobne. Są po mojej stronie tafli. – Jerzy podniósł oraz opuścił wskazujący palec, sprężyście, jak jakiś owal nabierający absurdalnej, archidiecezjalnej prędkości. – Dlatego nawet mizoginia będzie energią seksualną dobroci. Więcej jeszcze, mizogin jest mizoginem i może nim pozostawać za sprawą zaszczepionej w sobie, głęboko z samą sobą zintegrowanej energii seksualnej swej dobroci. Mizogin odzwierciedla w ten sposób porządek prawa naturalnego…
– W sobie, z samą sobą, swej, Boże, jakiś ty tautologiczny. Jeszcze jedno per se i erygujesz tutaj jakieś samozwrotne miasteczko, dumny jerozolimczyku. – Uśmiechnąłem się spod nosa, aby wiedział, że mówię do niego półżartem.
Z roku na rok robiliśmy się coraz bardziej platońscy, fredrowscy, śmieszni oraz duszni naraz. Jerzy udawał, że recytuje, jakby czytał jakiegoś Hyperiona, a tak naprawdę uroczo, grafomańsko konfabulował, stojąc u szczytu domów towarowych lub zatrzymując się w windzie: „To jest ciało naszego wieku, jego ranek to głowa, jego południe to serce, jego noc to stopy, stopy moczone w mroku. A gdzie się podział penis naszego wieku? Apoprzez zwrot ku sobie – gdzie jest prącie naszej młodości, męskiej dojrzałości, co najważniejsze, gdzie czeka na nas penis naszej śmierci?”. Kończył i zaczynał dowodzić z jakimś półapostolskim zapałem, że penisem wieku XX był rok 1939, na co rozwierałem szerzej oczy, nie odważając się wszelako zaoponować ani słowem. Biedny i rozczulający kominiarczyk z Jerozolimy, Tomaszek Gorliwy, historiozof i eschatolog z nerwicą erotyczną, twierdzący, że melancholijne godziny popołudnia, czwarta, piąta, a może jeszcze szósta, jest to penis dnia, ten najbardziej prozaiczny, najłatwiej dający się ująć w doświadczeniu – ale przez to i dużo bardziej ubogacający niż nieokreślony penis nocy: czwarta nad ranem.
Wyobraź sobie, proszę, czytelniku, że twój brat jest Świętym Bartłomiejem w momencie agonii, że skalpują jego głowę, zdzierając jej całą zastałą postać wraz z włosami. Że twój brat ciebie wzywa, ale jako Święty Bartłomiej lub Święty Paweł krwawiący pod mieczem – czy ktokolwiek bądź inny – nie ma do ciebie przystępu. Tak właśnie pracował umysł Jerzego – na przykład gdy widział śmierć bliskich w hagiopowłoce sadystycznych mąk świętych. Działo się tak, jak gdyby teraźniejszość przesiąkała nasieniem Biblii niczym antyczną emulsją, będącą szlachetniejszym i niespotykanym odpowiednikiem znanych, ziemskich sperm, jak gdyby gargantuiczna jedność wszystkich ze wszystkimi wprawiała nieoczekiwanie w dobry nastrój, stawała się źródłem czegoś, co Anglicy nazywaliby cheerfulness of thyself, cheerfulness of thyself postawionym na miejscu, na którym (w zgodzie z wszelkimi posępnymi przewidywaniami) miała niechybnie stanąć kalwaria.
Jerzy był esencją cheerfulness of thyself. Stwierdzał bez chwili wahania, że nędzny Hans Castorp nie byłby zdolny do niczego podobnego. Zacząć wypadałoby od tego, że tamten, owładnięty tylko egotycznym cheerfulness of myself, nie potrafiłby w ogóle zrozumieć Tischnera ani tischneryzmu. Tymczasem to, o co należało bezwzględnie tutaj walczyć, powtarzał Jerzy z półprzymkniętymi powiekami, przypominać miało raczej płótno Hieronima Boscha, ale przetrawione, wytrawione wręcz pogodą, słońcem, transhistorycznym optymizmem. Trochę tak, jak gdyby Tischner Boscha opętał i kierował jego dłonią – pod każdą z twarzy ulubionych „piekielników” geniusza znad rzeki Dommel podkładając zweselonego, mimo że masakrowanego, Popiełuszkę.
– Mężczyźni w rozbitym jaju, śpiący na drzewnej sadzonce, Popiełuszko oraz Tischner niczym Platon oraz Arystoteles dwudziestowiecznego Kościoła katolickiego w Polsce.
Jurek twierdził, że dumanie to coś zegarmistrzowsko precyzyjnego, że to starannie opracowany, oficjalny sojusz medytacji z groteską. Nie wdając się w szczegóły, przyznajmy mu w tym momencie rację: dumał, w ten sposób Jurek dumał… Taki właśnie, rozskalony, kopulasty, dumny jak stożek, który mistycznie przerósł sferę – a niech mu będzie – czuł się następcą ostatniego polskiego Arystotelesa. Czyli Tischnera… Postrzegał go jako Poniatowskiego katolicyzmu.
Nie wie, skąd przyszedł mu na myśl Poniatowski. Nie wiem, czemu się powtarzam, ale chcę raz jeszcze poprosić, byście pamiętali, że zależy mi tu przede wszystkim na unaocznieniu wam, jak pracował umysł Jerzego. Dla przykładu w momencie, w którym Jerzy wyobrażał sobie Poniatowskiego posługującego się bokkenem albo wakizashi, ja sam zastanawiałem się nad zdjęciem dziewiętnastoletniego Wojtyły z karabinem. Właśnie tak, uważam, powinien postępować lojalny obrońca: przywoływać prywatny, zupełnie realny kontrprzykład – jedyne istniejące zdjęcie Jana Pawła II z bronią, pamiątkę ćwiczeń Legii Akademickiej z lata 1939 roku, po to, by złagodzić, doszacować choć w części ponurą i egzotyczną wizję Poniatowskiego. Poniatowskiego z bokkenem i wakizashi.
W takich sytuacjach należy również zapytywać, dlaczego Jerzy dążył do podobnych, obsesyjnie aberrowanych postaciowań świata. Lubił mnie lub przynajmniej tolerował, ale jak już wiele razy dawał do zrozumienia, Hansa Castorpa nienawidził. Kim więc był Castorp w jego oczach? A gdyby naprzeciw Jerzego Bóg postawił Castorpa i Wojtyłę w wymierzonych odległościach na skraju któregoś z polskich przełomów, przełomu Popradu, przyjmijmy, a następnie któregoś z nich przykazał Jurkowi strącić w przepaść, mój przyjaciel niechybnie strąciłby Hansa, nie Karola – jest to dla mnie całkiem oczywiste. Najistotniejsze wydaje mi się jednakże, że wszystko to nie stałoby się z uwagi na wewnętrzną wartość Karola – arcycnotę, która domagałaby się ocalenia za wszelką cenę. Gdyby bowiem Bóg postawił przed Jerzym Wojtyłę i zażądał śmierci Wojtyły, Wojtyła by runął… Do rzeczy… Próbuję w ten nieporadny sposób powiedzieć, że zagadkowy, zamknięty w sobie mężczyzna, którego dobrze znałem, był doskonałym Abrahamem, inaczej: był bezkompromisowym Abrahamem. Jeszcze inaczej: gdyby to od Kalwina zależało, jak miałby wyglądać biblijny Abraham oraz co de re i de dicto miałoby go stanowić, to właśnie Jerzy byłby tym heretyckim Abrahamem, Abrahamem kalwińskim wyzbytym wszelkiej bojaźni – Kalwin wybrałby właśnie Jerzego.
Istnieje pewne bardzo szablonowe pojęcie z obszaru pisarskiego procesu twórczego, które tu i teraz bardzo by się nam przysłużyło. Otóż gdy w pewnych momentach mówimy o l’écriture automatique, mamy niemal od razu w myślach gotową tego wyrażenia parafrazę, nader oczywistą, albowiem dosłowną – „pisanie automatyczne”. Myślę, że dusza (albo raczej wola) Jerzego była właśnie czymś takim – l’écriture automatique. Więcej jeszcze, była volonté automatique, duszą automatyczną, wolą automatyczną w sensie jakkolwiek pogłębionym, w jakim słowa tego używało dziewiętnastowieczne, najbłyskotliwsze automatyczne pisarstwo. Mówiąc krótko – zupełnie nie po kierkegaardowsku, zupełnie nie po chrześcijańsku – Abraham należący do Jerzego, Abraham będący Jerzym, uśmiercał bezzwłocznie, zupełnie bezzwłocznie, Izaaka, Wojtyłę, Popiełuszkę czy też Tischnera, nie dając Absolutowi żadnej możliwości przeprowadzenia próby, wprowadzenia, ale następnie i cofnięcia wyroku. W volonté automatique dostrzegał Jerzy coś niewyobrażalnie majestatycznego, rodzaj spotęgowanego piękna, triumf jakichś praplatońskich hiperbol, wierność, lojalność, spolegliwość i męskość… Jeślibyśmy natomiast podpowiedzieli mu, że za jego wizją całopalnego ofiarnictwa stoi sadyzm przyrodniczego determinizmu, chętnie przytaknąłby, z pewnym ferworem, właśnie ferworem, przystępując do medytacji nad własnym sadyzmem oraz jego uwarunkowaniami.
Jerzy i Stanisław August Poniatowski. Jeżeli tylko chciał, Poniatowskiego mógł widzieć Jerzy zupełnie wszędzie. W słońcu, po pierwsze, które padało na podłogę jego pokoju w Warszawie tak pewnie, jakby było princepsem, jednym z najznakomitszych nauczycieli galaktyki. W wodzie, po drugie – i tak oto rodzili się jońscy Poniatowscy w strumieniu, w łazience, w sedesie, wewnątrz cisowianek, nałęczowianek i muszynianek, jak jacyś niedookreśleni młodzieńcy z ballad Mickiewicza. Poniatowscy błyskali w ogniu, w oknach przedszkola numer 185 na Wołomińskiej widzianego przez Jerzego z gabinetu. Ręką, która w każdym wymiarze należała do Poniatowskiego, Jerzy się zaspokajał oraz sporządzał pierwsze, a także ostatnie notatki. Myślę, że w kościołach, jeżeli przyjmował Eucharystię, przyjmował czasami ciało Poniatowskiego, ale nie mogę być tego bezwzględnie pewny. Towiańczycy bilokowali, starając się przyjmować ciało Pana w różnych kościołach Paryża równocześnie. Jak jednak opisywać to, co czynił Jerzy, uznając najprawdopodobniej, i to w jakiś obiektywnie wiążący nas wszystkich „nadsposób”, może „ponadsposób”, ciało Poniatowskiego w ciele Pana?
Wyraźnie podkreślam, że nie było w tym niczego pascalowskiego, jaspersowskiego czy Bóg wie, jakiego jeszcze. W umyśle Jerzego nie było różnicy między Kierkegaardem a Sade’em, różnica ta nie powstawała, była nieustanawialna: nie powinniśmy się temu dziwić, skoro Jurek dzięki wrodzonej volonté automatique nie zawahałby się przed zabiciem Izaaka. Jeżeli w opinii metafizyków dusza była wodą, dla niego pozostawała określoną w czasie kąpielą, jeżeli zaś dusza pozostawała ogniem, dla niego stanowiła rozniecone w pośpiechu, a następnie porzucone ognisko. Kąpiel ani ognisko nie są tymczasem, jak dobrze wiemy, doświadczeniami żywiołu, stanowią raczej rodzaj nieuprzedmiotowionej rozrywki dokonującej się dzięki pewnemu niewidocznemu wsparciu. Poważną groteską byłoby określać je wsparciem „strony żywiołów”.
– Istnieje jedna fetyszyzacja, jedna i żadnej więcej – Jurek apodyktycznie podkreślał to przekonanie, wyciągając palec w górę niczym wiosło dla swojej pratezy – a Kierkegaard dylematy Abrahama w Bojaźni i drżeniu fetyszyzował. Tu właśnie dochodzimy do sedna: Kierkegaard w niczym nie różnił się od Sade’a, który fetyszyzował dylematy Julietty, Aliny czy Justyny i szczerze powiedziawszy, zasługiwał na identyczność z Sade’em. – Tutaj palec Jerzego wymownie opadał. – Fetysz zyskuje tylko jedno porównywalne oblicze oraz jedną prawdę. Kim innym jest oczywiście Abraham, kim innym zaś są Julietta, Alina czy Justyna, niemniej tym samym, jestem tego pewny, pod każdym bytowym względem, przez wzgląd na jedność czynności umysłu, a nawet i jedność natur, tym samym sub specie aeternitatis są Kierkegaard… i Sade…
Wróćmy do meritum, od którego odbiegliśmy. Gdyby dobry Bóg postawił na skraju podtatrzańskiej przepaści, którą Jerzy nadzorował, Wojtyłę oraz Poniatowskiego, Jerzy (może to zdziwić niektórych) strąciłby Poniatowskiego. Gdyby jednak doszło do tego, że po obu stronach urwiska stanęliby w tym samym momencie Wojtyła z Poniatowskim-Chrystusem, Jurek strąciłby Wojtyłę. I finalnie, jeżeliby na swoich antypodach stanęli wskutek rozdwojenia i odosobnienia, a pomimo wszystko na prawach wielkiej całości, jak dwie opustoszałe komory rosyjskiej ruletki, Poniatowski z Poniatowskiego-Chrystusa i Chrystus z Poniatowskiego-Chrystusa, skołowany (jestem o tym przekonany, nie spekuluję w tym momencie) Jerzy sam pozbawiłby siebie życia. Ktoś zapewne powiedziałby, że to manieryzm, rodzaj zabójczego mrugnięcia w kierunku Poniatowskiego, manieryzm krzyża, manieryzm à la longue, tout simplement. Prawdą byłoby jednakże jedynie to, że Jerzy dotarł w podobnym razie – w sposób naturalny, zupełnie pozbawiony maniery – do osobistego kresu swojego filozofowania, próżni wyboru.
Warlikowskiemu zdawało się – przynajmniej w (A)pollonii i Francuzach – że sceptycyzm, ironizm, cynizm nie mogą być „śnione”, że mają ekskluzywne, prometejskie prawo faktycznych uobecnień. Na to właśnie liczył, podwieszając w rolach prabytów piosenkarek Agatę Buzek kruchą jak przemijalność kotów, albo i wcześniej, uciążliwą jak niedoregenerowane fałdy dłoni, Renate Jett. Czy wiecie, czym jest tak zwany idealizm śpiącego? My, filozofowie, używamy tego określenia, kiedy nurt (miast kostnieć w formie zaprzeczającej mu ideologii) nabiera wtórnego, postpoetyckiego charakteru, który nie wprost zdradzać będzie za chwilę jego upadek albo schyłek. To właściwie jesień intelektu uporczywie trwającego w pozie nieprzerwanego utrzymywania się wiosny, sobótki i wczesnego lata. Ideologię wypełnia tutaj letnia pustka nowości, neologia czy – może ujmując rzecz w mocnym, brutalnym uchwycie – nowologia.
Spójrzcie, proszę, zresztą i na to, co Bartosz Gelner mówi w momencie otwarcia Francuzów o homoseksualizmie. Czy naprawdę nie wydaje wam się, że jego pozorna odkrywczość wynika ze zwykłej efektowności przykładów, anegdot, egzemplów z filozofów życia, zawsze kontrowersyjnych, co po prostu leży w ich dobrze ułożonej naturze? Zmienia się tylko kierunek padania światła. W 1885 roku w Paryżu Jean-Marie Guyau oświetlał zachodnich Australijczyków, w 2014 roku w Warszawie Krzysztof Warlikowski oświetla homoseksualistów. Warlikowski jednak „śpi”, ponieważ ma poczucie, że mówienie o Żydzie jest czymś więcej aniżeli mówienie o Aborygenie wiek wcześniej. Dzieje się tak za sprawą jego indywidualnej, reżyserskiej samoświadomości. To bowiem jeszcze ma do zaoferowania swojemu widzowi, samoświadomość, ostatni listek figowy inteligencji, parawan, który stwarza się, zaprzedając rozum kosmosowi. I oto otrzymujemy widomy stan wyjścia: zamiast inteligencji jej substrat, destylat, intensywną pochodną, samoświadomość, niczym konia w zakładach, na którego postawiono ostatnie pieniądze, zwierzę, które należy bezwzględnie bronić przed rzeźnikiem, ażeby je posiąść, złożono bowiem zupełnie niewyobrażalną ofiarę. Z czegoś nieodzyskiwalnego.
Wysiłek tego piekielnie inteligentnego reżysera można porównać do projektu uniemożliwionego u podstaw: to tak, jak gdyby powziąć silne postanowienie, by czytać atlas jak traktat. W tym tkwi problem – nasz ruch winien być odwrotny. Powinniśmy utwierdzać się wzajemnie w przekonaniu, że Holocaust był wydarzeniem atlasowym, Smoleńsk jest wydarzeniem kompendialnym, zamach na World Trade Center jest zdarzeniem bedekerowskim, marzec 1968 roku winniśmy zaś włączyć w obręb starzejącego się vademecum. Wybudzeni ze swoich idealnych snów, moglibyśmy zapytać, czemu Warlikowski nigdy nie pomyślał o tym, że wyreżyserowałby (A)pollonię w identyczny sposób w każdym świecie możliwym, a przede wszystkim – że zrobiłby to w ten sam sposób w tych światach możliwych, w których miałby zespoły Downa albo Tourette’a? Warlikowski nie wie, dlaczego akurat ten projekt (A)pollonii dokonany w czasie, w jaki zostaliśmy zanurzeni wszyscy, miałby stać się czymś wyróżnionym, namaszczonym przez „tę oto” jego samoświadomość i żadną inną, rozumie tylko tyle, że tak musi z konieczności być. Odnosząc się w końcu do sedna mojego pytania: jest przekonany o tym, że nie potrafiłby zinscenizować (A)pollonii za pomocą samoświadomości sparaliżowanej downem lub tourette’em. Wbrew wszelkim pozorom będzie to idealizm, a nawet fetyszyzm śpiącego. To źle pojęty idealizm nie pozwala mu wierzyć w to, że (A)pollonia, że Francuzi – powstają w każdym należącym do niego świecie możliwym, że do ich powstania nie trzeba absolutyzacji szczególnych warunków umysłowych.
Absolutysta nigdy nie jest gotowy do złożenia ostatecznej ofiary z tego, co absolutyzowane. Na tym polega różnica między Warlikowskim a Sienkiewiczem czy Wojtyłą. Ci ze zdziwieniem, lecz bez wstrzymującego ich założenie zawahania, przystaliby na to, że Quo vadis albo Redemptor hominis, skoro powstały, mogłyby zostać przepisane w nowych warunkach istnienia świata pisarza, nawet po downie Wojtyły albo touretcie Sienkiewicza. Toteż gdybym ja sam miał do wyboru strącić w przepaść (contra spem) Warlikowskiego albo Wojtyłę, albo nawet (contra rationem) Warlikowskiego lub Sienkiewicza, w żadnej dawanej mi alternatywie bym się nie zawahał. Strącałbym idealistę, strącałbym tego pierwszego, ocalał tym samym Wojtyłę, Sienkiewicza, siebie, choć nie wykluczam, że w chwili chandry – podobnie jak Jerzy, gdy nawracała jego depresja – zabijałbym się sam.
Nie wiem, jak Jurek patrzył na Warlikowskiego, nie miałem sposobności, by go o to otwarcie zapytać. Być może widział w nim manieryzm krzyża, lecz on manieryzm krzyża dostrzegał w manii niemal każdego rodzaju. Swoją drogą to bardzo interesujące, że uporczywie zrównywał ze sobą w każdym momencie życia manie krzyża z manieryzmami krzyża. Choćby teraz: siedział nad projektem grafomańskiego tomu Perła i cień młodego poety z Krakowa. Cóż powiedzieć, tom był zbiorem świadomie zużytkowanych klisz blake’owsko-rilkeańskich, ale to właśnie go ujęło. Usłyszał w tym wątły i wielki naraz, rezonujący, ale i pogłosowy oddech dawnych retoryk, które znał z Nieborowskiego, Nowodworskiego i Szturca. Każdy z tej trójki już nie żył, w swoim czasie jednak każdy z tej trójki – na własny wyłączny sposób – Jerzego kształtował.
Zacznijmy od Nieborowskiego. Jerzy poznał go w Świętym Wincentym na Bródnie podczas ceremonii pogrzebowej jednego z ostatnich żyjących liderów Hybryd. Styczeń 2012 roku należał do miesięcy wilgotno-śnieżnych, jego dokładna połowa zaś, w której okolicach wyznaczony został termin pogrzebu, uczyniła z całej Warszawy (jak by to ujął ów lider) szare, niewytopione dorzecze. Jurek pozostawał jeszcze wówczas doktorantem na warszawskiej polonistyce, a nabytą wiedzą, jak to doktorant, umiał imponować, dlatego być może Nieborowski poprosił go o pomoc przy kolejnym wydaniu jego przekładów Eliota, a trzeba wiedzieć, że w tym względzie pozostawał niepokonanym rekordzistą, bo finalnie do swej śmierci w listopadzie 2018 roku (o niej jeszcze tutaj wspomnimy) przygotował siedem poprawionych wydań tych samych wierszy oraz poematów. Spośród nich zdecydowanie faworyzował Ziemię jałową i Cztery kwartety