Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bohaterką „Nieoswojonych ptaków” jest dwudziestodwuletnia Tola. Dziewczyna pochodzi ze wsi, gdzie trafiła po śmierci rodziców jeszcze jako niemowlę. Została tam wychowana przez stryja, Kazimierza Łużyckiego. Opiekun całkowicie odizolował ją od ludzi. Doprowadził do tego, że dziewczynka zwyczajnie boi się obcych. Mijają lata. Tola wyrasta na bardzo piękną młodą kobietę.
Pewnego dnia dziewczyna poznaje niesamowicie przystojnego malarza Jana Stankara. Zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia. Tymczasem swojej niechęci w kwestii tej znajomości nie kryje Kazimierz Łużycki. Kiedy Tola oznajmia stryjowi, iż chce wyjść za Jana za mąż, ten po prostu ją wydziedzicza. Młodzi małżonkowie wyjeżdżają do Warszawy.
W stolicy Tola przeżywa koszmar. Mąż przestaje być szybko tym ukochanym mężczyzną, za którego wyszła za mąż. Nie ma weny twórczej. Za wszelkie niepowodzenia zawodowe obwinia Tolę. Gdy rodzi im się córka, jest jeszcze gorzej. Małżonkowie żyją na skraju ubóstwa. Ostatecznie Jan, nie mogąc dłużej znieść niekomfortowej dla siebie sytuacji, opuszcza rodzinę. Wyjeżdża do Paryża, gdzie ma nadzieję odnaleźć chęć do pracy. Natomiast Tola coraz częściej zaczyna myśleć o śmierci...
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Z wesołego obiadu w gronie kolegów malarzy Jan Stankar wracał do domu. Oni jeszcze zostali przy kieliszku i cygarach, on spojrzał na zegarek i, jakby przerażony, że tak długo zabawił, zerwał się i wziął za kapelusz.
– Do żony ci tak pilno! – ktoś zażartował.
Ruszył ramionami.
– Mają przysłać po ilustracje – odparł znudzonym głosem. – Zresztą dwa dni nie byłem w budzie, trzeba zajrzeć!
I wyszedł szybko, bojąc się żartów, a może pokusy pozostania.
– Potrzebna mu była baba i bachory, jak kojec dla sokoła – posłyszał jeszcze uwagę Franka Poraja.
Na ulicy mrok już ogarniał kąty. Była wiosna, ale jeszcze naga i chłodna, drzewa ledwie pękały po skwerach.
– W Sorrento śniegiem kwitły kamelie! – przypomniał sobie opowiadanie kolegi Mareckiego, który wracał z Włoch właśnie i bawił ich wrażeniami z podróży.
Szedł z rękami w kieszeniach i głową zwieszoną, z uczuciem nieznośnej nudy i rozdrażnienia. Kamienica, do której wszedł wreszcie, stała w ciasnej uliczce, była odrapana i brudna, schody wąskie, strome, ciemne. Zewsząd wydzierały się na nie wyziewy ubogich kuchen, mydlin i pleśni, spotykał kucharki mniej niż eleganckie i czyste, wiodące z sąsiadkami rozhowory i kłótnie o klucz od strychu, i piął się wyżej i wyżej, aż na trzecie piętro.
Tam zadzwonił do prawych drzwi, spoza których rozlegał się wrzask dziecka, tak przeraźliwy, że świdrował w uszach.
– Ja ją uspokoję! – zamruczał, marszcząc brwi. Otworzono drzwi. W ciemnej sionce zamajaczyła postać kobieca, która, ujrzawszy go, cofnęła się bez powitania.
– Czy to dziecko nigdy nie cichnie! – zawołał niecierpliwie. – Można je znienawidzić lub oszaleć.
Zdjął palto i cisnął je na kufer, stanowiący całe umeblowanie sionki, i wszedł na prawo do dużego ciemnego pokoju.
Tam to, w jakimś mrocznym kącie, wrzeszczało dziecko. Ucichło w tej chwili jak czarem, widocznie na ręku matki.
– Gdzie lampa? – zawołał w ciemności.
Wtedy kobieta przemówiła, wychodząc do drugiego pokoju:
– Masz ją na twoim stole. Zapal sam.
Głos był wdzięczny, młody, ale brzmiał bezmiarem znużenia i apatią.
Mrucząc gniewnie, zapalił lampę. Pokój był duży, wąski, zastawiony różnymi sprzętami, gdyż służył jednocześnie za jadalnię, salon i pracownię.
Wraz z sypialnią i kuchnią stanowił całe mieszkanie rodziny Stankarów, składającej się z męża, żony i dwuletniej córki.
Malarz spojrzał na stół, zarzucony przyborami malarskimi, i sięgnął po list, który snadź przyniesiono w czasie jego nieobecności.
Czytał, twarz mu się poczęła rozjaśniać, promienieć, zapał napełniał oczy.
– Tolu, wiesz kto przyniósł ten list? – zawołał, zwracając się ku drzwiom sypialni.
– Listonosz, wczoraj! – odparła młoda kobieta, ukazując się w progu. Nie wiadomo, jakim cudem uśpiła dziecko.
– Tyś dopiero stworzona na Egerię! – wybuchnął niecierpliwie. – Otóż, jak zwykle, mylisz się. List ten przyniósł mój dobry geniusz.
Kobieta zbliżyła się w krąg światła. Była bardzo młoda, smukła, zgrabna i uderzającej piękności twarzy, gdyby nie wielka chudość i bladość i wyraz znudzenia i zmęczenia, który ją szpecił i postarzał.
– Więc to pieniądze? – rzekła obojętnie. Zaśmiał się pogardliwie.
– Pieniądze! Więc ty znajdujesz, że mój geniusz nosi zatłuszczony mieszek, a moje marzenie – liczyć brudne asygnaty.
Trochę krwi wystąpiło na mizerną twarz kobiety. Chciała coś odpowiedzieć żywo, ale zmarszczyła tylko brwi i odparła prozaicznym pytaniem:
– Czy podać ci obiad?
– Dziękuję. Dosyć wąchać na schodach te preparaty, żeby stracić smak, a dostać wstrętu!
Kobieta jak automat zwróciła się do sypialni. Wtedy on, rozdrażniony jej chłodem, zerwał się, zmiął list gwałtownie i cisnął go jej pod nogi.
– Masz, depcz, jakeś mi wszystko podeptała! – krzyknął z wybuchem wściekłości.
Kobieta usunęła się – stanęła – i nie straciła cierpliwości.
– Dobij mnie zatem, niech raz będzie tej męce koniec! – zawołała rozpacznie. – Będziemy oboje wyzwoleni!
– Ty! Więc i ty masz aspiracje jakieś, więc ja ciebie krępuję. Duch zapoznany i udręczony! Cha, cha! Więc to ty jesteś ofiarą. Dałaś mi takie bajeczne szczęście, a ja jestem nienasycony tyran, ludożerca, kat!
– Nie, tylko lekkomyślnik, fantastyk i egoista. Kłamałeś mi kiedyś miłość – wierzyłam ci; przysięgałeś mi opiekę i szczęście, nie dotrzymałeś przysiąg. Teraz niczego od ciebie nie pragnę, nie wymagam, tylko najelementarniejszej delikatności i spokoju, i tego mi nie dajesz! Czegóż wreszcie chcesz ode mnie, com ci zawiniła, w czym ci dokuczam? Widujesz mnie tylko wtedy, gdy sam chcesz, nie słyszałeś dotąd słowa skargi lub wyrzutu.
– To się skarż, wyrzucaj, mów! Albo ci bronię! Nawet ciekawy jestem, co ty możesz mieć do mnie za pretensje.
– A jakichże mieć nie mogę? Coś ty mi dał?
– Dałem ci moją swobodę i wolność. Coś ty z tego zrobiła, co ja mam w zamian. Tę przeklętą, brudną budę, to wściekłe, wrzeszczące dziecko i twoją wiecznie skrzywioną twarz. Ze zgrozą myślę, że do tego domu muszę iść!
– Gorsza zgroza z tego domu nigdy nie wychodzić, jak ja. Buda jest przeklęta i brudna, bo w niej mieszka niedostatek, dziecko jest płaczące, bo chore ze złego odżywiania i powietrza, a ja mam twarz jak to otoczenie, życie i ściany, wśród których lata mi płyną. Słońce tu nie bywa!
Ale to mieszkanie, dziecko i byt – tyś mi stworzył – i tak wygląda szczęście i raj, o którym mi opowiadałeś kiedyś – tam – w Ługach. A ja temu co winna? Wrócić tam nie mogę, iść nie mam gdzie, uwolnić ciebie od siebie, jak? Tylko śmiercią!
W tej chwili dziecko płakać zaczęło. Kobieta weszła do sypialni, pochyliła się nad łóżeczkiem i gorącą, suchą dłoń położyła na główce.
Była tak znękana i zobojętniała na wszystko, że nawet słowa ni pieszczoty nie znalazła dla dziecka, które wiedziała że płakało z głodu. Od trzech dni Stankar nie był w domu, a zostawił w stoliku dwa bilety na dwuzłotowe obiady i dziesięć złotych gotówką.
Pieniądze poszły na zapłacenie rachunku piekarza. Obiad czekał na niego co dzień. Wczorajszy przygrzewany rano, dostało dziecko, ale od południa zjadło tylko suchą bułkę i herbatę. Obiad czekał na ojca.
– Mamusiu, daj Jance mli – mli! – ozwało się dziecko żałośnie. Matka pogładziła ją po włosach.
– Będziesz cicho czekać aż wrócę – dobrze? To ci przyniosę zupy! – szepnęła.
– Będzie Janka cicho, będzie!
Stankarowa wyszła do kuchenki i poczęła przygrzewać jedzenie. Mąż chodził po pokoju, tu i tam, nierówno, jak dziki zwierz w klatce. Od czasu do czasu potrącał sprzęt jaki i klął.
Na każdy taki wybuch kobieta wzdrygała się nerwowo i spoglądała na drzwi, czy nie wejdzie, potem znowu bezmyślnie wpatrywała się w płomyk naftowej kuchenki.
Wreszcie zupa była gorąca. Wylała ją do talerza i poniosła dziecku.
Posadziła je na kolanach i karmiła machinalnie.
Wtem Stankar stanął w progu.
– Pić mi się chce! – rzekł. – Masz piwo?
Potrząsnęła głową.
– To mi go sprowadź.
– Daj pieniędzy to sama przyniosę. Wiesz przecie, że służąca odeszła w zeszłym tygodniu.
– To się jej nie dziwię, a zazdroszczę, że się z tej nory wyzwoliła.
Kobieta podniosła głowę, popatrzała na niego, i roześmiała się. Było to coś tak niesłychanego, śmiech na jej ustach, że on się stropił.
– Cóż to znowu. Zwariowałaś. Czego się śmiejesz!
– Narzekałeś, żem zawsze skrzywiona, więc się śmieję! Powinieneś być rad – odparła, wstając.
– To są żarty, godne ciebie! Dlaczegóż dotychczas nie postarałaś się o drugą służącą.
– Dla dwóch kardynalnych racji. Po pierwsze, że nie chcę mieć świadka scen, które tu się dzieją, i być pośmiewiskiem całej kamienicy, po drugie, że poprzednia nigdy nie dostawała zasług w porę – i na ciągłe upokorzenie z tego powodu nie chcę się narażać powtórnie.
– Jak sobie chcesz. Służ tedy sama, hrabino! Takiś olbrzymi wniosła posag!
Teraz on się roześmiał i, dobywszy z kieszeni garść miedzi i srebra, rzucił na stolik.
– Przynieś sześć butelek piwa – rozkazał, wychodząc.
Stankarowa zaczęła usypiać dziecko. Nie była to łatwa sprawa.
Dziewczynka protestowała ile sił i mocy. Było to stworzenie uparte i grymaśne, nieprzystępne żadnej prośbie ni groźbie, gdy się raz zbuntowało.
Ułożona w łóżeczku, wierzgała, kręciła się, odpychała matkę i aż siniała z płaczu i krzyku.
Stankar usiadł do roboty. Ilustrował jakąś powieść, potrzebował skupienia i spokoju, gdy go ten krzyk poderwał.
– Cicho! – zawołał, porywając się za głowę.
Ale dziecko, jeśli możliwe, wrzeszczało jeszcze głośniej. Wtedy on cisnął ołówek, zerwał się, wypadł do sionki, chwycił kapelusz i palto i uciekł, czując, że gdyby pozostał, popełniłby chyba kryminał. W pół godziny potem Stankarowa zdołała uspokoić dziecko. Stała chwilę na środku pokoju, zdumiona, że przecie jest cicho, i zaraz przypomniała sobie polecenie męża.
Zwykle nieśmiała i lękliwa do miasta i ulicznego gwaru, teraz z zadowoleniem pomyślała o wyjściu. Ubrała się żywo i zbiegła szybko ze schodów.
– Wiosna już! – pomyślała, wychodząc na ulicę.
I oto stało się coś dziwnego. Nic ją zda się poruszyć nie mogło, nic zająć, rozrzewnić, wydobyć z duszy dźwięk, z oczu łzy. Ale na tę myśl, poczuła, że jej serce zadrgało i ścisnęło się gardło łagodną żałością.
– W Ługach już sady kwitną i pachnie ziemia. Żaby rechocą w księżycowe wieczory – i życie młode kipi. Jaki gwar tam – w ciszy!
Przycisnęła rękę do piersi, spojrzała w górę, i łzy się rzuciły do oczu.
– Mój Boże, godzinę tam być, a odżyję, i wszystko zniosę. Godzinę tylko, godzinę! – szepnęła błagalnie.
Jakiś przechodzień spojrzał na nią, ocenił – i stanął.
– Czy pani się zbłąkała? Może przeprowadzić! – rzekł.
Jak spłoszone dzikie zwierzę poskoczyła naprzód, zbudzona brutalnie z chwili marzenia. I w jednej chwili wrócił jej lęk ludzi, wstręt do ulicy i tłumu. Biegła prawie, śmiertelnie wystraszona, bo czuła instynktem, że jest ścigana przez rozpustnego próżniaka, któremu wpadła w oko.
Dogonił ją i usłyszała cyniczny głos:
– Bardzo widocznie pani spieszno. Po nocy takim pięknym panienkom nie godzi się chodzić bez towarzystwa i opieki. Dokąd pani idzie? Czy ktoś czeka i wygląda, czy wracamy już?
Nie odpowiadając, skręciła w boczną ulicę, zapominając po co wyszła, czego szuka, leciała na oślep, byle uciec. Ale napastnik nie ustępował, słyszała jego kroki i pogwizdywanie operetkowej aryjki.
Po dobrym obiedzie wyszedł snać bez celu, na spacer, i ściganie spokojnej kobiety założył sobie jako uprzyjemnienie wieczoru.
Ulice były prawie puste, a Stankarowa w swym przerażeniu zamiast kierować się ku ludniejszym, skręcała w coraz samotniejsze. Wreszcie naprawdę straciła pojęcie, gdzie się znajduje. Nagle z narożnego szynku o dziesięć kroków przed nią wyszła na ulicę gromadka pijanych wyrobników, śmiejąc się i pokrzykując. Wtedy, zewsząd otoczona, stanęła, tuląc się do ściany. Napastnik z tego skorzystał. Przysunął się już, pewny swego, i poufale wziął ją pod rękę. Szarpnęła się ze stłumionym okrzykiem i rzuciła się naprzeciw gromady pijaków.
W jednej chwili była otoczona, obrzucona gradem grubych żartów i dowcipów. Zawróciła tedy i uciekała ścigana przez dwóch, podczas gdy inni gwizdali, cmokali, podniecali ścigających okropnymi konceptami. Szczęściem na drugim rogu stał policjant i przechodnie snuli się gęściej, była uratowana. Zatrzymała się sekundę, aby tchu nabrać, gdy wtem spostrzegła, że pierwszy napastnik, wytrwały, szedł za nią i opodal stał, czatując, kiedy się oddali od stróża porządku publicznego.
Rozpacznie obejrzała się za dorożką i podeszła do stójkowego. Obejrzał ją od stóp do głowy, a gdy nie odchodziła, spytał:
– Co wam potrzeba?
Chciała go poprosić o opiekę, ale się zlękła cyrkułu, protokołu, sprawy, a zresztą, jak oskarżyć o napaść człowieka, który stał spokojnie i oglądał wystawę spożywczego handlu.
Spytała tedy o drogę do domu.
Policjant objaśnił ją, wskazał ulicę, nie było powodu dłużej pozostawać. Jeszcze raz poszukała oczami dorożki, westchnęła ciężko i poszła. Ale już jej sił zbrakło, by uciekać, więc ledwie minęła kilka kamienic, napastnik był już obok i, coraz natarczywszy, coraz zuchwalszy narzucał propozycje, targował ją, stawiał cenę. Wtem ukazała się wolno wlokąca dorożka. Kobieta zawołała, wskoczyła do środka, i czując się wreszcie uratowana, rzuciła adres. Dorożkarz rad z bliskiego kursu, konia zaciął, w turkocie nie posłyszał krzyku kobiety. Napastnik w biegu wskoczył za nią i brutalnie wpół ją objął.
Odepchnęła go i nieprzytomna ze zgrozy wyskoczyła na ziemię. Upadła na bruk, poczuła okropny ból głowy i ręki, zerwała się jednak, umknęła na chodnik, i wpadła w pierwszą bramę, pod nogi wychodzącej na ulicę kobiety. Tamta się usunęła.
– Można patrzeć przed siebie i nie potrącać! – rzekła.
– Mój Boże, to pani! – zawołała Stankarowa.
– Co się stało? Do nas pani idzie?
– Bóg mi panią zesłał. Przez litość, proszę mnie do domu odprowadzić!
– Ale co się stało? Ma pani krew na twarzy.
– Upadłam, potłukłam się. Jakiś drab mnie gonił! Niech mnie pani nie opuszcza!
– Ależ pani ledwie na nogach stoi. Proszę do nas wstąpić, odpocząć!
– Dziękuję, nie mogę. Dziecko samo zostało – i mąż czeka na piwo. Muszę wracać spiesznie. – Mówiła gorączkowo, czując, że jej siły uchodzą z bólu i zmęczenia.
– A no, to chodźmy – odpowiedziała wybawicielka, kobieta już niemłoda, energicznie wyglądająca. Wzięła ją pod rękę i prowadziła gderząc.
– Co za sens wychodzić tak późno, samej jednej, gdy się nie zna miasta, i jest się takim tchórzem, a no i taką ładną. Mnie nikt nigdy nie zaczepił, natura mnie zaasekurowała od podobnych wypadków, ale nie pojmuję, jak się można bać i uciekać. Ja bym mu powiedziała parę słów takich, że odpadłaby go ochota od napaści na długo. Co pani? Słabo?
– Zdaje mi się, że zwichnęłam rękę padając. Strasznie boli. Czy jeszcze daleko?
– Sto kroków. Mocno się proszę oprzeć na mnie. Mogę panią unieść całą na rękach.
Wtem Stankarowa zadrżała i cofnęła się.
– Boże, on znowu. Tam stoi, widzi pani, przy bramie i czatuje. Powiedziałam adres dorożkarzowi.
– Nie bójże się pani ze mną. To ten! Podniosła głos, korzystając, że było pusto.
– Taki podlec, to nawet na złodzieja się nie zdał, bo do tego fachu trzeba odwagi i strach kary. Czy nie lepiej napadać na kobiety bezbronne. Bardzo honorowy proceder. Małpa taka, której pomywaczka by nie chciała, wyobraża sobie, że byle raczył wybrać kobietę, już ją zdobył. Po szynkach się walał całe życie, i po sobie ludzi sądzi – bydlę brudne!
Napastnik wysłuchał wszystko i uznał zapewne nagankę za chybioną, bo szybko przeszedł na drugą stronę ulicy, i zniknął, a energiczna kobieta rzekła triumfująco:
– Widzi pani! Tak go trzeba było przyjąć, zamiast uciekać. No – droga wolna.
Ale i siły Stankarowej były wyczerpane. Oparła się o bramę i szepnęła:
– Dziękuję pani za opiekę. Teraz muszę iść po piwo.
– Tak, do bawarii, między pijaków. Jeszcze lepiej. Idź pani na górę, stróż piwo przyniesie.
Wywołała cerbera i w dwa słowa załatwiła interes, potem prawie zaniosła Stankarowa na trzecie piętro.
Co dalej się z nią działo, nie pamiętała biedna kobieta. Gdy Stankar dobrze po północy wrócił do domu, zdziwił się mocno, gdy mu otworzyła nieznajoma kobieta. Nie czekając pytania, rzekła:
– Czekałam, aż pan wróci. Jestem Zarębianka, znajoma żony pana. Odprowadziłam ją do domu, ma zwichniętą rękę, poranioną twarz i stłuczony bok prawy. Doktor był, rękę nastawił – no – i piwo pan ma. Dobranoc, przyjdę jutro rano dzieckiem się zająć, bo chora dobrze jak za tydzień wstanie.
Powiedziała to prędko, ubierając się i zanim z podziwu zebrał się na odpowiedź, wyszła, zamykając drzwi za sobą.
Zapalił świecę i wszedł do sypialni. Kobieta leżała nie śpiąc, przygotowana na scenę gniewu i wyrzutów. Rękę prawą miała w bandażach i skroń ze skóry odartą, rozszerzonymi bólem oczami wpatrywała się w niego.
– Ładnieś się urządziła! Co to? Wpadłaś pewnie pod dorożkę?
– Napadł na mnie jakiś pijak, gonił, ścigał! Wzięłam dorożkę, on za mną wskoczył. Uciekałam, padłam na bruk – opowiedziała urywanym szeptem.
Ruszył niecierpliwie ramionami.
– Ten dopiero miał za kim się uganiać – mruknął pogardliwie. – A z ciebie też typowa gęś wiejska. Ciekawym, co teraz będzie. Do wszystkich przyjemności domowego ogniska przybędzie mi niańczenie tego opętanego dziecka. Tfu!
Splunął, wyszedł z sypialni – i usiadłszy przy swym stole wziął głowę w ręce, i pogrążył się w ponurej zadumie.
I nie wiadomo, które było nieszczęśliwsze, bardziej znękane dolą z ich dwojga – połączonych na życie wielką miłością!
Łużyccy na Ługach siedzieli już dawniej jak sięga pamięć ludzka. Jak się im wiodło i czym się odznaczali, o tym także nie pisano kronik, zapewne nie byli wielcy, ni sławni, i nie nęcił ich szeroki świat, ani rządy Rzeczypospolitej, dopiero w ostatnich czasach Stanisław Łużycki wyemancypował się z tradycyjnego domatorstwa swojej rodziny, schedę swoją bratu Kazimierzowi ustąpił, spłatę wziął, i wieści o nim nie dochodziły.
Ów tedy Kazimierz na Ługach pozostał, nie ożenił się, stosunki z ludźmi pozrywał, wyszedł na dziwaka i w swoich Ługach szczególnie się urządzał. Przede wszystkim, gdy tylko uwłaszczono włościan, przestał uprawiać grunty. Gdzie chciał rosnąć las, tam rósł, gdzie nie, całe łany leżały odłogiem. Ługi stały się dziczyzną i stepem, po którym pasła się stadnina pana Kazimierza, jedyne źródło dochodu i amatorstwo właściciela.
Następnie, żeby się zupełnie ubezpieczyć od sąsiadów chłopów, dwór cały otoczył wysokim murem – zamknął w ten obręb folwark i dom, sady i ogrody – i zamczystymi bramami opatrzył. Ale że sadów nikt nie oglądał, a dzikich drzew nikt nie krzesał, cała ta osada po latach niewielu stała się masą gęstwiny splątanej, rozczochranej, dowolnie bujającej. Stadnina uczyniła kopytami drogę do folwarku, nieliczna służba przetarła ścieżki do krynicy i lamusu, do grząd warzywa i drwalni. Zresztą dom był niewidzialny w bzach, chmielach i wybujałych chwastach.
Pan Kazimierz spełnił w ten sposób marzenie swego życia.
Nie potrzebował chłopskiej łaski i uchronił się od chłopskiego łupiestwa. Nie zatruwała mu życia troska o deszcz i pogodę, o ceny zboża, nadużycia i oszustwa oficjalistów. Dochód z koni i poręb leśny zaspokajał podatki i wydatki, a nawet można było trochę na czarną godzinę odłożyć. Ludzie nie nawozili panu Kazimierzowi plotek i pustej wrzawy, nie miał spraw i procesów, i był naprawdę panem w swym państwie.
Czworo służby podzielało jego gusta i samotność. Na czele bezdzietne małżeństwo, w którym żona była kucharką, gospodynią i trochę despotyczną panią całego dworu, a mąż stał na czele hodowli koni i zarządu majątkiem.
Trzecim był jednooki Franek, strzelec i leśniczy, a czwartym głuchonieme faktotum, Marek. Ten nie miał nazwy, ni fachu – i dlatego robił wszystko – więcej, niż tamtych troje, a gospodyni Florianowa pilnie dawała baczenie, by mu nie zostawić czasu na myślenie, protest i odpoczynek. Kilku koniuchów i stajennych parobków, rekrutowanych bardzo starannie i płatnych bardzo dobrze, stanowiło wraz z babą pomywaczką cały garnizon tej szczególnej fortecy.
Pan Kazimierz prowadził życie czynne i ruchliwe. Wstawał o świcie, dzień cały spędzał w stajni lub lesie, jadał mało, pił tylko wodę, nie palił tytuniu, nie odzywał się dużo, ale rygor umiał utrzymać i był kochany przez swych podkomendnych.
Wieczorem czytywał w swym gabinecie – otoczony psami i różnym chowanym dzikim zwierzem.
Wysoki był, suchy i nerwowy – nie znał co choroba, z usposobienia dobry, chociaż pozór miał szorstki, mowę twardą, a sąd surowy.
Bardzo rzadko, parę razy do roku, pan Kazimierz przestępował granicę Ługów, zwykle pieszo, ze swego lasu wstępował do dworu, który z nim graniczył – do Brzezickich.
Podżartowywano w sąsiedztwie, że się w Brzezickiej kochał, gdy była panną i że afekt w sercu zachował. Jeśli tak było, to go litość ciągnęła do dawnej bogdanki.
Brzezicki był chorowity, interesy w opłakanym stanie, cały ciężar na barkach i głowie kobiety.
W pięć lat po ślubie Brzezicki umarł, zostawiając jej ruinę finansową i trzyletniego Michasia, którego pan Kazimierz do chrztu trzymał.
Myślano, że się pobiorą po skończeniu żałoby, ale wdowa sprowadziła do domu starą kuzynkę, najgorszą plotkarkę z całej okolicy i borykała się dalej sama z biedą, przy fikcyjnej pomocy rady familijnej.
Jak poprzednio, pan Kazimierz parę razy do roku przychodził na chrześniaka popatrzeć, posiedzieć u komina lub na ganku godzin parę, zawsze na oczach ciekawej, szpiegującej kuzynki, która przy wysokiej cnocie, chciwa i łakoma skandalu, nazwała go wreszcie ciemięgą i gburem i traktowała lekceważąco.
Raz przecie, w chwili bardzo finansowo ciężkiej – wzruszona troską Brzezickiej, a oburzona egoizmem Łużyckiego, ostro mu docięła.
– Mógłby też pan przez wzgląd na dziecko poradzić wdowie, zamiast milczeć i końce swych butów oglądać.
– Radziłem raz, więcej słowa nie powiem!
– Ciekawam tej rady?
– Żeby się jak ja urządziła, zamiast pracować dla chłopów i lichwiarzy. Na ciężkie roboty skazują, na kryminały – ale żeby kto dobrowolnie sam siebie na to skazywał, to absurd i wariacja. Ja nie psychiatra!
– Bardzo się pan delikatnie wyraża. Tak to pan pojmuje obywatelskie obowiązki! Winszuję.
– Nie inaczej i dobrze mi z tym.
– Zapewne, egoistom zawsze dobrze.
– Egoista jest ten, kto innych dla siebie wyzyskuje – ja tylko nic nikomu nie daję – i nie dam!
To powiedziawszy, odszedł, sztywnie jej się skłoniwszy, i długi czas się nie pokazał.
Istotnie Łużycki nic nikomu nie dawał.
Na żadną dobroczynną składkę, na żadną instytucję, na żadne kościoły i pomniki, a odpowiadał na wezwanie zawsze jedno:
– Czy to nakaz? Nie. Więc odmawiam. Do niczego nie należę i należeć nie chcę!
Z czasem był źle notowany i miał najgorszą wśród współobywateli opinię – nikt do niego nie zajeżdżał. Był temu bardzo rad i coraz bardziej zasklepiał się w swej samotności z naturą i księgami.
Pewnej jesieni pan Kazimierz czytał w swym gabinecie, skończywszy dzienne zatrudnienie i odprawiwszy Franka strzelca, z którym omówili jutrzejsze polowanie.
Ogień się palił w ogromnym staroświeckim kominie, psy faworyty spały na wilczych i niedźwiedzich skórach, za oknem ponuro jesienny wicher szumiał, przy wielkim stole pan Kazimierz gazety przeglądał, a wielką ciszę tej samotni przerywał tylko świerszcz w szparze komina, ulokowany na zimowe leże, trzaskanie ognia i czasem mruczenie senne wyżlicy Dźwiny, do której boku przytuliły się dwa podżare taksy, i zawsze czujne, przezierały co chwila rozumne oczy, pilnując, czy pan nie wychodzi.
Nagle, jeden z nich. Mrówka, podniosła trochę uszy i pysk do góry, nasłuchując i poczęła mruczeć. Był to sygnał dla zapalczywego Trzmiela, jej towarzysza. Nie zadając sobie trudu spytania o rację, ani słuchania, ni węszenia, porwał się od razu z przeraźliwym szczekaniem.
Szczekanie to, które wyprowadzało z cierpliwości borsuki i lisy, że z nor się przed nim wynosiły, poruszyło też pana Kazimierza.
– Będziesz cicho, piszczałko – krzyknął.
Pies przyczaił się i umilkł na sekundę, ale że mądra Mrówka poszła, mrucząc i węsząc ku drzwiom, i on za nią podreptał, kolebiąc się na swych krzywych łapach, nos w szparę wetknął i na nowo alarm podniósł.
Dźwina także podniosła głowę i zbyt wielka dama, by krzyczeć, patrzała tylko ku drzwiom, powoli poruszając ogonem i dając przez to znać, że czuje kogoś znajomego, gdy taksy bez względu na to, kto szedł, protestowały energicznie przeciwko przerwaniu im snu, a panu czytania.
Teraz już i pan Kazimierz słyszał, że ktoś się zbliżał i poznał ciężki krok towarzysza. Odłożył gazetę i zrobił ruch, jakby do harapa, który wisiał na poręczy fotelu, dobrze snać znany taksom, bo w tej chwili szmyrgnęły pod kanapę, zaszyły się bezpiecznie, i wytknąwszy tylko dwa nosy czarne i lśniące jak trufle, dalej ciągnęły swój przeraźliwy duet.
W tej chwili zapukano do drzwi.
– A co tam, Florianie? – spytał pan Kazimierz.
Drzwi się otworzyły, wszedł Florian, na bok się usunął przed żoną, która coś niosła dużego na ręku a twarz miała od łez czerwona.
– Proszę pana, nieszczęście się stało, pan Stanisław umarł! – rzekł głucho Florian.
Łużycki się zerwał.
– Skąd wiesz? Kiedy? Gdzie?
– W zeszłym tygodniu w Rydze. Tydzień chorował.
– Ale skąd wiesz? Była depesza? Dawaj!
– Człowiek stamtąd przyjechał, Łotysz – jego służący, i przywiózł dziecko!
– Jakie dziecko?
– Pana Stanisława córeczkę. Zdrowiutką przywiózł, niech pan zobaczy!
Odchylił chustkę na rękach żony, i ujrzał pan Kazimierz różową twarz śpiącego dziecka.
Machinalnie palcem do policzka dotknął, jakby przekonać się chciał, że nie śni, ale Florianowa wreszcie opanowała swe wzruszenie i odzyskała mowę:
– Co pan robi? Szturga, jak psiaka, jeszcze w oko trafi!
I, ogarnąwszy silniej dziecko rękami, pochyliła się nad nim z taką czułością i uszczęśliwieniem, że jakby cała jej dusza rozpromieniła się macierzyństwem.
A pan Kazimierz, ochłonąwszy, badał dalej.
– Pan Stanisław kazał mnie dziecko oddać? A matka?
– Matka umarła przy urodzeniu. Łotysz u nich pięć lat służył. Gada, że mu pan Stanisław zapisał meble i wszystko, co miał, byle dziecko do nas odwiózł. Łaska boska nad nim, że taki chłop niezgrabny w drodze go nie zamorzył.
– Gdzież ten człowiek. Ma list? Papiery?
– Ma wszystko. Został u nas w mieszkaniu.
– Wołajcie go tutaj.
Florian wyszedł, a pan Kazimierz do kobiety się zwrócił.
– Jakże to będzie? Trzeba jej mamki, myślę?
– Jezus Maria! Toć ma półtora roku!
– Aha, to cóż trzeba? Niańki?
– A ja to nie potrafię? Prędzej mi ręce pousychają, niż obce ręce jej się tkną. Ot co, trzeba kołyski, pościółki, ciepłego mleczka, jak się obudzi. Ja ją tu u pana zostawię, bo tu najcieplej, a sama się zakrzątam. Niech no pan potrzyma, tylko delikatnie.
Oszołomiony zupełnie pan Kazimierz, wziął niezgrabnie na ręce dziecko i obejrzał się, gdzie by je ulokować. Nigdzie mu się nie zdało lepiej, niż przed kominem na skórach. Było tam najmiękcej i najcieplej. Złożył tedy ostrożnie pakiet żywy na kilku skórach i, przyklęknąwszy, przypatrywał się śpiącemu dziecku. Z równą ciekawością i zdziwieniem, ale przyjaźnie i życzliwie przyglądały się tej nowinie wszystkie trzy psy.
Obeszły wokoło, obwąchały, obejrzały, przekręcając głowy i mrużąc oczy, i wreszcie pokładły się wokoło, jakby łaskawie przyjmowały przybysza do swej szanownej kompanii.
Pan Kazimierz się pochylił i dziecko pocałował, potem wstał, słysząc kroki.
Florian wprowadził Łotysza.
Był to człek lat średnich, brzydki, dobrodusznie patrzący.
Roześmiał się, szeroko roztwierając usta, i rzekł łamaną ruszczyzną, w której połowa była niemiecczyzny i łotewskiej mowy.
– Maleńka pani dojechała zdrowo, dzięki Bogu. O, bardzo to daleko – ledwiem trafił. Oto są papiery, które mi pan kapitan zostawił – trochę zamokły. Nie wiedzieć, co było od deszczu zakrywać – torebkę, czy dziecko. Już czwarty dzień jestem w drodze.
– A brat mój kiedy umarł? Dlaczego mnie nie wezwano? Nagły zgon?
– Dobrą śmierć miał, lekką. Przeziębił się na rewizji w porcie, bo oto z Petersburga był kontroler, i galowy mundur pan kapitan włożył. Zaraz też na trzeci dzień doktor powiedział, że będzie z nim źle. Wtedy mnie to zawołał, kazał sprowadzić pana sędziego Bruna, z którym był w przyjaźni – i tak przy nim do mnie powiada: „Ty, Hans, jak tylko umrę, zabierzesz tę ceratową torbę z mego biurka, sto rubli, co tu leżą, upakujesz ciepło dziecko, i odwieziesz je do mego brata; masz tu wypisaną marszrutę. Jak to spełnisz, proś mego brata, by ci dał świadectwo, żeś dziecko zdrowo i cało mu wręczył, a z tym świadectwem zgłosisz się do sędziego Bruna, który ci za to odda całe umeblowanie mieszkania, jako też moje ubrania i bieliznę. Mam nadzieję, Hans, że mi nie odmówisz tej ostatniej usługi?”
– Spełnię akuratnie, panie, pan sędzia świadkiem – ja mu odpowiadam.
Bardzo się ucieszył i zaraz pan sędzia Brun ułożył w torbę wszystko, co pan kapitan kazał, a potem mnie odprawili i zaczęli ze sobą gadać i pisać, a ja zaraz poszedłem do żony i zacząłem się uczyć, co to z takim dzieckiem robić w dalekiej drodze, żeby nie zmarło.
– Kiedy umarł mój brat? – przerwał pan Kazimierz.
– Zeszłej niedzieli. Gdy oddał Bogu ducha, zaraz mi pan sędzia Brun oddał torbę, pieniądze i dziecko i zaraz kazał jechać. Pokornie proszę pana o świadectwo, żem spełnił, com obiecał, i na legat zasłużył. Jutro o świcie chcę odjechać z powrotem.
Pan Kazimierz odebrał z jego rąk torbę opieczętowaną i, milcząc, napisał mu żądany dokument. Potem otworzył biurko i wraz ze świadectwem podał mu sto rubli.
Łotysz rozpromienił się jeszcze bardziej, i wszystkie zęby wyszczerzył.
– Dziękuję panu i życzę, żeby się maleńka pani wychowała zdrowo i szczęśliwie panu na pociechę. Jeszcze ją na pożegnanie pocałuję!
Zaraz, jak wszedł, Florian dziecko z ziemi podniósł, i trzymał na rękach zapatrzony, jak w obraz cudowny. Zadyszana wpadła też Florianowa, oznajmując, że wszystko gotowe, i nie pytając pana, zabrała ten żywy skarb ze sobą. Florian i Łotysz wyszli za nią i znowu jak przedtem, pan Kazimierz sam pozostał i zadumał się, patrząc na leżącą przed nim torbę opieczętowaną.
Z bratem poróżnili się od dawna, gdy tamten z kraju wyszedł, a zerwali zupełnie stosunki, gdy tamten stanął do służby. Pan Kazimierz listownie go ostro skrytykował, tamten się obraził, i przestali do siebie się odzywać, o małżeństwie brata dowiedział się przypadkowo – z gazet – o śmierci żony nie wiedział wcale – jako też o istnieniu dziecka, i oto – już ich obojga nie było.
Jednakże on – jego zasady wygrały, kiedy brat jemu odsyłał dziecko, nie rodzinie żony, i nie komu z nowych przyjaciół i kolegów.
– Poczekaj – mruknął do siebie pan Kazimierz – kiedyś mi rację przyznał, wychowam twą córkę tak, by żyć za granicą Ługów nie potrafiła. Będzie dziki ptak, nie da się oswoić nikomu!
Nazajutrz raniutko odwiedził pan Kazimierz swoją pupilkę. Zastał ją na rękach głuchoniemego Marka, gdyż Florianowa zajęta była w kuchni.
Dziecko przywykło snać w swym krótkim życiu do obcych i coraz nowych twarzy, bo się śmiało i pokrzykiwało radośnie, bynajmniej nieprzestraszone nieznanym otoczeniem, i na wezwanie stryja wyciągnęło do niego rączki.
Zawołał Florianowa i oznajmił jej swą wolę:
– Hartujcie ją, karmcie dobrze i w niczym się nie sprzeciwiajcie. Niech rośnie wolno i swobodnie. Zostawię ją wam do czterech lat, a potem pójdzie do mnie na naukę. Antonina ma na imię.
– Wiem, Łotysz mówił, że ją nieboszczyk Tolą nazywał. Ale przecie pan nie myśli uczyć ją czytać w cztery lata. Jezus Maria – z tego dziecko zamrzeć gotowo.
Dziecko w tej chwili wyciągnęło ręce do Dźwiny, aż się przegięło całe, więc pan Kazimierz rzekł radośnie:
– Będzie zuch dziewczyna – bo lubi psy.
Tola nie zawiodła tej nadziei. Jakżeby zresztą nie miała lubić psów, kiedy od chwili, gdy pełzać zaczęła, byli to najlepsi przyjaciele i towarzysze. Suwała się po podłodze za Mrówką, a trzymając się grzbietu Dźwiny, nauczyła się chodzić. One też wyprowadziły ją pierwszy raz na boży świat, bo gdy wiosna nadeszła, a Florianowa jeszcze się bała dziecka na wilgoć i wiatr narażać, pewnego dnia Dźwina przemyślna otworzyła drzwi i Tola za psem wydreptała na podwórze i nuż się tarzać z taksem po świeżej trawie.
Florianowa ubóstwiała dziecko, ale jej życie pracowite nie dozwalało dużo czasu bawić się Tolą.
Dzieciak był wymyty, czysto ubrany, suto nakarmiony, ale siedzieć w izbie nie chciał, a że pan Kazimierz kazał woli w niczym nie krępować, więc Florianowa nie zamykała więcej klatki, ptaszek wyleciał na swobodę. Głuchoniemy Marek dostał polecenie pilnowania.
I tak ledwie dwuletnia, malutka Tola rozpoczęła życie czynu, ruchu i odkryć. Poznała podwórze i ptactwo domowe, za którym się Trzmiel uganiał, zawsze bezskutecznie, studnię ze skrzypiącym żurawiem, lodownię w gąszczu, gołębnik i zawsze pod przewodnictwem psów wtargnęła do ogrodu. Tu dopiero był raj prawdziwy – murawy pełne fiołków, pierwiosnków i sasanek, drzewa osypane białym kwieciem, altany z chmielów, labirynty zdziczałych malin, w których ptaszki słały gniazda, same cuda i zachwyty.
W tej ciszy, pełnej śpiewu, w tej samotności barwnej i wonnej, chowało się dziecko, rozwijało i rosło zdrowe, i stało się dla całego dworu uciechą i zajęciem, i po trosze osią, wkoło której kręciły się myśli tej gromadki samotników i dziwaków. Każdy znalazł czas nim się bawić i starał się dogodzić. Głuchoniemy Marek wystrugiwał wieczorami drewniane narzędzia i zabawki, ponury Franek znosił jej z lasu pióra różnobarwne i żywe ptaki – poważny Florian huśtał ją na kolanach i opowiadał bajki, Florianowa miała zawsze łakocie i pieszczoty, a pan Kazimierz spędzał czasem całe dnie, chodząc za nią po ogrodzie, i cierpliwie odpowiadał na tysiące dziecinnych zapytań, i spełniał wszelkie zachcianki.
Wieść o istnieniu Toli przez usta służby rozeszła się po okolicy. Gdy się pan Kazimierz pokazał u Brzezickiej, obie panie zarzuciły go pytaniami, chciały koniecznie dziecko widzieć, zachwycały się na niewidziane. Ale on nie okazał żadnego entuzjazmu, ani się z uczuciami nie zdradził.
– Jest małe! Nic osobliwego – śpi, je i krzyczy. Nie ma czym się pochwalić. Jak wyrośnie, to ją pokażę.
– Ależ to okropne tak dziko bez ludzi chować dziewczynkę. Powinien ją pan do nas przysyłać – bawiłaby się z Michasiem pod moim nadzorem – ofiarowała się kuzynka.
– Za mała dla niego. Ledwie chodzi. Niech się bawi z taksami. Dosyć dla niej!
– No, kiedy pan tak ją zazdrośnie w swej fortecy więzi – my przyjdziemy ją zobaczyć! – rzekła Brzezicka.
– Bardzo mi będzie miło – odparł Łużycki, bynajmniej niezachwycony obietnicą.
Musiała to zrozumieć Brzezicka, bo odwiedziny pozostały w projekcie i Tola spędziła dwa lata w Ługach, nie mając pojęcia że jest ktoś więcej na świecie, oprócz stryja i czworga domowników.
Miała cztery lata, gdy ją pan Kazimierz zabrał od Florianowej i umieścił obok siebie w domu. Był z tego powodu bunt i protest gospodyni, złe humory i niełaska przez tydzień, ale gdy to w niczym nie zachwiało postanowień Łużyckiego, spokój domowy powrócił.
Od tej pory pan Kazimierz zaniechał polowania i pszczelarstwa, zobojętniał dla koni – cały swój czas poświęcił małej – i stał się pozornie dzieckiem, a dziecko pod jego kierunkiem nad wiek było rozwinięte.
Tego lata Brzezicka, mając do sąsiada ważną jakąś sprawę gospodarską, a nie mogąc się go długo doczekać – wybrała się pewnego dnia z kuzynką i synem na grzyby do łużyckiego lasu, i, będąc niedaleko dworu, postanowiła odwiedzić dziwaka.
Przyszły tedy do muru i, oburzając się nad takim marnotrawstwem cegły – doszły do bramy, szczelnie zamkniętej, na której obok dzwonka był napis:
„Bez ważnego lub urzędowego interesu wchód wzbroniony”.
– Czy nie wariat – szepnęła kuzynka. – Przecież to jest obelga dla sąsiadów i znajomych. Wróćmy, bo gotowi nas odprawić od bramy!
Ale Brzezicka już zadzwoniła, i po dość długim oczekiwaniu furtka się otworzyła, i stanął przed nimi głuchoniemy Marek.
– Chcemy się widzieć z panem Łużyckim.
Niemy głową potrząsnął, uśmiechnął się i obejrzał. Ale Florianowa, która mu kazała otworzyć, odeszła, więc nie wiedząc, co czynić, usunął się i wskazał im ręką w stronę domu.
Kobiety weszły, rozglądając się ciekawie. Dom był niewidziany przez gęstwinę drzew i krzewów, tylko przy oficynie, na prawo, rzadsze były zarośla i ścieżki wydeptane. Ruszyły w tę stronę, po chwili się obejrzały, czy ich eskortuje odźwierny, ale ten gdzieś przepadł – były zostawione własnemu przemysłowi.
Szły tedy za śladem, między gąszcze spirei, akacji i ujrzały przed sobą pasieki Łużyckiego, jakby wioskę różnokolorowych domków, ocienionych wiśniami.
– Pszczoły! chodźmy stąd! – zawołała kuzynka.
Ale na głos ludzki rozległo się w odpowiedzi szczekanie psów i wypadły na przerażone kobiety dwa taksy i wyżlica, a za nimi ukazała się Tola z kawałkiem chleba w ręce, bosa, opalona słońcem, zarumieniona zabawą.
Na widok obcych ludzi stanęła zdziwiona, zawróciła się, i umknęła między ule, wołając cieniutkim głosikiem:
– Tatku, tatku – na drodze coś stoi!
– Cicho, pszczoły cię opadną! – odpowiedział pan Kazimierz z głębi pasieki, ukazując się zza wiśni, otoczony dymem podkurzacza.
Wpadła mu pod nogi i mówiła zdyszana:
– Tam coś stoi! Dwie Florianowe, ale nie takie zupełnie. Niech tatko zobaczy!
I ciągnęła go za rękaw.
– Ki diabeł! – mruknął, ale że psy szczekały zajadle, więc zamknął ul i ruszył ku domowi.
– Weź mnie tatku na ręce, bo się boję – prosiło dziecko.
– A gdzie kapelusz? – spytał.
– Jeż w nim śpi, tam pod krzakiem. A to chleb do miodu! Teraz pan Kazimierz zobaczył i poznał obie panie i kroku przyśpieszył, wołając na psy. One też, opędzając się parasolkami, odpowiedziały z daleka.
– Przepraszam panie stokrotnie – odparł. – Żebym się spodziewał odwiedzin, przyjąłbym na progu miłych gości. Witam i przepraszam za nieoswojoną moją chudobę.
– Więc to jest zaklęta królewna tego zaczarowanego dworu! – rzekła kuzynka, przypatrując się Toli.
– Może malutka da buzi! – dodała Brzezicka.
– Przywitaj te panie – upomniał Łużycki, stawiając dziecko na ziemi.
Ale zaledwie poczuła się wolną, porwał ją lęk nieprzytomny, spojrzała tu i tam, i skoczyła w bok – w krzaki, psy za nią, i wszystko znikło w gąszczu.
– Ładnie się zaprezentowała! – roześmiał się Kazimierz, w głębi duszy rad z dzikości wychowanki, ale widząc zgorszone miny obu pań, dodał:
– Nie można się dziwić. Nie ma pojęcia, że poza mną i naszą służbą są jeszcze ludzie na świecie.
– Trzeba ją oswoić! – rzekła Brzezicka.
– A po co? – przerwał.
– Jak to po co? – wmieszała się kuzynka, która miała powołanie do dawania rad i morałów. – Przecie człowiek stworzony dla świata i ludzi, i dzikim być nie może. Z dziecka wyrośnie człowiek – panienka, kobieta. Przecie życia tu nie spędzi w tych murach.
– Czemu nie! Albo tu źle, To pewna, że jej nieszczęścia nie spotkają w tych murach – chyba za nimi. I ja jej stąd nie wypuszczę na ten wielbiony przez panią świat, bo jej tu najlepiej.
– Jak to! Życie ma tu spędzić? I pan w to wierzy?
– Wierzę i przekonam panią, że będzie szczęśliwa! Kuzynka roześmiała się ironicznie.
– Zobaczymy za lat kilkanaście, czy murów tych nie nazwie więzieniem, a szczęścia samotnego niedolą.
– Pani ma na myśli – miłość! Już ja ją nauczę, co ludzie ochrzcili tą hipokrycką nazwą!
– Winszuję takiego systemu wychowania! Więc ją pan obedrze ze złudzeń i marzeń – największego skarbu dziewicy. To okropne!
– To pewna, że fałszami i tajemnicami nie będę karmił.
Oboje byli tak podnieceni dysputą, że aż się w to wdała Brzezicka.
– Ależ, moja Kociu, tak się tym alterujesz.
– Tak bo rozumiem, jak straszne jest życie bez złudzeń i marzeń!
– Zwłaszcza, że ciebie nikt nie pocieszył! – pomyślał Łużycki, który jej serdecznie nie cierpiał. Ale przypomniał sobie obowiązki gościnności i dodał z uprzejmym uśmiechem:
– Dalekie to jeszcze czasy, więc nie ma o co się spierać. Może mnie pani przekona, a tymczasem służę paniom i proszę do chałupy.
Dom był tak obrośnięty krzewami, że gałęzie wciskały się oknami do wnętrza, ale pokoje były czyste, a z ganku widok na ogród dziki i fantastyczny.
Na ganku tym latem przesiadywał gospodarz, bo na stole pełno było gazet i książek, a na podłodze zabawki Toli.
Brzezicka wyłuszczyła swój interes o jakieś sagi drzewa, sprzedane Żydowi, który teraz kręcił i z wypłatą zwlekał, a kuzynka zeszła do ogrodu, żeby go zwiedzić.
Wróciła jednak po małej chwili, bo ją zniechęciły chwasty olbrzymie i nieprzebyte gąszcze, i rzekła:
– Musiał to jednak niegdyś być śliczny ogród!
– Nigdy nie był tak piękny jak teraz, gdy ma swobodę. Zleciało też do niego ptactwo leśne, i zrobił się biblijny raj – odparł Łużycki.
– Chyba bez jabłka, bo sad zdziczały przestał rodzić.
– Owszem. Kilka jabłoni i grusz pielęgnuje Florianowa. Więcej jest tego, niż potrzeba nawet, bo ich chłopi nie kradną. Dla małej, żeby się uczyła botaniki i ogrodnictwa, wytrzebię na grządki kęs jaki. Reszta niech rośnie wedle własnej fantazji.
W tej chwili Florianowa ukazała się na ganku z tacą i zastawiła stół do podwieczorku.
Był chleb i masło, apetyczne wędliny i ser – maliny i mleko – jabłka i miód.
– Czy widziały też panie naszą Tolę? – spytała, rozpromieniona dumą z tego skarbu. Bywała niekiedy u Brzezickiej i znała obie panie.
– Ledwieśmy widziały, bo zemknęła.
– O, to ją zaraz przyprowadzę! – i poszła w ogród.
– Szczęśliwy pan, że nie ma troski ze służbą – westchnęła Brzezicka.
– Parva domus, magna quies! – odparł Łużycki.
– Mam ich czworo tylko – mogę wybierać i przebierać. Teraz ta mała ich zawojowała i już się stąd nie ruszą.
Florianowa ukazała się z powrotem, prowadząc Tolę, eskortowaną przez psy. Musiała ją ośmielić i uspokoić co do obcych, bo dziewczynka szła bez oporu i bez strachu, gwarząc z nią wesoło.
Na ganku wpadła wprost na kolana Łużyckiego i rezolutnie patrzała na obie panie.
– Gdzieś była? – spytał.
– U królików z Markiem.
– Chodź do mnie! – zaproponowała Brzezicka. – Jak mi dasz buzi, to ci przyślę Michasia do zabawy w niedzielę.
– Czy to pies? Jaki on?
– To taki sam mały dzieciak, jak ty. Będziecie razem biegać po ogrodzie.
– Eh, on tu nigdzie nie trafi i zginie! – odparła lekceważąco.
– A ty byś nie chciała pójść z nami do Michasia i zobaczyć, jakiego on ma srokatego kuca?
Zamyśliła się i spojrzała na Łużyckiego.
– Dlaczego on ma kuca srokatego?
– Bo się dobrze uczy. Będziesz i ty miała takiego, jak zamiast drzeć książki, będziesz czytać.
Spod gęstwiny roztrzęsionych włosów zerknęła na książkę z obrazkami, leżącą na ziemi w opłakanym stanie, i odparła:
– To Trzmiel czytał – to nie ja! Roześmieli się wszyscy.
– Bardzo rezolutne i roztropne dziecko. Będzie pan z niej miał rozrywkę i pociechę! – rzekła Brzezicka.
– I będzie bardzo ładna! – dodała kuzynka. Florianowa triumfowała, ale Łużycki się zasępił.
– Tego jej wmawiać nie będę! – mruknął.
Gdy panie odeszły, dał folgę swemu oburzeniu i wpadł z gniewem na Florianowa.
– Po coś ją prezentowała tym kwokom? To jeszcze szczęście, że za mała, by te głupstwa pojąć. Ładnie by one ją wykierowały. Prawią o niewinności, a od razu wmawiają, że piękna. Potrzebne i logiczne dopiero! Zapowiadam, żeby mi ich więcej nie wpuszczać przez bramę; nie potrzebuję ich zachwytów ani morałów. Niech sobie chowają w wykoszlawiają swego Michasia, a od naszej małej – zasię. Niech rośnie dziko, ale zdrowo. Nie będzie kurą, ani indyczką, jak one.
Florianowa nie zrozumiała, w czym zawiniły te panie, ale że pan Kazimierz rzadko się tak unosił – wyrezonowała, że musiały czymś ciężko dziecko obrazić, i zastosowała się do rozkazu.
Odtąd Brzezicka zastawała u bramy samą szafarkę, która na pytanie o dziedzica odpowiadała, że wyjechał to do stadniny, to do lasu i dziecko ze sobą zabrał.
Po paru bezowocnych próbach – wizyty ustały i Tola nie poznała Michasia, aż w lat siedem, gdy zaczęła z opiekunem wyjeżdżać poza mury. Bo ledwie nieco podrosła, pan Kazimierz nauczył ją konnej jazdy i brał ze sobą na łąki do koni, na polowanie do lasu – byli zawsze nierozłączni. Wtedy kiedyś, gdy oglądali pasące się konie, podjechał do nich chłopak kilkunastoletni w gimnazjalnej bluzie na chudym, brzydkim podjezdku. Zbliżył się do Łużyckiego, zeskoczył z konia i w rękę go pocałował.
– A, jak się masz? Cóż – promocję masz?
– Mam, proszę pana. Onegdaj przyjechałem na wakacje.
– No, kiedy promocję masz, to swego podjezdka w stado puść, niech się odpasie, a sobie wybierz w zamian którego z tych koni.
Chłopiec poczerwieniał, spojrzał na konie, ale się nie ruszył.
– Dziękuję panu – odparł. – Jak będę miał pieniądze, to kupię sobie lepszego konia, a tymczasem ten mi dobry, a prezentów przyjmować honor mi zabrania.
Łużycki popatrzał na niego i uśmiechnął się.
– Honor – bardzo chwalebne! Przepraszam, żem pana dobrodzieja uraził. A czy honor pozwoli panu przyjąć w Ługach podwieczorek?
– Mama mnie posłała prosić pana na jutro do nas, bo ma być urzędnik, z opieki – i nie potrafi się rozmówić, a ja nie jestem jeszcze dostatecznie z interesami obeznany i nie mogę jej wyręczyć.
Powaga, z jaką to mówił, ubawiła Łużyckiego.
– Tak, rozumiem, że nieco ci brak do reprezentacji głowy rodziny. Jedźże za nami – dam ci list do matki.
Pojechali we troje i po raz pierwszy przestąpił Michaś furtę zaczarowanego dworu i zaznajomił się z Tolą. Z początku siedzieli oboje bardzo poważnie, zerkając na siebie spode łba i nic nie mówiąc, ale gdy spożyto podwieczorek i Łużycki wyszedł dla napisania listów, Tola przemówiła pierwsza.
– Czy u was są kanarki?
– Są – ciocia Kocia ma pełen pokój. Tak wrzeszczą, że ja bym im łby poukręcał.
– A ja bym chowała – takie ładne. Ale nie mam!
– To ja dostarczę – ofiarował się.
– O, albo ta ciocia da?
– Już to mój kłopot! – odparł, i prawdziwa natura figlarza i szkodnika wyjrzała mu z oczu, które stały się żywe i swawolne.
– Tylko jakże mam przysłać? – dodał i zamyślił się sekundę.
– Ja poślę Marka do was.
– A jakże, akurat! Tak nie można. Ja je jutro przyniosę sam wieczorem – na mur się wdrapię i na sznurku klatkę spuszczę.
– A ja pod murem będę czekała – dobrze? – A w którym miejscu?
– Ot tam – od ruczaju, ja będę gwizdał – to będzie znak. Tylko nie trzeba nikomu mówić!
– Dlaczego?
– Bo takie ptaszki z sekretem to się najlepiej chowają.
– Doprawdy?
– Słowo honoru daję.
Zaimponowało to dziewczynce, zrobiła tajemniczą minę – i spytała ciszej:
– A klatkę skąd wziąć?
– To mój kłopot. Nie takie ja sztuczne rzeczy umiem robić – co tam głupia klatka.
– A co umiesz robić? – pytała ciekawie Tola, coraz więcej oczarowana towarzyszem i ośmielona.
– Wszystko. Sidła na ptaki i kosze na ryby – i siatki i gwizdawki z kości i z wierzby, i z drzewa. Co zamyślę – to zrobię. Łuki mam i proce, to tak tym ptaszki biję, jak ze strzelby.
– Pokaż mi to wszystko!
– A jak? Przecie w kieszeni nie noszę, tylko procę mam. Ot jaka.
Zaczął szukać po kieszeniach. Czego w nich nie było: ołówek zębami zatemperowany, scyzoryk, szpagat, kilka ćwieków, kawałek gumy, sznurek z włosienia, hubka i krzemień, a wreszcie z samego dna wraz z brudną chustką do nosa wydobył procę.
– Tak się robi! – tłumaczył łaskawie, rozkładając ową broń i mierząc do wróbla na krzaku.
– Raz, dwa, trzy i trup.
Rzeczywiście, ptak upadł martwy na ziemię. Tola otworzyła buzię z podziwu.
– To jak król Dawid Goliata! – zawołała.
– Nie wielka to sztuka trafić w Goliata, co był jak piec, albo stóg. Do wróbla niechby król Dawid ze mną spróbował.
– To prawda. Do wróbla by spudłował – potwierdziła z przekonaniem Tola i Michaś stał się dla niej pierwszym, żywym bohaterem.
– Żebyś ty mnie wszystkiego nauczył – zawołała.
– Ho, to trudno. Musiałabyś pójść do mnie na służbę, słuchać i spełniać, co każę, i sekret umieć utrzymać, bo za zdradę wielka kara. Zresztą ja sobie wolny kozak, a ty tutaj zamknięta.
– Poproszę tatka, żeby mi pozwolił z tobą się bawić.
– Co mam pozwolić? – spytał Łużycki, stając we drzwiach.
– Bawić się z Michasiem! – zawołała, skacząc mu na szyję.
– Takeście się prędko poznajomili. Ano, to się bawcie. Niech tu przychodzi, ile zechce.
Zapomniawszy o danej obietnicy sekretu, zaczęła opowiadać, czego ją ma nauczyć, jak się mają bawić. Chłopak mocno się zażenował, widząc, że się Łużycki uśmiecha i patrzy na niego.
A ten cieszył się jego pomysłowością i dziecinnymi gustami, i rzekł wreszcie:
– No, toś zuch. Pokaż no tę procę i jak z niej trafiasz.
I począł się z dziećmi bawić i zdecydował, że może śmiało powierzyć Tolę Michasiowi – naturalnie pod swoim nadzorem.
Odtąd zaczęły się dla dzieci rajskie dni. Tola bardzo prędko Przejęła talenty Michasia i wkrótce go prześcignęła. Po całych dniach uwijali się po ogrodzie, wynajdując coraz to nowe prace. Karczowali niby puszcze, budowali domy, tworzyli najfantastyczniejsze bronie i narzędzia, łowili ptaki i ryby. Pan Kazimierz, przekonawszy się po kilkudniowej obserwacji, że chłopak jest bodaj dziecinniejszy od Toli, przestał ich swą obecnością krępować i zajął się swymi robotami – zleciwszy Markowi, żeby doglądał, by się nie potopili, a zresztą dał im bawić się, jak zechcą.
Dobrodusznego głuchoniemego wnet tak zawojowały dzieci, że służył im i spełniał co kazały. Rąbał i ciosał, budował im klatki na ptaki, siodłał im konie, rozkopywał jamy lisie.
Bo wkrótce za ciasno im było w ogrodzie, wymknęli się na szerszą widownię, grasowali po polu i borze. Stało się też, że Tola, upojona swobodą, zaczęła poprawiać pomysły Michasia. Gdy zamierzał na przykład użyć na „dom” wywrót dębowy, ona pogardliwie ruszała ramionami.
– To za łatwe. Zróbmy sobie dom wysoko – między konarami taki pomost, a ściany ze trzciny – i dach z liści. To dopiero będzie sztuka!
– Ho – sztuka! – on się nadymał. – Zaraz zrobimy! – I cały tydzień w pocie czoła pracowali, a cierpliwy Marek znosił im drzewo i trzcinę – wciągał te materiały w górę i pomagał bardzo szczerze.
To znowu, gdy w lesie rozpalili ognisko – rzekła Tola lekceważąco:
– Co to wart taki ogień. Żeby to podpalić wrzosy i zrobić pożar prerii!
I podpalili, niewiele myśląc, i zapuścili w las rzetelny pożar, i omal się sami nie upiekli. Ledwie pan Kazimierz z komuchami i leśną służbą zdołali ogień ugasić.
Przerażona Brzezicka przybyła na miejsce wypadku, pewna, że to syn był winien i jęła go karcić, a przepraszać Łużyckiego.
Ale Tola ujęła się energicznie za swój pomysł.
– To nie Michaś, to ja – wołała uszczęśliwiona z rezultatu. A Łużycki zmęczony, czarny od dymu, śmiał się.
– To zuch dziewczyna! – rzekł.
– Bój się pan Boga! – wołała Brzezicka. – Jak ją pan za to będzie chwalić, podpali panu dom którego dnia!
– Nie, bo się przestraszyła, choć się nie przyznaje. Niech będzie kozak – lubię takie.
Brzezicka była okropnie zgorszona. Zabrała Michasia i trzymała go w domu cały tydzień. Ale po tygodniu chłopak się wykradł i dalej broił z Tolą – była to przyjaźń na śmierć i życie.
Chciała go zabrać znowu i ukarać, ale wdała się w to kuzynka Kocia.
– Moja droga, daj pokój! Może tak Bóg rządzi. Dzieci do siebie przylgną – a potem to się i pobiorą! Łużycki ładny ma fundusz. Michaś nie znajdzie nigdzie lepszej partii. Niech się bawią tymczasem, kiedy Łużycki tego chce.
Ten argument podobał się Brzezickiej i nie krępowała więcej Michasia.
Minęły jednak wakacje, i przerwały się zabawy. Tola wróciła do nauk, tęskniła długi czas za towarzyszem, ale wciągnęła się znowu do samotności, wzięła się z zapałem do książek i porządnego zajęcia. Ale gdy rok ubiegł, Michaś znalazł ją znowu gotową do figlów, ze skarbnicą nowych konceptów, i rozpoczęły się dobre czasy swobody. Kilka lat tak trwało. Z dziecka wybujała na podlotka, z podlotka na pannę dorosłą. Wybujała i wyrosła na podziw pięknie, i ładną była, że oczy do niej rwało. Pozostała bóstwem całego domu, a umiłowaniem bezmiernym Łużyckiego.
Michaś skończył szkoły, przeszedł do agronomicznego instytutu – już na wakacjach nie grasowali po polu i borze, zmieniły się stosunki. Dziewczyna z powagą i przejęciem grała rolę gospodyni domu, spotykali się już rzadko, rozmawiali o książkach, i Michaś trochę ją z góry traktował – jako parafiankę, która świata nie widziała, o niczym pojęcia mieć nie może. Ciocia Kocia, której swaty stanowiły najmilszą osłodę staropanieństwa, z musu zagabywała go często:
– Nie uważasz, jak Tola Łużycka pięknieje z dniem każdym?
– Nie. Zdaje mi się zawsze niezmieniona – odpowiadał obojętnie.
Istotnie, on widział w niej zawsze swawolne dziecko, z którym się czubili i kłócili – jak dwoje urwisów! Ciocia Kocia wzdychała, i odprawiała nowenny – żeby przejrzał. Ale że nowenny były w celu ziemskim – zostały wysłuchane i spełnione – tylko wraz z karą za niską intencję. Przejrzał Michaś, ale za późno!...
Miał kolegę z gimnazjum, z którym stali na jednej stancji i zaprzyjaźnili się. Potem ich fach rozdzielił. Michaś poszedł na agronomię, Jan Stankar wyjechał za granicę na artystyczne studia. Wypadkiem spotkali się po latach w Warszawie na wystawie rolniczej, gdzie Michaś oglądał bydło i maszyny, Stankar zbierał wzorki i typy do ilustracji.
Ucieszyli się sobie niezmiernie, przehulali dni parę w Warszawie i Stankar dał się z łatwością namówić na wycieczkę do Brzezin, tym chętniej, że pracownię miał opieczętowaną za długi, i żadnego popytu na ilustracje.
Był to biedny chłopak – nerwowy, idealista, z dużym talentem i fantazją – znękany i zwichnięty walką o chleb. Od dziecka borykał się z losem i szedł mozolnie naprzód, z duszą pełną marzeń i zapału, wciąż spychany na dół, wciąż smagany trudnościami – zawsze głodny, zawsze bez grosza i wyzyskiwany na wsze strony.
Za granicą utrzymać się nie mógł – wrócił do kraju – miał w głowie wielkie, piękne pomysły do obrazów, ale żeby je wykonać, potrzebował mieć czas, najmować modele, kupić płótno i farby – mieć pracownię. Gdy się zebrał na pracownię, zapożyczył się na farby i przybory – i już mu brakło na chleb i modele. Wziął się do ilustracji, to mu dawało ledwie chleb, a zabierało dużo czasu. Z tego błędnego koła było jedno wyjście: za długi zabrano pracownię i sprzęty – pozostał znowu na tym samym punkcie, jak na początku, tylko coraz bardziej znękany i rozgoryczony.
Michaś dodał mu ochoty.
– To jest psie życie! – rzekł, wysłuchawszy całej historii przyjaciela. – Pomóc to ja ci nie mogę, bo sam mam długów i kłopotów wyżej uszu, ale przyjedź do nas i odpocznij. To grunt, żebyś się odpasł i odespał – cień z ciebie został.
Nie będzie ci w Brzezinach wystawnie i wybrednie, ale będzie zdrowo. Słońce mieć będziesz i modele darmo – i pracownia się znajdzie w starej oranżerii – teraz lato – więc tam nie zmarzniesz. Będziesz smarować, jeździć konno, spacerować, śpiewać i marzyć bez troski. To cię odrestauruje, zobaczysz.
Pojechali tedy razem, w towarowym wagonie, bo Michaś eskortował osobiście kupionego na wystawie byka i ta podróż oryginalna tak podobała się Stankarowi, że począł na życie patrzeć z humorystycznej strony i z biedy pokpiwać.
Przybyli do Brzezin w najpiękniejszej porze wczesnego lata. Łany jeszcze stały nietknięte, łąki w całej krasie, lasy w pełnej zieleni.
Kolegę Michasia przyjęto serdecznie i od dawnych czasów raz pierwszy zasnął pod gościnnym dachem przyjaciela bez troski o jutro i z ochotą do życia. Przez parę dni odpoczywał, był jakby upojony powietrzem, ciszą i urokiem wsi. Rozlokował w starej oranżerii swe teki i farby, nie mógł się napatrzeć i nacieszyć przyrodą – chodził jak we śnie.
A po tygodniu odżył zupełnie. Już nie pamiętał biedy i troski, ani prozy życia – pływał znowu w swych ideałach, marzeniach, snuł cudne baśnie i zaczął szkicować projekty do obrazów.
Michaś, wróciwszy raz po południu z pola, zastał go nad dużym kartonem, tak zajętego, że nawet się nie obejrzał.
– Co to będzie? – spytał, patrząc na szkic.
– To będzie pierwszy obraz z cyklu „Natura”. Bór, spokój i trójka żerujących, beztrwożnych łań.
– Aha! – rozumiał Michaś. – Ale jeśli lubisz malować zwierzęta, to powinieneś zobaczyć stadninę Łużyckiego, jak się pasie na swobodzie. Ja się temu napatrzeć nie mogę, choć widzę sto razy. Istne Mohortowe wspomnienie.
– A daleko to?
– Nie – ze trzy wiorsty stąd. Chcesz – każę konie posiodłać i pojedziemy.
– To chodźmy lepiej pieszo.
Pieszo było bliżej, przez kładki na granicznej rzece, którą z daleka można było odgadnąć po gęstwinie łóz, chmielów i olch przybrzeżnych.
– Jak tu pięknie i cicho! – rzekł Stankar rozmarzony.
– Jacy wy szczęśliwi wieśniacy. Toć tu tylko żyć i śnić. Michał, rachujący kopice siana, roześmiał się.
– Żyć bardzo ciężko, a śnić nie ma kiedy. Kochana wieś pod tymi złudnymi pozorami poezji – kryje taką brzydką prozę, że aż mi wstyd za nią. Ostatecznie, my wieśniacy – patrząc na te czary i uroki – marzymy o nawozie!
– Zlituj się, milcz, cyniku!
– Milczę, ale ty uważaj teraz pod nogi, bo trzeba przejść rzeczkę. Tu moja granica, dalej państwo Łużyckiego.
Po śliskich kłodach przedostali się na drugą stronę, i od razu krajobraz się zmienił.
Łąki były nieruszone, trawa w pas, a po tej sianożęci rozrzucone kępy krzewów, kaliny, olch – jak bukiety – w oddali bukiety zlewały się w jedno z czarną linią dębowego lasu.
– Tu tak dziko, jakby się było w puszczy! – rzekł Stankar.
– Czemu nie szaleć, kiedy można – odparł Michał. – Żeby Łużyckiego tak dusili Żydzi i nie Żydzi jak mnie, toby się wziął do roboty i fantazji zaniechał.
– Więc u niego tak wszędzie dziewiczo, jak tutaj?
– A wszędzie. Trochę łąk koszą na zimę dla koni. Ale żyto na chleb i owies dla stada u mnie kupuje, i żyje z grosza, który mu poręb roczny przynosi. Taki oryginał!
– A widzisz – są i tacy między wami, którzy o nawozie nie myślą. Ten musi być poeta!
– Cha, cha, cha! Żebyś go zobaczył tego poetę, jak wali pałką swoich koniuchów i osobiście koniom krew puszcza i pyski sprawia! Nie myśli o nawozie – to myśli o zołzach i szpacie!
– Szkoda dla was takich widoków i barw i woni – rzekł Stankar, stając i rozglądając się wokoło.
– Patrz – no, ktoś ku nam idzie! – dodał ciszej.
– To Tola Łużycka! A to po co chodzi po łąkach o tej porze? Czekaj – nie widzi nas – przestraszy się, gdy się natknie znienacka. Stójmy pod krzakiem.
Dziewczyna istotnie nie widziała ich, idąc na zachód – wprost w purpurę.
Stankar się w nią zapatrzył i oniemiał.
Szła wolno, zrywając zioła i kwiaty i śpiewając z cicha, raczej nucąc od niechcenia piosnkę starodawną – zachowaną jeszcze po zaściankach szlacheckich, której nauczyła zapewne ją Florianowa.
Z tamtej strony jezioreczka panowie jadą
Hej, hej, mocny Boże! panowie jadą...
Zdjęła z głowy słomiany, prosty kapelusz, składała w niego kwiaty. Głowę jej odkrytą złociło słońce, rzeźbiąc wypukłe każdą linię. Była to głowa i twarz tak idealnie piękna, że Stankarowi się zdało, iż chyba takie po świecie chodzić nie mogą żywe. Że to jest uosobienie lata, pogodnego nieba i wiejskiej poezji.
– Boginka! – szepnął.
Ona zbliżała się ku nim, niefrasobliwa, spokojna, wciąż nucąc. Teraz całość postaci objął wzrokiem. Była gibka, smukła, zręczna, ruchy swobodne, postać – jaką rzeźbiarz tylko wymarzyć może. Zachwyt przerwał mu Michał, bo się znienacka poruszył i wydał jakiś dziki okrzyk.
Dziewczyna podniosła oczy i stanęła. Nie przestraszyła się, ani krzyknęła. Był to okrzyk, którego używali w dzieciństwie, gdy bawili się w Indian. Zaśmiała się – pokazując zęby jak perły zza koralowych ust, i odpowiedziała podobnym hasłem. Wtedy Michał podszedł ku niej, a Stankar został w ukryciu.
– Gdzie idziesz tak późno? – zagadnął Brzezicki.
– Nigdzie nie idę. Kwiaty zbieram na wianeczki. Jutro przecie Boże Ciało.
– Będziecie w kościele?
– A jakże! A wy?
– Nie wiem. Może moje kobiety, ja nie. Mam gościa.
– Takiego, co się kościoła boi?
– Nie, ale który woli w domu odpocząć, jak się dusić w chłopskim ścisku – na procesji. Ty pewnie będziesz nawet ołtarzyk nieść?
– A będę.
– A może kwiatki sypać – biało ubrana?
– Nie, bom nie dziecko.
– Doprawdy, odkądże to? – drożył się dalej.
– Ano – odkąd kwiatków nie sypię! – odparła bardzo logicznie.
– No, kiedyś już człowiek, to ci przedstawię kawalera. Jasiu, nie kryj się za krzakiem.
Stankar musiał się ukazać. Dziewczyna spojrzała ciekawie na niego i zaczerwieniła się, gdy się nisko przed nią ukłonił, a potem gorejącym spojrzeniem objął. Przestraszyła się i zaniepokoiła.
– Czołem – przed królową! – drugi raz ukłonił się Stankar.
– To wszystko mego stryja, nie moje! – zaprzeczyła, odzyskując śmiałość.
– A wolno obcym stopom deptać? – uśmiechnął się.
– Wolno! Michał może panu powiedział, że stryj taki srogi! To nieprawda.
– A pani pomóc kwiaty zbierać – wolno?
– Już kwiatów mam dosyć – na osiem wianeczków. Tylko trzeba mi bożej rosy na dziewiąty, a tej tutaj nie znajdę – chyba Pod lasem – tam!
– Co to jest za cudo „boża rosa”?
– Nie zna pan? To taki mech drobniutki.
– Myślałem, że to natchnienie, czy miłość. Boża rosa – mech – co za poniewierka nazwy!
Popatrzała na niego zamyślona.
– Prawda – może nie warta roślina wyrazu, ale przecie musi ten mech mieć przymioty wielkie, kiedy – będzie na ołtarzu, na monstrancji.
– Bo to wiesz, że te wianeczki wiją się z pewnych kwiatów i ziół – zawsze tych samych! – tłumaczył Michał.
– A jakże! To trzeba wiedzieć! – potwierdziła z całą powagą.
– Niechże mnie pani nauczy.
– Zaraz, zerwę tylko bożej rosy, i będę wić – wtedy panu pokażę.
– Chodźmy razem, jeśli pani pozwoli.
– A stadnina? – przypomniał Michał.
– To ciekawsze! – odparł, ruszając obok Toli.
– Panowie szli do stadniny? To daleko! Zwróciła się do Michasia.
– Wczoraj ją przepędzono do Garby. Piechotą tam nie zajdziesz, bo grząsko. Wiesz, tam, gdzie się rzeczka rozlewa i gdzieśmy to żaki na ryby stawiali. Pamiętasz, coś to mnie tam kiedyś do wody wrzucił, a ja ci czółno przewróciłam.
– Pamiętam. Nie darowałaś nigdy nic. I żeby ciebie stworzył Bóg mężczyzną, tobyś była zbójcą.
– Ach, żebym ja była mężczyzną! – westchnęła.
– Pragnęłaby tego pani?
– Naturalnie. Nie broniłby mi stryj jeździć konno na Farysie – i poszłabym do wojska, i mogłabym się pojedynkować.
– Z kimże byś się pojedynkowała? Z niemym Markiem?
– Toć bym w wojsku była w ułanach. Pojedynkowałabym się z kolegami o obrazę honoru.
– Wystrzelałabyś wszystkich oficerów!
– I tak jak Bóg panią stworzył – będzie dość ofiar na pani drodze! – rzekł Stankar.
– Dlaczego? – spytała zdziwiona.
– Bo dana pani najstraszniejsza broń – piękność, a tym, co jej zaznają – najcięższy ból – miłość!
Podniosła na niego czyste, proste spojrzenie i odparła poważnie:
– Alboż ja nie jestem jak wszyscy? A jak mnie kto kocha – to ja go też kocham – i dobrze!
– Jak to? Będziesz kochać każdego, co się w tobie zakocha? – roześmiał się Michał.
– A tak. W domu mnie wszyscy kochają – a ja też.
– Ach tak – to wierzę, ale jakby cię inni pokochali – tak, i tuzin kawalerów – czy ich wszystkich w sercu pomieścisz?
W tej chwili spod nóg Toli zerwała się kaczka dzika z wielkim łopotem skrzydeł, i zapadła kwacząc o kilka kroków w trawę.
– To starka do młodych, pewnie są tuż i małe – zawołała dziewczyna, rzucając kapelusz i kwiaty na ziemię i skręcając w łozy.
Młodzi ludzie poskoczyli za nią, rozpoczęło się poszukiwanie i okrzyki. Istotnie były małe, ale przyczaiły się w trawach i tylko Michał złapał jedno i oddał Toli.
Popatrzała na nie, popieściła, pocałowała i puściła na swobodę.
– Niech żyje.
– Do czasu, aż je zastrzelisz.
– Pani poluje? – spytał Stankar.
– Umiem strzelać, razem ze stryjem polujemy zawsze. Ale wolę konną jazdę, bo wtedy człowiek ptakiem się czuje – i tak by leciał bez końca.
– O, jest boża rosa! Widzi pan!
I poczęła zrywać delikatne źdźbła mchu, a on jej pomagał, przyklęknąwszy u jej stóp.
– Dosyć będzie! – rzekła po chwili. – Teraz można wić! Usiadła w trawie, rozłożyła kwiaty, dobyła z kieszeni nici i nożyk, i zabrała się do roboty.
Michał wyciągnął się wygodnie i zapalił papierosa. Stankar podawał jej kwiat za kwiatem i chwilę milczeli wszyscy troje.
– Zaśpiewaj – no coś, Jasiu! – ozwał się Michał.
– Prawda! Trzeba śpiewać! – potwierdziła z zapałem. – Głos będzie iść po rosie daleko.
– Niech pani śpiewa, a ja za panią.
– Kiedy ja nie umiem.
– A śpiewała pani, gdy nas spotkała.
– Ej, to taka prosta piosenka.
– Ale piękna! – i zaczął:
Z tamtej strony jezioreczka panowie jadą.
– Zna pan! – ucieszyła się i zaczęli we dwoje śpiewać. Brała z jego rąk kwiatki drobne i polne, i wiła miniaturowe wianeczki, i śpiewała czystym, srebrnym głosem – monotonną, tęskną piosenkę, a on oczu z niej nie zdejmował zachwyconych. Wkoło była cisza i spokój natury dzikiej i swobodnej.
Michał, ćmiąc papierosa, wypoczywał rad po znojnym dniu i myślał o swych kłopotach, dopiero gdy piosnka się skończyła, stęknął i rzekł:
– Prawda, że głos dzisiaj leci na milę. Będzie może pogoda na siano. Śpiewajcie jeszcze!
– Teraz niech pan sam zaśpiewa co nowego! – rzekła Tola. Stankar zamyślił się i po chwili zaczął z cicha kusząco:
Już gwiazdka błysnęła, już matka zasnęła.
Tu gaik, tu cień.
Przyjdź dziewczę cichutko, powrócisz raniutko
Nim zbudzi się dzień.
Tola przestała układać wianeczki, oplotła rękami kolana i słuchała z przymkniętymi oczami, rozmarzona, tamując dech, by nie zmącić melodii, żadnej nuty nie stracić.
Stankar gorącymi oczami ją obejmował, i pokusa gorącej młodej krwi dyszała w jego śpiewie:
Nikt ojcu nie powie, nikt matce nie powie.
Ni gaik, ni zdrój,
Usteczka gorące, serduszko bijące,
O skarbie ty mój!
Słyszała Tola tę piosenkę bezustannie odtąd. Wracając do domu, rozmawiając i milcząc, we śnie i na jawie. Młodzi ludzie odprowadzili ją aż do bramy fortecy Łużyckiego, a gdy na pożegnanie podała im rękę, Stankar schylił się w milczeniu i pocałował ją, a potem stał chwilę i patrzał smutnie, aż się furta za nią zamknęła.
I zanim zdała sobie sprawę z nieznanego uczucia, już go kochała, już tylko marzyła, by go znowu spotkać, by znowu tak patrzał i śpiewał.
A on, wracając, rzekł do Michała:
– I ty ją znasz, patrzysz omal nie co dzień – i nie kochasz się w niej. Toć to najcudniejsza dziewczyna, jaką słońce oświeca. Czyś ty ślepy?
– Nie, ale nie lubię naiwnych. Wolę brzydką, ale która kochać umie, niż takie głupie gąsiątka. Naucz ją kochać, a potem ja ją wezmę!
– No nie – żachnął się Stankar. – Ja ją kochać nauczę – ale mnie tylko, i ja ją wezmę. Taką całość oceni i zdobędzie tylko artysta. Tyś się na tym nie poznał nawet!
– A Łużyckiego znasz? Postaraj się, żeby on cię poznał i ocenił – roześmiał się Michał. – Mnie się widzi, że on jej nie chował na model dla artysty, i zdobyć ci ją nie będzie łatwo.
– Ale dla mnie chowała ją natura i los, a to nad wszystko silniejsze. Ja ją mieć muszę, bo to ideał piękna!
– Muszę się jej uważniej przyjrzeć, żeby tych cudów dopatrzeć – zdecydował Michał, ramionami pogardliwie ruszając.