Nieoswojone ptaki (wersja ekskluzywna) - Maria Rodziewiczówna - ebook + audiobook

Nieoswojone ptaki (wersja ekskluzywna) audiobook

Maria Rodziewiczówna

4,6

Opis

Walka o przetrwanie w świecie konwenansów

Kiedy malarz, Jan Stankar, poznał Tolę w majątku sąsiadującym z dobrami należącymi do rodziny jego przyjaciela, wydawało się, że będzie to idealny związek dusz. Ani jedno, ani drugie nie pomyślało wtedy, że życie ma też stronę prozaiczną. Kiedy znaleźli się w Warszawie bez grosza, za to z małym dzieckiem, świat przestał wyglądać tak różowo. Stankar nie potrafił znieść ograniczenia artystycznej swobody i oskarżał o swój zły los Tolę, która nie mogła go opuścić, gdyż nie zezwalały na to ówczesne normy moralne.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 34 min

Lektor: Kaja Walden
Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I

I

Z weso­łego obiadu w gro­nie kole­gów mala­rzy Jan Stan­kar wra­cał do domu. Oni jesz­cze zostali przy kie­liszku i cyga­rach, on spoj­rzał na zega­rek i, jakby prze­ra­żony, że tak długo zaba­wił, zerwał się i wziął za kape­lusz.

– Do żony ci tak pilno! – ktoś zażar­to­wał.

Ruszył ramio­nami.

– Mają przy­słać po ilu­stra­cje – odparł znu­dzo­nym gło­sem. – Zresztą dwa dni nie byłem w budzie, trzeba zaj­rzeć!

I wyszedł szybko, bojąc się żar­tów, a może pokusy pozo­sta­nia.

– Potrzebna mu była baba i bachory, jak kojec dla sokoła – posły­szał jesz­cze uwagę Franka Poraja.

Na ulicy mrok już ogar­niał kąty. Była wio­sna, ale jesz­cze naga i chłodna, drzewa led­wie pękały po skwe­rach.

– W Sor­rento śnie­giem kwi­tły kame­lie! – przy­po­mniał sobie opo­wia­da­nie kolegi Marec­kiego, który wra­cał z Włoch wła­śnie i bawił ich wra­że­niami z podróży.

Szedł z rękami w kie­sze­niach i głową zwie­szoną, z uczu­ciem nie­zno­śnej nudy i roz­draż­nie­nia. Kamie­nica, do któ­rej wszedł wresz­cie, stała w cia­snej uliczce, była odra­pana i brudna, schody wąskie, strome, ciemne. Zewsząd wyzie­rały na nie wyziewy ubo­gich kuchen, mydlin i ple­śni, spo­ty­kał kucharki mniej niż ele­ganc­kie i czy­ste, wio­dące z sąsiad­kami roz­ho­wory i kłót­nie o klucz od stry­chu, i piął się wyżej i wyżej, aż na trze­cie pię­tro.

Tam zadzwo­nił do pra­wych drzwi, spoza któ­rych roz­le­gał się wrzask dziecka, tak prze­raź­liwy, że świ­dro­wał w uszach.

– Ja ją uspo­koję! – zamru­czał, marsz­cząc brwi.

Otwo­rzono drzwi. W ciem­nej sionce zama­ja­czyła postać kobieca, która ujrzaw­szy go, cof­nęła się bez powi­ta­nia.

– Czy to dziecko ni­gdy nie cich­nie?! – zawo­łał nie­cier­pli­wie. – Można je znie­na­wi­dzić lub osza­leć.

Zdjął palto i cisnął je na kufer, sta­no­wiący całe ume­blo­wa­nie sionki, i wszedł na prawo do dużego, ciem­nego pokoju.

Tam to, w jakimś mrocz­nym kącie, wrzesz­czało dziecko.

Uci­chło w tej chwili jak cza­rem, widocz­nie na ręku matki.

– Gdzie lampa? – zawo­łał w ciem­no­ści.

Wtedy kobieta prze­mó­wiła, wycho­dząc do dru­giego pokoju:

– Masz ją na twoim stole. Zapal sam.

Głos był wdzięczny, młody, ale brzmiał bez­mia­rem znu­że­nia i apa­tią.

Mru­cząc gniew­nie, zapa­lił lampę. Pokój był duży, wąski, zasta­wiony róż­nymi sprzę­tami, gdyż słu­żył jed­no­cze­śnie za jadal­nię, salon i pra­cow­nię.

Wraz z sypial­nią i kuch­nią sta­no­wił całe miesz­ka­nie rodziny Stan­ka­rów, skła­da­ją­cej się z męża, żony i dwu­let­niej córki.

Malarz spoj­rzał na stół, zarzu­cony przy­bo­rami malar­skimi, i się­gnął po list, który snadź przy­nie­siono w cza­sie jego nie­obec­no­ści.

Czy­tał, twarz mu się poczęła roz­ja­śniać, pro­mie­nieć, zapał napeł­niał oczy.

– Tolu, wiesz, kto przy­niósł ten list? – zawo­łał, zwra­ca­jąc się ku drzwiom sypialni.

– Listo­nosz, wczo­raj! – odparła młoda kobieta, uka­zu­jąc się w progu. Nie wia­domo, jakim cudem uśpiła dziecko.

– Tyś dopiero stwo­rzona na Ege­rię! – wybuch­nął nie­cier­pli­wie. – Otóż, jak zwy­kle, mylisz się. List ten przy­niósł mój dobry geniusz.

Kobieta zbli­żyła się w krąg świa­tła. Była bar­dzo młoda, smu­kła, zgrabna i ude­rza­ją­cej pięk­no­ści twa­rzy, gdyby nie wielka chu­dość, bla­dość i wyraz znu­dze­nia i zmę­cze­nia, który ją szpe­cił i posta­rzał.

– Więc to pie­nią­dze? – rze­kła obo­jęt­nie.

Zaśmiał się pogar­dli­wie.

– Pie­nią­dze! Więc ty znaj­du­jesz, że mój geniusz nosi zatłusz­czony mie­szek, a moje marze­nie – liczyć brudne asy­gnaty.

Tro­chę krwi wystą­piło na mizerną twarz kobiety. Chciała coś odpo­wie­dzieć żywo, ale zmarsz­czyła tylko brwi i odparła pro­za­icz­nym pyta­niem:

– Czy podać ci obiad?

– Dzię­kuję. Dosyć wąchać na scho­dach te pre­pa­raty, żeby stra­cić smak, a dostać wstrętu!

Kobieta jak auto­mat zwró­ciła się do sypialni. Wtedy on, roz­draż­niony jej chło­dem, zerwał się, zmiął list gwał­tow­nie i cisnął go jej pod nogi.

– Masz, depcz, jakeś mi wszystko pode­ptała! – krzyk­nął z wybu­chem wście­kło­ści.

Kobieta usu­nęła się – sta­nęła – i nie stra­ciła cier­pli­wo­ści.

– Dobij mnie zatem, niech raz będzie tej męce koniec! – zawo­łała roz­pacz­nie. – Będziemy oboje wyzwo­leni!

– Ty! Więc i ty masz aspi­ra­cje jakieś, więc ja cie­bie krę­puję. Duch zapo­znany i udrę­czony! Cha, cha! Więc to ty jesteś ofiarą. Dałaś mi takie bajeczne szczę­ście, a ja jestem nie­na­sy­cony tyran, ludo­żerca, kat!

– Nie, tylko lek­ko­myśl­nik, fan­ta­styk i ego­ista. Kła­ma­łeś mi kie­dyś miłość – wie­rzy­łam ci; przy­się­ga­łeś mi opiekę i szczę­ście, nie dotrzy­ma­łeś przy­siąg. Teraz niczego od cie­bie nie pra­gnę, nie wyma­gam, tylko naje­le­men­tar­niej­szej deli­kat­no­ści i spo­koju, i tego mi nie dajesz! Cze­góż wresz­cie chcesz ode mnie, com ci zawi­niła, w czym ci doku­czam? Widu­jesz mnie tylko wtedy, gdy sam chcesz, nie sły­sza­łeś dotąd słowa skargi lub wyrzutu.

– To się skarż, wyrzu­caj, mów! Albo ci bro­nię! Nawet cie­kawy jestem, co ty możesz mieć do mnie za pre­ten­sje.

– A jakichże mieć nie mogę? Coś ty mi dał?

– Dałem ci moją swo­bodę i wol­ność. Coś ty z tego zro­biła, co ja mam w zamian. Tę prze­klętą, brudną budę, to wście­kłe, wrzesz­czące dziecko i twoją wiecz­nie skrzy­wioną twarz. Ze zgrozą myślę, że do tego domu muszę iść!

– Gor­sza zgroza z tego domu ni­gdy nie wycho­dzić, jak ja. Buda jest prze­klęta i brudna, bo w niej mieszka nie­do­sta­tek, dziecko jest pła­czące, bo chore ze złego odży­wia­nia i powie­trza, a ja mam twarz jak to oto­cze­nie, życie i ściany, wśród któ­rych lata mi płyną. Słońce tu nie bywa! Ale to miesz­ka­nie, dziecko i byt – tyś mi stwo­rzył – i tak wygląda szczę­ście i raj, o któ­rym mi opo­wia­da­łeś kie­dyś – tam, w Ługach. A ja temu co winna? Wró­cić tam nie mogę, iść nie mam gdzie, uwol­nić cie­bie od sie­bie, jak? Tylko śmier­cią!

W tej chwili dziecko pła­kać zaczęło. Kobieta weszła do sypialni, pochy­liła się nad łóżecz­kiem i gorącą, suchą dłoń poło­żyła na główce.

Była tak znę­kana i zobo­jęt­niała na wszystko, że nawet słowa ni piesz­czoty nie zna­la­zła dla dziecka, które wie­działa, że pła­kało z głodu. Od trzech dni Stan­kar nie był w domu, a zosta­wił w sto­liku dwa bilety na dwu­zło­towe obiady i dzie­sięć zło­tych gotówką.

Pie­nią­dze poszły na zapła­ce­nie rachunku pie­ka­rza. Obiad cze­kał na niego co dzień. Wczo­raj­szy, przy­grze­wany rano, dostało dziecko, ale od połu­dnia zja­dło tylko suchą bułkę i her­batę. Obiad cze­kał na ojca.

– Mamu­siu, daj Jance mli-mli! – ozwało się dziecko żało­śnie.

Matka pogła­dziła ją po wło­sach.

– Będziesz cicho cze­kać, aż wrócę, dobrze? To ci przy­niosę zupy! – szep­nęła.

– Będzie Janka cicho, będzie!

Stan­ka­rowa wyszła do kuchenki i poczęła przy­grze­wać jedze­nie. Mąż cho­dził po pokoju, tu i tam, nie­równo, jak dziki zwierz w klatce. Cza­sem potrą­cał sprzęt jaki i klął.

Na każdy taki wybuch kobieta wzdry­gała się ner­wowo i spo­glą­dała na drzwi, czy nie wej­dzie, potem znowu bez­myśl­nie wpa­try­wała się w pło­myk naf­to­wej kuchenki.

Wresz­cie zupa była gorąca. Wylała ją do tale­rza i ponio­sła dziecku. Posa­dziła je na kola­nach i kar­miła machi­nal­nie. Wtem Stan­kar sta­nął w progu.

– Pić mi się chce! – rzekł. – Masz piwo?

Potrzą­snęła głową.

– To mi spro­wadź.

– Daj pie­nię­dzy, to sama przy­niosę. Wiesz prze­cie, że słu­żąca ode­szła w zeszłym tygo­dniu.

– To się jej nie dzi­wię, a zazdrosz­czę, że się z tej nory wyzwo­liła.

Kobieta pod­nio­sła głowę, popa­trzyła na niego i roze­śmiała się. Było to coś tak nie­sły­cha­nego, śmiech na jej ustach, że on się stro­pił.

– Cóż to znowu. Zwa­rio­wa­łaś. Czego się śmie­jesz!

– Narze­ka­łeś, żem zawsze skrzy­wiona, więc się śmieję! Powi­nie­neś być rad – odparła, wsta­jąc.

– To są żarty godne cie­bie! Dla­cze­góż dotych­czas nie posta­ra­łaś się o drugą słu­żącą?

– Dla dwóch kar­dy­nal­nych racji. Po pierw­sze, że nie chcę mieć świadka scen, które tu się dzieją, i być pośmie­wi­skiem całej kamie­nicy, po dru­gie, że poprzed­nia ni­gdy nie dosta­wała zasług w porę – i na cią­głe upo­ko­rze­nie z tego powodu nie chcę się nara­żać powtór­nie.

– Jak sobie chcesz. Służ tedy sama, hra­bino! Takiś olbrzymi wnio­sła posag!

Teraz on się roze­śmiał i dobyw­szy z kie­szeni garść mie­dzi i sre­bra, rzu­cił na sto­lik.

– Przy­nieś sześć bute­lek piwa – roz­ka­zał, wycho­dząc.

Stan­ka­rowa zaczęła usy­piać dziecko. Nie była to łatwa sprawa. Dziew­czynka pro­te­sto­wała ile sił i mocy. Było to stwo­rze­nie uparte i gry­ma­śne, nie­przy­stępne żad­nej proś­bie ni groź­bie, gdy się raz zbun­to­wało.

Uło­żona w łóżeczku, wierz­gała, krę­ciła się, odpy­chała matkę i aż siniała z pła­czu i krzyku.

Stan­kar usiadł do roboty. Ilu­stro­wał jakąś powieść, potrze­bo­wał sku­pie­nia i spo­koju, gdy go ten krzyk pode­rwał.

– Cicho! – zawo­łał, pory­wa­jąc się za głowę.

Ale dziecko, jeśli moż­liwe, wrzesz­czało jesz­cze gło­śniej. Wtedy on cisnął ołó­wek, zerwał się, wypadł do sionki, chwy­cił kape­lusz i palto i uciekł, czu­jąc, że gdyby pozo­stał, popeł­niłby chyba kry­mi­nał.

W pół godziny potem Stan­ka­rowa zdo­łała uspo­koić dziecko. Stała chwilę na środku pokoju, zdu­miona, że prze­cie jest cicho, i zaraz przy­po­mniała sobie pole­ce­nie męża. Zwy­kle nie­śmiała i lękliwa do mia­sta i ulicz­nego gwaru, teraz z zado­wo­le­niem pomy­ślała o wyj­ściu. Ubrała się żywo i zbie­gła szybko ze scho­dów.

„Wio­sna już!” – pomy­ślała, wycho­dząc na ulicę.

I oto stało się coś dziw­nego. Nic ją zda się poru­szyć nie mogło, nic zająć, roz­rzew­nić, wydo­być z duszy dźwięk, z oczu łzy. Ale na tę myśl poczuła, że jej serce zadrgało i ści­snęło się gar­dło łagodną żało­ścią.

– W Ługach już sady kwitną i pach­nie zie­mia. Żaby rechocą w księ­ży­cowe wie­czory – i życie młode kipi. Jaki gwar tam – w ciszy!

Przy­ci­snęła rękę do piersi, spoj­rzała w górę i łzy się rzu­ciły do oczu.

– Mój Boże, godzinę tam być, a odżyję i wszystko zniosę. Godzinę tylko, godzinę! – szep­nęła bła­gal­nie.

Jakiś prze­cho­dzień spoj­rzał na nią, oce­nił – i sta­nął.

– Czy pani się zbłą­kała? Może prze­pro­wa­dzić? – rzekł.

Jak spło­szone dzi­kie zwie­rzę posko­czyła naprzód, zbu­dzona bru­tal­nie z chwili marze­nia. I w jed­nej chwili wró­cił jej lęk ludzi, wstręt do ulicy i tłumu. Bie­gła pra­wie, śmier­tel­nie wystra­szona, bo czuła instynk­tem, że jest ści­gana przez roz­pust­nego próż­niaka, któ­remu wpa­dła w oko.

Dogo­nił ją i usły­szała cyniczny głos:

– Bar­dzo widocz­nie pani śpieszno. Po nocy takim pięk­nym panien­kom nie godzi się cho­dzić bez towa­rzy­stwa i opieki. Dokąd pani idzie? Czy ktoś czeka i wygląda, czy wra­camy już?

Nie odpo­wia­da­jąc, skrę­ciła w boczną ulicę, zapo­mi­na­jąc, po co wyszła, czego szuka, leciała na oślep, byle uciec. Ale napast­nik nie ustę­po­wał, sły­szała jego kroki i pogwiz­dy­wa­nie ope­ret­ko­wej aryjki.

Po dobrym obie­dzie wyszedł snać bez celu, na spa­cer, i ści­ga­nie spo­koj­nej kobiety zało­żył sobie jako uprzy­jem­nie­nie wie­czoru.

Ulice były pra­wie puste, a Stan­ka­rowa w swym prze­ra­że­niu zamiast kie­ro­wać się ku lud­niej­szym, skrę­cała w coraz samot­niej­sze. Wresz­cie naprawdę stra­ciła poję­cie, gdzie się znaj­duje. Nagle z naroż­nego szynku o dzie­sięć kro­ków przed nią wyszła na ulicę gro­madka pija­nych wyrob­ni­ków, śmie­jąc się i pokrzy­ku­jąc. Wtedy, zewsząd oto­czona, sta­nęła, tuląc się do ściany. Napast­nik z tego sko­rzy­stał. Przy­su­nął się już, pewny swego, i poufale wziął ją pod rękę. Szarp­nęła się ze stłu­mio­nym okrzy­kiem i rzu­ciła się naprze­ciw gro­mady pija­ków.

W jed­nej chwili była oto­czona, obrzu­cona gra­dem gru­bych żar­tów i dow­ci­pów. Zawró­ciła tedy i ucie­kała ści­gana przez dwóch, pod­czas gdy inni gwiz­dali, cmo­kali, pod­nie­cali ści­ga­ją­cych okrop­nymi kon­cep­tami. Szczę­ściem na dru­gim rogu stał poli­cjant i prze­chod­nie snuli się gęściej, była ura­to­wana. Zatrzy­mała się sekundę, aby tchu nabrać, gdy wtem spo­strze­gła, że pierw­szy napast­nik, wytrwały, szedł za nią i opo­dal stał, cza­tu­jąc, kiedy się oddali od stróża porządku publicz­nego.

Roz­pacz­li­wie obej­rzała się za dorożką i pode­szła do stój­ko­wego. Obej­rzał ją od stóp do głowy, a gdy nie odcho­dziła, spy­tał:

– Co wam potrzeba?

Chciała go popro­sić o opiekę, ale się zlę­kła cyr­kułu, pro­to­kołu, sprawy, a zresztą, jak oskar­żyć o napaść czło­wieka, który stał spo­koj­nie i oglą­dał wystawę spo­żyw­czego han­dlu?

Spy­tała tedy o drogę do domu.

Poli­cjant obja­śnił ją, wska­zał ulicę, nie było powodu dłu­żej pozo­sta­wać. Jesz­cze raz poszu­kała oczami dorożki, wes­tchnęła ciężko i poszła. Ale już jej sił zbra­kło, by ucie­kać, więc led­wie minęła kilka kamie­nic, napast­nik był już obok i coraz natar­czyw­szy, coraz zuchwal­szy narzu­cał pro­po­zy­cje, tar­go­wał ją, sta­wiał cenę. Wtem uka­zała się wolno wlo­kąca dorożka. Kobieta zawo­łała, wsko­czyła do środka i czu­jąc się wresz­cie ura­to­wana, rzu­ciła adres. Doroż­karz rad z bli­skiego kursu konia zaciął, w tur­ko­cie nie posły­szał krzyku kobiety. Napast­nik w biegu wsko­czył za nią i bru­tal­nie wpół ją objął.

Ode­pchnęła go i nie­przy­tomna ze zgrozy wysko­czyła na zie­mię. Upa­dła na bruk, poczuła okropny ból głowy i ręki, zerwała się jed­nak, umknęła na chod­nik i wpa­dła w pierw­szą bramę, pod nogi wycho­dzą­cej na ulicę kobiety. Tamta się usu­nęła.

– Można patrzeć przed sie­bie i nie potrą­cać! – rze­kła.

– Mój Boże, to pani! – zawo­łała Stan­ka­rowa.

– Co się stało? Do nas pani idzie?

– Bóg mi panią zesłał. Przez litość, pro­szę mnie do domu odpro­wa­dzić!

– Ale co się stało? Ma pani krew na twa­rzy.

– Upa­dłam, potłu­kłam się. Jakiś drab mnie gonił! Niech mnie pani nie opusz­cza!

– Ależ pani led­wie na nogach stoi. Pro­szę do nas wstą­pić, odpo­cząć!

– Dzię­kuję, nie mogę. Dziecko samo zostało – i mąż czeka na piwo. Muszę wra­cać śpiesz­nie. – Mówiła gorącz­kowo, czu­jąc, że jej siły ucho­dzą z bólu i zmę­cze­nia.

– A no, to chodźmy – odpo­wie­działa wyba­wi­cielka, kobieta już nie­młoda, ener­gicz­nie wyglą­da­jąca. Wzięła ją pod rękę i pro­wa­dziła, gde­rząc: – Co za sens wycho­dzić tak późno, samej jed­nej, gdy się nie zna mia­sta i jest się takim tchó­rzem, a no i taką ładną. Mnie nikt ni­gdy nie zacze­pił, natura mnie zaase­ku­ro­wała od podob­nych wypad­ków, ale nie poj­muję, jak się można bać i ucie­kać. Ja bym mu powie­działa parę słów takich, że odpa­dłaby go ochota od napa­ści na długo. Co pani? Słabo?

– Zdaje mi się, że zwich­nę­łam rękę, pada­jąc. Strasz­nie boli. Czy jesz­cze daleko?

– Sto kro­ków. Mocno się pro­szę oprzeć na mnie. Mogę panią unieść całą na rękach.

Wtem Stan­ka­rowa zadrżała i cof­nęła się.

– Boże, on znowu. Tam stoi, widzi pani, przy bra­mie i cza­tuje. Powie­dzia­łam adres doroż­ka­rzowi.

– Nie bójże się pani ze mną. To ten! – pod­nio­sła głos, korzy­sta­jąc, że było pusto. – Taki pod­lec to nawet na zło­dzieja się nie zdał, bo do tego fachu trzeba odwagi i strach kary. Czy nie lepiej napa­dać na kobiety bez­bronne. Bar­dzo hono­rowy pro­ce­der. Małpa taka, któ­rej pomy­waczka by nie chciała, wyobraża sobie, że byle raczył wybrać kobietę, już ją zdo­był. Po szyn­kach się walał całe życie i po sobie ludzi sądzi – bydlę brudne!

Napast­nik wysłu­chał wszystko i uznał zapewne nagankę za chy­bioną, bo szybko prze­szedł na drugą stronę ulicy i znik­nął, a ener­giczna kobieta rze­kła trium­fu­jąco:

– Widzi pani! Tak go trzeba było przy­jąć, zamiast ucie­kać. No – droga wolna.

Ale i siły Stan­ka­ro­wej były wyczer­pane. Oparła się o bramę i szep­nęła:

– Dzię­kuję pani za opiekę. Teraz muszę iść po piwo.

– Tak, do bawa­rii, mię­dzy pija­ków. Jesz­cze lepiej. Idź pani na górę, stróż piwo przy­nie­sie.

Wywo­łała cer­bera i w dwa słowa zała­twiła inte­res, potem pra­wie zanio­sła Stan­ka­rową na trze­cie pię­tro.

Co dalej się z nią działo, nie pamię­tała biedna kobieta. Gdy Stan­kar dobrze po pół­nocy wró­cił do domu, zdzi­wił się mocno, gdy mu otwo­rzyła nie­zna­joma kobieta. Nie cze­ka­jąc pyta­nia, rze­kła:

– Cze­ka­łam, aż pan wróci. Jestem Zarę­bianka, zna­joma żony pana. Odpro­wa­dzi­łam ją do domu, ma zwich­niętą rękę, pora­nioną twarz i stłu­czony bok prawy. Dok­tor był, rękę nasta­wił – no – i piwo pan ma. Dobra­noc, przyjdę jutro rano dziec­kiem się zająć, bo chora dobrze jak za tydzień wsta­nie.

Powie­działa to prędko, ubie­ra­jąc się, i zanim z podziwu zebrał się na odpo­wiedź, wyszła, zamy­ka­jąc drzwi za sobą.

Zapa­lił świecę i wszedł do sypialni. Kobieta leżała, nie śpiąc, przy­go­to­wana na scenę gniewu i wyrzu­tów. Rękę prawą miała w ban­da­żach i skroń ze skóry odartą, roz­sze­rzo­nymi bólem oczami wpa­try­wała się w niego.

– Ład­nieś się urzą­dziła! Co to? Wpa­dłaś pew­nie pod dorożkę?

– Napadł na mnie jakiś pijak, gonił, ści­gał! Wzię­łam dorożkę, on za mną wsko­czył. Ucie­ka­łam, padłam na bruk – opo­wie­działa ury­wa­nym szep­tem.

Ruszył nie­cier­pli­wie ramio­nami.

– Ten dopiero miał za kim się uga­niać – mruk­nął pogar­dli­wie. – A z cie­bie też typowa gęś wiej­ska. Cie­ka­wym, co teraz będzie. Do wszyst­kich przy­jem­no­ści domo­wego ogni­ska przy­bę­dzie mi niań­cze­nie tego opę­ta­nego dziecka. Tfu!

Splu­nął, wyszedł z sypialni i usiadł­szy przy swym stole, wziął głowę w ręce i pogrą­żył się w ponu­rej zadu­mie.

I nie wia­domo, które było nie­szczę­śliw­sze, bar­dziej znę­kane dolą z ich dwojga – połą­czo­nych na życie wielką miło­ścią!

Rozdział II

II

Łużyccy na Ługach sie­dzieli już daw­niej, jak sięga pamięć ludzka. Jak się im wio­dło i czym się odzna­czali, o tym także nie pisano kro­nik, zapewne nie byli wielcy, ni sławni i nie nęcił ich sze­roki świat ani rządy Rze­czy­po­spo­li­tej, dopiero w ostat­nich cza­sach Sta­ni­sław Łużycki wyeman­cy­po­wał się z tra­dy­cyj­nego doma­tor­stwa swo­jej rodziny, schedę swoją bratu Kazi­mie­rzowi ustą­pił, spłatę wziął i wie­ści o nim nie docho­dziły.

Ów tedy Kazi­mierz na Ługach pozo­stał, nie oże­nił się, sto­sunki z ludźmi pozry­wał, wyszedł na dzi­waka i w swo­ich Ługach szcze­gól­nie się urzą­dzał. Przede wszyst­kim, gdy tylko uwłasz­czono wło­ścian, prze­stał upra­wiać grunty. Gdzie chciał rosnąć las, tam rósł, gdzie nie, całe łany leżały odło­giem. Ługi stały się dzi­czy­zną i ste­pem, po któ­rym pasła się stad­nina pana Kazi­mierza, jedyne źró­dło dochodu i ama­tor­stwo wła­ści­ciela.

Następ­nie, żeby się zupeł­nie ubez­pie­czyć od sąsia­dów chło­pów, dwór cały oto­czył wyso­kim murem – zamknął w ten obręb fol­wark i dom, sady i ogrody – i zamczy­stymi bra­mami opa­trzył. Ale że sadów nikt nie oglą­dał, a dzi­kich drzew nikt nie krze­sał, cała ta osada po latach nie­wielu stała się masą gęstwiny splą­ta­nej, roz­czo­chra­nej, dowol­nie buja­ją­cej. Stad­nina uczy­niła kopy­tami drogę do fol­warku, nie­liczna służba prze­tarła ścieżki do kry­nicy i lamusa, do grzęd warzyw i drwalni. Zresztą dom był nie­wi­dzialny w bzach, chmie­lach i wybu­ja­łych chwa­stach.

Pan Kazi­mierz speł­nił w ten spo­sób marze­nie swego życia.

Nie potrze­bo­wał chłop­skiej łaski i uchro­nił się od chłop­skiego łupie­stwa. Nie zatru­wała mu życia tro­ska o deszcz i pogodę, o ceny zboża, nad­uży­cia i oszu­stwa ofi­cja­li­stów. Dochód z koni i poręb leśny zaspo­ka­jał podatki i wydatki, a nawet można było tro­chę na czarną godzinę odło­żyć. Ludzie nie nawo­zili panu Kazi­mie­rzowi plo­tek i pustej wrzawy, nie miał spraw i pro­ce­sów i był naprawdę panem w swym pań­stwie.

Czworo służby podzie­lało jego gusta i samot­ność. Na czele bez­dzietne mał­żeń­stwo, w któ­rym żona była kucharką, gospo­dy­nią i tro­chę despo­tyczną panią całego dworu, a mąż stał na czele hodowli koni i zarządu mająt­kiem.

Trze­cim był jed­no­oki Fra­nek, strze­lec i leśni­czy, a czwar­tym głu­cho­nieme fak­to­tum, Marek. Ten nie miał nazwy ni fachu – i dla­tego robił wszystko – wię­cej niż tam­tych troje, a gospo­dyni Flo­ria­nowa pil­nie dawała bacze­nie, by mu nie zosta­wić czasu na myśle­nie, pro­test i odpo­czy­nek. Kilku koniu­chów i sta­jen­nych parob­ków, rekru­to­wa­nych bar­dzo sta­ran­nie i płat­nych bar­dzo dobrze, sta­no­wiło wraz z babą pomy­waczką cały gar­ni­zon tej szcze­gól­nej for­tecy.

Pan Kazi­mierz pro­wa­dził życie czynne i ruchliwe. Wsta­wał o świ­cie, dzień cały spę­dzał w stajni lub lesie, jadał mało, pił tylko wodę, nie palił tyto­niu, nie odzy­wał się dużo, ale rygor umiał utrzy­mać i był kochany przez swych pod­ko­mend­nych.

Wie­czo­rem czy­ty­wał w swym gabi­ne­cie – oto­czony psami i róż­nym cho­wa­nym dzi­kim zwie­rzem.

Wysoki był, suchy i ner­wowy – nie znał, co cho­roba, z uspo­so­bie­nia dobry, cho­ciaż pozór miał szorstki, mowę twardą, a sąd surowy.

Bar­dzo rzadko, parę razy do roku, pan Kazi­mierz prze­stę­po­wał gra­nicę Ługów, zwy­kle pie­szo, ze swego lasu wstę­po­wał do dworu, który z nim gra­ni­czył – do Brze­zic­kich.

Pod­żar­to­wy­wano w sąsiedz­twie, że się w Brze­zic­kiej kochał, gdy była panną, i że afekt w sercu zacho­wał. Jeśli tak było, to go litość cią­gnęła do daw­nej bog­danki.

Brze­zicki był cho­ro­wity, inte­resy w opła­ka­nym sta­nie, cały cię­żar na bar­kach i gło­wie kobiety.

W pięć lat po ślu­bie Brze­zicki umarł, zosta­wia­jąc jej ruinę finan­sową i trzy­let­niego Micha­sia, któ­rego pan Kazi­mierz do chrztu trzy­mał.

Myślano, że się pobiorą po skoń­cze­niu żałoby, ale wdowa spro­wa­dziła do domu starą kuzynkę, naj­gor­szą plot­karkę z całej oko­licy, i bory­kała się dalej sama z biedą, przy fik­cyj­nej pomocy rady fami­lij­nej.

Jak poprzed­nio, pan Kazi­mierz parę razy do roku przy­cho­dził na chrze­śniaka popa­trzeć, posie­dzieć u komina lub na ganku godzin parę, zawsze na oczach cie­ka­wej, szpie­gu­ją­cej kuzynki, która przy wyso­kiej cno­cie, chciwa i łakoma skan­dalu, nazwała go wresz­cie cie­mięgą i gbu­rem i trak­to­wała lek­ce­wa­żąco.

Raz prze­cie, w chwili bar­dzo finan­sowo cięż­kiej, wzru­szona tro­ską Brze­zic­kiej, a obu­rzona ego­izmem Łużyc­kiego, ostro mu docięła.

– Mógłby też pan przez wzgląd na dziecko pora­dzić wdo­wie, zamiast mil­czeć i końce swych butów oglą­dać.

– Radzi­łem raz, wię­cej słowa nie powiem!

– Cie­ka­wam tej rady?

– Żeby się jak ja urzą­dziła, zamiast pra­co­wać dla chło­pów i lichwia­rzy. Na cięż­kie roboty ska­zują, na kry­mi­nały – ale żeby kto dobro­wol­nie sam sie­bie na to ska­zy­wał, to absurd i waria­cja. Ja nie psy­chia­tra!

– Bar­dzo się pan deli­kat­nie wyraża. Tak to pan poj­muje oby­wa­tel­skie obo­wiązki! Win­szuję.

– Nie ina­czej i dobrze mi z tym.

– Zapewne, ego­istom zawsze dobrze.

– Ego­istą jest ten, kto innych dla sie­bie wyzy­skuje – ja tylko nic nikomu nie daję – i nie dam!

To powie­dziaw­szy, odszedł, sztyw­nie jej się skło­niw­szy, i długi czas się nie poka­zał.

Istot­nie Łużycki nic nikomu nie dawał.

Na żadną dobro­czynną składkę, na żadną insty­tu­cję, na żadne kościoły i pomniki, a odpo­wia­dał na wezwa­nie zawsze jedno:

– Czy to nakaz? Nie. Więc odma­wiam. Do niczego nie należę i nale­żeć nie chcę!

Z cza­sem był źle noto­wany i miał naj­gor­szą wśród współ­o­by­wa­teli opi­nię – nikt do niego nie zajeż­dżał. Był temu bar­dzo rad i coraz bar­dziej zaskle­piał się w swej samot­no­ści z naturą i księ­gami.

Pew­nej jesieni pan Kazi­mierz czy­tał w swym gabi­ne­cie, skoń­czyw­szy dzienne zatrud­nie­nie i odpra­wiw­szy Franka strzelca, z któ­rym omó­wili jutrzej­sze polo­wa­nie.

Ogień się palił w ogrom­nym sta­ro­świec­kim komi­nie, psy fawo­ryty spały na wil­czych i niedź­wie­dzich skó­rach, za oknem ponuro jesienny wicher szu­miał, przy wiel­kim stole pan Kazi­mierz gazety prze­glą­dał, a wielką ciszę tej samotni prze­ry­wał tylko świerszcz w szpa­rze komina, ulo­ko­wany na zimowe leże, trza­ska­nie ognia i cza­sem mru­cze­nie senne wyżlicy Dźwiny, do któ­rej boku przy­tu­liły się dwa pod­żare taksy, i zawsze czujne, prze­zie­rały co chwila rozumne oczy, pil­nu­jąc, czy pan nie wycho­dzi.

Nagle Mrówka – jeden z nich – pod­nio­sła tro­chę uszy i pysk do góry, nasłu­chu­jąc, i poczęła mru­czeć. Był to sygnał dla zapal­czy­wego Trzmiela, jej towa­rzy­sza. Nie zada­jąc sobie trudu spy­ta­nia o rację, ani słu­cha­nia, ni węsze­nia, porwał się od razu z prze­raź­li­wym szcze­ka­niem.

Szcze­ka­nie to, które wypro­wa­dzało z cier­pli­wo­ści bor­suki i lisy, że z nor się przed nim wyno­siły, poru­szyło też pana Kazi­mie­rza.

– Będziesz cicho, pisz­czałko! – krzyk­nął.

Pies przy­czaił się i umilkł na sekundę, ale że mądra Mrówka poszła, mru­cząc i węsząc ku drzwiom, i on za nią podrep­tał, kole­biąc się na swych krzy­wych łapach, nos w szparę wetknął i na nowo alarm pod­niósł.

Dźwina także pod­nio­sła głowę i zbyt wielka dama, by krzy­czeć, patrzyła tylko ku drzwiom, powoli poru­sza­jąc ogo­nem i dając przez to znać, że czuje kogoś zna­jo­mego, gdy taksy, bez względu na to, kto szedł, pro­te­sto­wały ener­gicz­nie prze­ciwko prze­rwa­niu im snu, a panu czy­ta­nia.

Teraz już i pan Kazi­mierz sły­szał, że ktoś się zbli­żał, i poznał ciężki krok towa­rzy­sza. Odło­żył gazetę i zro­bił ruch, jakby do harapa, który wisiał na porę­czy fotela, dobrze snać znany tak­som, bo w tej chwili szmyr­gnęły pod kanapę, zaszyły się bez­piecz­nie i wytknąw­szy tylko dwa nosy czarne i lśniące jak tru­fle, dalej cią­gnęły swój prze­raź­liwy duet.

W tej chwili zapu­kano do drzwi.

– A co tam, Flo­ria­nie? – spy­tał pan Kazi­mierz.

Drzwi się otwo­rzyły, wszedł Flo­rian, na bok się usu­nął przed żoną, która coś nio­sła dużego na ręku, a twarz miała od łez czer­woną.

– Pro­szę pana, nie­szczę­ście się stało, pan Sta­ni­sław umarł! – rzekł głu­cho Flo­rian.

Łużycki się zerwał.

– Skąd wiesz? Kiedy? Gdzie?

– W zeszłym tygo­dniu w Rydze. Tydzień cho­ro­wał.

– Ale skąd wiesz? Była depe­sza? Dawaj!

– Czło­wiek stam­tąd przy­je­chał, Łotysz – jego słu­żący, i przy­wiózł dziecko!

– Jakie dziecko?

– Pana Sta­ni­sława córeczkę. Zdro­wiutką przy­wiózł, niech pan zoba­czy!

Odchy­lił chustkę na rękach żony i ujrzał pan Kazi­mierz różową twarz śpią­cego dziecka.

Machi­nal­nie pal­cem do policzka dotknął, jakby prze­ko­nać się chciał, że nie śni, ale Flo­ria­nowa wresz­cie opa­no­wała swe wzru­sze­nie i odzy­skała mowę:

– Co pan robi? Szturga, jak psiaka, jesz­cze w oko trafi!

I ogar­nąw­szy sil­niej dziecko rękami, pochy­liła się nad nim z taką czu­ło­ścią i uszczę­śli­wie­niem, że cała jej dusza jakby roz­pro­mie­niła się macie­rzyń­stwem.

A pan Kazi­mierz, ochło­nąw­szy, badał dalej.

– Pan Sta­ni­sław kazał mnie dziecko oddać? A matka?

– Matka umarła przy uro­dze­niu. Łotysz u nich pięć lat słu­żył. Gada, że mu pan Sta­ni­sław zapi­sał meble i wszystko, co miał, byle dziecko do nas odwiózł. Łaska boska nad nim, że taki chłop nie­zgrabny w dro­dze go nie zamo­rzył.

– Gdzież ten czło­wiek. Ma list? Papiery?

– Ma wszystko. Został u nas w miesz­ka­niu.

– Wołaj­cie go tutaj.

Flo­rian wyszedł, a pan Kazi­mierz do kobiety się zwró­cił:

– Jakże to będzie? Trzeba jej mamki, myślę?

– Jezus Maria! Toć ma pół­tora roku!

– Aha, to cóż trzeba? Niańki?

– A ja to nie potra­fię? Prę­dzej mi ręce pousy­chają niż obce ręce jej się tkną. Ot co, trzeba koły­ski, pościółki, cie­płego mleczka, jak się obu­dzi. Ja ją tu u pana zosta­wię, bo tu naj­cie­plej, a sama się zakrzą­tam. Niech no pan potrzyma, tylko deli­kat­nie.

Oszo­ło­miony zupeł­nie pan Kazi­mierz wziął nie­zgrab­nie na ręce dziecko i obej­rzał się, gdzie by je ulo­ko­wać. Ni­gdzie mu się nie zdało lepiej niż przed komi­nem na skó­rach. Było tam naj­mięk­cej i naj­cie­plej. Zło­żył tedy ostroż­nie pakiet żywy na kilku skó­rach i przy­klęk­nąw­szy, przy­pa­try­wał się śpią­cemu dziecku. Z równą cie­ka­wo­ścią i zdzi­wie­niem, ale przy­jaź­nie i życz­li­wie przy­glą­dały się tej nowi­nie wszyst­kie trzy psy.

Obe­szły wokoło, obwą­chały, obej­rzały, prze­krę­ca­jąc głowy i mru­żąc oczy, i wresz­cie pokła­dły się wokoło, jakby łaska­wie przyj­mo­wały przy­by­sza do swej sza­now­nej kom­pa­nii.

Pan Kazi­mierz się pochy­lił i dziecko poca­ło­wał, potem wstał, sły­sząc kroki.

Flo­rian wpro­wa­dził Łoty­sza.

Był to człek lat śred­nich, brzydki, dobro­dusz­nie patrzący. Roze­śmiał się, sze­roko roz­twie­ra­jąc usta, i rzekł łamaną rusczy­zną, w któ­rej połowa była nie­miec­czy­zny i łotew­skiej mowy:

– Maleńka pani doje­chała zdrowo, dzięki Bogu. O, bar­dzo to daleko – led­wiem tra­fił. Oto są papiery, które mi pan kapi­tan zosta­wił – tro­chę zamo­kły. Nie wie­dzieć, co było od desz­czu zakry­wać – torbę czy dziecko. Już czwarty dzień jestem w dro­dze.

– A brat mój kiedy umarł? Dla­czego mnie nie wezwano? Nagły zgon?

– Dobrą śmierć miał, lekką. Prze­zię­bił się na rewi­zji w por­cie, bo oto z Peters­burga był kon­tro­ler, i galowy mun­dur pan kapi­tan wło­żył. Zaraz też na trzeci dzień dok­tor powie­dział, że będzie z nim źle. Wtedy mnie to zawo­łał, kazał spro­wa­dzić pana sędziego Bruna, z któ­rym był w przy­jaźni – i tak przy nim do mnie powiada: „Ty, Hans, jak tylko umrę, zabie­rzesz tę cera­tową torbę z mego biurka, sto rubli, co tu leżą, upa­ku­jesz cie­pło dziecko, i odwie­ziesz je do mego brata; masz tu wypi­saną mar­szrutę. Jak to speł­nisz, proś mego brata, by ci dał świa­dec­two, żeś dziecko zdrowo i cało mu wrę­czył, a z tym świa­dec­twem zgło­sisz się do sędziego Bruna, który ci za to odda całe ume­blo­wa­nie miesz­ka­nia, jako też moje ubra­nia i bie­li­znę. Mam nadzieję, Hans, że mi nie odmó­wisz tej ostat­niej usługi?”. „Speł­nię aku­rat­nie, panie, pan sędzia świad­kiem” – ja mu odpo­wia­dam. Bar­dzo się ucie­szył i zaraz pan sędzia Brun uło­żył w torbę wszystko, co pan kapi­tan kazał, a potem mnie odpra­wili i zaczęli ze sobą gadać i pisać, a ja zaraz posze­dłem do żony i zaczą­łem się uczyć, co to z takim dziec­kiem robić w dale­kiej dro­dze, żeby nie zmarło.

– Kiedy umarł mój brat? – prze­rwał pan Kazi­mierz.

– Zeszłej nie­dzieli. Gdy oddał Bogu ducha, zaraz mi pan sędzia Brun oddał torbę, pie­nią­dze i dziecko i zaraz kazał jechać. Pokor­nie pro­szę pana o świa­dec­two, żem speł­nił, com obie­cał, i na legat zasłu­żył. Jutro o świ­cie chcę odje­chać z powro­tem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki