Niepokorna dama - Caroline Lamond - ebook + książka

Niepokorna dama ebook

Lamond Caroline

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rok 1879. W Jałcie na Krymie rodzi się Mariam Edez Adelajda Lewenton. W przyszłości zostanie Ałłą Nazimową, znaną gwiazdą filmową i Safoną kina niemego.

Opuszczona przez matkę, maltretowana przez ojca i utrzymująca się z prostytucji Ałła szuka ucieczki od brutalnej i burzliwej rzeczywistości. W 1917 roku jest najlepiej opłacaną aktorką w Hollywood.

Kiedy Maybelle Crabtree, bogobojna dziewczyna z farmy z Kentucky, przypadkowo spotyka charyzmatycznego nieznajomego, jej życie na zawsze się zmienia. Maybelle, odkrywając własną seksualność, wykorzystuje wszystko, co Hollywood ma do zaoferowania w szalonych, hedonistycznych latach dwudziestych.

Jednak zarówno Ałła, jak i Maybelle skrywają sekrety, które mogą je pogrążyć, złamać im serca, przyjaźnie i kariery…

Niepokorna dama to historia inspirowana prawdziwym, wyjątkowo skandalicznym życiem ikony kina niemego, Ałły Nazimowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 379

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1

May­belle

Los Ange­les, USA, 1919

Pierw­szą rze­czą, która przy­kuła moją uwagę, był jej strój. Może to płyt­kie, ale trudno winić dziew­czynę za to, że ma oczy.

Kobieta miała na sobie jaskrawą jedwabną suk­nię, lekką jak paję­czyna i dopra­co­waną w każ­dym szcze­góle, która tań­czyła wokół jej syl­wetki, kiedy szła. Fal­ba­nia­sty dół przy­cią­gał wzrok do zgrab­nych kostek. Pier­ścionki na pal­cach mie­niły się i błysz­czały; zawią­zana w węzeł chu­sta ujarz­miała jej gęste rude włosy ostrzy­żone na pazia.

Patrzy­łam, jak niskim, głę­bo­kim gło­sem składa zamó­wie­nie u sto­ją­cej za ladą dziew­czyny, wywo­łu­jąc uśmiech na jej twa­rzy.

Z per­spek­tywy czasu myślę sobie, że moją uwagę zwró­cił nie tyle jej strój, ile ema­nu­jące z niej klasa, pew­ność sie­bie i zmy­sło­wość, a także mnó­stwo innych pożą­da­nych cech, któ­rych mnie – dzie­więt­na­sto­latce, która dopiero co przy­je­chała pocią­giem z Jonas Springs w sta­nie Ken­tucky – z całą pew­no­ścią bra­ko­wało.

Odwró­ciła się nie­spo­dzia­nie, przy­ła­pu­jąc mnie na tym, że się jej przy­glą­dam. Szybko odwró­ci­łam wzrok i poczu­łam na policz­kach roz­le­wa­jącą się falę gorąca. Uda­łam pochło­niętą wido­kami za oknem; zaku­rzone samo­chody jechały przez dziel­nicę La Jolla i dalej ulicą West Third, przy­łą­cza­jąc się do tabunu pojaz­dów, który z dnia na dzień wyda­wał się coraz więk­szy. Jakaś kobieta prze­szła obok witryny, mija­jąc po dro­dze palmy i sygna­li­za­cję świetlną, ubrana jak księżna, lecz wykrzy­ku­jąc obe­lgi w stronę osoby, którą tylko ona widziała. Męż­czy­zna zszedł jej z drogi ze spusz­czoną głową i zgar­bio­nymi ple­cami, zmę­czony ciężką pracą i życiem. Zasta­na­wia­łam się, kim są ci wszy­scy prze­chod­nie, dokąd zmie­rzają, jaka jest ich histo­ria? Sprze­dawcy ubez­pie­czeń, budow­lańcy, sprzą­ta­cze, adwo­kaci zmie­rzający do biur, na obiad, schadzkę z kochanką – cały ten wachlarz ludzi zaj­mu­ją­cych się swo­imi spra­wami w pie­ką­cych pro­mie­niach kali­for­nij­skiego słońca. To mia­sto anio­łów – w licz­bie pół miliona, która nie­usta­jąco rosła – nie mogło się zbyt­nio róż­nić od Jonas Springs w sta­nie Ken­tucky, z popu­la­cją liczącą sobie trzy­stu sie­dem­dzie­się­ciu miesz­kań­ców. Zna­łam tam wszyst­kich i wszy­scy znali mnie, począw­szy od pastora Abbotta, przez pannę Wil­ker­son, nauczy­cielkę, a na sta­rym Emme­cie Fishe­rze, wła­ści­cielu sklepu, który robił naj­lep­szą lemo­niadę w obrę­bie trzech hrabstw, skoń­czyw­szy. Los Ange­les, dla odmiany, bom­bar­do­wało wszyst­kie zmy­sły, szar­gało nerwy i eks­cy­to­wało. W tym mie­ście ni­gdy nie robiło się cał­kiem ciemno i…

– Czy to miej­sce jest zajęte?

To pyta­nie wyda­wało się nie­uchronne. Cho­ciaż w lokalu było co naj­mniej pół tuzina wol­nych sto­li­ków, nie zdzi­wi­łam się, że ta kobieta posta­no­wiła usiąść aku­rat przy moim.

– Nie, pro­szę pani.

Uśmiech­nęła się, a ja skar­ci­łam się w myślach za swój brak oby­cia. Kobieta usia­dła i mogłam przyj­rzeć się dokład­nie jej kształt­nym brwiom, nieco grub­szym, niż naka­zy­wała moda, jasnym bursz­ty­no­wym oczom jak u tygrysa, któ­rego widzia­łam kie­dyś na obrazku w książce, łukowi Kupi­dyna pod­kre­ślo­nemu ciem­no­czer­woną szminką. Upiła łyk kawy, po czym wyjęła cien­kiego papie­rosa ze srebr­nej papie­ro­śnicy.

– Zapa­lisz?

Przez krótką chwilę mia­łam ochotę sko­rzy­stać z zapro­sze­nia, żeby wyjść na obytą kosmo­po­litkę, która świet­nie się czuje we wła­snej skó­rze i potrafi się zacho­wać w każ­dej sytu­acji. Nie chcąc jed­nak zro­bić z sie­bie idiotki, pokrę­ci­łam głową.

– Nie, dzię­kuję, pro­szę pani.

Papie­ro­śnica zamknęła się z gło­śnym trza­skiem. Patrzy­łam z fascy­na­cją, jak kobieta zapala papie­rosa, a póź­niej wystu­dio­wa­nym gestem odchyla się do tyłu i zaciąga. Jej rubi­nowe wargi uło­żyły się w mięk­kie „O”, ramiona opa­dły przy wyde­chu. Dym pach­niał ostro, zie­mi­ście i nie cał­kiem nie­przy­jem­nie. Uświa­do­mi­łam sobie, że znowu się na nią gapię.

– Prze­pra­szam panią, pro­szę nie myśleć, że jestem źle wycho­wana. Ja po pro­stu… nie widzia­łam zbyt wielu kobiet, które… – urwa­łam, ner­wowo gesty­ku­lu­jąc.

– Palą? Męż­czyźni nie mają mono­polu na tego rodzaju przy­jem­no­ści, wiesz? – Kobieta się roze­śmiała i roz­bły­sły jej oczy. – Skąd jesteś? Nie, cze­kaj. Sama zgadnę.

Teraz to ona zaczęła mi się badaw­czo przy­glą­dać i od razu poczu­łam skrę­po­wa­nie; moje dłu­gie jasne loki nie były mod­nie ostrzy­żone, a pro­stej baweł­nia­nej sukienki rów­nież nie dało się nazwać ostat­nim krzy­kiem mody. Mia­łam twarz bez grama maki­jażu i nos usiany pie­gami, które poja­wiły się latem po moich siód­mych uro­dzi­nach i od tam­tej pory jakoś nie chciały znik­nąć.

– Ten­nes­see? – Kobieta zmarsz­czyła brwi. – A może… Nashville? Kno­xville?

Uśmiech­nę­łam się z wdzięcz­no­ścią za jej nie­tra­fione strzały.

– Ken­tucky.

– Ach, byłam bli­sko. – Wzru­szyła ramio­nami, strze­pu­jąc popiół do popiel­niczki. – Jestem Jose­phine.

– Miło mi panią poznać. Mam na imię May­belle. May­belle Crab­tree.

– Oczy­wi­ście. – Moja odpo­wiedź naj­wy­raź­niej ją roz­ba­wiła. – Może mia­ła­byś ochotę spró­bo­wać swo­jego pierw­szego papie­rosa, May­belle Crab­tree z Ken­tucky? – Wycią­gnęła do mnie rękę. Szary dym uno­sił się nad koniusz­kami jej pal­ców, jakby była wiedźmą rzu­ca­jącą zaklę­cie. – To pro­ste. Zacią­gnij się, jak­byś nabie­rała powie­trza; nie za mocno, bo się zakrztu­sisz. Póź­niej ścią­gnij wargi, jak­byś cało­wała kochanka, i wydmuch­nij wszyst­kie tro­ski…

Jej ton był kojący, a słowa uwo­dzi­ciel­skie. Wyczu­łam nie­wy­po­wie­dziane wyzwa­nie, rozu­mie­jąc, że wybór, któ­rego doko­nam, zade­cy­duje o tym, jak będę postrze­gana przez tę nie­zna­jomą. Nie wie­dzieć czemu, chcia­łam ją zado­wo­lić, więc się­gnę­łam po papie­rosa. Dia­bel­skie połą­cze­nie bibułki i tyto­niu wypa­liło się do trzech czwar­tych, z żarzą­cym się poma­rań­czo­wym bla­skiem na końcu. Koniu­szek papie­rosa był ubru­dzony szminką i wil­gotny, gdy przy­ło­ży­łam go do ust. Skru­pu­lat­nie zasto­so­wa­łam się do instruk­cji Jose­phine – ostroż­nie zacią­gnę­łam się dymem, bez krztu­sze­nia się i łza­wią­cych oczu, poczu­łam tylko przy­jemne ude­rze­nie sub­stan­cji che­micz­nych do głowy – po czym z ulgą odda­łam jej papie­rosa.

Dopi­łam kawę, chcąc się pozbyć z ust nie­przy­jem­nego posmaku, a Jospe­hine dała znak kel­nerce, żeby przy­nio­sła kolejną.

– Nie, dzię­kuję. – Pokrę­ci­łam głową. – Oba­wiam się…

– Ja sta­wiam. – Jej zacho­wa­nie suge­ro­wało, że nie spo­dziewa się odmowy. – A zatem, ma belle May­belle, opo­wiedz mi tro­chę o sobie.

– Ja… Nie bar­dzo jest o czym opo­wia­dać.

– Och, nie wie­rzę. Jak tra­fi­łaś do Los Ange­les, i to aż z Ken­tucky? To prze­cież kawał drogi.

Jose­phine zga­siła papie­rosa, a ja nie­pew­nie spoj­rza­łam na nie­do­pa­łek. Prawdę mówiąc, czu­łam się skrę­po­wana jej zain­te­re­so­wa­niem. Była to praw­do­po­dob­nie naj­bar­dziej zna­cząca inte­rak­cja od czasu mojego przy­jazdu do mia­sta, led­wie kilka tygo­dni wcze­śniej; pierw­sza wymiana zdań dłuż­sza niż „dzień dobry”, wypo­wie­dziane do motor­ni­czego czy gaze­cia­rza, albo „czy ta cena szpon­dra nie woła o pomstę do nieba?”, rzu­cone przez nie­za­do­wo­loną klientkę w kolejce u rzeź­nika. Oczy­wi­ście spo­ty­ka­łam róż­nych ludzi, szu­ka­jąc pracy: ci zagu­bieni, roz­gnie­wani i pozba­wieni środ­ków do życia zawsze szu­kali kon­taktu albo oka­zji do sprzeczki. Byli też męż­czyźni, cza­sami dwa albo trzy razy starsi niż ja, tak­su­jący mnie wzro­kiem, jak­bym była nagra­dzaną jałówką na far­mie Car­tw­ri­gh­tów. Łazili za mną, pro­po­nu­jąc drinka, kola­cję, pokój w hotelu za rogiem, a póź­niej pluli i prze­kli­nali, gdy krę­ci­łam głową, uprzej­mie odma­wia­jąc. Nikt nie był jed­nak zain­te­re­so­wany mną. Nikt, kogo figlarne spoj­rze­nia i zaczepne pyta­nia sko­ja­rzy­łyby mi się z moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką, Sarah Beth, którą zosta­wi­łam w Jonas Springs.

– Ciotka Ida i wuj Henry miesz­kają tu nie­da­leko, w Atwa­ter. Posłano mnie do nich.

– Posłano cię?

Jose­phine miała w sobie coś, co zachę­cało do zwie­rzeń.

– W zeszłym roku tatuś dostał zapa­le­nia płuc i… – Z tru­dem prze­łknę­łam ślinę.

– Bie­dac­two. Tak mi przy­kro. – Jose­phine wycią­gnęła rękę przez sto­lik i przy­kryła nią moją dłoń. Nasze spoj­rze­nia się skrzy­żo­wały. Jej cie­pły, kojący wzrok spra­wił, że mówi­łam dalej.

– Było nam bar­dzo ciężko, po tym jak… Zale­ga­li­śmy z opła­tami za farmę, a ja byłam kolejną gębą do wykar­mie­nia i… W końcu mama napi­sała do swo­jej sio­stry i oto jestem.

Wię­cej nie musi wie­dzieć.

Nasze ręce wciąż się ze sobą sty­kały. Zawsty­dzona, cof­nę­łam swoją, osten­ta­cyj­nie wycie­ra­jąc sobie policzki.

– Podoba ci się tutaj?

– Jest ina­czej.

– W sen­sie pozy­tyw­nym czy nie­ko­niecz­nie?

Skrzy­wi­łam się.

– Chyba jesz­cze nie zde­cy­do­wa­łam. Tęsk­nię za domem, mamą oraz Wal­te­rem i Fran­kiem, moimi braćmi. To mia­sto jest… tak duże, że pra­wie za duże. Ni­gdy nie widzia­łam aż tylu ludzi zgro­ma­dzo­nych w jed­nym miej­scu, nawet na festy­nie. Ale jest też eks­cy­tu­jące. – Jose­phine wolno poki­wała głową i cho­ciaż nic nie odpo­wie­działa, wyczu­łam, że mnie rozu­mie, a przy­naj­mniej mi współ­czuje. Zebraw­szy się na odwagę, upi­łam jesz­cze łyk kawy i spy­ta­łam: – A pani? Uro­dziła się tutaj czy…?

Jose­phine par­sk­nęła głę­bo­kim, gar­dło­wym śmie­chem, który wydał mi się pod­szyty smut­kiem.

– Och, skar­bie, musia­ły­by­śmy tu sie­dzieć do rana, gdy­bym miała ci opo­wie­dzieć histo­rię swo­jego życia.

Uśmiech­nę­łam się z przy­mu­sem, czu­jąc się wystrych­nięta na dudka; pra­wie zdra­dzi­łam Jose­phine swoje sekrety, a ona pozo­stała dla mnie zagadką.

Nie wia­domo kiedy w kawiarni zro­biło się tłoczno. Wszyst­kie sto­liki były zajęte i lokal napeł­nił się gwa­rem roz­mów, brzdę­kiem sztuć­ców i per­ko­ta­niem eks­presu do kawy. Na tablicy wypi­sano kredą dania dnia, któ­rych obco brzmiące nazwy drwiły sobie z mojego sta­tusu przy­jezd­nej. Czy posma­ko­wałby mi Shrimp Louie1? Czy krab kie­sze­niec miałby w sobie zie­mi­stą sło­dycz świeżo wyło­wio­nego ze stru­myka suma? Czy sałatka Wal­dorf dorów­na­łaby sma­kiem słyn­nym cia­stecz­kom z sosem mojej mamy? Prawdę mówiąc, przez kilka minut prze­cha­dza­łam się po ulicy pod ele­gancką zie­loną mar­kizą, zanim w ogóle odwa­ży­łam się wejść do środka.

– Lubisz filmy? – zapy­tała Jose­phine.

– Cóż, pro­szę pani, widzia­łam do tej pory tylko jeden, ale to było coś magicz­nego. Nosił tytuł Małe bogate bie­dac­two, grała w nim Mary Pick­ford. Histo­ria była zachwy­ca­jąca, a panna Mary – prze­uro­cza.

– Rze­czy­wi­ście, to był świetny film – zgo­dziła się ze mną Jose­phine. Prze­cią­gnęła się leni­wie, a jej cięż­kie złote pier­ścionki zami­go­tały we wpa­da­ją­cych przez okno pro­mie­niach słońca. – Może wybra­ła­byś się ze mną na przy­ję­cie?

– Przy­ję­cie?

– A czemu nie? Pew­nie nie znasz tu zbyt wielu osób, a skoro tak, powin­naś zacząć się udzie­lać towa­rzy­sko i dać się poznać innym. Ile masz lat, May­belle?

– Dzie­więt­na­ście, pro­szę pani.

– W takim razie powin­naś bry­lo­wać na salo­nach, a nie gnić w zabi­tym dechami Atwa­ter razem z ciotką Idą i wuj­kiem Hen­rym. Szkoda takiej pięk­nej buzi.

Obla­łam się rumień­cem.

– Ależ nie wydaje mi się…

Jose­phine zdą­żyła już wyjąć z torebki notes, zapi­sała coś pochy­łym, zama­szy­stym cha­rak­te­rem pisma, wyrwała kartkę i podała mi ją nad sto­li­kiem.

– Zdo­łasz mnie roz­czy­tać? Hay­ven­hurst, 8080 Sun­set Boule­vard, Hol­ly­wood. Wpad­nij wie­czo­rem i powo­łaj się na mnie.

Rozdział 2

Ałła

Jałta, Pół­wy­sep Krym­ski, 1878

Para uno­siła się nad wanną gęstymi bia­łymi kłę­bami. Odbi­cie Soni w wiszą­cym na ścia­nie zapa­ro­wa­nym lustrze przy­po­mi­nało zjawę. Wró­ciła do kuchni, dźwi­ga­jąc z pieca meta­lowy gar­nek z wodą, prze­nio­sła go przez kory­tarz i wlała bul­go­czącą zawar­tość do wanny. Czy woda była już wystar­cza­jąco gorąca? Zanu­rzyła w niej dłoń i szybko ją cof­nęła; palce bły­ska­wicz­nie poczer­wie­niały i spu­chły.

W domu pano­wała cisza, nie licząc stłu­mio­nych dźwię­ków roz­mowy dobie­ga­ją­cych z ulicy. Sonia pod wpły­wem impulsu otwo­rzyła drzwi do pokoju dzieci. Zasłony były czę­ściowo odsu­nięte, wpusz­cza­jąc do środka pro­mie­nie księ­życa, w któ­rego bla­sku dało się odróż­nić kon­tury pogrą­żo­nych we śnie syl­we­tek. Z łóżka Woło­dii dobie­gało łagodne pochra­py­wa­nie. Miał pięć lat i rósł jak na droż­dżach, jego nie­sforne ciemne włosy – podobne do wło­sów Soni – odzna­czały się na tle bia­łej poduszki. Sko­pał z sie­bie koce, które Sonia zgar­nęła po cichu, czu­jąc w powie­trzu przej­mu­jący chłód, i okryła nimi synka.

W dru­gim łóżku leżała jego trzy­let­nia sio­strzyczka Nina, zwi­nięta w kłę­bek jak kociak. Jej długi blond war­kocz ukła­dał się na łuku ple­ców dziew­czynki; mocno przy­ci­skała do sie­bie plu­szo­wego misia Miszę.

Sonia cof­nęła się do drzwi, zatrzy­mu­jąc się na chwilę w progu, by nacie­szyć się ciszą. Jej oddech zwol­nił, tak jak oddech śpią­cych dzieci, i poczuła spły­wa­jący na nią spo­kój.

– Słod­kich snów, moje skarby – szep­nęła, przy­kła­da­jąc palce do ust, i posłała im w ciem­no­ści całusa.

Sonia całym ser­cem kochała swoje dzieci, lecz kolej­nego mieć nie chciała.

Pode­szła do wanny, roze­brała się szybko i odło­żyła ubra­nia na krze­sło. Spoj­rzała na swoje ciało, cięż­kie, nazna­czone żyłami piersi, które stały się peł­niej­sze przez ostat­nie tygo­dnie, a jej dło­nie auto­ma­tycz­nie objęły nie­wielką wypu­kłość brzu­cha. Ten zdą­żył już stward­nieć i zaokrą­glić się tam, gdzie wcze­śniej był miękki i sfla­czały. Ani Jakow, jej mąż, ani Michaił, jej kocha­nek, nie zauwa­żyli tych zmian. Jeśli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, nie będą mieli na to szansy.

Sonia zanu­rzyła stopę w nie­mal wrzą­cej wodzie. Przez chwilę nic nie czuła, lecz póź­niej poja­wił się pie­kący ból, gdy wszyst­kie jej zmy­sły krzy­czały, by nie wcho­dziła głę­biej. Nie posłu­chała ich jed­nak i zanu­rzyła drugą stopę, zaci­ska­jąc zęby w odpo­wie­dzi na palący żar. Powstrzy­mu­jąc się od pła­czu, kuc­nęła w gorą­cej wodzie, a tkliwa tkanka jej ud, poślad­ków, ple­ców i ramion zapło­nęła żywym ogniem.

Się­gnęła po bute­leczkę z bursz­ty­no­wego szkła, którą posta­wiła wcze­śniej przy wan­nie. Za jej zawar­tość zapła­ciła zawrotną kwotę pię­ciu srebr­nych rubli babuszce z prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem i bru­dem pod paznok­ciami. Sonia odkor­ko­wała butelkę, a od kwa­śnego, ostrego zapa­chu prze­wró­ciło jej się w żołądku. Upiła łyk i pra­wie zwy­mio­to­wała. Mik­stura miała cierpko-gorzki smak, jakby była zepsuta.

Pomy­ślała o mężu, który jak na iro­nię był far­ma­ceutą (a także o kochanku, jego pomoc­niku); jed­nak po tę mik­sturę musiała się udać do sta­ru­chy miesz­ka­ją­cej w cha­łu­pie na zbo­czu góry. Wie­działa, że Jakow wróci dopiero nad ranem. Po kola­cji zaszył się w sto­dole na przed­mie­ściach, gdzie urzą­dził sobie labo­ra­to­rium i pra­co­wał nad nie­do­rzecz­nymi wyna­laz­kami, które – jak sądził – miały z nich kie­dyś uczy­nić boga­czy: jedze­niem w pastyl­kach, sztucz­nym lodem, lecz­ni­czym mydłem. Sonia pokrę­ciła głową nad całym tym idio­ty­zmem. Jakow ura­biał sobie ręce po łok­cie, pre­zen­tu­jąc swoje pomy­sły przed­się­bior­com i pro­fe­so­rom na uni­wer­sy­te­tach, zabie­ga­jąc o spo­tka­nia z przed­sta­wi­cie­lami władz, jed­nak nikt nie trak­to­wał go poważ­nie. Może wła­śnie dla­tego zawsze cho­dził zły jak osa.

Odchy­liła głowę do tyłu i osu­szyła butelkę, plu­jąc i krztu­sząc się; płyn wyle­wał się jej z ust, cho­ciaż bar­dzo sta­rała się dopro­wa­dzić sprawę do końca, ście­kał po policzku i zbie­rał się w zagłę­bie­niu szyi, skąd spły­wał mię­dzy pier­siami w postaci brud­na­wo­brą­zo­wych stru­żek. Przy­po­mi­nał pomyje w wia­drze po umy­ciu pod­łogi przez słu­żącą, i tak też sma­ko­wał.

Kiedy było już po wszyst­kim, Sonia długo leżała w wan­nie. Para w końcu się roz­pły­nęła, powie­trze ochło­dziło. Była cie­kawa, po jakim cza­sie mik­stura zacznie dzia­łać i czy będzie bolało. Zasta­na­wiała się, ile straci krwi i czy zdąży wszystko posprzą­tać przed powro­tem Jakowa do domu.

Trzę­sąc się z zimna, sie­działa w wan­nie jesz­cze długo po tym, jak woda wysty­gła.

W górach leżał śnieg. Maja­czący w oddali szczyt Aj-Petri – Góra Świę­tego Pio­tra – lśnił ośle­pia­jącą bielą w ten piękny zimowy dzień, gdy tem­pe­ra­tura była zatrwa­ża­jąco niska, za to na bez­chmur­nym nie­bie świe­ciło słońce. Sonia stała na bal­ko­nie na pię­trze i obser­wo­wała roz­cią­ga­jącą się w dole ulicę. Nie miała na sobie płasz­cza, czapki ani ręka­wi­czek, a jej palce dawno zdrę­twiały z zimna.

Prze­nio­sła spoj­rze­nie z róż­no­ko­lo­ro­wych dachów na roz­cią­ga­jący się za nimi prze­stwór Morza Czar­nego. Nazwa ta wyda­wała się Soni cał­ko­wi­cie nie­tra­fiona; ni­gdzie nie widziała dosko­nal­szego odcie­nia błę­kitu. Im bli­żej hory­zontu, tym mor­skie wody sta­wały się bar­dziej wzbu­rzone, ich jed­no­lity kolor prze­ci­nały smugi bieli i łodzie rybac­kie pod­ska­ku­jące na sło­nych falach.

Przy­po­mniała sobie, jak się czuła po przy­jeź­dzie do Jałty; roz­sta­nie z rodzin­nym Ber­dy­czo­wem miało słodko-gorzki posmak, lecz sku­siła ją per­spek­tywa nowego życia u boku męża i dwójki małych dzieci w nad­mor­skim mia­steczku pach­ną­cym mimozą. Sonia miała nadzieję, że z dala od jej zamoż­nej, domi­nu­ją­cej rodziny Jakow prze­sta­nie się czuć jak cho­dząca porażka i znowu sta­nie się roman­tycz­nym, ujmu­jąco nie­śmia­łym męż­czy­zną, w któ­rym się zako­chała. Dwa lata póź­niej ta nadzieja wyda­wała jej się żało­śnie naiwna, a nowe życie przy­po­mi­nało raczej wię­zienną odsiadkę. Sonia nie miała przy­ja­ció­łek ani życia towa­rzy­skiego, a jej piękne suk­nie balowe z Paryża i Wied­nia leżały scho­wane w pudłach, zabez­pie­czone kul­kami na mole, i cze­kały na lep­sze czasy, gdy znowu będzie zapra­szana na kola­cje i przy­ję­cia w towa­rzy­stwie ary­sto­kra­tów i poli­ty­ków zamiesz­ku­ją­cych wspa­niałe wille znaj­du­jące się w lek­kim odda­le­niu od pro­me­nady. Nuda spra­wiła, że Sonia zna­la­zła sobie kochanka, z braku lep­szych kan­dy­da­tów zado­wa­la­jąc się pomoc­ni­kiem wła­snego męża.

Za pierw­szym razem posta­no­wiła uciec do rodziny w Ber­dy­czo­wie, która odmó­wiła jej zgody na roz­wód i ode­słała ją z powro­tem na Krym. Za dru­gim razem, kilka tygo­dni póź­niej, ucie­kła do krew­nych w Ode­ssie, lecz Jakow poje­chał za nią i spro­wa­dził ją do domu. W Jał­cie, w ich ślicz­nym drew­nia­nym domu z wido­kiem na zatokę, stłukł ją tak, że miała obawy, czy będzie jesz­cze kie­dyś cho­dzić.

Może powinna wejść na dach i się z niego rzu­cić, pomy­ślała obo­jęt­nie. Powoli koń­czyły jej się pomy­sły. Minęły trzy tygo­dnie, odkąd po raz pierw­szy spró­bo­wała pozbyć się ciąży, a nie­chciane dziecko w jej brzu­chu ani drgnęło, nic sobie nie robiąc z wrzą­cych kąpieli, zio­ło­wych napa­rów czy bie­ga­nia po scho­dach. Był z niego nie lada upar­ciuch; Sonia nie­omal podzi­wiała jego nie­ustę­pli­wość.

– Sonia!

Dźwięk jej imie­nia wyrwał ją z roz­my­ślań.

– Soniu, to ja!

Głos dobie­gał z ulicy. Spoj­rzała w dół i zoba­czyła sto­ją­cego przed apteką Micha­iła. Prze­peł­niony ner­wową ener­gią, rozej­rzał się w obie strony, by upew­nić się, że nikt ich nie obser­wuje, ale prze­chod­nie – zajęci wła­snymi spra­wami i poga­dusz­kami, roz­ko­ja­rzeni przez grupę pod­eks­cy­to­wa­nych dzie­cia­ków, które goniły za uja­da­ją­cym terie­rem – nie zwra­cali na niego uwagi.

– Zejdź na dół! Musimy poroz­ma­wiać. – Przy­wo­łał ją do sie­bie znie­cier­pli­wio­nym gestem, po czym znik­nął w aptece.

Sonia zro­biła to, o co ją popro­sił, zamy­ka­jąc podwójne drzwi i scho­dząc po scho­dach oddzie­la­ją­cych ich miesz­ka­nie od inte­resu pro­wa­dzo­nego na par­te­rze przez jej męża.

Zawsze lubiła tę aptekę. Było coś fascy­nu­ją­cego i zara­zem tajem­ni­czego w wyso­kich pół­kach z ciem­nego drewna – do naj­wyż­szej można było się dostać wyłącz­nie za pomocą dra­biny – zasta­wio­nych miria­dami kolo­ro­wych bute­le­czek peł­nych toni­ków, pły­nów i elik­si­rów, a także prosz­ków i tru­cizn. Były też zamy­kane szafki z prze­szklo­nymi drzwicz­kami, do któ­rych klucz miał wyłącz­nie Jakow; w powie­trzu uno­sił się silny zapach olejku kam­fo­ro­wego oraz mydła kar­bo­lo­wego, ziół i przy­praw, lawendy i lukre­cji; na bla­tach stały wagi, sfa­ty­go­wany moź­dzierz z tłucz­kiem, a także inne atry­buty koja­rzone z pro­fe­sją apte­ka­rza. Jakow był szcze­gól­nie dumny z zain­sta­lo­wa­nego nie­dawno satu­ra­tora, ame­ry­kań­skiego wyna­lazku, o któ­rym prze­czy­tał w gaze­cie, pozwa­la­ją­cego mie­szać wodę gazo­waną z syro­pem, w wyniku czego powsta­wały napoje z bąbel­kami. Jego zda­niem przy­szłość nale­żała wła­śnie do tych słod­kich, musu­ją­cych napo­jów; Sonia wolała tra­dy­cyjną her­batę.

– Kocha­nie, prze­mar­z­łaś na kość! – Michaił dosko­czył do niej z miną wyra­ża­jącą nie­po­kój i zaczął roz­cie­rać jej zgra­białe dło­nie. – Jak długo tam sta­łaś?

Jej wargi miały siną obwódkę.

– Sama nie wiem…

– Moja słodka Soniu, udało mi się! Wszystko sobie zapla­no­wa­łem! – Jego ciemne oczy błysz­czały z eks­cy­ta­cji, gdy wszedł jej w słowo, nie mogąc się docze­kać, aż podzieli się z nią nowi­nami. – Wiem, jak uciek­niemy!

Sonia wpa­try­wała się w Micha­iła, oszo­ło­miona jego mło­dzień­czym entu­zja­zmem. Nie był może naj­przy­stoj­niej­szy – czoło miał tro­chę zbyt sze­ro­kie, oczy za bli­sko osa­dzone, był też tro­chę za niski jak na jej gust – ale w prze­ci­wień­stwie do jej męża był miły, zabawny i dostar­czał Soni nieco roz­rywki, tak potrzeb­nej w jej ponu­rym życiu.

– Popły­niemy do Kon­stan­ty­no­pola! Mam tam wujka, który pomoże mi zna­leźć pracę – mam nadzieję, że w aptece, ale jeśli nie, zro­bię wszystko, żeby…

– Michaił…

– Cze­kaj, pozwól mi dokoń­czyć. Zro­bimy to w Wigi­lię. Po mszy wymy­ślisz jakąś wymówkę i uciek­niesz mężowi. Będę cze­kał z powo­zem. Poje­dziemy do Sewa­sto­pola, a potem wsią­dziemy do łodzi i będziemy wolni! Resztę życia spę­dzimy razem, kochana.

Spra­wiał wra­że­nie bar­dzo pod­eks­cy­to­wa­nego, przez co Soni jesz­cze trud­niej było podzie­lić się z nim tym, co miała mu do powie­dze­nia.

– Przy­kro mi – odparła łagod­nie. – Nie mogę.

– Co się stało, naj­droż­sza? Boisz się, że Jakow nas znaj­dzie? Bo jeśli tak, przy­się­gam ci, że zro­bię wszystko, co w mojej mocy, abyś była bez­pieczna. Nie musisz się go wię­cej bać! Dopil­nuję, żeby…

– Jestem w ciąży.

Michaił zbladł. Prze­cią­gnął drżącą dło­nią po mie­dzia­no­ru­dych lokach, a powie­trze uszło mu z policz­ków niczym z prze­bi­tej dętki w rowe­rze.

– Ze mną?

– Raczej nie. Poli­czy­łam sobie wszystko dokład­nie i… – Policzki Soni oblał rumie­niec. – Tak więc sam rozu­miesz, że nie możemy tego kon­ty­nu­ować… Muszę zostać z mężem.

Michaił machi­nal­nie zro­bił krok do tyłu.

– A więc to już? Mię­dzy nami koniec? Cho­ciaż ten czło­wiek jest potwo­rem, który tłu­cze cie­bie i Woło­dię, a…

Drzwi do apteki otwo­rzyły się przy wtó­rze zna­jo­mego dźwięku dzwo­neczka i do środka wszedł Jakow, tasz­cząc wiel­kie pudło owi­nięte brą­zo­wym papie­rem i prze­wią­zane sznur­kiem. Wysoki i żyla­sty, wyróż­niał się swoim krzy­kli­wym gar­ni­tu­rem i napo­ma­do­wa­nymi wąsami, a jasny kolor wło­sów kłó­cił się z jego żydow­skim pocho­dze­niem.

– Pan Lewen­ton! – wyją­kał Michaił z malu­ją­cym się na twa­rzy poczu­ciem winy. – Nie spo­dzie­wa­łem się pana tak wcze­śnie! Pil­no­wa­łem inte­resu pod pana nie­obec­ność. Sprze­daż była wysoka, cho­ciaż teraz tro­chę zwol­niła, ale butelki wody róża­nej sprze­da­wały się jak świeże bułeczki. Ach, i pra­wie skoń­czył nam się olej rycy­nowy, ale dopi­sa­łem go do listy…

Jakow zigno­ro­wał Micha­iła i popa­trzył na żonę.

– Bawimy się w sklep, kocha­nie? – zwró­cił się do niej gło­sem ocie­ka­ją­cym sar­ka­zmem.

Sonia zacho­wała zimną krew.

– Życzy­łam panu Iwaszce weso­łych świąt Bożego Naro­dze­nia.

– Jak to miło z two­jej strony. – Jakow wymi­nął ją, a Sonia poszła za nim na górę, nie odwra­ca­jąc się za sie­bie.

Ich sypial­nia znaj­do­wała się na samym końcu domu, była ele­gancko urzą­dzona i zdo­mi­no­wana przez wiel­kie łóżko z rzeź­bio­nym zagłów­kiem z drewna orze­cha wło­skiego, przy­kryte żółtą ada­masz­kową narzutą. W otwie­ra­nych pio­nowo oknach wisiały ozdobne zasłony, a pod nimi stała skó­rzana oto­mana, w któ­rej Sonia prze­cho­wy­wała swoją wyprawkę panny mło­dej. Jakow ostroż­nie posta­wił na niej pudło.

– Wiesz, co to jest, baboczka2?

Sonia pokrę­ciła głową.

– Twój pre­zent gwiazd­kowy. Poje­cha­łem po niego na pocztę. Przy­pły­nął aż z Paryża.

– Ja… dzię­kuję.

– Nie ma za co. – Jakow ją poca­ło­wał. – Otwórz.

– Prze­cież jesz­cze nie ma Gwiazdki.

– Wiem, ale jestem zbyt pod­eks­cy­to­wany, by dłu­żej cze­kać. Chcę zoba­czyć twoją minę.

Sonia uśmiech­nęła się nie­pew­nie, się­ga­jąc po paczkę, i pod czuj­nym okiem męża zaczęła roz­wią­zy­wać supły.

– Wybacz, że nie jest ład­niej zapa­ko­wane. Chcia­łem doło­żyć jesz­cze kokardy i wstążki, ale nie mogłem się już docze­kać, żeby ci to dać.

– Nie przej­muj się, naj­droż­szy. To dla mnie bez zna­cze­nia.

Gdy już roz­pa­ko­wała pudełko, zoba­czyła wytło­czoną zło­tymi lite­rami fran­cu­ską nazwę wraz z adre­sem przy rue du Fau­bo­urg Saint-Honoré. Sonia zdjęła wieczko, odsła­nia­jąc ele­gancką wie­czo­rową suk­nię z różo­wego jedwa­biu, któ­rej bufia­ste rękawy ozda­biały czer­wone pió­ro­pu­sze chry­zan­tem, a talię pod­kre­ślała czer­wona saty­nowa wstążka.

– Och – wes­tchnęła z zachwytu. – Jest piękna.

– Wie­dzia­łem, że ci się spodoba. Chcesz ją przy­mie­rzyć?

– Oczy­wi­ście! – Sonia z nabo­żeń­stwem wyjęła suk­nię umosz­czoną na mięk­kiej bibule, roz­ko­szu­jąc się mięk­ko­ścią mate­riału i wyobra­ża­jąc sobie, jak dosko­nale wyglą­da­łaby w kom­ple­cie z kol­czy­kami z gra­na­tem, które dostała od matki na sie­dem­na­ste uro­dziny. Może będzie miała oka­zję wło­żyć ją w naj­bliż­szym cza­sie – kuzyn Jakowa zapro­sił ich na uro­czy­stą galę do ogrodu bota­nicz­nego – cho­ciaż trzeba będzie ją posze­rzyć w pasie i może…

Cios spadł na nią nie­spo­dzie­wa­nie. Jakow z całych sił grzmot­nął żonę grzbie­tem ręki w poli­czek. Zato­czyła się i musiała chwy­cić się słupka łóżka, by nie stra­cić rów­no­wagi.

– Dziwka – zaklął Jakow.

Pecyna śliny wylą­do­wała na policzku Soni. Wycią­gnęła rękę, żeby ją zetrzeć, i ujrzała na pal­cach krew. Zro­biło jej się ciemno przed oczami, a deli­katna skóra wokół oka zakwi­tła niczym kro­kus na śniegu. Ból był obez­wład­nia­jący i mogła mieć tylko nadzieję, że mąż nie zła­mał jej kości policz­ko­wej.

– Życzy­łaś panu Iwaszce weso­łych świąt? Ty kłam­liwa suko. – Wyrwał jej z rąk sukienkę, któ­rej mate­riał roze­rwał się z okrop­nym dźwię­kiem. – Nie zasłu­ży­łaś na nią, szliu­cha3. – Epi­te­towi towa­rzy­szyło kolejne roz­dar­cie; deli­katny mate­riał porwał się i znisz­czył. Jakow cisnął sukienką w żonę. – Zawsze lubi­łaś flir­to­wać, co? Ni­gdy nie byłem dla cie­bie wystar­cza­jąco dobry. Przy­no­si­łem wstyd tobie i two­jej boga­tej rodzi­nie.

Tym razem chwy­cił żonę za włosy i rzu­cił nią o pod­łogę. Sonia krzyk­nęła, pró­bu­jąc wstać. Instynkt i doświad­cze­nie pod­po­wia­dały jej, że dla wła­snego dobra nie powinna się zna­leźć pod mężow­skim butem. Jakow oka­zał się jed­nak szyb­szy i kop­nął ją ze wszyst­kich sił w dolną część ple­ców. Przez chwilę nie była w sta­nie nabrać powie­trza ani wydo­być z sie­bie głosu.

– Pro­szę, Jakow, bła­gam! – Scho­wała dumę do kie­szeni. – Jestem…

– Zamknij się! – syk­nął. – Zamknij tę swoją głu­pią, kłam­liwą, paskudną mordę, ty mała…

– Jestem w ciąży – wydu­siła z sie­bie Sonia.

Jakow aż znie­ru­cho­miał z oszo­ło­mie­nia.

– Uro­dzę kolejne dziecko – powtó­rzyła mię­dzy jed­nym a dru­gim ury­wa­nym odde­chem. – Czy to nie dobra wia­do­mość? Znowu zosta­niesz ojcem, kocha­nie.

Uśmiech­nęła się do niego z pod­łogi. Lewe oko miała zakrwa­wione i sine niczym kawa­łek woło­winy. Jakow z obo­jętną miną wycią­gnął do niej rękę i pomógł jej wstać.

Pięć mie­sięcy póź­niej, trze­ciego czerwca 1879 roku, na świat przy­szła Mariam Edez Ade­lajda Lewen­ton – znana jako Ałła – a Sonia poko­chała ją od pierw­szej chwili.

Rozdział 3

May­belle

Los Ange­les, USA, 1919

Ojcze w nie­bie, dzię­ku­jemy za posi­łek, który nam dałeś, a także dach nad głową i wygodne łóżko do spa­nia. Pro­simy Cię o bło­go­sła­wień­stwo dla tego domu oraz wszyst­kich jego miesz­kań­ców. Zacho­waj nas od złego i pro­wadź ścieżką pra­wo­rząd­no­ści, aby­śmy mogli się oprzeć sza­ta­nowi i jego grzesz­nym sztucz­kom. Pokusy ota­czają nas ze wszyst­kich stron, ale nie możemy im ulec. Dzię­ku­jemy, że spro­wa­dzi­łeś nas tu wszyst­kich i dzie­lisz się z nami łaską Bożą i prze­ba­cze­niem, a my odda­jemy się Tobie, nasz Panie i Zbawco. Dzię­ku­jemy Ci za wszyst­kie bło­go­sła­wień­stwa, jakie nam zsy­łasz, a szcze­gólne za to, że spro­wa­dzi­łeś do nas May­belle. Daj jej siły i miej ją w opiece, aby mogła kon­ty­nu­ować Twoje dzieło i gło­sić dobrą nowinę o naszym Panu, Jezu­sie Chry­stu­sie. Amen.

– Amen – powtó­rzyła ciotka Ida.

– Amen – mruk­nę­łam, a póź­niej to samo słowo roze­szło się echem wzdłuż stołu. Zebrane przy nim dwa­na­ście osób zaczęło pała­szo­wać pożywny posi­łek przy­go­to­wany przez ciotkę Idę. Skła­dały się na niego potrawka z kró­lika z warzy­wami oraz pajda chleba z mąki kuku­ry­dzia­nej.

– Powiedz, May­belle, jak ci minął dzień? – zagad­nął ją wesoło wuj Henry. Wie­lebny Henry J. Wal­ker, jak się tytu­ło­wał, był krzep­kim wie­śnia­kiem z nie­okieł­znaną blond fry­zurą przy­klap­niętą nad okrą­głą niczym księ­życ w pełni twa­rzą – przy­ja­znym, otwar­tym i odda­nym swo­jej wie­rze, zde­ter­mi­no­wa­nym, by gło­sić Słowo Boże w miej­scu, gdzie on, jego żona i jej sio­strze­nica byli jedy­nymi ludźmi regu­lar­nie cho­dzą­cymi do kościoła.

Ski­nę­łam głową, prze­ły­ka­jąc kęs ziem­nia­ków, gdy reszta zwró­ciła się wycze­ku­jąco w moją stronę.

– Bar­dzo dobrze. Roz­da­łam wszyst­kie ulotki, pozna­łam kilka osób… – W tym momen­cie spie­kłam raka, przy­po­mi­na­jąc sobie spo­tka­nie z Jose­phine. – Wyda­wały się zain­te­re­so­wane.

– Myślisz, że możemy się spo­dzie­wać w nie­dzielę nowych wier­nych?

– Mam taką nadzieję. Cio­ciu Ido, ten kuku­ry­dziany chleb jest prze­pyszny.

– Dzię­kuję, May­belle, niech ci idzie na zdro­wie. – Cio­cia Ida była niska, pulchna i cho­ciaż Bóg nie pobło­go­sła­wił jej wła­snymi dziećmi, bar­dziej mat­czyna niż moja rodzona matka. Łagod­ność Idy kon­tra­sto­wała z surową kan­cia­sto­ścią jej sio­stry, a jej natu­ralne cie­pło było zaprze­cze­niem chłod­nego roz­cza­ro­wa­nia Doro­thy Crab­tree. – Billy pomógł mi go upiec, prawda, Billy?

Młody męż­czy­zna mniej wię­cej w moim wieku, z ciem­nymi wło­sami i ciem­no­czer­wo­nym zna­mie­niem wokół oka, które upo­dab­niało go do pirata, nie­śmiało przy­tak­nął. Zawsze sta­rał się być pomocny i tro­skliwy; ni­gdy nikomu nie odma­wiał.

– A ja żem zastrze­lił i oskó­ro­wał zająca – wtrą­cił Herb, kolejny z nowych pod­opiecz­nych. Na jego twa­rzy malo­wała się nie­po­ko­jąca mie­szanka głu­poty i prze­bie­gło­ści; miał w zwy­czaju rzu­cać ludziom ukrad­kowe spoj­rze­nia, a gdy się uśmie­chał, odsła­niał pół tuzina szczerb w miej­scach, gdzie powinny znaj­do­wać się zęby. Lubo­wał się w opo­wia­da­niu o tym, w jakich oko­licz­no­ściach je wszyst­kie stra­cił – naj­czę­ściej przy­czyną była bójka po wypi­ciu zbyt dużej ilo­ści alko­holu („szkoda, żeście nie widzieli tego dru­giego!”).

Pró­bo­wa­łam ukryć swoją nie­chęć, tłu­ma­cząc sobie, że Herb odpo­ku­to­wał za swoje grze­chy (któ­rych miał na sumie­niu bez liku, jeśli wie­rzyć jego prze­chwał­kom) i przy­łą­czył się do Kościoła Połu­dnio­wych Bap­ty­stów Kali­for­nii – nazwa brzmiała para­dok­sal­nie, lecz zda­niem wujka Henry’ego była konieczna, jeśli mieli się dalej roz­wi­jać. Jakiś czas temu Henry zło­żył do władz Kościoła wnio­sek o nie­wielką zapo­mogę, żeby mogli się prze­nieść z żoną na zachód i zało­żyć Pierw­szy Kościół Bap­ty­stów w Atwa­ter; podobne kroki pod­jęto w miej­sco­wo­ści Santa Clara w poło­wie XIX wieku, jed­nak wojna sece­syjna prze­kre­śliła te plany ze względu na brak pie­nię­dzy i per­so­nelu, aż w końcu pio­nie­rzy musieli wró­cić w swoje rodzinne strony. Argu­menty wujka Henry’ego oka­zały się na tyle prze­ko­nu­jące, że wła­dze Kościoła przy­chy­liły się do jego prośby, i tak oto oboje z ciotką Idą stali się misjo­na­rzami, tyle że na wła­snym podwórku; mieli raczej nawra­cać zagu­bio­nych meto­dy­stów niż człon­ków afry­kań­skich ple­mion. Pamię­tam zbiórki orga­ni­zo­wane w naszej lokal­nej kon­gre­ga­cji, kiedy to biedni wie­śniacy prze­ka­zy­wali swój skromny doby­tek na rzecz ich dziel­nego brata gło­szą­cego święte słowo bez­boż­ni­kom.

Wuj Henry i ciotka Ida wyna­jęli obej­ście na obrze­żach mia­sta, gdzie było znacz­nie taniej, skła­da­jące się z szes­na­stu hek­ta­rów wypeł­nio­nych sto­do­łami i zabu­do­wa­niami, drzew­kami cytru­so­wymi i żywym inwen­ta­rzem. Każ­dego ranka w dni robo­cze wuj Henry jeź­dził tram­wa­jem do Los Ange­les pra­wić kaza­nia bez­boż­ni­kom albo odwie­dzał robot­ni­ków w Glen­dale, by dzie­lić się z nimi bro­szu­rami i Sło­wem Bożym. W nowej kon­gre­ga­cji wszy­scy byli mile widziani – Henry i Ida nikogo nie osą­dzali, zosta­wia­jąc to zada­nie Bogu – a ubo­gim ofe­ro­wali miej­sce do spa­nia i raz dzien­nie gorący posi­łek w zamian za pracę na far­mie i zgodę na chrzest przez zanu­rze­nie.

W tym momen­cie czer­wona sto­doła była domem dla bli­sko tuzina osób – obdar­tej bandy odmień­ców, pro­ze­li­tów i zre­for­mo­wa­nych prze­stęp­ców – głów­nie płci męskiej, cho­ciaż było wśród nich jedno mał­żeń­stwo i Mari­sol, Laty­no­ska mówiąca łamaną angielsz­czy­zną, za to szcze­rze oddana swo­jej nowo odkry­tej reli­gii. Oprócz tych, któ­rzy miesz­kali na far­mie, na nabo­żeń­stwo odpra­wiane przez wujka Henry’ego przy­cho­dziło co nie­dzielę wielu ludzi, i tak oto nasza mała trzódka stale rosła. Moim zada­niem było naśla­do­wa­nie wuja – gło­sze­nie kazań na uli­cach, nawra­ca­nie nie­wier­nych – lecz pod­czas gdy wie­lebny był uro­dzo­nym ewan­ge­li­stą, pew­nym swego powo­ła­nia i uta­len­to­wa­nym ora­to­rem, ja sama w trak­cie tego rodzaju publicz­nych wystą­pień czu­łam się nie­kom­for­towo, wysta­wiona na pokaz i skrę­po­wana. Wie­dzia­łam jed­nak, jakie mam szczę­ście, że wujo­stwo wzięło mnie pod swój dach, i byłam im bar­dzo wdzięczna za to, że przy­gar­nęli mnie po tym wszyst­kim, co wyda­rzyło się ubie­głego lata w Jonas Springs.

– Dzię­kuję, Herb. Mięso jest rów­nie pyszne – odpar­łam ze spo­ko­jem, a on popa­trzył na mnie z ukosa, bły­ska­jąc szczer­ba­tym uśmie­chem.

Stłu­mi­łam dreszcz, spusz­cza­jąc wzrok, i cał­kiem stra­ci­łam ape­tyt.

Po skoń­czo­nym posiłku i po tym, jak Billy pomógł mi pozmy­wać naczy­nia, pod­czas gdy reszta wró­ciła do sto­doły, ziew­nę­łam prze­cią­gle i oznaj­mi­łam:

– Chyba już czas się poło­żyć. Dobra­noc wszyst­kim.

– Dobra­noc, May­belle. Niech Bóg czuwa nad tobą do rana – ode­zwała się ciotka Ida, odkła­da­jąc na bok robótkę, i pod­nio­sła się z buja­nego fotela, żeby uca­ło­wać mnie w czoło.

– Nie zapo­mnij o pacie­rzu, dziecko. Pomódl się za swoją mamę i braci, któ­rzy zostali w domu.

– Nie zapo­mnę, wujku Henry. Dobra­noc.

Sta­ra­łam się zacho­wać neu­tralny wyraz twa­rzy i równy krok, kiedy szłam kory­ta­rzem w stronę swo­jego pokoju na tyłach par­te­ro­wego domu, cho­ciaż marzy­łam o chwili, gdy zostanę sama ze swo­imi myślami i będę mogła uspo­koić serce, które trze­po­tało mi w piersi za każ­dym razem, gdy wyobra­ża­łam sobie, co też może przy­nieść ten wie­czór.

Zdy­szana otwo­rzy­łam drzwi do swo­jego pokoju. Był skromny, lecz przy­tulny, z wąskim drew­nia­nym łóż­kiem i toa­letką, słu­żącą mi rów­nież za biurko, a także pat­chwor­kową narzutą, którą przy­wio­złam z domu, sta­ran­nie zło­żoną i odwie­szoną na krze­sło. Wyszy­wany krzy­ży­kami cytat z Biblii „Bło­go­sła­wieni czy­stego serca, albo­wiem oni Boga oglą­dać będą” (Mt 5,8) wisiał nad moim łóż­kiem – był to pre­zent od ciotki Idy, a moja dzie­cięca przy­tu­lanka, skar­petka przed­sta­wia­jąca jakieś zwie­rzę, może zająca albo kota lub niedź­wiadka czy myszkę, sie­działa wsparta o poduszkę, bez jed­nego guzi­ko­wego oka, które stra­ciła wieki temu.

Po wej­ściu do pokoju prze­krę­ci­łam gałkę, upew­nia­jąc się, że drzwi są porząd­nie zamknięte, i przez chwilę nasłu­chi­wa­łam, czy nikt za mną nie idzie – na przy­kład ciotka Ida, by przy­po­mnieć mi o poran­nym pode­bra­niu jajek kurom, albo wuj Henry ze świeżą dostawą bro­szu­rek, które zapo­mniał mi wcze­śniej prze­ka­zać – po czym prze­szłam szyb­kim kro­kiem przez wydep­tany dywan do leżą­cej na noc­nej szafce torebki i wyję­łam z niej ukrytą na dnie kar­teczkę.

Kiedy trzy­ma­łam ją w rękach, serce znowu zaczęło mi szyb­ciej bić – oto dowód naszego spo­tka­nia, nie­za­prze­czalne potwier­dze­nie tego, że Jose­phine ist­nieje i zapro­siła mnie dziś wie­czo­rem na przy­ję­cie przy Sun­set Boule­vard! Wpa­try­wa­łam się w ele­gancki cha­rak­ter pisma, wodząc pal­cami po krzy­wi­znach liter, i powta­rza­łam pod nosem egzo­tycz­nie brzmiące słowa – „Hay­ven­hurst”, „Hol­ly­wood” – jak zaklę­cie.

Unio­słam kar­teczkę do twa­rzy, zacią­ga­jąc się deli­katną wonią per­fum Jose­phine, i poczu­łam zale­wa­jącą policzki falę cie­pła, cho­ciaż nikt nie był świad­kiem tej jakże intym­nej czyn­no­ści. Ślad zapa­chu piżma i jaśminu roz­szedł się w powie­trzu i nagle wszystko sobie przy­po­mnia­łam – spo­sób, w jaki równo przy­strzy­żone kasz­ta­nowe włosy Jose­phine omio­tły jej kark, kiedy zarzu­ciła głową; blade rzęsy zalot­nie wywi­nięte na koń­cach, pełne i ponętne wargi obej­mu­jące koń­cówkę papie­rosa z inten­syw­no­ścią, od któ­rej krę­ciło mi się w gło­wie.

Umy­łam twarz w sto­ją­cej na szafce misce, roz­ko­szu­jąc się rześ­kim doty­kiem chłod­nej wody na roz­grza­nej skó­rze. Prze­cze­sa­łam włosy, prze­wią­zu­jąc je pod wpły­wem impulsu zie­loną wstążką, po czym prze­bra­łam się z przy­bru­dzo­nej, mało twa­rzo­wej sukienki, którą mia­łam na sobie przez cały dzień, w czy­stą białą sukienkę z koronką przy gor­se­cie i wzdłuż rąbka. Była skromna, ale nie mia­łam nic innego. Póź­niej poło­ży­łam się na łóżku i cze­ka­łam.

Nie mia­łam cie­nia wąt­pli­wo­ści, że zostanę w domu. Lubi­łam myśleć, że jestem bar­dziej bun­tow­ni­cza, niż mogłoby się śnić Jose­phine; wyobra­żać sobie jej minę na widok nie­śmia­łej, zahu­ka­nej May­belle z Ken­tucky poja­wia­ją­cej się na przy­ję­ciu, na któ­rym nikogo nie zna, po prze­mie­rze­niu dłu­giej drogi przez Fran­klin Hills aż do Hol­ly­wood. Zresztą może Jose­phine nie spo­dzie­wała się, że przyjdę; oczami wyobraźni ujrza­łam jej zdu­mioną twarz, pełną obrzy­dze­nia i lito­ści, i na samą myśl prze­wró­ciło mi się w żołądku. Już sama ta ewen­tu­al­ność przy­pra­wiała mnie o skrę­po­wa­nie i po raz kolejny zaczę­łam się zasta­na­wiać, dla­czego tak mi zale­żało na opi­nii obcej osoby.

Świa­tło gasło, gdy wsłu­chi­wa­łam się w zna­jome odgłosy farmy zamy­ka­ją­cej się przed nocą: skrzy­pie­nie desek ugi­na­ją­cych się pod sto­pami wujo­stwa, któ­rzy wła­śnie szy­ko­wali się do snu. Poło­ży­łam się wcze­śniej niż zwy­kle, a teraz nie mogłam się docze­kać, aż Henry i Ida zro­bią to samo. Wsta­wali razem ze słoń­cem, jed­nak w nie­które wie­czory Henry sie­dział pra­wie do świtu, pra­cu­jąc nad swoim coty­go­dnio­wym kaza­niem w świe­tle sta­rej lampy naf­to­wej, albo dys­ku­to­wał z któ­rymś z nawró­co­nych na temat Pisma Świę­tego. Na szczę­ście tej nocy tak się nie stało.

Kiedy w domu zro­biło się cał­kiem cicho, wyśli­zgnę­łam się z łóżka, wło­ży­łam buty i, prze­peł­niona ner­wo­wym ocze­ki­wa­niem, zakra­dłam się do okna. Było już po ósmej i na zewnątrz zapadł zmrok. W bez­chmurne noce widzia­łam maja­czące w oddali świa­tła mia­sta; czę­sto patrzy­łam w kie­runku migo­czą­cego hory­zontu, myśląc o ludziach, któ­rzy palili je pomimo póź­nej pory. Teraz mia­łam się prze­ko­nać, dla­czego to robili.

Odsu­nę­łam sko­be­lek w oknie. Skrzyp­nię­cie roz­brzmiało w moich peł­nych poczu­cia winy uszach gło­śniej niż wystrzał z broni i zasty­głam w bez­ru­chu, wytę­ża­jąc wszyst­kie zmy­sły. Dom pozo­stał jed­nak cichy i uśpiony jak zawsze, więc uchy­li­łam okno, roz­ko­szu­jąc się powie­wem chłod­nego powie­trza, po czym zaka­sa­łam spód­nicę i prze­rzu­ci­łam nogi przez para­pet. Uczu­cie było eks­cy­tu­jące i zara­zem zna­jome; przy­po­mnia­łam sobie, jak wykra­da­łam się póź­nym wie­czo­rem z domu, bie­głam przez pola kuku­ry­dzy w świe­tle krwa­wego księ­życa, a potem ścieżką wzdłuż stru­mie­nia, żeby spo­tkać się z Sarah Beth, Tuc­ke­rem i resztą bandy dzie­cia­ków z sąsied­nich farm, które zna­łam od uro­dze­nia.

Nie zamie­rza­łam jed­nak teraz o tym myśleć. Bez­gło­śnie opu­ści­łam się z para­petu, po czym miękko wylą­do­wa­łam na ziemi i zamknę­łam okno nie­mal cał­ko­wi­cie, zosta­wia­jąc tylko nie­wielką szparę u dołu. Zawa­ha­łam się przez chwilę, spo­glą­da­jąc w kie­runku sto­doły, ogar­nięta nie­po­ko­ją­cym wra­że­niem, że ktoś mnie obser­wuje. Otrzą­snę­łam się jed­nak z niego, upo­mi­na­jąc samą sie­bie, żebym nie była głu­pia, a póź­niej odwró­ci­łam się w stronę ścieżki pro­wa­dzą­cej do przy­stanku tram­wa­jo­wego i puści­łam się bie­giem.

Usły­sza­łam odgłosy przy­ję­cia, jesz­cze zanim je zoba­czy­łam. Dom oka­zał się rezy­den­cją na końcu łuko­wa­tego pod­jazdu, czę­ściowo ukrytą mię­dzy strze­li­stymi drze­wami, a gdy byłam już bli­sko, dobie­gły mnie wybu­chy śmie­chu, dźwięki jazzu i chlu­pot wody w base­nie, któ­remu towa­rzy­szyły wesołe okrzyki i brawa. W dłu­giej bia­łej sukience pod­wie­wa­nej przez wiatr sunę­łam w tamtą stronę niczym cza­jący się w ciem­no­ści duch. Serce dud­niło mi w piersi i wie­dzia­łam, że to, co robię, jest sza­leń­stwem: przy­je­cha­łam nocą na drugi koniec mia­sta, cał­kiem sama, nie mając poję­cia, jak wrócę do domu, ryzy­ku­jąc, że moi dobro­duszni wujo­stwo się na mnie wściekną, a sama wyjdę na kom­pletną idiotkę… a wszystko z powodu prze­lot­nego spo­tka­nia z intry­gu­jącą kobietą.

Jed­nak pomimo ryzyka czu­łam się w obo­wiązku sko­rzy­stać z zapro­sze­nia, wie­dziona pra­gnie­niem pozna­nia innego świata i spraw­dze­nia, czy mogę być kimś wię­cej niż starą, dobrą May­belle Crab­tree, którą czeka co naj­wy­żej ślub z miłym wsio­wym chło­pa­kiem i spę­dze­nie reszty życia w roli żony far­mera albo pastora, bez szans na pozo­sta­wie­nie po sobie jakie­go­kol­wiek śladu. Nawet jeśli miało to potrwać tylko ten jeden wie­czór, pra­gnę­łam posma­ko­wać zaka­za­nego owocu.

Wiśniowy cadil­lac prze­je­chał obok mnie na peł­nym gazie. Pra­wie wysko­czy­łam ze skóry, przy­ci­ska­jąc się do żywo­płotu, gdy omio­tły mnie świa­tła reflek­to­rów. Auto zatrzy­mało się w pew­nej odle­gło­ści przede mną i wresz­cie, pomię­dzy listo­wiem, mogłam się porząd­nie przyj­rzeć Hay­ven­hurst. Była to dwu­pię­trowa posia­dłość w stylu hisz­pań­skim, z bia­łymi ścia­nami, dachem wyło­żo­nym tera­kotą i bal­ko­nem cią­gną­cym się przez całą dłu­gość fasady od strony zachod­niej. We wszyst­kich oknach paliły się świa­tła, upo­dab­nia­jąc dom do pochodni rado­śnie roz­świe­tla­ją­cej cie­ni­sty kra­jo­braz.

Patrzy­łam, jak z cadil­laca wysia­dły dwie roz­sz­cze­bio­tane kobiety, ubrane odważ­nie w sukienki z opusz­czoną talią, ze sznu­rami masyw­nych pereł zwi­sa­ją­cymi im z nad­garst­ków i szyj. Włosy blon­dynki były zacze­sane w ele­gancki kok, zaś sty­lowo przy­strzy­żone włosy bru­netki uło­żone w fale. Obie miały przy­pró­szone różem policzki i poma­lo­wane szminką usta. Bole­śnie odczu­łam wła­sne nie­do­statki: skromną sukienkę, dzie­cinną wstążkę we wło­sach, brak maki­jażu – nie nało­ży­łam nawet pudru. Nagle zapra­gnę­łam uciec, zła­pać tram­waj, który zawie­zie mnie z powro­tem do Atwa­ter, i poło­żyć się do łóżka, zanim ktoś zauważy moją nie­obec­ność. Jed­nak ta chwila szybko minęła. Wzię­łam głę­boki, uspo­ka­ja­jący oddech i weszłam za kobie­tami przez otwarte fron­towe drzwi.

W środku było pełno ludzi – roze­śmia­nych, roz­tań­czo­nych, piją­cych, tło­czą­cych się w kory­ta­rzu, sie­dzą­cych na sze­ro­kich scho­dach w nie­wiel­kich gru­pach albo parach. Nad holem roz­cią­gał się bal­kon, przez który prze­bie­gła jakaś młoda kobieta, wyma­chu­jąc ramio­nami i pisz­cząc z emo­cji. Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łam cze­goś podob­nego, ale poczu­łam dreszcz eks­cy­ta­cji, sta­ra­jąc się nie gapić na boaze­rię, mar­mu­rowe posągi, obite pur­pu­ro­wym aksa­mi­tem meble i krysz­ta­łowe żyran­dole, znacz­nie wspa­nial­sze i kosz­tow­niej­sze niż te w domu Bobby’ego DeCo­urcy’ego, któ­rego rodzice byli naj­bo­gat­szymi ludźmi w całym Jonas County. Póź­niej przy­po­mnia­łam sobie powód, dla któ­rego tam tra­fi­łam, i dotarło do mnie, że ni­gdzie nie widzę Jose­phine. Śmiało zapu­ści­łam się do wnę­trza domu, prze­cho­dząc do wiel­kiego otwar­tego salonu, któ­rego ściany zawie­szone były malo­wi­dłami przed­sta­wia­ją­cymi sceny z grec­kich mitów. Stały tu roz­liczne fotele i sofy, na któ­rych roz­sie­dli się goście, w kącie zaś przy­stojny męż­czy­zna grał na for­te­pia­nie, a kobieta w błysz­czą­cej sukni udra­po­wa­nej na instru­men­cie śpie­wała chro­pa­wym gło­sem pio­senkę, któ­rej słowa przy­pra­wiły mnie o rumie­niec.

Ktoś chwy­cił mnie za rękę i odwró­ci­łam się z ulgą, spo­dzie­wa­jąc się, że zoba­czę Jose­phine. Sto­jąca przede mną kobieta miała jed­nak włosy w kolo­rze bar­dzo jasnego blondu i ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam jej na oczy. Zakrę­ciła mną i objęła mnie w talii, zapra­sza­jąc do tańca. Znie­ru­cho­mia­łam, zszo­ko­wana tym, że nie­zna­joma osoba dotknęła mnie w tak intymny spo­sób. I to na doda­tek kobieta.

Moja rodzina nie była doty­kal­ska z natury; mama rzadko oka­zy­wała nam czu­łość, w prze­ci­wień­stwie do innych matek, i nie licząc całusa na dobra­noc od ciotki Idy, nie mogłam sobie przy­po­mnieć, kiedy mnie ktoś ostat­nio przy­tu­lił. To wra­że­nie przy­wo­łało we mnie tłu­mione wspo­mnie­nia, budząc sprzeczne emo­cje: zasko­cze­nie, eks­cy­ta­cję, strach. Moje gra­nice zostały bez­par­do­nowo prze­kro­czone, jed­nak poza zło­ścią odczu­wa­łam rów­nież pod­nie­ce­nie, co nie­za­prze­czal­nie świad­czyło o tym, że wkra­czam do cał­kiem innego świata niż ten, w któ­rym się wycho­wa­łam.

Nie byłam jed­nak cał­ko­wi­cie nie­świa­doma kon­se­kwen­cji ule­gnię­cia tej poku­sie, nie­za­leż­nie od tego, jak krótki był to moment ani jak roz­kosz­nie się czu­łam; wie­dzia­łam, że reper­ku­sje mogą potrwać znacz­nie dłu­żej niż chwi­lowa przy­jem­ność.

– Nie widzia­łam cię tu wcze­śniej – ode­zwała się kobieta na tyle gło­śno, że było ją sły­chać pomimo gwaru. Nachy­liła się w moją stronę i poczu­łam na szyi jej nie­przy­jem­nie cie­pły oddech. – Jak masz na imię?

– May­belle i… szu­kam kogoś.

– Co takiego?

Jakaś para minęła nas, krzy­cząc gło­śno, i dla­tego mnie nie usły­szała.

– Szu­kam kogoś – powtó­rzy­łam, uzmy­sła­wia­jąc sobie, że nawet nie mogę podać jej nazwi­ska osoby, któ­rej szu­kam. – Jose­phine. Zna ją pani?

Kobieta prze­stała mnie słu­chać, prze­la­tu­jąc wzro­kiem po sali w poszu­ki­wa­niu osób obser­wu­ją­cych jej pro­wo­ka­cyjny taniec, i nawet nie zauwa­żyła, kiedy wyswo­bo­dzi­łam się z jej uści­sku. Musia­łam pew­nie wyglą­dać na zagu­bioną i przy­tło­czoną, ponie­waż szybko zain­te­re­so­wała się mną kolejna osoba.

– Wszystko w porządku? – Kobieta miała na sobie przy­krót­kie spodnie, jak uczniak, i spo­glą­dała na mnie zza szkieł okrą­głych oku­la­rów w rogo­wych opraw­kach.

– Szu­kam Jose­phine – powtó­rzy­łam, zaczy­na­jąc się zasta­na­wiać, czy nie wyobra­zi­łam sobie całego tego spo­tka­nia. Czyżby moje lęki się zma­te­ria­li­zo­wały i to wszystko było tylko okrut­nym żar­tem, a Jose­phine nie trak­to­wała poważ­nie swo­jego rzu­co­nego mimo­cho­dem zapro­sze­nia? – Pozna­ły­śmy się dziś po połu­dniu i zapro­siła mnie tutaj. Ma włosy przy­strzy­żone na pazia, się­ga­jące dotąd i… zapro­siła mnie – zakoń­czy­łam bez­rad­nie, zasta­na­wia­jąc się, czy nie powin­nam jej poka­zać kar­teczki z adre­sem jako dowodu.

– Ach! – Kobie­cie roz­bły­sły oczy. – Chyba wiem, o kogo ci cho­dzi. Nie­uchwytna made­mo­iselle Col­bert, n’est-ce pas?

Wpa­try­wa­łam się w nią nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem, nie wie­dząc, co takiego w mojej wypo­wie­dzi wywo­łało rów­nie zaska­ku­jącą odpo­wiedź.

– Chodź za mną. – Kobieta uśmiech­nęła się tajem­ni­czo i ruszyła przez tłum, roz­sy­ła­jąc po dro­dze pozdro­wie­nia i całusy. Sta­ra­łam się dotrzy­mać jej kroku, z oczami wiel­kimi jak spodki, chło­nąc każdy szcze­gół. Ota­czały mnie kobiety palące cygara, ubrane w spodnie, noszące mono­kle i fulary. Niski wąsaty męż­czy­zna był pogrą­żony w roz­mo­wie z ponad­prze­cięt­nie wysoką, nie­wia­ry­god­nie smu­kłą czarną kobietą. Gesty­ku­lo­wał sza­leń­czo swoim kie­lisz­kiem szam­pana, przy każ­dym ruchu wyle­wa­jąc nieco trunku na turecki dywan, tak że jego kie­li­szek był już pra­wie pusty.

Tym­cza­sem na tara­sie obok basenu grał pię­cio­oso­bowy zespół. Nie mogłam ode­rwać oczu od męż­czy­zny w gar­ni­tu­rze, sączą­cego kok­tajl i prze­mo­czo­nego od stóp do głów. Wokół jego stóp utwo­rzyła się kałuża – zapewne to ona była przy­czyną wiwa­tów, które sły­sza­łam wcze­śniej. Gdy ponow­nie zwró­ci­łam się w stronę mojej dobrej sama­ry­tanki, zoba­czy­łam, że pokle­puje w ramię jakie­goś męż­czy­znę, mówiąc:

– Joe, ktoś cię szuka.

Męż­czy­zna się odwró­cił i dopiero po chwili dotarło do mnie, że to wcale nie był męż­czy­zna, tylko Jose­phine. Wyglą­dała olśnie­wa­jąco w szy­tym na miarę wie­czo­ro­wym gar­ni­tu­rze, sztyw­nej bia­łej koszuli i ele­ganc­kiej muszce. Włosy miała zacze­sane do tyłu i napo­ma­do­wane, a jej butna postawa była czymś, czego ni­gdy nie spo­dzie­wa­ła­bym się zoba­czyć u wyra­fi­no­wa­nej kobiety, którą pozna­łam wcze­śniej.

– Przy­je­cha­łaś! – Jose­phine nachy­liła się i uca­ło­wała mnie w oba policzki. Poczu­łam woń tych samych per­fum co wcze­śniej i dotyk jej mięk­kiego ciała pod wykroch­ma­loną koszulą. Przez moment zakrę­ciło mi się w gło­wie.

– Tak się cie­szę, że cię widzę. Wyglą­dasz… – Jose­phine zro­biła krok do tyłu, żeby lepiej mi się przyj­rzeć, po czym dodała z nutką melan­cho­lii w gło­sie: – po pro­stu zachwy­ca­jąco. Napi­jesz się, zachwy­ca­jąca May­belle? Zaraz coś ci znaj­dziemy. – Zgar­nęła dwa kie­liszki z tacy mija­ją­cego nas kel­nera i wci­snęła mi jeden z nich do ręki.

– Dzię­kuję – odpar­łam bez tchu, nie wie­dząc, czy dzię­kuję jej za drinka, kom­ple­ment, czy samo to, że tak się ucie­szyła na mój widok. Upi­łam łyk szam­pana dla uko­je­nia ner­wów; bąbelki ude­rzyły mi do głowy i były pyszne. Wcze­śniej piłam alko­hol tylko raz, kiedy Sarah Beth pod­wę­dziła ojcu butelkę samo­gonu i przy­nio­sła ją nad stru­mień, żeby­śmy mogli ją wszy­scy wypić…

W tym momen­cie uświa­do­mi­łam sobie, że Jose­phine patrzy na mnie wycze­ku­jąco tymi swo­imi bursz­ty­no­wymi oczami, w związku z czym powin­nam coś powie­dzieć.

– Masz piękny dom – wydu­si­łam wresz­cie. – Ni­gdy takiego nie widzia­łam. Naprawdę znasz tych wszyst­kich ludzi?

Jose­phine roze­śmiała się, uka­zu­jąc per­łowe zęby osa­dzone w różo­wych, mię­si­stych dzią­słach.

– Ależ nie, to nie jest mój dom. Należy do mojej bar­dzo dobrej przy­ja­ciółki, Ałły. Wła­ści­wie nazy­wamy to miej­sce Ogro­dem Ałły. – Jose­phine ponow­nie się zaśmiała, cho­ciaż nie bar­dzo wie­dzia­łam z czego. – Chodź, przed­sta­wię cię.

Wzięła mnie za rękę, żeby prze­pro­wa­dzić mnie przez tłum. Jej gest był tak nie­spo­dzie­wany, że zabra­kło mi tchu i poczu­łam trze­po­ta­nie w żołądku pod wpły­wem wspo­mnień naszego pierw­szego spo­tka­nia zale­d­wie parę godzin wcze­śniej, gdy uczy­niła to samo, żeby mnie pocie­szyć. Zupeł­nie jakby zapi­sało się we mnie wszystko: dotyk gład­kiego, cie­płego ciała, szczu­płe palce ople­cione twar­dymi zło­tymi pier­ścion­kami, nacisk dłoni Jose­phine, od któ­rego zaczęła mnie mro­wić skóra.

– A tak przy oka­zji – Jose­phine obró­ciła się w moją stronę, popy­chana przez tłum – mów mi Joe. Tak zwra­cają się do mnie naj­bliżsi.

Ledwo mia­łam czas, by to sobie przy­swoić, zanim Jose­phine – Joe – zatrzy­mała się przed przy­ku­wa­jącą uwagę kobietą sto­jącą pośrodku eklek­tycz­nie wyglą­da­ją­cej grupy. Była drob­niutka, ubrana cała na czarno, ze strze­chą ciem­nych wło­sów odsta­ją­cych dziko od głowy pod wszel­kimi moż­li­wymi kątami. Miała pełne eks­pre­sji, obry­so­wane gru­bymi czar­nymi kre­skami oczy, dość wydatny nos i zaci­śnięte usta, poma­lo­wane na tak ciemny kolor, że wyda­wały się pra­wie czarne. Cho­ciaż nie można jej było nazwać pięk­no­ścią, miała w sobie coś olśnie­wa­ją­cego. Prze­nio­sła spoj­rze­nie na zbli­ża­jącą się Joe.

– Ałło, to jest wła­śnie May­belle, o któ­rej ci opo­wia­da­łam – oznaj­miła Joe, a mnie prze­szedł dreszcz zado­wo­le­nia na wieść o tym, że o mnie wspo­mi­nała.

Ałła obcięła mnie spoj­rze­niem, nie­spiesz­nie i z uwagą, a ja uśmiech­nę­łam się ner­wowo w nadziei, że spodo­bało jej się to, co zoba­czyła. Nie mogłam wie­dzieć, że w pół­mroku roz­świe­tlo­nym bla­skiem dzie­sią­tek migo­czą­cych świec poroz­sta­wia­nych na tere­nie posia­dło­ści pro­mie­nia­łam mło­dzień­czym bla­skiem i zdro­wiem, sta­no­wiąc ucie­le­śnie­nie nie­win­no­ści.

– Pro­szę, pro­szę – ode­zwała się Ałła z nie­spo­ty­ka­nym akcen­tem, być może euro­pej­skim, i zer­k­nęła na Joe z unie­sioną brwią, po czym prze­nio­sła spoj­rze­nie na mnie, uśmie­cha­jąc się nie­znacz­nie. – Praw­dziwa uczta dla oczu.

Rozdział 4

Ałła

Zurych, Szwaj­ca­ria, 1886

Krajo­braz był zie­lony i górzy­sty, niebo zaś sta­lo­wo­szare i zło­wróżbne. Ałła prze­łknęła ślinę, odchrząk­nęła i spoj­rzała na ojca.

– Dokąd jedziemy, tato?

Jakow nie odpo­wie­dział, patrząc pro­sto przed sie­bie, jakby jej nie sły­szał. Pociąg jechał przez doliny, któ­rych stromo opa­da­jące zbo­cza pora­stały sosny, mija­jąc po dro­dze uro­kliwe wio­seczki, kościółki na brze­gach jezior i pasące się krowy – Ałła znała te widoki z dzie­ciń­stwa.

– Dokąd jedziemy? – spró­bo­wała jesz­cze raz, doda­jąc odważ­nie: – Odwie­dzimy mamę?

Mię­sień w kąciku lewego oka Jakowa zaczął spa­zma­tycz­nie drgać, a jego palce zaci­snęły się w pięść tak mocno, że zbie­lały mu knyk­cie. Ałła nie ośmie­liła się powtó­rzyć pyta­nia, bojąc się, że obe­rwie za swoją imper­ty­nen­cję. Uznała, że muszą jechać do mamy, bo z jakiego innego powodu ojciec miałby ją zabie­rać z Jedyń­ców, gdzie miesz­kała z wuj­kiem, i wieźć setki kilo­me­trów z połu­dnio­wej Rosji z powro­tem do Szwaj­ca­rii?

Ałła poczuła miłe cie­pło na myśl o tym, że wkrótce znów zoba­czy się ze swoją uko­chaną mamoczką. Cza­sami aż trudno było jej znieść tę tęsk­notę; siła jej miło­ści do Soni dorów­ny­wała tylko sile nie­na­wi­ści do ojca, z tymi jego głu­pimi wąsami, pre­ten­sjo­nal­nymi stro­jami i ciężką ręką.

Ałła wciąż pamię­tała tamto Boże Naro­dze­nie. Miesz­kała wtedy w Ber­nie razem z Sonią, lecz zja­wił się Jakow, żeby zabrać je do Zury­chu, gdzie doszło do strasz­nej kłótni, pod­czas któ­rej matka krzy­czała, a ojciec wyma­chi­wał pię­ściami. Póź­niej sie­działa u niej na kola­nach, wdy­cha­jąc kojący zapach wody toa­le­to­wej i upu­dro­wa­nej skóry, pod­czas gdy Jakow wrzesz­czał, a matka cichutko szlo­chała. Pod­su­nął Soni plik papie­rów, któ­rych na początku nie chciała pod­pi­sać, lecz w końcu mu ule­gła. Kiedy Ałła zbu­dziła się naza­jutrz rano, Soni już nie było. Ile czasu upły­nęło od tam­tej pory? Mie­siące, a może lata? Dla sied­mio­let­niej Ałły czas był płynny. Wie­działa tylko, że nie oglą­dała matki od tam­tej nocy i że z każ­dym dniem kula smutku, którą nosiła w sercu, sta­wała się coraz ciem­niej­sza i bar­dziej tru­jąca, zapusz­cza­jąc w niej korze­nie coraz głę­biej.

Ałła wyjęła z torebki jabłko, wytarła je w rękaw i wgry­zła się w owoc, prze­bi­ja­jąc mlecz­nymi zębami wosko­waną skórkę. Żało­wała, że nie ma na sobie ład­niej­szej sukienki na spo­tka­nie z mamą – na przy­kład z wełny w nie­bie­ską kratę, z koron­ko­wym koł­nie­rzy­kiem. Albo tej ze szma­rag­do­wego atłasu z per­ło­wymi guzicz­kami. Wzięła kolejny kęs kwa­śnego jabłka i jej usta wypeł­niły się śliną. Och, ileż będzie jej miała do powie­dze­nia, kiedy wresz­cie się spo­tkają! O szkole, o kuzy­no­stwie i Poli­nie, prę­go­wa­nej kotce, która spała na jej łóżku w domu wujka Ilii, a także o tym, jak bar­dzo chciała dostać słom­kowy kape­lusz ozdo­biony żół­tymi kwia­tami, ale Jakow nie zgo­dził się go kupić. Może przy oka­zji spo­tka­nia z matką zoba­czy się też z Woło­dią i Niną – cho­ciaż wła­ści­wie jej na tym nie zale­żało.

Ostat­nią rze­czą, jaką usły­szała od ojca, było to, że rodzeń­stwo Ałły miesz­kało u jego sio­stry, a ich ciotki Lisenki w Gene­wie, gdzie pra­co­wała jako chi­rurg. Minęło dużo czasu, odkąd Ałła widziała się z bra­tem i sio­strą, z któ­rymi nie była szcze­gól­nie bli­sko zwią­zana; silne rodzinne więzi, o któ­rych czy­tała w książ­kach albo które obser­wo­wała u swo­ich kuzy­nów w domu wujka Ilii, były dla niej zagadką. Potom­stwo Lewen­to­nów łączyła raczej rywa­li­za­cja niż poczu­cie bra­ter­stwa, cho­ciaż bez wąt­pie­nia to Nina była ulu­bie­nicą ich ojca – z blond wło­sami i fili­gra­nową syl­wetką przy­po­mi­nała fizycz­nie Jakowa, a oglą­da­nie w niej wła­snego odbi­cia mile łech­tało jego próż­ność. Z kolei gdy Jakow spo­glą­dał na swoją młod­szą córkę, z jej dłu­gimi ciem­nymi wło­sami, okrą­głą niczym księ­życ w pełni twa­rzą i prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem, widział wyłącz­nie swoją byłą żonę, i z tego powodu nie­na­wi­dził Ałły. Powtó­rzył jej to wystar­cza­jąco dużo razy, skon­sta­to­wała gorzko, gło­śno wgry­za­jąc się w jabłko, i przy­po­mniała sobie, jak…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Tra­dy­cyjna kali­for­nij­ska sałatka z kre­wet­kami, sałatą, jaj­kiem i pomi­do­rem [wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki]. [wróć]

2. motyl (ros.) [wróć]

3. lafi­rynda (ros.) [wróć]