Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 1879. W Jałcie na Krymie rodzi się Mariam Edez Adelajda Lewenton. W przyszłości zostanie Ałłą Nazimową, znaną gwiazdą filmową i Safoną kina niemego.
Opuszczona przez matkę, maltretowana przez ojca i utrzymująca się z prostytucji Ałła szuka ucieczki od brutalnej i burzliwej rzeczywistości. W 1917 roku jest najlepiej opłacaną aktorką w Hollywood.
Kiedy Maybelle Crabtree, bogobojna dziewczyna z farmy z Kentucky, przypadkowo spotyka charyzmatycznego nieznajomego, jej życie na zawsze się zmienia. Maybelle, odkrywając własną seksualność, wykorzystuje wszystko, co Hollywood ma do zaoferowania w szalonych, hedonistycznych latach dwudziestych.
Jednak zarówno Ałła, jak i Maybelle skrywają sekrety, które mogą je pogrążyć, złamać im serca, przyjaźnie i kariery…
Niepokorna dama to historia inspirowana prawdziwym, wyjątkowo skandalicznym życiem ikony kina niemego, Ałły Nazimowej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
Maybelle
Los Angeles, USA, 1919
Pierwszą rzeczą, która przykuła moją uwagę, był jej strój. Może to płytkie, ale trudno winić dziewczynę za to, że ma oczy.
Kobieta miała na sobie jaskrawą jedwabną suknię, lekką jak pajęczyna i dopracowaną w każdym szczególe, która tańczyła wokół jej sylwetki, kiedy szła. Falbaniasty dół przyciągał wzrok do zgrabnych kostek. Pierścionki na palcach mieniły się i błyszczały; zawiązana w węzeł chusta ujarzmiała jej gęste rude włosy ostrzyżone na pazia.
Patrzyłam, jak niskim, głębokim głosem składa zamówienie u stojącej za ladą dziewczyny, wywołując uśmiech na jej twarzy.
Z perspektywy czasu myślę sobie, że moją uwagę zwrócił nie tyle jej strój, ile emanujące z niej klasa, pewność siebie i zmysłowość, a także mnóstwo innych pożądanych cech, których mnie – dziewiętnastolatce, która dopiero co przyjechała pociągiem z Jonas Springs w stanie Kentucky – z całą pewnością brakowało.
Odwróciła się niespodzianie, przyłapując mnie na tym, że się jej przyglądam. Szybko odwróciłam wzrok i poczułam na policzkach rozlewającą się falę gorąca. Udałam pochłoniętą widokami za oknem; zakurzone samochody jechały przez dzielnicę La Jolla i dalej ulicą West Third, przyłączając się do tabunu pojazdów, który z dnia na dzień wydawał się coraz większy. Jakaś kobieta przeszła obok witryny, mijając po drodze palmy i sygnalizację świetlną, ubrana jak księżna, lecz wykrzykując obelgi w stronę osoby, którą tylko ona widziała. Mężczyzna zszedł jej z drogi ze spuszczoną głową i zgarbionymi plecami, zmęczony ciężką pracą i życiem. Zastanawiałam się, kim są ci wszyscy przechodnie, dokąd zmierzają, jaka jest ich historia? Sprzedawcy ubezpieczeń, budowlańcy, sprzątacze, adwokaci zmierzający do biur, na obiad, schadzkę z kochanką – cały ten wachlarz ludzi zajmujących się swoimi sprawami w piekących promieniach kalifornijskiego słońca. To miasto aniołów – w liczbie pół miliona, która nieustająco rosła – nie mogło się zbytnio różnić od Jonas Springs w stanie Kentucky, z populacją liczącą sobie trzystu siedemdziesięciu mieszkańców. Znałam tam wszystkich i wszyscy znali mnie, począwszy od pastora Abbotta, przez pannę Wilkerson, nauczycielkę, a na starym Emmecie Fisherze, właścicielu sklepu, który robił najlepszą lemoniadę w obrębie trzech hrabstw, skończywszy. Los Angeles, dla odmiany, bombardowało wszystkie zmysły, szargało nerwy i ekscytowało. W tym mieście nigdy nie robiło się całkiem ciemno i…
– Czy to miejsce jest zajęte?
To pytanie wydawało się nieuchronne. Chociaż w lokalu było co najmniej pół tuzina wolnych stolików, nie zdziwiłam się, że ta kobieta postanowiła usiąść akurat przy moim.
– Nie, proszę pani.
Uśmiechnęła się, a ja skarciłam się w myślach za swój brak obycia. Kobieta usiadła i mogłam przyjrzeć się dokładnie jej kształtnym brwiom, nieco grubszym, niż nakazywała moda, jasnym bursztynowym oczom jak u tygrysa, którego widziałam kiedyś na obrazku w książce, łukowi Kupidyna podkreślonemu ciemnoczerwoną szminką. Upiła łyk kawy, po czym wyjęła cienkiego papierosa ze srebrnej papierośnicy.
– Zapalisz?
Przez krótką chwilę miałam ochotę skorzystać z zaproszenia, żeby wyjść na obytą kosmopolitkę, która świetnie się czuje we własnej skórze i potrafi się zachować w każdej sytuacji. Nie chcąc jednak zrobić z siebie idiotki, pokręciłam głową.
– Nie, dziękuję, proszę pani.
Papierośnica zamknęła się z głośnym trzaskiem. Patrzyłam z fascynacją, jak kobieta zapala papierosa, a później wystudiowanym gestem odchyla się do tyłu i zaciąga. Jej rubinowe wargi ułożyły się w miękkie „O”, ramiona opadły przy wydechu. Dym pachniał ostro, ziemiście i nie całkiem nieprzyjemnie. Uświadomiłam sobie, że znowu się na nią gapię.
– Przepraszam panią, proszę nie myśleć, że jestem źle wychowana. Ja po prostu… nie widziałam zbyt wielu kobiet, które… – urwałam, nerwowo gestykulując.
– Palą? Mężczyźni nie mają monopolu na tego rodzaju przyjemności, wiesz? – Kobieta się roześmiała i rozbłysły jej oczy. – Skąd jesteś? Nie, czekaj. Sama zgadnę.
Teraz to ona zaczęła mi się badawczo przyglądać i od razu poczułam skrępowanie; moje długie jasne loki nie były modnie ostrzyżone, a prostej bawełnianej sukienki również nie dało się nazwać ostatnim krzykiem mody. Miałam twarz bez grama makijażu i nos usiany piegami, które pojawiły się latem po moich siódmych urodzinach i od tamtej pory jakoś nie chciały zniknąć.
– Tennessee? – Kobieta zmarszczyła brwi. – A może… Nashville? Knoxville?
Uśmiechnęłam się z wdzięcznością za jej nietrafione strzały.
– Kentucky.
– Ach, byłam blisko. – Wzruszyła ramionami, strzepując popiół do popielniczki. – Jestem Josephine.
– Miło mi panią poznać. Mam na imię Maybelle. Maybelle Crabtree.
– Oczywiście. – Moja odpowiedź najwyraźniej ją rozbawiła. – Może miałabyś ochotę spróbować swojego pierwszego papierosa, Maybelle Crabtree z Kentucky? – Wyciągnęła do mnie rękę. Szary dym unosił się nad koniuszkami jej palców, jakby była wiedźmą rzucającą zaklęcie. – To proste. Zaciągnij się, jakbyś nabierała powietrza; nie za mocno, bo się zakrztusisz. Później ściągnij wargi, jakbyś całowała kochanka, i wydmuchnij wszystkie troski…
Jej ton był kojący, a słowa uwodzicielskie. Wyczułam niewypowiedziane wyzwanie, rozumiejąc, że wybór, którego dokonam, zadecyduje o tym, jak będę postrzegana przez tę nieznajomą. Nie wiedzieć czemu, chciałam ją zadowolić, więc sięgnęłam po papierosa. Diabelskie połączenie bibułki i tytoniu wypaliło się do trzech czwartych, z żarzącym się pomarańczowym blaskiem na końcu. Koniuszek papierosa był ubrudzony szminką i wilgotny, gdy przyłożyłam go do ust. Skrupulatnie zastosowałam się do instrukcji Josephine – ostrożnie zaciągnęłam się dymem, bez krztuszenia się i łzawiących oczu, poczułam tylko przyjemne uderzenie substancji chemicznych do głowy – po czym z ulgą oddałam jej papierosa.
Dopiłam kawę, chcąc się pozbyć z ust nieprzyjemnego posmaku, a Jospehine dała znak kelnerce, żeby przyniosła kolejną.
– Nie, dziękuję. – Pokręciłam głową. – Obawiam się…
– Ja stawiam. – Jej zachowanie sugerowało, że nie spodziewa się odmowy. – A zatem, ma belle Maybelle, opowiedz mi trochę o sobie.
– Ja… Nie bardzo jest o czym opowiadać.
– Och, nie wierzę. Jak trafiłaś do Los Angeles, i to aż z Kentucky? To przecież kawał drogi.
Josephine zgasiła papierosa, a ja niepewnie spojrzałam na niedopałek. Prawdę mówiąc, czułam się skrępowana jej zainteresowaniem. Była to prawdopodobnie najbardziej znacząca interakcja od czasu mojego przyjazdu do miasta, ledwie kilka tygodni wcześniej; pierwsza wymiana zdań dłuższa niż „dzień dobry”, wypowiedziane do motorniczego czy gazeciarza, albo „czy ta cena szpondra nie woła o pomstę do nieba?”, rzucone przez niezadowoloną klientkę w kolejce u rzeźnika. Oczywiście spotykałam różnych ludzi, szukając pracy: ci zagubieni, rozgniewani i pozbawieni środków do życia zawsze szukali kontaktu albo okazji do sprzeczki. Byli też mężczyźni, czasami dwa albo trzy razy starsi niż ja, taksujący mnie wzrokiem, jakbym była nagradzaną jałówką na farmie Cartwrightów. Łazili za mną, proponując drinka, kolację, pokój w hotelu za rogiem, a później pluli i przeklinali, gdy kręciłam głową, uprzejmie odmawiając. Nikt nie był jednak zainteresowany mną. Nikt, kogo figlarne spojrzenia i zaczepne pytania skojarzyłyby mi się z moją najlepszą przyjaciółką, Sarah Beth, którą zostawiłam w Jonas Springs.
– Ciotka Ida i wuj Henry mieszkają tu niedaleko, w Atwater. Posłano mnie do nich.
– Posłano cię?
Josephine miała w sobie coś, co zachęcało do zwierzeń.
– W zeszłym roku tatuś dostał zapalenia płuc i… – Z trudem przełknęłam ślinę.
– Biedactwo. Tak mi przykro. – Josephine wyciągnęła rękę przez stolik i przykryła nią moją dłoń. Nasze spojrzenia się skrzyżowały. Jej ciepły, kojący wzrok sprawił, że mówiłam dalej.
– Było nam bardzo ciężko, po tym jak… Zalegaliśmy z opłatami za farmę, a ja byłam kolejną gębą do wykarmienia i… W końcu mama napisała do swojej siostry i oto jestem.
Więcej nie musi wiedzieć.
Nasze ręce wciąż się ze sobą stykały. Zawstydzona, cofnęłam swoją, ostentacyjnie wycierając sobie policzki.
– Podoba ci się tutaj?
– Jest inaczej.
– W sensie pozytywnym czy niekoniecznie?
Skrzywiłam się.
– Chyba jeszcze nie zdecydowałam. Tęsknię za domem, mamą oraz Walterem i Frankiem, moimi braćmi. To miasto jest… tak duże, że prawie za duże. Nigdy nie widziałam aż tylu ludzi zgromadzonych w jednym miejscu, nawet na festynie. Ale jest też ekscytujące. – Josephine wolno pokiwała głową i chociaż nic nie odpowiedziała, wyczułam, że mnie rozumie, a przynajmniej mi współczuje. Zebrawszy się na odwagę, upiłam jeszcze łyk kawy i spytałam: – A pani? Urodziła się tutaj czy…?
Josephine parsknęła głębokim, gardłowym śmiechem, który wydał mi się podszyty smutkiem.
– Och, skarbie, musiałybyśmy tu siedzieć do rana, gdybym miała ci opowiedzieć historię swojego życia.
Uśmiechnęłam się z przymusem, czując się wystrychnięta na dudka; prawie zdradziłam Josephine swoje sekrety, a ona pozostała dla mnie zagadką.
Nie wiadomo kiedy w kawiarni zrobiło się tłoczno. Wszystkie stoliki były zajęte i lokal napełnił się gwarem rozmów, brzdękiem sztućców i perkotaniem ekspresu do kawy. Na tablicy wypisano kredą dania dnia, których obco brzmiące nazwy drwiły sobie z mojego statusu przyjezdnej. Czy posmakowałby mi Shrimp Louie1? Czy krab kieszeniec miałby w sobie ziemistą słodycz świeżo wyłowionego ze strumyka suma? Czy sałatka Waldorf dorównałaby smakiem słynnym ciasteczkom z sosem mojej mamy? Prawdę mówiąc, przez kilka minut przechadzałam się po ulicy pod elegancką zieloną markizą, zanim w ogóle odważyłam się wejść do środka.
– Lubisz filmy? – zapytała Josephine.
– Cóż, proszę pani, widziałam do tej pory tylko jeden, ale to było coś magicznego. Nosił tytuł Małe bogate biedactwo, grała w nim Mary Pickford. Historia była zachwycająca, a panna Mary – przeurocza.
– Rzeczywiście, to był świetny film – zgodziła się ze mną Josephine. Przeciągnęła się leniwie, a jej ciężkie złote pierścionki zamigotały we wpadających przez okno promieniach słońca. – Może wybrałabyś się ze mną na przyjęcie?
– Przyjęcie?
– A czemu nie? Pewnie nie znasz tu zbyt wielu osób, a skoro tak, powinnaś zacząć się udzielać towarzysko i dać się poznać innym. Ile masz lat, Maybelle?
– Dziewiętnaście, proszę pani.
– W takim razie powinnaś brylować na salonach, a nie gnić w zabitym dechami Atwater razem z ciotką Idą i wujkiem Henrym. Szkoda takiej pięknej buzi.
Oblałam się rumieńcem.
– Ależ nie wydaje mi się…
Josephine zdążyła już wyjąć z torebki notes, zapisała coś pochyłym, zamaszystym charakterem pisma, wyrwała kartkę i podała mi ją nad stolikiem.
– Zdołasz mnie rozczytać? Hayvenhurst, 8080 Sunset Boulevard, Hollywood. Wpadnij wieczorem i powołaj się na mnie.
Ałła
Jałta, Półwysep Krymski, 1878
Para unosiła się nad wanną gęstymi białymi kłębami. Odbicie Soni w wiszącym na ścianie zaparowanym lustrze przypominało zjawę. Wróciła do kuchni, dźwigając z pieca metalowy garnek z wodą, przeniosła go przez korytarz i wlała bulgoczącą zawartość do wanny. Czy woda była już wystarczająco gorąca? Zanurzyła w niej dłoń i szybko ją cofnęła; palce błyskawicznie poczerwieniały i spuchły.
W domu panowała cisza, nie licząc stłumionych dźwięków rozmowy dobiegających z ulicy. Sonia pod wpływem impulsu otworzyła drzwi do pokoju dzieci. Zasłony były częściowo odsunięte, wpuszczając do środka promienie księżyca, w którego blasku dało się odróżnić kontury pogrążonych we śnie sylwetek. Z łóżka Wołodii dobiegało łagodne pochrapywanie. Miał pięć lat i rósł jak na drożdżach, jego niesforne ciemne włosy – podobne do włosów Soni – odznaczały się na tle białej poduszki. Skopał z siebie koce, które Sonia zgarnęła po cichu, czując w powietrzu przejmujący chłód, i okryła nimi synka.
W drugim łóżku leżała jego trzyletnia siostrzyczka Nina, zwinięta w kłębek jak kociak. Jej długi blond warkocz układał się na łuku pleców dziewczynki; mocno przyciskała do siebie pluszowego misia Miszę.
Sonia cofnęła się do drzwi, zatrzymując się na chwilę w progu, by nacieszyć się ciszą. Jej oddech zwolnił, tak jak oddech śpiących dzieci, i poczuła spływający na nią spokój.
– Słodkich snów, moje skarby – szepnęła, przykładając palce do ust, i posłała im w ciemności całusa.
Sonia całym sercem kochała swoje dzieci, lecz kolejnego mieć nie chciała.
Podeszła do wanny, rozebrała się szybko i odłożyła ubrania na krzesło. Spojrzała na swoje ciało, ciężkie, naznaczone żyłami piersi, które stały się pełniejsze przez ostatnie tygodnie, a jej dłonie automatycznie objęły niewielką wypukłość brzucha. Ten zdążył już stwardnieć i zaokrąglić się tam, gdzie wcześniej był miękki i sflaczały. Ani Jakow, jej mąż, ani Michaił, jej kochanek, nie zauważyli tych zmian. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, nie będą mieli na to szansy.
Sonia zanurzyła stopę w niemal wrzącej wodzie. Przez chwilę nic nie czuła, lecz później pojawił się piekący ból, gdy wszystkie jej zmysły krzyczały, by nie wchodziła głębiej. Nie posłuchała ich jednak i zanurzyła drugą stopę, zaciskając zęby w odpowiedzi na palący żar. Powstrzymując się od płaczu, kucnęła w gorącej wodzie, a tkliwa tkanka jej ud, pośladków, pleców i ramion zapłonęła żywym ogniem.
Sięgnęła po buteleczkę z bursztynowego szkła, którą postawiła wcześniej przy wannie. Za jej zawartość zapłaciła zawrotną kwotę pięciu srebrnych rubli babuszce z przenikliwym spojrzeniem i brudem pod paznokciami. Sonia odkorkowała butelkę, a od kwaśnego, ostrego zapachu przewróciło jej się w żołądku. Upiła łyk i prawie zwymiotowała. Mikstura miała cierpko-gorzki smak, jakby była zepsuta.
Pomyślała o mężu, który jak na ironię był farmaceutą (a także o kochanku, jego pomocniku); jednak po tę miksturę musiała się udać do staruchy mieszkającej w chałupie na zboczu góry. Wiedziała, że Jakow wróci dopiero nad ranem. Po kolacji zaszył się w stodole na przedmieściach, gdzie urządził sobie laboratorium i pracował nad niedorzecznymi wynalazkami, które – jak sądził – miały z nich kiedyś uczynić bogaczy: jedzeniem w pastylkach, sztucznym lodem, leczniczym mydłem. Sonia pokręciła głową nad całym tym idiotyzmem. Jakow urabiał sobie ręce po łokcie, prezentując swoje pomysły przedsiębiorcom i profesorom na uniwersytetach, zabiegając o spotkania z przedstawicielami władz, jednak nikt nie traktował go poważnie. Może właśnie dlatego zawsze chodził zły jak osa.
Odchyliła głowę do tyłu i osuszyła butelkę, plując i krztusząc się; płyn wylewał się jej z ust, chociaż bardzo starała się doprowadzić sprawę do końca, ściekał po policzku i zbierał się w zagłębieniu szyi, skąd spływał między piersiami w postaci brudnawobrązowych strużek. Przypominał pomyje w wiadrze po umyciu podłogi przez służącą, i tak też smakował.
Kiedy było już po wszystkim, Sonia długo leżała w wannie. Para w końcu się rozpłynęła, powietrze ochłodziło. Była ciekawa, po jakim czasie mikstura zacznie działać i czy będzie bolało. Zastanawiała się, ile straci krwi i czy zdąży wszystko posprzątać przed powrotem Jakowa do domu.
Trzęsąc się z zimna, siedziała w wannie jeszcze długo po tym, jak woda wystygła.
❧
W górach leżał śnieg. Majaczący w oddali szczyt Aj-Petri – Góra Świętego Piotra – lśnił oślepiającą bielą w ten piękny zimowy dzień, gdy temperatura była zatrważająco niska, za to na bezchmurnym niebie świeciło słońce. Sonia stała na balkonie na piętrze i obserwowała rozciągającą się w dole ulicę. Nie miała na sobie płaszcza, czapki ani rękawiczek, a jej palce dawno zdrętwiały z zimna.
Przeniosła spojrzenie z różnokolorowych dachów na rozciągający się za nimi przestwór Morza Czarnego. Nazwa ta wydawała się Soni całkowicie nietrafiona; nigdzie nie widziała doskonalszego odcienia błękitu. Im bliżej horyzontu, tym morskie wody stawały się bardziej wzburzone, ich jednolity kolor przecinały smugi bieli i łodzie rybackie podskakujące na słonych falach.
Przypomniała sobie, jak się czuła po przyjeździe do Jałty; rozstanie z rodzinnym Berdyczowem miało słodko-gorzki posmak, lecz skusiła ją perspektywa nowego życia u boku męża i dwójki małych dzieci w nadmorskim miasteczku pachnącym mimozą. Sonia miała nadzieję, że z dala od jej zamożnej, dominującej rodziny Jakow przestanie się czuć jak chodząca porażka i znowu stanie się romantycznym, ujmująco nieśmiałym mężczyzną, w którym się zakochała. Dwa lata później ta nadzieja wydawała jej się żałośnie naiwna, a nowe życie przypominało raczej więzienną odsiadkę. Sonia nie miała przyjaciółek ani życia towarzyskiego, a jej piękne suknie balowe z Paryża i Wiednia leżały schowane w pudłach, zabezpieczone kulkami na mole, i czekały na lepsze czasy, gdy znowu będzie zapraszana na kolacje i przyjęcia w towarzystwie arystokratów i polityków zamieszkujących wspaniałe wille znajdujące się w lekkim oddaleniu od promenady. Nuda sprawiła, że Sonia znalazła sobie kochanka, z braku lepszych kandydatów zadowalając się pomocnikiem własnego męża.
Za pierwszym razem postanowiła uciec do rodziny w Berdyczowie, która odmówiła jej zgody na rozwód i odesłała ją z powrotem na Krym. Za drugim razem, kilka tygodni później, uciekła do krewnych w Odessie, lecz Jakow pojechał za nią i sprowadził ją do domu. W Jałcie, w ich ślicznym drewnianym domu z widokiem na zatokę, stłukł ją tak, że miała obawy, czy będzie jeszcze kiedyś chodzić.
Może powinna wejść na dach i się z niego rzucić, pomyślała obojętnie. Powoli kończyły jej się pomysły. Minęły trzy tygodnie, odkąd po raz pierwszy spróbowała pozbyć się ciąży, a niechciane dziecko w jej brzuchu ani drgnęło, nic sobie nie robiąc z wrzących kąpieli, ziołowych naparów czy biegania po schodach. Był z niego nie lada uparciuch; Sonia nieomal podziwiała jego nieustępliwość.
– Sonia!
Dźwięk jej imienia wyrwał ją z rozmyślań.
– Soniu, to ja!
Głos dobiegał z ulicy. Spojrzała w dół i zobaczyła stojącego przed apteką Michaiła. Przepełniony nerwową energią, rozejrzał się w obie strony, by upewnić się, że nikt ich nie obserwuje, ale przechodnie – zajęci własnymi sprawami i pogaduszkami, rozkojarzeni przez grupę podekscytowanych dzieciaków, które goniły za ujadającym terierem – nie zwracali na niego uwagi.
– Zejdź na dół! Musimy porozmawiać. – Przywołał ją do siebie zniecierpliwionym gestem, po czym zniknął w aptece.
Sonia zrobiła to, o co ją poprosił, zamykając podwójne drzwi i schodząc po schodach oddzielających ich mieszkanie od interesu prowadzonego na parterze przez jej męża.
Zawsze lubiła tę aptekę. Było coś fascynującego i zarazem tajemniczego w wysokich półkach z ciemnego drewna – do najwyższej można było się dostać wyłącznie za pomocą drabiny – zastawionych miriadami kolorowych buteleczek pełnych toników, płynów i eliksirów, a także proszków i trucizn. Były też zamykane szafki z przeszklonymi drzwiczkami, do których klucz miał wyłącznie Jakow; w powietrzu unosił się silny zapach olejku kamforowego oraz mydła karbolowego, ziół i przypraw, lawendy i lukrecji; na blatach stały wagi, sfatygowany moździerz z tłuczkiem, a także inne atrybuty kojarzone z profesją aptekarza. Jakow był szczególnie dumny z zainstalowanego niedawno saturatora, amerykańskiego wynalazku, o którym przeczytał w gazecie, pozwalającego mieszać wodę gazowaną z syropem, w wyniku czego powstawały napoje z bąbelkami. Jego zdaniem przyszłość należała właśnie do tych słodkich, musujących napojów; Sonia wolała tradycyjną herbatę.
– Kochanie, przemarzłaś na kość! – Michaił doskoczył do niej z miną wyrażającą niepokój i zaczął rozcierać jej zgrabiałe dłonie. – Jak długo tam stałaś?
Jej wargi miały siną obwódkę.
– Sama nie wiem…
– Moja słodka Soniu, udało mi się! Wszystko sobie zaplanowałem! – Jego ciemne oczy błyszczały z ekscytacji, gdy wszedł jej w słowo, nie mogąc się doczekać, aż podzieli się z nią nowinami. – Wiem, jak uciekniemy!
Sonia wpatrywała się w Michaiła, oszołomiona jego młodzieńczym entuzjazmem. Nie był może najprzystojniejszy – czoło miał trochę zbyt szerokie, oczy za blisko osadzone, był też trochę za niski jak na jej gust – ale w przeciwieństwie do jej męża był miły, zabawny i dostarczał Soni nieco rozrywki, tak potrzebnej w jej ponurym życiu.
– Popłyniemy do Konstantynopola! Mam tam wujka, który pomoże mi znaleźć pracę – mam nadzieję, że w aptece, ale jeśli nie, zrobię wszystko, żeby…
– Michaił…
– Czekaj, pozwól mi dokończyć. Zrobimy to w Wigilię. Po mszy wymyślisz jakąś wymówkę i uciekniesz mężowi. Będę czekał z powozem. Pojedziemy do Sewastopola, a potem wsiądziemy do łodzi i będziemy wolni! Resztę życia spędzimy razem, kochana.
Sprawiał wrażenie bardzo podekscytowanego, przez co Soni jeszcze trudniej było podzielić się z nim tym, co miała mu do powiedzenia.
– Przykro mi – odparła łagodnie. – Nie mogę.
– Co się stało, najdroższa? Boisz się, że Jakow nas znajdzie? Bo jeśli tak, przysięgam ci, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, abyś była bezpieczna. Nie musisz się go więcej bać! Dopilnuję, żeby…
– Jestem w ciąży.
Michaił zbladł. Przeciągnął drżącą dłonią po miedzianorudych lokach, a powietrze uszło mu z policzków niczym z przebitej dętki w rowerze.
– Ze mną?
– Raczej nie. Policzyłam sobie wszystko dokładnie i… – Policzki Soni oblał rumieniec. – Tak więc sam rozumiesz, że nie możemy tego kontynuować… Muszę zostać z mężem.
Michaił machinalnie zrobił krok do tyłu.
– A więc to już? Między nami koniec? Chociaż ten człowiek jest potworem, który tłucze ciebie i Wołodię, a…
Drzwi do apteki otworzyły się przy wtórze znajomego dźwięku dzwoneczka i do środka wszedł Jakow, taszcząc wielkie pudło owinięte brązowym papierem i przewiązane sznurkiem. Wysoki i żylasty, wyróżniał się swoim krzykliwym garniturem i napomadowanymi wąsami, a jasny kolor włosów kłócił się z jego żydowskim pochodzeniem.
– Pan Lewenton! – wyjąkał Michaił z malującym się na twarzy poczuciem winy. – Nie spodziewałem się pana tak wcześnie! Pilnowałem interesu pod pana nieobecność. Sprzedaż była wysoka, chociaż teraz trochę zwolniła, ale butelki wody różanej sprzedawały się jak świeże bułeczki. Ach, i prawie skończył nam się olej rycynowy, ale dopisałem go do listy…
Jakow zignorował Michaiła i popatrzył na żonę.
– Bawimy się w sklep, kochanie? – zwrócił się do niej głosem ociekającym sarkazmem.
Sonia zachowała zimną krew.
– Życzyłam panu Iwaszce wesołych świąt Bożego Narodzenia.
– Jak to miło z twojej strony. – Jakow wyminął ją, a Sonia poszła za nim na górę, nie odwracając się za siebie.
Ich sypialnia znajdowała się na samym końcu domu, była elegancko urządzona i zdominowana przez wielkie łóżko z rzeźbionym zagłówkiem z drewna orzecha włoskiego, przykryte żółtą adamaszkową narzutą. W otwieranych pionowo oknach wisiały ozdobne zasłony, a pod nimi stała skórzana otomana, w której Sonia przechowywała swoją wyprawkę panny młodej. Jakow ostrożnie postawił na niej pudło.
– Wiesz, co to jest, baboczka2?
Sonia pokręciła głową.
– Twój prezent gwiazdkowy. Pojechałem po niego na pocztę. Przypłynął aż z Paryża.
– Ja… dziękuję.
– Nie ma za co. – Jakow ją pocałował. – Otwórz.
– Przecież jeszcze nie ma Gwiazdki.
– Wiem, ale jestem zbyt podekscytowany, by dłużej czekać. Chcę zobaczyć twoją minę.
Sonia uśmiechnęła się niepewnie, sięgając po paczkę, i pod czujnym okiem męża zaczęła rozwiązywać supły.
– Wybacz, że nie jest ładniej zapakowane. Chciałem dołożyć jeszcze kokardy i wstążki, ale nie mogłem się już doczekać, żeby ci to dać.
– Nie przejmuj się, najdroższy. To dla mnie bez znaczenia.
Gdy już rozpakowała pudełko, zobaczyła wytłoczoną złotymi literami francuską nazwę wraz z adresem przy rue du Faubourg Saint-Honoré. Sonia zdjęła wieczko, odsłaniając elegancką wieczorową suknię z różowego jedwabiu, której bufiaste rękawy ozdabiały czerwone pióropusze chryzantem, a talię podkreślała czerwona satynowa wstążka.
– Och – westchnęła z zachwytu. – Jest piękna.
– Wiedziałem, że ci się spodoba. Chcesz ją przymierzyć?
– Oczywiście! – Sonia z nabożeństwem wyjęła suknię umoszczoną na miękkiej bibule, rozkoszując się miękkością materiału i wyobrażając sobie, jak doskonale wyglądałaby w komplecie z kolczykami z granatem, które dostała od matki na siedemnaste urodziny. Może będzie miała okazję włożyć ją w najbliższym czasie – kuzyn Jakowa zaprosił ich na uroczystą galę do ogrodu botanicznego – chociaż trzeba będzie ją poszerzyć w pasie i może…
Cios spadł na nią niespodziewanie. Jakow z całych sił grzmotnął żonę grzbietem ręki w policzek. Zatoczyła się i musiała chwycić się słupka łóżka, by nie stracić równowagi.
– Dziwka – zaklął Jakow.
Pecyna śliny wylądowała na policzku Soni. Wyciągnęła rękę, żeby ją zetrzeć, i ujrzała na palcach krew. Zrobiło jej się ciemno przed oczami, a delikatna skóra wokół oka zakwitła niczym krokus na śniegu. Ból był obezwładniający i mogła mieć tylko nadzieję, że mąż nie złamał jej kości policzkowej.
– Życzyłaś panu Iwaszce wesołych świąt? Ty kłamliwa suko. – Wyrwał jej z rąk sukienkę, której materiał rozerwał się z okropnym dźwiękiem. – Nie zasłużyłaś na nią, szliucha3. – Epitetowi towarzyszyło kolejne rozdarcie; delikatny materiał porwał się i zniszczył. Jakow cisnął sukienką w żonę. – Zawsze lubiłaś flirtować, co? Nigdy nie byłem dla ciebie wystarczająco dobry. Przynosiłem wstyd tobie i twojej bogatej rodzinie.
Tym razem chwycił żonę za włosy i rzucił nią o podłogę. Sonia krzyknęła, próbując wstać. Instynkt i doświadczenie podpowiadały jej, że dla własnego dobra nie powinna się znaleźć pod mężowskim butem. Jakow okazał się jednak szybszy i kopnął ją ze wszystkich sił w dolną część pleców. Przez chwilę nie była w stanie nabrać powietrza ani wydobyć z siebie głosu.
– Proszę, Jakow, błagam! – Schowała dumę do kieszeni. – Jestem…
– Zamknij się! – syknął. – Zamknij tę swoją głupią, kłamliwą, paskudną mordę, ty mała…
– Jestem w ciąży – wydusiła z siebie Sonia.
Jakow aż znieruchomiał z oszołomienia.
– Urodzę kolejne dziecko – powtórzyła między jednym a drugim urywanym oddechem. – Czy to nie dobra wiadomość? Znowu zostaniesz ojcem, kochanie.
Uśmiechnęła się do niego z podłogi. Lewe oko miała zakrwawione i sine niczym kawałek wołowiny. Jakow z obojętną miną wyciągnął do niej rękę i pomógł jej wstać.
❧
Pięć miesięcy później, trzeciego czerwca 1879 roku, na świat przyszła Mariam Edez Adelajda Lewenton – znana jako Ałła – a Sonia pokochała ją od pierwszej chwili.
Maybelle
Los Angeles, USA, 1919
Ojcze w niebie, dziękujemy za posiłek, który nam dałeś, a także dach nad głową i wygodne łóżko do spania. Prosimy Cię o błogosławieństwo dla tego domu oraz wszystkich jego mieszkańców. Zachowaj nas od złego i prowadź ścieżką praworządności, abyśmy mogli się oprzeć szatanowi i jego grzesznym sztuczkom. Pokusy otaczają nas ze wszystkich stron, ale nie możemy im ulec. Dziękujemy, że sprowadziłeś nas tu wszystkich i dzielisz się z nami łaską Bożą i przebaczeniem, a my oddajemy się Tobie, nasz Panie i Zbawco. Dziękujemy Ci za wszystkie błogosławieństwa, jakie nam zsyłasz, a szczególne za to, że sprowadziłeś do nas Maybelle. Daj jej siły i miej ją w opiece, aby mogła kontynuować Twoje dzieło i głosić dobrą nowinę o naszym Panu, Jezusie Chrystusie. Amen.
– Amen – powtórzyła ciotka Ida.
– Amen – mruknęłam, a później to samo słowo rozeszło się echem wzdłuż stołu. Zebrane przy nim dwanaście osób zaczęło pałaszować pożywny posiłek przygotowany przez ciotkę Idę. Składały się na niego potrawka z królika z warzywami oraz pajda chleba z mąki kukurydzianej.
– Powiedz, Maybelle, jak ci minął dzień? – zagadnął ją wesoło wuj Henry. Wielebny Henry J. Walker, jak się tytułował, był krzepkim wieśniakiem z nieokiełznaną blond fryzurą przyklapniętą nad okrągłą niczym księżyc w pełni twarzą – przyjaznym, otwartym i oddanym swojej wierze, zdeterminowanym, by głosić Słowo Boże w miejscu, gdzie on, jego żona i jej siostrzenica byli jedynymi ludźmi regularnie chodzącymi do kościoła.
Skinęłam głową, przełykając kęs ziemniaków, gdy reszta zwróciła się wyczekująco w moją stronę.
– Bardzo dobrze. Rozdałam wszystkie ulotki, poznałam kilka osób… – W tym momencie spiekłam raka, przypominając sobie spotkanie z Josephine. – Wydawały się zainteresowane.
– Myślisz, że możemy się spodziewać w niedzielę nowych wiernych?
– Mam taką nadzieję. Ciociu Ido, ten kukurydziany chleb jest przepyszny.
– Dziękuję, Maybelle, niech ci idzie na zdrowie. – Ciocia Ida była niska, pulchna i chociaż Bóg nie pobłogosławił jej własnymi dziećmi, bardziej matczyna niż moja rodzona matka. Łagodność Idy kontrastowała z surową kanciastością jej siostry, a jej naturalne ciepło było zaprzeczeniem chłodnego rozczarowania Dorothy Crabtree. – Billy pomógł mi go upiec, prawda, Billy?
Młody mężczyzna mniej więcej w moim wieku, z ciemnymi włosami i ciemnoczerwonym znamieniem wokół oka, które upodabniało go do pirata, nieśmiało przytaknął. Zawsze starał się być pomocny i troskliwy; nigdy nikomu nie odmawiał.
– A ja żem zastrzelił i oskórował zająca – wtrącił Herb, kolejny z nowych podopiecznych. Na jego twarzy malowała się niepokojąca mieszanka głupoty i przebiegłości; miał w zwyczaju rzucać ludziom ukradkowe spojrzenia, a gdy się uśmiechał, odsłaniał pół tuzina szczerb w miejscach, gdzie powinny znajdować się zęby. Lubował się w opowiadaniu o tym, w jakich okolicznościach je wszystkie stracił – najczęściej przyczyną była bójka po wypiciu zbyt dużej ilości alkoholu („szkoda, żeście nie widzieli tego drugiego!”).
Próbowałam ukryć swoją niechęć, tłumacząc sobie, że Herb odpokutował za swoje grzechy (których miał na sumieniu bez liku, jeśli wierzyć jego przechwałkom) i przyłączył się do Kościoła Południowych Baptystów Kalifornii – nazwa brzmiała paradoksalnie, lecz zdaniem wujka Henry’ego była konieczna, jeśli mieli się dalej rozwijać. Jakiś czas temu Henry złożył do władz Kościoła wniosek o niewielką zapomogę, żeby mogli się przenieść z żoną na zachód i założyć Pierwszy Kościół Baptystów w Atwater; podobne kroki podjęto w miejscowości Santa Clara w połowie XIX wieku, jednak wojna secesyjna przekreśliła te plany ze względu na brak pieniędzy i personelu, aż w końcu pionierzy musieli wrócić w swoje rodzinne strony. Argumenty wujka Henry’ego okazały się na tyle przekonujące, że władze Kościoła przychyliły się do jego prośby, i tak oto oboje z ciotką Idą stali się misjonarzami, tyle że na własnym podwórku; mieli raczej nawracać zagubionych metodystów niż członków afrykańskich plemion. Pamiętam zbiórki organizowane w naszej lokalnej kongregacji, kiedy to biedni wieśniacy przekazywali swój skromny dobytek na rzecz ich dzielnego brata głoszącego święte słowo bezbożnikom.
Wuj Henry i ciotka Ida wynajęli obejście na obrzeżach miasta, gdzie było znacznie taniej, składające się z szesnastu hektarów wypełnionych stodołami i zabudowaniami, drzewkami cytrusowymi i żywym inwentarzem. Każdego ranka w dni robocze wuj Henry jeździł tramwajem do Los Angeles prawić kazania bezbożnikom albo odwiedzał robotników w Glendale, by dzielić się z nimi broszurami i Słowem Bożym. W nowej kongregacji wszyscy byli mile widziani – Henry i Ida nikogo nie osądzali, zostawiając to zadanie Bogu – a ubogim oferowali miejsce do spania i raz dziennie gorący posiłek w zamian za pracę na farmie i zgodę na chrzest przez zanurzenie.
W tym momencie czerwona stodoła była domem dla blisko tuzina osób – obdartej bandy odmieńców, prozelitów i zreformowanych przestępców – głównie płci męskiej, chociaż było wśród nich jedno małżeństwo i Marisol, Latynoska mówiąca łamaną angielszczyzną, za to szczerze oddana swojej nowo odkrytej religii. Oprócz tych, którzy mieszkali na farmie, na nabożeństwo odprawiane przez wujka Henry’ego przychodziło co niedzielę wielu ludzi, i tak oto nasza mała trzódka stale rosła. Moim zadaniem było naśladowanie wuja – głoszenie kazań na ulicach, nawracanie niewiernych – lecz podczas gdy wielebny był urodzonym ewangelistą, pewnym swego powołania i utalentowanym oratorem, ja sama w trakcie tego rodzaju publicznych wystąpień czułam się niekomfortowo, wystawiona na pokaz i skrępowana. Wiedziałam jednak, jakie mam szczęście, że wujostwo wzięło mnie pod swój dach, i byłam im bardzo wdzięczna za to, że przygarnęli mnie po tym wszystkim, co wydarzyło się ubiegłego lata w Jonas Springs.
– Dziękuję, Herb. Mięso jest równie pyszne – odparłam ze spokojem, a on popatrzył na mnie z ukosa, błyskając szczerbatym uśmiechem.
Stłumiłam dreszcz, spuszczając wzrok, i całkiem straciłam apetyt.
❧
Po skończonym posiłku i po tym, jak Billy pomógł mi pozmywać naczynia, podczas gdy reszta wróciła do stodoły, ziewnęłam przeciągle i oznajmiłam:
– Chyba już czas się położyć. Dobranoc wszystkim.
– Dobranoc, Maybelle. Niech Bóg czuwa nad tobą do rana – odezwała się ciotka Ida, odkładając na bok robótkę, i podniosła się z bujanego fotela, żeby ucałować mnie w czoło.
– Nie zapomnij o pacierzu, dziecko. Pomódl się za swoją mamę i braci, którzy zostali w domu.
– Nie zapomnę, wujku Henry. Dobranoc.
Starałam się zachować neutralny wyraz twarzy i równy krok, kiedy szłam korytarzem w stronę swojego pokoju na tyłach parterowego domu, chociaż marzyłam o chwili, gdy zostanę sama ze swoimi myślami i będę mogła uspokoić serce, które trzepotało mi w piersi za każdym razem, gdy wyobrażałam sobie, co też może przynieść ten wieczór.
Zdyszana otworzyłam drzwi do swojego pokoju. Był skromny, lecz przytulny, z wąskim drewnianym łóżkiem i toaletką, służącą mi również za biurko, a także patchworkową narzutą, którą przywiozłam z domu, starannie złożoną i odwieszoną na krzesło. Wyszywany krzyżykami cytat z Biblii „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą” (Mt 5,8) wisiał nad moim łóżkiem – był to prezent od ciotki Idy, a moja dziecięca przytulanka, skarpetka przedstawiająca jakieś zwierzę, może zająca albo kota lub niedźwiadka czy myszkę, siedziała wsparta o poduszkę, bez jednego guzikowego oka, które straciła wieki temu.
Po wejściu do pokoju przekręciłam gałkę, upewniając się, że drzwi są porządnie zamknięte, i przez chwilę nasłuchiwałam, czy nikt za mną nie idzie – na przykład ciotka Ida, by przypomnieć mi o porannym podebraniu jajek kurom, albo wuj Henry ze świeżą dostawą broszurek, które zapomniał mi wcześniej przekazać – po czym przeszłam szybkim krokiem przez wydeptany dywan do leżącej na nocnej szafce torebki i wyjęłam z niej ukrytą na dnie karteczkę.
Kiedy trzymałam ją w rękach, serce znowu zaczęło mi szybciej bić – oto dowód naszego spotkania, niezaprzeczalne potwierdzenie tego, że Josephine istnieje i zaprosiła mnie dziś wieczorem na przyjęcie przy Sunset Boulevard! Wpatrywałam się w elegancki charakter pisma, wodząc palcami po krzywiznach liter, i powtarzałam pod nosem egzotycznie brzmiące słowa – „Hayvenhurst”, „Hollywood” – jak zaklęcie.
Uniosłam karteczkę do twarzy, zaciągając się delikatną wonią perfum Josephine, i poczułam zalewającą policzki falę ciepła, chociaż nikt nie był świadkiem tej jakże intymnej czynności. Ślad zapachu piżma i jaśminu rozszedł się w powietrzu i nagle wszystko sobie przypomniałam – sposób, w jaki równo przystrzyżone kasztanowe włosy Josephine omiotły jej kark, kiedy zarzuciła głową; blade rzęsy zalotnie wywinięte na końcach, pełne i ponętne wargi obejmujące końcówkę papierosa z intensywnością, od której kręciło mi się w głowie.
Umyłam twarz w stojącej na szafce misce, rozkoszując się rześkim dotykiem chłodnej wody na rozgrzanej skórze. Przeczesałam włosy, przewiązując je pod wpływem impulsu zieloną wstążką, po czym przebrałam się z przybrudzonej, mało twarzowej sukienki, którą miałam na sobie przez cały dzień, w czystą białą sukienkę z koronką przy gorsecie i wzdłuż rąbka. Była skromna, ale nie miałam nic innego. Później położyłam się na łóżku i czekałam.
Nie miałam cienia wątpliwości, że zostanę w domu. Lubiłam myśleć, że jestem bardziej buntownicza, niż mogłoby się śnić Josephine; wyobrażać sobie jej minę na widok nieśmiałej, zahukanej Maybelle z Kentucky pojawiającej się na przyjęciu, na którym nikogo nie zna, po przemierzeniu długiej drogi przez Franklin Hills aż do Hollywood. Zresztą może Josephine nie spodziewała się, że przyjdę; oczami wyobraźni ujrzałam jej zdumioną twarz, pełną obrzydzenia i litości, i na samą myśl przewróciło mi się w żołądku. Już sama ta ewentualność przyprawiała mnie o skrępowanie i po raz kolejny zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak mi zależało na opinii obcej osoby.
Światło gasło, gdy wsłuchiwałam się w znajome odgłosy farmy zamykającej się przed nocą: skrzypienie desek uginających się pod stopami wujostwa, którzy właśnie szykowali się do snu. Położyłam się wcześniej niż zwykle, a teraz nie mogłam się doczekać, aż Henry i Ida zrobią to samo. Wstawali razem ze słońcem, jednak w niektóre wieczory Henry siedział prawie do świtu, pracując nad swoim cotygodniowym kazaniem w świetle starej lampy naftowej, albo dyskutował z którymś z nawróconych na temat Pisma Świętego. Na szczęście tej nocy tak się nie stało.
Kiedy w domu zrobiło się całkiem cicho, wyślizgnęłam się z łóżka, włożyłam buty i, przepełniona nerwowym oczekiwaniem, zakradłam się do okna. Było już po ósmej i na zewnątrz zapadł zmrok. W bezchmurne noce widziałam majaczące w oddali światła miasta; często patrzyłam w kierunku migoczącego horyzontu, myśląc o ludziach, którzy palili je pomimo późnej pory. Teraz miałam się przekonać, dlaczego to robili.
Odsunęłam skobelek w oknie. Skrzypnięcie rozbrzmiało w moich pełnych poczucia winy uszach głośniej niż wystrzał z broni i zastygłam w bezruchu, wytężając wszystkie zmysły. Dom pozostał jednak cichy i uśpiony jak zawsze, więc uchyliłam okno, rozkoszując się powiewem chłodnego powietrza, po czym zakasałam spódnicę i przerzuciłam nogi przez parapet. Uczucie było ekscytujące i zarazem znajome; przypomniałam sobie, jak wykradałam się późnym wieczorem z domu, biegłam przez pola kukurydzy w świetle krwawego księżyca, a potem ścieżką wzdłuż strumienia, żeby spotkać się z Sarah Beth, Tuckerem i resztą bandy dzieciaków z sąsiednich farm, które znałam od urodzenia.
Nie zamierzałam jednak teraz o tym myśleć. Bezgłośnie opuściłam się z parapetu, po czym miękko wylądowałam na ziemi i zamknęłam okno niemal całkowicie, zostawiając tylko niewielką szparę u dołu. Zawahałam się przez chwilę, spoglądając w kierunku stodoły, ogarnięta niepokojącym wrażeniem, że ktoś mnie obserwuje. Otrząsnęłam się jednak z niego, upominając samą siebie, żebym nie była głupia, a później odwróciłam się w stronę ścieżki prowadzącej do przystanku tramwajowego i puściłam się biegiem.
❧
Usłyszałam odgłosy przyjęcia, jeszcze zanim je zobaczyłam. Dom okazał się rezydencją na końcu łukowatego podjazdu, częściowo ukrytą między strzelistymi drzewami, a gdy byłam już blisko, dobiegły mnie wybuchy śmiechu, dźwięki jazzu i chlupot wody w basenie, któremu towarzyszyły wesołe okrzyki i brawa. W długiej białej sukience podwiewanej przez wiatr sunęłam w tamtą stronę niczym czający się w ciemności duch. Serce dudniło mi w piersi i wiedziałam, że to, co robię, jest szaleństwem: przyjechałam nocą na drugi koniec miasta, całkiem sama, nie mając pojęcia, jak wrócę do domu, ryzykując, że moi dobroduszni wujostwo się na mnie wściekną, a sama wyjdę na kompletną idiotkę… a wszystko z powodu przelotnego spotkania z intrygującą kobietą.
Jednak pomimo ryzyka czułam się w obowiązku skorzystać z zaproszenia, wiedziona pragnieniem poznania innego świata i sprawdzenia, czy mogę być kimś więcej niż starą, dobrą Maybelle Crabtree, którą czeka co najwyżej ślub z miłym wsiowym chłopakiem i spędzenie reszty życia w roli żony farmera albo pastora, bez szans na pozostawienie po sobie jakiegokolwiek śladu. Nawet jeśli miało to potrwać tylko ten jeden wieczór, pragnęłam posmakować zakazanego owocu.
Wiśniowy cadillac przejechał obok mnie na pełnym gazie. Prawie wyskoczyłam ze skóry, przyciskając się do żywopłotu, gdy omiotły mnie światła reflektorów. Auto zatrzymało się w pewnej odległości przede mną i wreszcie, pomiędzy listowiem, mogłam się porządnie przyjrzeć Hayvenhurst. Była to dwupiętrowa posiadłość w stylu hiszpańskim, z białymi ścianami, dachem wyłożonym terakotą i balkonem ciągnącym się przez całą długość fasady od strony zachodniej. We wszystkich oknach paliły się światła, upodabniając dom do pochodni radośnie rozświetlającej cienisty krajobraz.
Patrzyłam, jak z cadillaca wysiadły dwie rozszczebiotane kobiety, ubrane odważnie w sukienki z opuszczoną talią, ze sznurami masywnych pereł zwisającymi im z nadgarstków i szyj. Włosy blondynki były zaczesane w elegancki kok, zaś stylowo przystrzyżone włosy brunetki ułożone w fale. Obie miały przyprószone różem policzki i pomalowane szminką usta. Boleśnie odczułam własne niedostatki: skromną sukienkę, dziecinną wstążkę we włosach, brak makijażu – nie nałożyłam nawet pudru. Nagle zapragnęłam uciec, złapać tramwaj, który zawiezie mnie z powrotem do Atwater, i położyć się do łóżka, zanim ktoś zauważy moją nieobecność. Jednak ta chwila szybko minęła. Wzięłam głęboki, uspokajający oddech i weszłam za kobietami przez otwarte frontowe drzwi.
W środku było pełno ludzi – roześmianych, roztańczonych, pijących, tłoczących się w korytarzu, siedzących na szerokich schodach w niewielkich grupach albo parach. Nad holem rozciągał się balkon, przez który przebiegła jakaś młoda kobieta, wymachując ramionami i piszcząc z emocji. Jeszcze nigdy nie widziałam czegoś podobnego, ale poczułam dreszcz ekscytacji, starając się nie gapić na boazerię, marmurowe posągi, obite purpurowym aksamitem meble i kryształowe żyrandole, znacznie wspanialsze i kosztowniejsze niż te w domu Bobby’ego DeCourcy’ego, którego rodzice byli najbogatszymi ludźmi w całym Jonas County. Później przypomniałam sobie powód, dla którego tam trafiłam, i dotarło do mnie, że nigdzie nie widzę Josephine. Śmiało zapuściłam się do wnętrza domu, przechodząc do wielkiego otwartego salonu, którego ściany zawieszone były malowidłami przedstawiającymi sceny z greckich mitów. Stały tu rozliczne fotele i sofy, na których rozsiedli się goście, w kącie zaś przystojny mężczyzna grał na fortepianie, a kobieta w błyszczącej sukni udrapowanej na instrumencie śpiewała chropawym głosem piosenkę, której słowa przyprawiły mnie o rumieniec.
Ktoś chwycił mnie za rękę i odwróciłam się z ulgą, spodziewając się, że zobaczę Josephine. Stojąca przede mną kobieta miała jednak włosy w kolorze bardzo jasnego blondu i nigdy wcześniej nie widziałam jej na oczy. Zakręciła mną i objęła mnie w talii, zapraszając do tańca. Znieruchomiałam, zszokowana tym, że nieznajoma osoba dotknęła mnie w tak intymny sposób. I to na dodatek kobieta.
Moja rodzina nie była dotykalska z natury; mama rzadko okazywała nam czułość, w przeciwieństwie do innych matek, i nie licząc całusa na dobranoc od ciotki Idy, nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy mnie ktoś ostatnio przytulił. To wrażenie przywołało we mnie tłumione wspomnienia, budząc sprzeczne emocje: zaskoczenie, ekscytację, strach. Moje granice zostały bezpardonowo przekroczone, jednak poza złością odczuwałam również podniecenie, co niezaprzeczalnie świadczyło o tym, że wkraczam do całkiem innego świata niż ten, w którym się wychowałam.
Nie byłam jednak całkowicie nieświadoma konsekwencji ulegnięcia tej pokusie, niezależnie od tego, jak krótki był to moment ani jak rozkosznie się czułam; wiedziałam, że reperkusje mogą potrwać znacznie dłużej niż chwilowa przyjemność.
– Nie widziałam cię tu wcześniej – odezwała się kobieta na tyle głośno, że było ją słychać pomimo gwaru. Nachyliła się w moją stronę i poczułam na szyi jej nieprzyjemnie ciepły oddech. – Jak masz na imię?
– Maybelle i… szukam kogoś.
– Co takiego?
Jakaś para minęła nas, krzycząc głośno, i dlatego mnie nie usłyszała.
– Szukam kogoś – powtórzyłam, uzmysławiając sobie, że nawet nie mogę podać jej nazwiska osoby, której szukam. – Josephine. Zna ją pani?
Kobieta przestała mnie słuchać, przelatując wzrokiem po sali w poszukiwaniu osób obserwujących jej prowokacyjny taniec, i nawet nie zauważyła, kiedy wyswobodziłam się z jej uścisku. Musiałam pewnie wyglądać na zagubioną i przytłoczoną, ponieważ szybko zainteresowała się mną kolejna osoba.
– Wszystko w porządku? – Kobieta miała na sobie przykrótkie spodnie, jak uczniak, i spoglądała na mnie zza szkieł okrągłych okularów w rogowych oprawkach.
– Szukam Josephine – powtórzyłam, zaczynając się zastanawiać, czy nie wyobraziłam sobie całego tego spotkania. Czyżby moje lęki się zmaterializowały i to wszystko było tylko okrutnym żartem, a Josephine nie traktowała poważnie swojego rzuconego mimochodem zaproszenia? – Poznałyśmy się dziś po południu i zaprosiła mnie tutaj. Ma włosy przystrzyżone na pazia, sięgające dotąd i… zaprosiła mnie – zakończyłam bezradnie, zastanawiając się, czy nie powinnam jej pokazać karteczki z adresem jako dowodu.
– Ach! – Kobiecie rozbłysły oczy. – Chyba wiem, o kogo ci chodzi. Nieuchwytna mademoiselle Colbert, n’est-ce pas?
Wpatrywałam się w nią nierozumiejącym wzrokiem, nie wiedząc, co takiego w mojej wypowiedzi wywołało równie zaskakującą odpowiedź.
– Chodź za mną. – Kobieta uśmiechnęła się tajemniczo i ruszyła przez tłum, rozsyłając po drodze pozdrowienia i całusy. Starałam się dotrzymać jej kroku, z oczami wielkimi jak spodki, chłonąc każdy szczegół. Otaczały mnie kobiety palące cygara, ubrane w spodnie, noszące monokle i fulary. Niski wąsaty mężczyzna był pogrążony w rozmowie z ponadprzeciętnie wysoką, niewiarygodnie smukłą czarną kobietą. Gestykulował szaleńczo swoim kieliszkiem szampana, przy każdym ruchu wylewając nieco trunku na turecki dywan, tak że jego kieliszek był już prawie pusty.
Tymczasem na tarasie obok basenu grał pięcioosobowy zespół. Nie mogłam oderwać oczu od mężczyzny w garniturze, sączącego koktajl i przemoczonego od stóp do głów. Wokół jego stóp utworzyła się kałuża – zapewne to ona była przyczyną wiwatów, które słyszałam wcześniej. Gdy ponownie zwróciłam się w stronę mojej dobrej samarytanki, zobaczyłam, że poklepuje w ramię jakiegoś mężczyznę, mówiąc:
– Joe, ktoś cię szuka.
Mężczyzna się odwrócił i dopiero po chwili dotarło do mnie, że to wcale nie był mężczyzna, tylko Josephine. Wyglądała olśniewająco w szytym na miarę wieczorowym garniturze, sztywnej białej koszuli i eleganckiej muszce. Włosy miała zaczesane do tyłu i napomadowane, a jej butna postawa była czymś, czego nigdy nie spodziewałabym się zobaczyć u wyrafinowanej kobiety, którą poznałam wcześniej.
– Przyjechałaś! – Josephine nachyliła się i ucałowała mnie w oba policzki. Poczułam woń tych samych perfum co wcześniej i dotyk jej miękkiego ciała pod wykrochmaloną koszulą. Przez moment zakręciło mi się w głowie.
– Tak się cieszę, że cię widzę. Wyglądasz… – Josephine zrobiła krok do tyłu, żeby lepiej mi się przyjrzeć, po czym dodała z nutką melancholii w głosie: – po prostu zachwycająco. Napijesz się, zachwycająca Maybelle? Zaraz coś ci znajdziemy. – Zgarnęła dwa kieliszki z tacy mijającego nas kelnera i wcisnęła mi jeden z nich do ręki.
– Dziękuję – odparłam bez tchu, nie wiedząc, czy dziękuję jej za drinka, komplement, czy samo to, że tak się ucieszyła na mój widok. Upiłam łyk szampana dla ukojenia nerwów; bąbelki uderzyły mi do głowy i były pyszne. Wcześniej piłam alkohol tylko raz, kiedy Sarah Beth podwędziła ojcu butelkę samogonu i przyniosła ją nad strumień, żebyśmy mogli ją wszyscy wypić…
W tym momencie uświadomiłam sobie, że Josephine patrzy na mnie wyczekująco tymi swoimi bursztynowymi oczami, w związku z czym powinnam coś powiedzieć.
– Masz piękny dom – wydusiłam wreszcie. – Nigdy takiego nie widziałam. Naprawdę znasz tych wszystkich ludzi?
Josephine roześmiała się, ukazując perłowe zęby osadzone w różowych, mięsistych dziąsłach.
– Ależ nie, to nie jest mój dom. Należy do mojej bardzo dobrej przyjaciółki, Ałły. Właściwie nazywamy to miejsce Ogrodem Ałły. – Josephine ponownie się zaśmiała, chociaż nie bardzo wiedziałam z czego. – Chodź, przedstawię cię.
Wzięła mnie za rękę, żeby przeprowadzić mnie przez tłum. Jej gest był tak niespodziewany, że zabrakło mi tchu i poczułam trzepotanie w żołądku pod wpływem wspomnień naszego pierwszego spotkania zaledwie parę godzin wcześniej, gdy uczyniła to samo, żeby mnie pocieszyć. Zupełnie jakby zapisało się we mnie wszystko: dotyk gładkiego, ciepłego ciała, szczupłe palce oplecione twardymi złotymi pierścionkami, nacisk dłoni Josephine, od którego zaczęła mnie mrowić skóra.
– A tak przy okazji – Josephine obróciła się w moją stronę, popychana przez tłum – mów mi Joe. Tak zwracają się do mnie najbliżsi.
Ledwo miałam czas, by to sobie przyswoić, zanim Josephine – Joe – zatrzymała się przed przykuwającą uwagę kobietą stojącą pośrodku eklektycznie wyglądającej grupy. Była drobniutka, ubrana cała na czarno, ze strzechą ciemnych włosów odstających dziko od głowy pod wszelkimi możliwymi kątami. Miała pełne ekspresji, obrysowane grubymi czarnymi kreskami oczy, dość wydatny nos i zaciśnięte usta, pomalowane na tak ciemny kolor, że wydawały się prawie czarne. Chociaż nie można jej było nazwać pięknością, miała w sobie coś olśniewającego. Przeniosła spojrzenie na zbliżającą się Joe.
– Ałło, to jest właśnie Maybelle, o której ci opowiadałam – oznajmiła Joe, a mnie przeszedł dreszcz zadowolenia na wieść o tym, że o mnie wspominała.
Ałła obcięła mnie spojrzeniem, niespiesznie i z uwagą, a ja uśmiechnęłam się nerwowo w nadziei, że spodobało jej się to, co zobaczyła. Nie mogłam wiedzieć, że w półmroku rozświetlonym blaskiem dziesiątek migoczących świec porozstawianych na terenie posiadłości promieniałam młodzieńczym blaskiem i zdrowiem, stanowiąc ucieleśnienie niewinności.
– Proszę, proszę – odezwała się Ałła z niespotykanym akcentem, być może europejskim, i zerknęła na Joe z uniesioną brwią, po czym przeniosła spojrzenie na mnie, uśmiechając się nieznacznie. – Prawdziwa uczta dla oczu.
Ałła
Zurych, Szwajcaria, 1886
Krajobraz był zielony i górzysty, niebo zaś stalowoszare i złowróżbne. Ałła przełknęła ślinę, odchrząknęła i spojrzała na ojca.
– Dokąd jedziemy, tato?
Jakow nie odpowiedział, patrząc prosto przed siebie, jakby jej nie słyszał. Pociąg jechał przez doliny, których stromo opadające zbocza porastały sosny, mijając po drodze urokliwe wioseczki, kościółki na brzegach jezior i pasące się krowy – Ałła znała te widoki z dzieciństwa.
– Dokąd jedziemy? – spróbowała jeszcze raz, dodając odważnie: – Odwiedzimy mamę?
Mięsień w kąciku lewego oka Jakowa zaczął spazmatycznie drgać, a jego palce zacisnęły się w pięść tak mocno, że zbielały mu knykcie. Ałła nie ośmieliła się powtórzyć pytania, bojąc się, że oberwie za swoją impertynencję. Uznała, że muszą jechać do mamy, bo z jakiego innego powodu ojciec miałby ją zabierać z Jedyńców, gdzie mieszkała z wujkiem, i wieźć setki kilometrów z południowej Rosji z powrotem do Szwajcarii?
Ałła poczuła miłe ciepło na myśl o tym, że wkrótce znów zobaczy się ze swoją ukochaną mamoczką. Czasami aż trudno było jej znieść tę tęsknotę; siła jej miłości do Soni dorównywała tylko sile nienawiści do ojca, z tymi jego głupimi wąsami, pretensjonalnymi strojami i ciężką ręką.
Ałła wciąż pamiętała tamto Boże Narodzenie. Mieszkała wtedy w Bernie razem z Sonią, lecz zjawił się Jakow, żeby zabrać je do Zurychu, gdzie doszło do strasznej kłótni, podczas której matka krzyczała, a ojciec wymachiwał pięściami. Później siedziała u niej na kolanach, wdychając kojący zapach wody toaletowej i upudrowanej skóry, podczas gdy Jakow wrzeszczał, a matka cichutko szlochała. Podsunął Soni plik papierów, których na początku nie chciała podpisać, lecz w końcu mu uległa. Kiedy Ałła zbudziła się nazajutrz rano, Soni już nie było. Ile czasu upłynęło od tamtej pory? Miesiące, a może lata? Dla siedmioletniej Ałły czas był płynny. Wiedziała tylko, że nie oglądała matki od tamtej nocy i że z każdym dniem kula smutku, którą nosiła w sercu, stawała się coraz ciemniejsza i bardziej trująca, zapuszczając w niej korzenie coraz głębiej.
Ałła wyjęła z torebki jabłko, wytarła je w rękaw i wgryzła się w owoc, przebijając mlecznymi zębami woskowaną skórkę. Żałowała, że nie ma na sobie ładniejszej sukienki na spotkanie z mamą – na przykład z wełny w niebieską kratę, z koronkowym kołnierzykiem. Albo tej ze szmaragdowego atłasu z perłowymi guziczkami. Wzięła kolejny kęs kwaśnego jabłka i jej usta wypełniły się śliną. Och, ileż będzie jej miała do powiedzenia, kiedy wreszcie się spotkają! O szkole, o kuzynostwie i Polinie, pręgowanej kotce, która spała na jej łóżku w domu wujka Ilii, a także o tym, jak bardzo chciała dostać słomkowy kapelusz ozdobiony żółtymi kwiatami, ale Jakow nie zgodził się go kupić. Może przy okazji spotkania z matką zobaczy się też z Wołodią i Niną – chociaż właściwie jej na tym nie zależało.
Ostatnią rzeczą, jaką usłyszała od ojca, było to, że rodzeństwo Ałły mieszkało u jego siostry, a ich ciotki Lisenki w Genewie, gdzie pracowała jako chirurg. Minęło dużo czasu, odkąd Ałła widziała się z bratem i siostrą, z którymi nie była szczególnie blisko związana; silne rodzinne więzi, o których czytała w książkach albo które obserwowała u swoich kuzynów w domu wujka Ilii, były dla niej zagadką. Potomstwo Lewentonów łączyła raczej rywalizacja niż poczucie braterstwa, chociaż bez wątpienia to Nina była ulubienicą ich ojca – z blond włosami i filigranową sylwetką przypominała fizycznie Jakowa, a oglądanie w niej własnego odbicia mile łechtało jego próżność. Z kolei gdy Jakow spoglądał na swoją młodszą córkę, z jej długimi ciemnymi włosami, okrągłą niczym księżyc w pełni twarzą i przenikliwym spojrzeniem, widział wyłącznie swoją byłą żonę, i z tego powodu nienawidził Ałły. Powtórzył jej to wystarczająco dużo razy, skonstatowała gorzko, głośno wgryzając się w jabłko, i przypomniała sobie, jak…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Tradycyjna kalifornijska sałatka z krewetkami, sałatą, jajkiem i pomidorem [wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki]. [wróć]
2. motyl (ros.) [wróć]
3. lafirynda (ros.) [wróć]