Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autorzy zebrani w grupie literackiej NiepOCZYtalni po raz drugi otworzyli pisarskie szuflady i stworzyli zbiór opowiadań o mężczyznach. W NieOCZYwistej antologii przyjrzeli się kobietom oraz żeńskiemu pierwiastkowi w świecie. W Niepokornym autorzy oglądają przez lupę męskie ego. Rozkładają na łopatki kółko ze strzałką i dyktaturę testosteronu. Dociekają, czy pociąg do pieniędzy, seksu i władzy to jedynie stereotyp. Bohaterowie dwunastu opowiadań, uwikłani w różne codzienne i niecodzienne zdarzenia, z pewnością dostarczą czytelnikom wielu interesujących spostrzeżeń i skłonią do refleksji. Być może pomogą zrozumieć, jak działa i myśli współczesny mężczyzna. To prawdopodobnie wystarczająca zachęta, by sięgnąć po tę lekturę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 261
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Monika Pertek-Koprowska
Kamila Ciołko-Borkowska
Magdalena Czmochowska
Jacek Fleiszfreser
Katarzyna Pawlak
Dominika Caddick
Magdalena Krok
Kamil Prabucki
Marta Kopacz
Olga Bartnik
Ada Johnson
R.A. Olek
Mężczyzna bez oczekiwań Copyright © by Magdalena Czmochowska, 2024
Redakcja: Monika Pertek-Koprowska | Korekta: Ada Johnson
Piątek. Piorunujące (w)rażenie Copyright © by Kamila Ciołko-Borkowska, 2024
Redakcja: Monika Pertek-Koprowska | Korekta: Ada Johnson
Murzyn Copyright © by R.A. Olek, 2024
Redakcja: Monika Pertek-Koprowska | Korekta: Ada Johnson
Kobieta w kapeluszu Copyright © by Katarzyna Pawlak, 2024
Redakcja: Inka Wojtczak | Korekta: Ada Johnson
Króliki Copyright © by Monika Pertek-Koprowska, 2024
Redakcja: Justyna Karolak | Korekta: Ada Johnson
Szarmancki Zygmunt Copyright © by Kamil Prabucki, 2024
Redakcja: Ada Johnson | Korekta: Monika Pertek-Koprowska
Potomek Copyright © by Magdalena Krok, 2024
Redakcja: Ada Johnson | Korekta: Monika Pertek-Koprowska
Świerszczyk Copyright © by Dominika Caddick, 2024
Redakcja: Ada Johnson | Korekta: Monika Pertek-Koprowska
Ciołek Copyright © by Jacek Fleiszfreser, 2024
Redakcja: Monika Pertek-Koprowska | Korekta: Ada Johnson
Okrężną drogą Copyright © by Ada Johnson, 2024
Redakcja: Joanna Krystyna Radosz | Korekta: Monika Pertek-Koprowska
Luka Copyright © by Olga Bartnik, 2024
Redakcja: Justyna Karolak | Korekta: Monika Pertek-Koprowska
Mareczek Copyright © by Marta Kopacz, 2024
Redakcja: Ada Johnson | Korekta: Monika Pertek-Koprowska
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być publikowana w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody autorów. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pomocą nośników elektronicznych.
Projekt okładki: Magdalena Czmochowska
Skład i łamanie: Gabriel Wyględacz – Studio Akapit
isbn: 978-83-970935-3-9
Wydanie I, 2024
Magdalena Czmochowska – Mężczyzna bez oczekiwań
Kamila Ciołko-Borkowska – Piątek. Piorunujące (w)rażenie
R.A. Olek – Murzyn
Katarzyna Pawlak – Kobieta w kapeluszu
Monika Pertek-Koprowska – Króliki
Kamil Prabucki – Szarmancki Zygmunt
Magdalena Krok – Potomek
Dominika Caddick – Świerszczyk
Jacek Fleiszfreser – Ciołek
Ada Johnson – Okrężną drogą
Olga Bartnik – Luka
Marta Kopacz – Mareczek
Cover
Łodzianka z dziada pradziada,
matka dwóch dorosłych synów
i jednej sześcioletniej kotki.
O sobie mówi, że starzeje się jak wino.
Kwaśne wino.
Autorka Cholernej książki
i Życie zaczyna się jutro,
współtwórczyni plannera Dziennik dobrego życia.
Zawodowo niemalże spełniona
jako graficzka i projektantka okładek.
Z dziecięcą ciekawością
wciąż odkrywa dla siebie nowe możliwości.
Zginęłaby bez kalendarza, dobrej kawy
i zupy pomidorowej.
Psychofanka Jo Nesbo
i jesieniara pełną gębą.
Powiedział, że nie ma oczekiwań. Czy to miało oznaczać świadomą rezygnację z wyobrażania sobie przyszłych przyjemności na rzecz miłych, nieoczekiwanych czarowań? Bo przecież rozczarowanie, niczym kanapka posmarowana smołą, czegokolwiek dotyczy, zawsze smakuje obrzydliwie.
Delikatne zmarszczki w kącikach jego oczu układały się promieniście i jakoś tak radośnie; od razu było widać, że ten facet wkłada w uśmiech całą parę. Jak teraz – żywy obraz na tle ściany ozdobionej tapetą o industrialnym wzorze. Skanowałam go milimetr po milimetrze znad filiżanki z herbatą. Zatem oczy: jasne, spokojne. Pomyślałam, że tak mogłoby wyglądać dzikie, leśne jeziorko w niebieski dzień lata. I te zmarszczki pogodnego człowieka, który, żeby skały srały, żeby było nie wiadomo jak źle, on i tak znajdzie powód do tego, żeby się uśmiechnąć. Nos jak nos. Prosty, ładny. Bo w jego twarzy chyba wszystko było po prostu ładne. Usta ułożone na równych zębach, które pokazywał często, bo często rozciągał usta w uśmiechu. Jak teraz.
– Przecież wszyscy mają oczekiwania. – Oparłam łokcie o stół, wsparłam brodę na dłoniach.
– I wszyscy przez to cierpią. – Uśmiechnął się łagodnie.
Chciałam, żeby mnie dotknął tym uśmiechem, żeby włożył mi go pod bluzkę. Albo lepiej: żeby otworzył mi czaszkę i posypał nim mózg.
– Wiem. Ale wciąż jakieś mam. Oczekuję na przykład, że za dobro ktoś odpłaci dobrem, szacunkiem za szacunek, jakimś tam zainteresowaniem za zaangażowanie. Naiwne, co?
– Ludzkie.
Położył na stole dłoń w zachęcającym geście. Miałam ochotę wsunąć swoje palce między jego. Moje niewielkie na tle jego dużych, zgrabnych. Moje czerwone paznokcie kontra jego krótkie, równo obcięte.
Oto mężczyzna bez oczekiwań, za to z przeszłością. Dźwigający na barkach teraźniejszość z uśmiechem na ustach. Może to właśnie był ten, który niczego by ode mnie nie chciał? Nie oczekiwałby, jak inni, że będę skakać wokół niego jak cyrkowy pudelek, donosząc a to obiad, a to zimne piwo, a to paragony ze sklepu, z których rozliczałby mnie później w długich, gniewnych monologach. Być może nie oczekiwałby, jak inni, że specjalnie dla niego będę damą na salonach i dziwką w łóżku. Ba, nie oczekiwałby, że zrezygnuję ze swoich pasji, zajęć, ze swojej strefy prywatnej, która – im starsza byłam – niczym błona rozciągała się bardziej i bardziej, zasysając do wewnątrz mój cichy introwertyzm, milczenie, odseparowanie się od ludzi i zgiełku, wszystkie ukochane książki i długie kąpiele. Zapachowe świeczki, deszczowe wieczory, ciepłą kołdrę. Tylko dla mnie.
I skoro niczego by nie oczekiwał, nie byłby rozczarowany moimi małymi ucieczkami. Nie rozrywałby pazurami tej mojej błony samotności, żeby gwałtem wedrzeć się do środka, żądając posłuchu, atencji, moich myśli, czynów, ust, piersi, włosów, za które można szarpnąć, ud, które można obrazić niewybrednym komentarzem. Nie oczekiwałby, że będę zawsze gładka, żwawa, sprawna i skoczna jak Lara Croft. Że zawsze będę młoda, a moja skóra będzie jędrna, opięta na szczupłym, seksownym ciele. Wiedziałby – bo przecież mężczyzna, który nie ma oczekiwań, zna życie od podszewki – jak wygląda to ciche, człowiecze więdnięcie. Nie kazałby mi ruszyć tyłka, zrobić czegoś ze sobą, podać zupy, dać dupy, umyć podłogi, bo „zobacz, jaki tu, kurwa, burdel”, ani natychmiast zapełnić lodówki, bo „rzygać mi się chce, a nie mam czym”. Jak inni. Jak tamci.
– Bywasz agresywny? – spytałam, wracając na swoją orbitę.
Nie odpowiedział od razu. Sięgnął po moje dłonie, więc mu je podałam. Gładził je delikatnie, jakby były świeżo narodzonymi kociątkami, które trzeba ogrzać, żeby przeżyły. Zamknęłam oczy, nasycając aż do granic zmysł dotyku. Nie przypuszczałam, że się odważy, choć bardzo tego chciałam. I dotyk jego kciuków pieszczących powoli skórę moich dłoni był taki, jaki sobie wyobrażałam. Czułam się bardziej unerwiona, uwrażliwiona, rozpulchniona jak gleba przed obsiewem. Trzecia randka. Pierwszy dotyk. Miliardowe dzisiaj, niepewne uderzenie serca.
– Nie. Agresja jest dla słabych, złość dla frustratów. Poza tym nie jestem już młodym gniewnym jak kiedyś. Zanim pomyślałem, moja pięść już celowała w gębę oponenta. Cenię sobie spokój. Spokój, dobrą kawę, dobrą pracę, po której czuję i zmęczenie, i satysfakcję w równych proporcjach. Dobre, zwykłe życie. Więcej radości daje mi spacer z psem niż szczekanie na ludzi w necie. Może to po prostu dojrzałość. Jeszcze jedna herbata?
Skinęłam głową. Chciałam tak siedzieć do końca życia, a świat mógłby pędzić beze mnie. I gdyby czas zatrzymał się teraz, tutaj, to nie miałabym nic przeciwko, żeby utknąć w dziwacznej czasowej pętli, w tej małej restauracji, na tapicerowanym krześle, którego sprężyna dźgała mnie w tyłek. I niechby pachniało kawą, malinowym sernikiem czy tagliatelle ze szpinakiem! I już do końca życia mogłabym czuć to wkurzające parcie na pęcherz i autentyczny smutek na myśl, że jego ciepłe dłonie puściłyby moje, żebym mogła wstać, zejść po schodkach do toalety i po prostu się wysikać, tak prozaicznie. Bo po powrocie cała magia mogłaby zniknąć, bo – być może – on nadal byłby facetem bez oczekiwań, za to już wytrąconym z tego czułego, intymnego rytmu. Może zastałabym go z nosem w telefonie, scrollującego posty na fejsie albo zdjęcia biuściastych blondynek na Instagramie. A to by było nie do zniesienia.
Oczywiście zauważył, że się wiercę. Przeprosiłam go zakłopotana tym kretyńskim rodzajem zawstydzenia przynależnym kobietom, które nie są pewne swojej kobiecości. Jakby posiadanie macicy, układu moczowego, zapachu cipki i cipki w ogóle, że o włosach łonowych nie wspomnę, było zbyt obrzydliwe, żeby o tym myśleć. Jakby mężczyźni oczekiwali, że każda kobieta jest tam gładka jak Barbie i pachnie jaśminem. Parsknęłam do siebie z politowaniem, kiedy spuszczałam wodę, podczas gdy mężczyzna bez oczekiwań, jak się okazało, jednak oczekiwał mojego przybycia w chwale. Przysunął mi herbatę, w której pływały plasterki jabłek, cieniutkie jak bibułka, i kawałek cynamonu.
– Muszę iść. Psy na mnie czekają – powiedział, a ja zrozumiałam, że tą herbatą chciał mi osłodzić rozczarowanie.
Doceniłam gest, chociaż w głowie tłukła mi się jedna myśl: Jak on może zostawiać mnie tu samą, w towarzystwie herbaty, spalonej do połowy świecy, menu w granatowej okładce i pustego stolika, który przed chwilą cieszył się razem ze mną z jego obecności?
– Ale spokojnie poczekam, aż wypijesz, i odprowadzę cię do domu. Mówiłaś, że mieszkasz niedaleko, tak? – Słoneczny uśmiech rozjaśnił jego ładną twarz.
I znowu dotknął tym uśmiechem mojego serca.
– Niecały kwadrans spacerem, o ile będziemy się wlec tak noga za nogą. Mało wiemy o sobie, prawda? – wypaliłam.
– Nieprawda. Wiem, że lubisz wyjadać rozmiękłe pomarańcze. Że najpierw słodzisz herbatę, a potem żałujesz, że to zrobiłaś, bo jesteś stuprocentowo pewna, że wcale mi się nie podobasz, a ja krytycznie patrzę na twoje krągłości. Tak, widać je nawet pod luźnym swetrem. Wiem, że się czerwienisz, kiedy powiesz coś zabawnego, bo wydaje ci się, że nikt nie lubi twojego poczucia humoru i większość ludzi uznaje cię za dziwną.
– Bo tak jest – mruknęłam, żując rozmiękłe jabłko, tak dla odmiany.
– Wiem, że przygryzasz dolną wargę, kiedy pytam cię o coś, o czym ewidentnie nie masz ochoty opowiadać. I twoje lewe ucho jest minimalnie niżej od prawego. Dlatego, może nawet podświadomie, wciąż zakrywasz je włosami. Wiem, że lubisz wstawać rano, kiedy za oknem jest jeszcze szaro i cicho, a ty możesz usiąść na parapecie z kawą i patrzeć, jak świat powoli budzi się do życia. Wiem, że bolą cię zęby, gdy słyszysz dźwięk hamującego tramwaju. I masz gęsią skórkę za każdym razem, kiedy nabierasz sól palcami, nie łyżeczką. Wiem, że się wstydzisz, bo wydaje ci się, że wszyscy cię oceniają. I czasami brakuje ci słów, bo jesteś tak niepewna siebie. Wiem, że zastanawiasz się, co ja tu z tobą robię, zamiast podrywać właśnie jakąś jurną trzydziestoletnią nimfomankę.
– Siedzisz mi w głowie czy co? – bąknęłam, gapiąc się na ścianę za jego głową.
– Nie muszę. Po prostu uważnie cię słucham. Słucham, nie tylko słyszę. I wiem, że to też cię dziwi.
– Owszem. Świadomy, czuły na słowa rozmówca nie zdarzył mi się od dawna. A ja niczego nie cenię tak bardzo jak dialogu z dobrym człowiekiem.
– Widzisz we mnie dobro?
– Nie widzę zła – odparłam wymijająco. Próbowałam ochłonąć, bo dawka wiedzy o mnie, którą mężczyzna bez oczekiwań właśnie rzucił mi w twarz, była dość potężna.
– Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że jestem po prostu, albo przede wszystkim, facetem, który jeszcze nie stoi jedną nogą nad grobem, nie ma problemów ani z prostatą, ani z erekcją i lubi doznawać przyjemności na wszystkich możliwych płaszczyznach? – Nie uśmiechnął się, tylko wybuchnął śmiechem. – Ech, maleńka, przecież wiem, bo widzę, jak mnie obserwujesz, że już namalowałaś sobie w głowie jakiś obraz mnie, który niekoniecznie musi odpowiadać rzeczywistości. No powiedz, co wymyśliłaś?
– Nic nadzwyczajnego. I to raczej szkic, nie obraz. Wydaje mi się, że ktoś, kto kocha psy i ma tak łagodny uśmiech, a do tego zaraża pogodą ducha i spokojem, musi, po prostu musi być dobrym człowiekiem. Jestem wyczulona na dupków, więc gdybyś nim był, wiedziałabym. Poza tym co może być niebezpiecznego w architekcie?
– Hmm, co za urocza analiza. Będziesz miała ochotę na czwartą randkę?
– A twoja praca, projekty? Znajdziesz dla mnie czas? – spytałam głosem, który ociekał nadzieją. Głosem zauroczonej idiotki. Psinki gotowej podrzucać piłeczkę nosem, byle tylko pan zwrócił na nią uwagę i podrapał za uchem, nawet automatycznie, od niechcenia.
– Praca była, jest i zawsze będzie ważna. Ale nigdy nie zastąpi mi kontaktu z żywym człowiekiem. A od kiedy miesiąc temu wepchnęłaś się przede mnie w kolejkę po kawę i spojrzałaś tymi swoimi wiecznie zdziwionymi oczami sarenki, trajkocąc coś o potrzebie nagłego strzału kofeiny po zawalonej nocy, przepadłem.
– Tkałam kilim na zlecenie. Byłam ledwo żywa.
– Tak? A wyglądałaś cudownie.
Jego szczery, piękny uśmiech sprawił, że nawet myśl o wyjściu z ciepłej restauracji wprost na czołowe zderzenie z ponurym, deszczowym marcowym wieczorem wydała się ekscytująca. Czy jakakolwiek kobieta mogłaby mu się oprzeć?
Ja nie umiałam.
I nie chciałam.
•••
Spotkaliśmy się dwa dni później, w sobotnie, błękitne popołudnie. Marzec w takim wydaniu – już nie zimny i deszczowy, a nieśmiało słoneczny, choć jeszcze nie ciepły – nastrajał bardzo optymistycznie.
Czułam się dobrze i lekko, co wcale nie dziwi, skoro miałam w perspektywie randkę z mężczyzną bez oczekiwań. I może dlatego spędziłam kilka godzin, popychając o szczebel w górę ciężki zad swojej postarzałej i zdychającej kobiecości. Być może Adam naprawdę niczego nie oczekiwał od kobiety, ale wystarczyło, że ja oczekiwałam od siebie. Bo, o Boże, gdybym taka niezrobiona miała być swoją własną wizytówką, to cóż potencjalny kontrahent mógłby z tej wizytówki wyczytać? „Gocha Żbik, magazynier zasobów tłuszczowych, akwizytorka bolących kolan”, albo „Gocha Żbik, magister autosabotażu”. Lub – co jest jeszcze lepsze – „Gocha Żbik, starszy specjalista ds. beznadziejnych”, a pod spodem nazwa korporacji: „Zero poczucia własnej wartości”, ul. Głupoty 12, przy skrzyżowaniu z ul. Depresji, Centrum Biznesowe „Nadwaga”, pokój 666.
Zatem wykąpałam się, ogoliłam to, co było do ogolenia, położyłam farbę na odrosty, zrobiłam sobie brwi. Założyłam nowy stanik i wyszczuplające majtki, które odrobinę spłaszczały brzuch, ale i ta odrobina wystarczyła, żebym poczuła się lepiej. Na tyłek wciągnęłam czyste dżinsy, spryskałam szyję i dekolt swetra nieprzesadnie nachalnymi perfumami. Mimo słońca okutałam się parką i grubym szalem i poszłam na czwartą randkę z mężczyzną bez oczekiwań.
Czekał na mnie na jednej z ławek wbetonowanych w deptak na skarpie. Siedział wyprostowany jak królowa angielska, tyłem do mnie, za to przodem do rzeki skrzącej się w słońcu, niebieskiej od błękitu ukradzionego niebu, przeciętej zielonym mostem, który na szczęście był na tyle daleko, że nie docierał tu zgiełk sunących po nim samochodów. Zagapiłam się na jego smukłe plecy opięte szarą kurtką. Miał ładnie przystrzyżone włosy i dopiero teraz zauważyłam, że są już lekko przyprószone siwizną. Chyba mnie wyczuł, bo obejrzał się przez ramię i złapał mnie w sieć uśmiechu.
– Cześć. Nie wiem czemu, ale byłem niemal pewien, że się spóźnisz.
Wstał i zamiast podać mi dłoń (tak jak przedwczoraj, kiedy odprowadził mnie do domu i tak pięknie milczeliśmy do siebie po drodze), przyciągnął mnie lekko, otulił ramionami, jakby tym niemym gestem prosił, żebym oparła policzek o jego klatkę piersiową i posłuchała bicia jego serca. Jakby chciał, żebym pomyślała, że bije dla mnie. Dla kogoś wyjątkowego, któremu odważnie chciał zrobić miejsce w swoim życiu.
– Jest mnie dużo – wymruczałam w jego ciepłą bluzę pod rozpiętą kurtką.
Boże, jak on cudownie pachniał! Praniem świeżo zdjętym ze sznurka, bergamotką, drewnem zaczynającym się tlić w kominku, trawą, świeżością zielonego ogórka i… chyba po prostu sobą.
– Jest cię apetycznie dużo – skorygował, a ja spłonęłam wstydem jak nieśmiała nastolatka z wczesnych lat osiemdziesiątych, nie dojrzała kobieta. – Idziemy?
Odkleiłam się od niego z niechęcią. Podał mi ramię, więc złapałam je dość kurczowo, kiedy schodziliśmy w dół po stromych schodkach. Na barce-barze zacumowanej przy brzegu wszystkie stoliki na zewnętrznym pokładzie były zajęte, co mnie wcale nie zmartwiło, jako że byłam ciepłolubna i wolałam usiąść w środku.
I tak właśnie uczyniliśmy.
Tym razem nie zajął miejsca naprzeciwko, ale usiadł obok. Udo dotknęło uda, a między małymi palcami naszych dłoni co rusz powstawały mikroskopijne wyładowania elektryczne. Jego bliskość była cudowna. Upragniona, sensualna.
– Mam nadzieję, że nie jadłaś obiadu, bo dają tu najlepsze burgery w całym województwie. Zobacz.
Podsunął mi pod nos zalaminowaną kartę dań.
– „Sekret Szefa Kuchni”. Trzysta gramów wołowiny, mnóstwo warzyw, grillowana buła. Jest pyszny, ale i tak nie dorówna „Tajnemu Składnikowi”.
– A co w nim jest? – spytał mój żołądek, wbrew zdrowemu rozsądkowi i ogólnospołecznym kpinom, którym była poddawana otyła osoba pogryzająca snickersa w miejscu publicznym.
Ciałopozytywność dla puszystych była niedostępną bajką. Zrobiło mi się wstyd na myśl, że jednak mam ochotę na półkilogramowego bydlaka ociekającego serem i sosami, tak wielkiego, że górę ze spodem buły trzymały w kupie trzy patyczki do szaszłyków.
– Wołowina, wieprzowina, cielęcina i jakieś podroby. Wyczujesz specyficzny smak drogiego pasztetu. Skąd wiem? Bo szef kuchni, Tadek, jest moim dobrym kumplem. Właściwie to mieszkamy przez płot. To co? Skusisz się? Masz ochotę na piwo czy wolisz sok? Może szklaneczkę whisky?
– Wystarczy wo… – zaczęłam głosem nudziary z kijem w tyłku i cipką zabitą dechami, ale w porę się zatrzymałam. – Poproszę whisky. Z cienkim plastrem limonki.
– Doskonały wybór. – Uśmiechnął się.
I tym uśmiechem, tą delikatną pajęczynką zmarszczek w kącikach oczu, zaanektował mnie całą. Po prostu wziął mnie sobie bez użycia rąk i języka kręcącego młynki w czeluściach moich ust. Mistrz.
– Okazujesz mi dużo atencji – powiedziałam, kiedy kelner zebrał zamówienia i zostaliśmy sami.
– Ha! Atencja! Dawno nie słyszałem tego słowa.
– Jestem archaiczna?
– Jesteś śliczna. Uwielbiam spędzać z tobą czas. Jesteś dla mnie jak koktajl z endorfin wypreparowanych z uroczej, gapowatej pandy. Polubiłem cię. Bardzo mi się podobasz. Jesteś apetycznie krągła i skłamałbym, mówiąc, że mam dzisiaj ochotę tylko na burgera i szkocką. Chciałbym zabrać cię stąd tam, gdzie będziemy tylko my, cisza, blask ognia z kominka i słodkie, lepkie wino. Chciałbym rozebrać cię z tego za dużego swetra, zetrzeć makijaż, żebyś pokazała mi siebie stuprocentowo naturalną, wyjąć cię z bielizny jak lalkę z pudełka, a potem lizać każdy fragment twojego ciała – powiedział cicho wprost do mojego ucha.
Poczułam rozkoszne mrowienie. Dżinsy zrobiły się nagle tak przyjemnie ciasne w kroku, sutki zesztywniały, na szczęście dobrze ukryte w sztywnym staniku. Ale zdradziło mnie westchnienie; nie mogłam nad sobą zapanować. Próbowałam się od niego odsunąć, choć nie wiem po co, ale położył dłoń na mojej talii i przyciągnął mnie z powrotem. Cisza, która nagle zapanowała między nami, wcale nie była niezręczna, ale pełna erotycznego napięcia; tak potężnego, że mogło je rozładować tylko szybkie, zwierzęce bzykanko na umywalce w ciasnym kibelku.
Kelner postawił przed nami dwie szklaneczki z whisky. W mojej naprawdę pływał plasterek limonki, w obydwu niespiesznie roztapiał się lód. Przyłożyłam swoją szklankę do rozpalonych policzków, a Adam, mężczyzna bez oczekiwań, przyglądał mi się z uśmiechem, ewidentnie zadowolony z reakcji, jaką wywołał.
– Lata świetlne wstecz, kiedy byłam tylko małą pyzatą dziewuszką marzącą o Barbie w sukni księżniczki, byłam pewna, że pocałować można się po pięciu latach chodzenia ze sobą, a wyjść za mąż po dziesięciu – zaśmiałam się nagle. Upiłam łyk alkoholu.
– A uprawiać seks? – Trącił mnie lekko ramieniem.
– Najlepiej wcale, bo po co o tym mówić, skoro to niedobra kobieta była? Przecież wiadomo, że seks jest dla rozwiązłych bab, dla lafirynd, i może poprzestańmy na traktowaniu go jako obowiązku małżeńskiego raz na tydzień, do tego włożonego między rozmyślania o rachunkach do zapłacenia a tym, jakie mięso kupić na niedzielny obiad.
– Żartujesz?
– Nie. Byłam wychowana przez ojca fanatyka i matkę żarliwą katoliczkę. Jej żarliwość okazała się uwarunkowana ekonomicznie, bo jako niepracująca gospodyni domowa była totalnie uzależniona od ojca. Wydzielał jej oszczędnie, jak kurce ziarno, tak akurat, żeby utrzymać kurkę przy życiu, nie utuczyć. Ciężki temat, uwierz, taki mało randkowy.
– Masz rodzeństwo?
– Starszą siostrę. Chcieli ją do zakonu wysłać, ale dwa dni przed osiemnastymi urodzinami dała dyla, poszła w Polskę i tyle ją rodzice widzieli.
– Poważnie? Nie szukali jej?
– Zanim w ogóle zaczęli, zadzwoniła i powiedziała, że zaraz wyrobi sobie dowód i wyjeżdża na stałe do Włoch. Jak powiedziała, tak zrobiła. Dzisiaj mieszka w Rzymie, z pierwszego małżeństwa ma córkę, z drugiego bliźniaków, z trzeciego samojeda i gekona w akwarium. Jest uznaną projektantką tkanin i chyba jest szczęśliwa.
– Chyba?
– Nie kontaktujemy się za często. Wiesz, ja jednak dłużej tkwiłam w tym religijno-fanatycznym bagienku, w którym ojciec podtapiał mnie ochoczo modlitwami, karą za grzechy w postaci klęczenia na ryżu oraz pasa z ciężką sprzączką. Nigdy nie umiałyśmy się dogadać, ja i Milena. Gdybym nagle zaginęła gdzieś w akcji, nawet pies z kulawą nogą by się nie zainteresował.
– A rodzice?
– Matka umarła na serce, kiedy miałam dwadzieścia lat, a ojciec sześć lat temu. – Wzruszyłam ramionami. Nie umiałam za nimi tęsknić.
– Przykro mi.
– Niepotrzebnie. No widzisz, jednak jeszcze tylu rzeczy nie wiemy o sobie. A ty masz rodzeństwo?
– Jestem rozpieszczonym jedynakiem. Do tego z ciepłego, normalnego domu. Tata jest… był patologiem sądowym, mama nauczycielką. Dopadła ją demencja, odeszła we śnie półtora roku temu.
– Myślisz, że inni ludzie w naszym wieku poruszają na randkach takie tematy? Może coś o problemach z wypróżnieniem i zaćmie?
– I kolejkach do specjalisty, a także atawistycznym strachu przed niską emeryturą?
– Rany, nie chcę tak. Jeszcze nie teraz, jeszcze za wcześnie. – Napiłam się whisky.
– A czego chcesz, maleńka, hmm?
– Im starsza jestem, tym bardziej żałuję, że tyle razy stchórzyłam, zamiast odważnie sięgać po to, o czym tak bardzo marzyłam. Chcę cieszyć się życiem. Trywialne, co? Chcę wszystkiego najlepszego. O, dziękuję – zakończyłam, zwracając się do kelnera, który znowu pojawił się bezszelestnie i postawił na naszym stoliku tacki z hamburgerami wielkimi jak talerze.
Jedzenie pachniało niesamowicie. Ułamałam kawałek gorącej bułki, zamoczyłam go w spływającym po kotlecie gęstym, aromatycznym sosie.
– Śliwkowy barbecue. – Adam nabrał go palcem. – Robią sami na miejscu. Obłędny, co? A teraz wgryź się w mięso. Zaraz przeżyjesz prawdziwy kulinarny orgazm.
Dobrze, że kelner przyniósł sztućce, bo musiałabym mieć paszczę węża, żeby wgryźć się w „Tajny Składnik”. Odkroiłam niewielki kawałek kotleta, odsunęłam na bok pomidor, kosteczki czerwonej cebuli i fragment sałaty, bo chciałam skupić się na smaku mięsa, skoro Adam tak je zachwalał. Miał rację. Nigdy dotąd nie jadłam nic tak wybornego! Choć nie przyszłoby mi do głowy, żeby uważać się za jakąś wyrafinowaną smakoszkę, umiałam odróżnić genialne danie od bardzo dobrego. Burger był idealnie wysmażony: jednocześnie kruchy, miękki i rozkosznie przypieczony. Słodycz wołowiny mieszała się z mocnym posmakiem wieprzowiny, ale smakiem, który je idealnie scalał, była ta wytworność drogiego pasztetu z cielęcej wątróbki i gęsich podrobów.
Poczułam się rozpieszczona. Rozpieszczona i wdzięczna za zaproszenie na barkę. Adam mógł sobie być mężczyzną bez jakichkolwiek oczekiwań, ale kątem oka zauważyłam, że jednak czekał na moją reakcję. Wyglądał jak uczeń czekający na pochwałę od nauczyciela. Nie chciałam mówić z pełnymi ustami, więc tylko złączyłam w kółko kciuk z palcem wskazującym. Nagrodził mnie tym swoim rozbrajającym, cudownym uśmiechem, a jego jasne oczy uwięzły w siateczce zmarszczek.
– Mogę to w końcu powiedzieć. Jestem szczęśliwy.
Zamknęłam oczy. Nie chciałam, żeby zobaczył, jak bardzo chce mi się płakać ze wzruszenia.
•••
Nawet nie zauważyłam, kiedy słońce zrobiło się czerwone i utonęło w rzece, tuż za mostem. Dzień ustąpił zmierzchowi, zmierzch minął szybko, pożegnał się i zaprosił wieczór. Po jedzeniu Adam zamówił po jeszcze jednej whisky. Wyszliśmy na zewnętrzny pokład, trzymając się za ręce jak para dzieciaków. Piliśmy w słodkim milczeniu, oparci o barierkę i zagapieni na kilka zagubionych mew krążących nad wodą. Wiatr od rzeki ciągnął za sobą lekki zapach szlamu i zbutwiałych desek, ktoś obok palił e-papierosa o dziwacznym, chyba jagodowym aromacie, a ja i tak łowiłam z powietrza zapach mężczyzny bez oczekiwań, mając świeżo w pamięci, jak przytulił mnie na powitanie.
– Wiem, jak to brzmi, ale chciałbym cię zaprosić do siebie. Pokazałbym ci moje pieszczochy, Lolka i Tolka. Uwielbiają być miziane za uszami i choć to wielkie psiska, są łagodne jak owieczki.
– Jaka rasa?
– Mastify angielskie. I zobaczyłabyś, nad czym teraz pracuję. Nawet zacząłem budować makietę, bo to wymagający projekt, a takie dłubanie bardzo mnie odstresowuje. Mam dobrą herbatę! Już żadnego alkoholu, żebyś nie pomyślała, że chcę cię upić i wykorzystać. Proszę, chociaż na godzinę. Zapłacę za taksówkę.
– A to, co mówiłeś przy stoliku? – spytałam.
Nie odpowiedział. Zamiast tego ujął moją twarz w dłonie. Pogładził kciukami policzki, pozostałe palce wsunął we włosy na potylicy. Moje serce pompowało krew w szaleńczym tempie, kiedy usta Adama oparły się o moją górną wargę. Czułam jego oddech delikatnie pachnący whisky. Zbadał mnie koniuszkiem języka. Najpierw nieśmiało, jak dziecko liżące loda z automatu pierwszy raz w życiu, żeby chwilę później wziąć moje usta w posiadanie łapczywie, pożądliwie, gwałtownie.
– Ja też chcę wszystkiego najlepszego – szepnął, kiedy już się ode mnie oderwał. – Z tobą. Dla ciebie. W tobie. Chcę mieć cię na sobie, na języku, na dłoniach. Pragnę wszystkiego, wszędzie. Ale chcę, żeby pierwszy raz z tobą był idealny, nie na chybcika, byle spuścić z lędźwi.
– Dlaczego jesteś takim ideałem? – wymamrotałam wciąż otumaniona pocałunkiem. – I naprawdę nie masz żadnych, ale to żadnych oczekiwań?
– Żadnych. Rozczarowania są takie bolesne. Biorę życie i ludzi takimi, jacy są, po prostu. Chodź, maleńka, mieszkam niedaleko, spacer dobrze nam zrobi.
Namówił mnie.
Poszliśmy.
•••
Dom Adama, popularnego w swoich kręgach architekta, stał na ostatniej działce przy ulicy Walecznych. Był grafitowym, asymetrycznym klockiem przeciętym tu i ówdzie oknami ciągnącymi się od podłogi do sufitu i deskami na jednej ze ścian elewacji. Otaczały go świerki, zaś z tyłu, aż po horyzont naznaczony liniami wysokiego napięcia, ciągnęło się pole. Tak powiedział Adam, a ja musiałam mu uwierzyć, bo nie dało się ich zauważyć w mroku.
– Najpierw herbata, potem pracownia, na końcu psy. – Uśmiechnął się, otwierając drzwi.
– Nie słyszę ich. Nie powinny już przypadkiem szczekać na dźwięk klucza w zamku?
– Nie mów nikomu, ale wypuściłem je, żeby się wybiegały po polu. To duże zwierzęta, a podwórko, jak widzisz, nie jest zbyt obszerne. Co prawda biegają wokół domu i na spacerach też im odpinam smycz, ale dla nich to za mało. Wrócą na gwizd, nie martw się.
Pokazał mi łazienkę, umyłam więc ręce i poszłam do kuchni, kierując się odgłosem otwieranych i zamykanych szafek. Pomyślałam, że oto mam okazję obserwować wilka w jego środowisku naturalnym. Nie wiem, skąd przyszło mi do głowy to skojarzenie, może przez te lekko siwiejące włosy Adama, może przez jasne oczy o przenikliwie bystrym spojrzeniu. W kuchni wszystko było albo białe, albo chromowane, bardzo ascetyczne, chłodne. Jedynym ciepłym akcentem okazała się ścierka do naczyń; była krwiście czerwona.
– Rzadko gotuję. Tadek mi podrzuca obiady, bo ja zazwyczaj nie mam czasu. Proszę, twoja herbata.
W kubku z grubego szkła wirowały niebieskie listki barwiące wodę na intensywny fiolet, kiedy Adam wcisnął weń kilka kropli soku z cytryny. Nie spytał, czy słodzę, po prostu wlał do herbaty dosadną ilość miodu z pastą gruszkową. Nigdy nie piłam niebieskiej herbaty!
– Myślę, że ci zasmakuje. To klitoria ternateńska, ma jadalne kwiatki. Chcesz posiedzieć przy kominku? Zaraz napalę. Nie zdziw się folią na podłodze, ale w poniedziałek przychodzi ekipa, bo na suficie kwitnie grzyb, boję się, że coś jest nie tak z dachem, ale co ja będę cię zanudzał. Zapraszam. Wybacz spartańskie warunki, ale dopiero się urządzam.
Adam opowiadał, gdzie co będzie, gestykulował żywo, uśmiechał się, a ja spacerowałam po wyłożonym folią dębowym parkiecie, popijając herbatę małymi łyczkami i co rusz zadzierając głowę w górę. Salon był wysoki na niemal sześć metrów. Tam, gdzie reszta parteru była oddzielona od piętra sufitem, było pusto. Wzdłuż jednej ściany ciągnęła się galeria ozdobiona prostą, czarną poręczą, która zawijała się pod kątem i spływała w dół po metalowych schodach przylepionych do równoległej ściany. Na górze, za jednymi z szerokich drzwi, znajdowała się sypialnia z łazienką, drugie drzwi zamykały wejście do pracowni. Adam powiedział, że z galerii pięknie widać zachody słońca, które chowało się równo między dwoma słupami energetycznymi. Spytał, czy chciałabym kiedyś obejrzeć taki zachód. Skinęłam głową. Nie chciałam się odzywać, bo czułam, że za chwilę odbije mi się potężnie jeszcze nie przetrawionym burgerem, a wtedy umarłabym ze wstydu.
– Dobrze się czujesz? Strasznie zbladłaś. Chodź, usiądź. – Czułym gestem objął mnie w talii i poprowadził w kierunku kanapy w piaskowym kolorze. Wyglądała na nieużywaną i bardzo drogą, na szczęście też była przykryta folią.
– Chyba jednak przejadłam się trochę. Pół kilo mięsa w wielkiej bule i pół kilo warzyw do tego, to ciut za dużo. Będę to spalać przez wieczność i dzień dłużej.
– Oprzyj się wygodnie, zamknij na chwilę oczy. Przyniosę ci coś na wątrobę, chcesz?
Moja ciężka głowa opadła na oparcie. Setki, tysiące szarych płatków wirowało mi przed oczami, więc ścisnęłam powieki, żeby odciąć się od zawrotów głowy. Kubek z niebieskimi kwiatkami na dnie wypadł mi z dłoni, zakręcił bączka i runął ze szklistym hukiem.
•••
Czyjeś ciepłe dłonie odgarnęły mi włosy ze spoconego czoła. Było mi niewygodnie jak nigdy, ciało bolało, jakby ktoś mnie skopał, i nie mogłam zaczerpnąć oddechu, a skurczone płuca dopominały się o swoją dawkę powietrza.
– Spokojnie. Zaraz poczujesz ulgę. Spokojnie.
Głos Adama docierał do mnie z daleka. Wydawał się stłumiony, zniekształcony przez dystans i kłęby waty, którymi chyba zakrył sobie twarz. Albo to mnie tak szumiało w uszach. Chciałam poprosić o szklankę wody, ale okazało się, że nie mogę się odezwać, a suchy, opuchnięty język miałam przyklejony do podniebienia. Otworzyłam z trudem oczy. Sufit wydawał się być jeszcze wyżej niż te kilka albo kilkanaście minut temu, kiedy spoglądałam na niego ostatnio. Nie leżałam już na kanapie, ale na podłodze, na folii tuż obok kominka. Mrowiły mnie palce stóp.
– Powiedz mi… a nie, jeszcze nie możesz mówić, dlaczego kobiety są tak głupio zdesperowane? Co się stało z waszym instynktem samozachowawczym? Wystarczy poudawać dżentelmena, zapłacić za kawę raz czy drugi, podać ramię, żeby się gwiazda nie potknęła, odbębnić kilka randek, trzymając kutasa ciasno w spodniach, żebyście były pewne, że trafiłyście na księcia z bajki. No debilki. Co jest z wami, kobietami, nie tak? Skąd to niskie poczucie własnej wartości? Bo masz te dziesięć czy piętnaście kilo za dużo i myślisz, że co? Że chłop to na twój widok splunie albo się porzyga? Dlaczego byłaś mi tak psio wdzięczna tylko za to, że cię chciałem, co? Dlaczego zgodziłaś się przyjść ze mną do domu, nic o mnie nie wiedząc? Dlaczego byłaś taka ufna? Taka naiwna? Wygooglowałaś mnie chociaż? Upewniłaś się, że naprawdę istnieje Adam Rakoczy, architekt? Czy jakikolwiek link połączył moje nazwisko z jakimkolwiek projektem albo periodykiem branżowym? Szukałaś mnie na Facebooku, żeby upewnić się, że ja to ja, że jestem wolny, nie wklejam zdjęć z cizią u boku? Zrobiłaś jakiekolwiek rozeznanie? Tak dużo pytań i ani jednej odpowiedzi. Głupia ty.
Adam pochylił się nade mną. Jego ładnej twarzy nie zdobił już żaden uśmiech. Chciałam ruszyć dłonią, łydką, skurczyć przeponę, zrobić cokolwiek! Krzyknąć! Zapytać, o czym on, do cholery, mówi. Wydawało mi się, że poczułam strużkę moczu spływającą po lewym udzie, ale nie, nie czułam nic. Poza mrowieniem palców. I nie mogłam mówić.
– Trochę procha na spanie, trochę środka zwiotczającego – wytłumaczył.
Może zobaczył panikę w moich oczach, a może po prostu chciał, żebym wiedziała. Usiadł przy mnie po turecku.
– Co cię tak roztopiło, maleńka? Kiedy powiedziałem, że nie mam oczekiwań, co? Każda się na to łapie. Każda! Wy to jednak macie nasrane we łbach aż miło. Coś wykoncypowała? Że skoro nie mam w stosunku do ciebie żadnych oczekiwań, to zaakceptuję cię taką, jaka jesteś, i otoczę należną opieką, bo przecież taki facet bez oczekiwań na pewno dużo w życiu przeszedł, wie, czym jest ból straty, zna gorycz porażki, może ma za sobą bolesny rozwód. Może miał oczekiwania i dlatego całe jego dotychczasowe życie było tylko pasmem rozczarowań, niczym więcej. Więc przestał i tak, kurwa, alleluja stał się cud! – Ryknął śmiechem.
– Mmmhh… – Westchnienie cichsze od trzepotu skrzydełek motyla wyleciało z moich ust.
Nie mogłam ruszyć głową, ale usłyszałam kroki. Ciche, lekko skrzypiące podeszwy. Może ktoś nosił trampki, może mokasyny. Szurały po folii, szur, szur.
– Jest idealna.
Głos, wyższy, choć ze specyficzną chrypką, wybrzmiał z miejsca, w którym leżały moje stopy.
– Przecież mówiłem – odparł naburmuszony Adam, po czym nachylił się tak, żeby popatrzeć mi w oczy. – To Tadek, szef kuchni. Pamiętasz Tadka z barki? Zrobił dla nas te wypasione burgery. A teraz, kochanie, przedstawię ci pieski. Tolek i Lolek lubią się bawić.
Musiał wstać, bo folia znowu zaszeleściła.
– Czy ona w ogóle wie, co jadła? – spytał Tadek.
– Zapomniałem powiedzieć. Jak jej było? A na imię miaaałaaa właśnieee Beeaaataaa – zaśpiewał Adam, a echo jego głosu odbiło się od ścian jak w studni.
Chyba zaczęłam płakać.
– I też jej było tak apetycznie dużo. Może nawet więcej od ciebie. Dupę miała większą. Szynka z Beatki. Mmmm, palce lizać!
Zamknęłam oczy. Wiedziałam, że jutra już dla mnie nie będzie. Że nigdy nie wypiję kawy, patrząc, jak szarość ustępuje miejsca pastelowemu różowi, a świat budzi się do życia. Że nigdy nie utkam kilimu, nie przeczytam już żadnej książki. Wszystko, czym byłam i czym mogłam się stać, miało skończyć się tutaj, na zimnej, twardej podłodze wyłożonej folią. Wpadłam w pułapkę mężczyzny bez oczekiwań.
A potem otworzyłam oczy.
Zupełnie niepotrzebnie.
To, co zobaczyłam, powinno odebrać mi rozum. Niestety byłam w pełni świadoma, mimo zwiotczenia ciała. Nachylili się nade mną jednocześnie; jeden z lewej, drugi z prawej strony. Gdybym mogła, zaczęłabym wrzeszczeć i krzyczałabym tak długo, dopóki struny głosowe nie eksplodowałyby mi w gardle. Byli kompletnie nadzy, jedynie twarze skryli za lateksowymi maskami.
– Jestem Lolek – zaśmiał się Adam, wskazując na siebie teatralnym gestem. Jego głos brzmiał głucho, wytłumiony przez maskę. – A to Tolek. Życz nam smacznego.
Każdy z nich zamontował na zębach metalowe szczęki, których kąciki umocowane były na solidnych skórzanych pasach zapinanych na potylicy. W przytłumionym świetle sączącym się gdzieś od podłogi zauważyłam mnóstwo wielkich, spiłowanych w szpice, metalowych kłów.
Rzucili się na mnie.
Nie czułam bólu.
Nawet nie byłam rozczarowana.
Jakże bym mogła, skoro nawet ja nie miałam już żadnych oczekiwań?
Bardzo dobry rocznik ’85,
polecany do tworzenia poezji oraz prozy.
Ma na swoim koncie kilkukrotne
wyświetlenie wiersza na ścianie kamienicy
na ulicy Brackiej w Krakowie.
Jej opowiadania pojawiły się
w kilku antologiach:
Rubieże rzeczywistości(tom 1, 2 i 3)
oraz Nie otwieraj na stronie σ.
Wydała dwa tomiki wierszy:
Wszystko już było i Płynę przez noc.
Autorka powieści
Przezwykłe przygody nieboszczki Marysi
oraz Gdzie diabeł nie może.
W czasie wolnym
poszukuje elfów i trolli na Islandii
oraz eksperymentuje w kuchni.
Własna firma to nie jakieś tam leniwe pierdzenie w stołek i zbijanie bąków. To ciężka praca i często zarwane noce. Litry wypitej kawy, kłótnie z kontrahentami i wieczne planowanie, to elementy dnia codziennego. Mateusz i jego wspólnik nieraz się zastanawiali, czy ciepła posadka na etacie nie byłaby lepsza. Bezduszny ZUS, migający się od zapłaty klienci i pijani robotnicy – bez ustanku zajmowali myśli przedsiębiorców. Bardzo często miał ochotę rzucić wszystko w cholerę.
– Kochanie, weź głęboki oddech – mówiła mu wtedy Renata, głaszcząc go po utrudzonej myślami głowie. – Jesteś panem własnego życia. Idzie ci rewelacyjnie i nie rezygnuj z tego.
– Może i masz rację. Jestem po prostu w gorącej wodzie kąpany. Babcia mi tak zawsze powtarzała.
– Wiem. Słyszałam to już tysiące razy.
– Co ja bym bez ciebie zrobił, kochanie?
Objął kobietę wpół i pocałował w nos. Wtulił twarz w gęste włosy i wciągnął w nozdrza upajający zapach. Nie wyobrażał sobie bez niej życia. To dzięki niej miał siłę walczyć ze wszystkimi przeciwnościami losu. Nie ukrywał, że Tobiasz, najlepszy przyjaciel, z którym prowadził firmę, również wspierał go w gorszych chwilach.
– Kocham cię, wiesz?
– Wiem, ale nie na tyle, by się ze mną ożenić. – Zrobiła smutną minę.
– Przecież sama nie chciałaś brać ślubu. Nie rozumiem cię.
– No, bo nie chcę. To będzie wyglądało, jakby to był tylko mój pomysł.
– No to chcesz czy nie? – Czasami nie mógł za nią nadążyć.
– Nie chcę. – Obruszyła się i wyszła z pokoju.
Uśmiechnął się pod nosem. Wiedział, że teraz jego ukochana przez kilka godzin będzie marudzić. Jednak nie umiała długo się gniewać, a on uwielbiał się z nią drażnić. Zwłaszcza że bardzo podobał mu się sposób zażegnywania konfliktów. Renata była tak zmysłowa, że myślał o niej jak o chodzącym ideale. Spojrzał na zegarek. Za godzinę ma przetarg. Musi zebrać myśli i skompletować dokumenty.
Powoli spakował potrzebne rzeczy. Pocałował naburmuszoną narzeczoną w czubek głowy i wyszedł z mieszkania. Ładna pogoda zachęcała do spacerów. Uznał więc, że miejsce spotkania jest na tyle blisko, iż przejdzie się pieszo. Dobrze mu zrobi ruch na świeżym powietrzu. Niezły nastrój utrzymywał się nawet, gdy pogoda po nudnym zebraniu z klientem zadrwiła z jego planów spacerowych. Na ołowianym niebie, wśród grubych chmur zaczynała szaleć burza. Wiatr szarpał parasolami w ogródku przed restauracją. Ciężkie krople deszczu uderzały coraz częściej. Rozejrzał się i uznając, że nie rozpogodzi się przez dłuższy czas, wyjął telefon i wybrał potrzebny kontakt.
– Hej, skarbie. Słuchaj, może podjechałabyś po mnie? Nie zdążę przed deszczem.
– Nie wziąłeś samochodu? – Usłyszał głos pełen nagany.
– No nie. Przyjedziesz?
– Jest piątek, jestem u Kaśki.
– No tak... Paznokcie.
– Weź taksówkę.
– Wrócę pieszo.
– Jak chcesz.
Spojrzał na telefon i wzruszył ramionami. Kobiety są dziwne. Trudno. Przebiegnie szybciutko przez rynek i będzie w domu. Pięć minut drogi, nie opłaca się nawet czekać na taksówkę. Rozejrzał się, wziął głęboki wdech i wyskoczył na zewnątrz. W dzieciństwie uwielbiał biegać boso po podwórku, gdy lało jak z cebra. Dziś cieszyłby się jak smarkacz, gdyby nie te nieszczęsne wyładowania. Niby nie bał się burzy, jednak każde uderzenie pioruna powodowało bliżej nieokreślony lęk.
Nie zatrzymując się na przejściu dla pieszych, przebiegł na drugą stronę ulicy. Zdenerwowany kierowca samochodu, który zmuszony był zahamować, zatrąbił kilka razy. Miasto. Wbiegł na plac rynkowy. Teoretycznie powinien obiec go dookoła, ale chciał być już w domu. Nagle, gdzieś naprawdę niedaleko, uderzył piorun. Mateusz podskoczył wystraszony i przyśpieszył.
– Gdzieś blisko. – Dźwięk własnego głosu uspokoił go. Przynajmniej odrobinę.
Dobrze, że drzwi na klatkę schodową były otwarte. Nie musiał szukać kluczy w tę pogodę. Brrr… Wzdrygnął się. I po co taksówka? Przybiegł przed deszczem. Nawet nie miał zadyszki. Dobry jest. Może zacząłby biegać w maratonach? To ostatnio jest trendy. W tym momencie do budynku weszła Renata. Powoli złożyła parasol, otrząsnęła go z nadmiaru wody i nie patrząc na narzeczonego, skierowała się do mieszkania. Zdziwiony mężczyzna stwierdził, że tym razem pogniewała się nie na żarty. Nawet na niego nie patrzy. Przebłaga ją, na pewno przebłaga – pierścionkiem, który kupił już jakiś czas temu. Nie miał tylko okazji, a może odwagi, by wyznać jej na kolanach, że jest jego jedyną miłością i chce spędzić z nią resztę życia. Nadrobi i to.
Zamknęła za nimi drzwi, zrzuciła mokre buty, parasol rozstawiła w łazience. Mateusz spojrzał na swoje ubranie. Był suchy. Wzruszył ramionami. Przyglądał się swojej ukochanej, gdy ta krzątała się po kuchni. O jej ciągłym zdenerwowaniu świadczył fakt, że zaparzyła tylko jedną herbatę. Gdy napar nabierał mocy, wyjęła telefon. Wyglądała, jakby czekała na jakąś wiadomość. Przygryzła wargę, typowy sygnał stresu. Wyjrzała przez okno. Lało. Burza miała się w najlepsze.
Usiadł w fotelu. Poczeka. Wiedział, że Renata nie włączy żadnej elektroniki, póki pogoda się nie uspokoi. Na razie siedziała w kuchni na parapecie. Jak opętana gapiła się w okno. Jakby na coś czekała. Znów sięgnęła po telefon, odblokowała go i odłożyła. W ciągu pięciu minut sytuacja powtórzyła się z dziesięć razy. Naprawdę nie wiedział, co o tym myśleć. Kiedy zaczęła myć filiżankę uznał, że nie wytrzyma dłużej.
– Kochanie…
Nawet na niego nie spojrzała. Przecież nie narozrabiał za bardzo. Nie zasłużył na takie traktowanie. Podszedł bliżej. Chciał ją przytulić. Kiedy miał objąć szczupłą talię, poczuł jak jego ramiona prześlizgują się przez ciało kobiety. Odskoczył przerażony. Gdy ponownie zajmowała swoje miejsce obok doniczki z kwiatkiem, on stał jak zamurowany, patrząc na swoje dłonie.
– Co do cholery? – zapytał na głos.
Zanim zdążył się zastanowić nad sytuacją, usłyszał dzwonek telefonu. Renata zerwała się z parapetu.
– Tak, słucham! – krzyknęła w słuchawkę. – Przy telefonie…
Jej oczy stawały się coraz większe. Przerażone. Widział ją w takim stanie tylko raz. Po śmierci ojca. Wtedy, tak samo jak dziś, zacisnęła pięści, a podbródek wysunęła do przodu.
– Zaraz przyjadę. – Zacisnęła powieki. – Proszę tylko powiedzieć, czy przeżyje.
Słuchając głosu w telefonie, chwyciła sweter, torebkę i zaczęła rozglądać się za kluczami, które zawsze odkładała w dziwne miejsca. Widział, że tym razem leżą na parapecie w kuchni, jednak nie miał jak jej tego powiedzieć. Miał pewność, że rozmowa dotyczyła jego. Musi wyjaśnić sytuację. Sprawdzić, co się właściwie stało. Przecież nie może tak do końca świata odstawiać szopki na miarę Uwierz w ducha.
– Są!
Okrzyk pełen radości przywołał go do porządku. Musi się pilnować, bo inaczej pojedzie bez niego. Gdziekolwiek miała jechać.
Nie lubił szpitali. Zawsze powodowały ból brzucha. Na pewno nie był jedyny. Szedł za prawie biegnącą korytarzem Renatą. Dopadła dyżurki pielęgniarek, jakby od tego zależało jej życie. Zadyszana potrzebowała chwili, aby złapać oddech. Pielęgniarka siedząca przy biurku spojrzała na nią ze zrozumieniem.
– Dzień dobry – wysapała w końcu. – Dzwoniliście do mnie. Podobno leży u was Mateusz Milański.
– Dzień dobry. No cóż… – Pielęgniarka wstała powoli. – Piątek trzynastego nie był łaskawy dla pani męża.
– Narzeczonego.
– Tak… W każdym razie uderzenie pioruna nie spowodowało wielkich obrażeń. Poparzenia wyleczymy, ale problemem jest fakt, że pacjent nie odzyskał przytomności.
– Jaki piorun? – Mateusz starał się zwrócić na siebie uwagę; niestety żadna z kobiet nie zareagowała. – Przecież ja tu jestem!
– Proszę, to ta sala. Pan doktor przyjdzie na obchód.
– Dziękuję – wyszeptała Renata.
Tkwiła w wejściu, jakby bała się ruszyć naprzód. Wykorzystując jej stan, Mateusz stanął przed nią.
– Kochanie. Przecież ja tu jestem. Musisz mi jakoś pomóc. Proszę.
Kobieta, nie słysząc go, zrobiła kilka kroków. Przeszła przez niego, kierując się do łóżka stojącego przy oknie. Aparatura podłączona do leżącego wydawała z siebie ciche popiskiwania. Duch mężczyzny stał, czuł się całkowicie bezsilny. Spojrzał na siebie. W sumie nie wyglądał tak źle. Poparzona klatka piersiowa owinięta była opatrunkami. Masa rurek i rureczek doprowadzała i odprowadzała jakieś płyny. Był przerażony. Jaki piorun? Przecież udało mu się przybiec do domu. Przed klatką...
– Zaraz… Wróciłaś z paznokci… Spotkaliśmy się na dole. Nie mogłem biec ze spotkania półtorej godziny. Boże… Piorun na rynku. Uderzył mnie piorun na rynku!
Chwycił się za głowę. Patrzył, jak ukochana głaszcze go po twarzy. Popiskiwania maszyn nie zmieniły częstotliwości, jakby w ogóle nie czuł, że coś się dzieje. Nie zniesie tego. Nie da rady. Patrzył na siebie samego z rosnącym przerażeniem. Wybiegł ze szpitala. Nie mógł zrozumieć sytuacji. Przerastała go. Nie miał nawet kogo spytać, co tak naprawdę się dzieje. Pierwszy raz w życiu był sam. Całkiem sam.
Ponad tydzień chodził za Renatą jak cień. Nocami patrzył na nią, zastanawiając się, jak wrócić do swojego ciała. Do życia. Nic nie przychodziło mu do głowy. Żadnych sensownych pomysłów. Krążyli razem pomiędzy mieszkaniem a szpitalem. Renata wzięła dwa tygodnie zaległego urlopu, zresztą i tak nie nadawałaby się do pracy z ludźmi. W nocy męczyły ją koszmary, jęczała przez sen, wiercąc się w wielkim łóżku. Cienie pod oczami podkreślały jej słabą kondycję psychiczną. Pierwszy raz nie mógł zareagować, gdy zamiast zjeść porządny posiłek, przegryzała coś na szybko. Czuł się okropnie. Patrzył na nią z rosnącą troską.
Poniedziałek nie przyniósł ani pomysłu na rozwiązanie problemu, ani poprawy jego fizycznego zdrowia. Powoli zaczął tracić nadzieję. Zostanie w tym stanie już na zawsze.
Nagłe pukanie do drzwi mieszkania zabrzmiało groźnie. W progu stał Tobiasz.
– Cześć. Jak się trzymasz? – zwrócił się do Renaty. Wyglądał na naprawdę zmartwionego.
– Jakoś. Choć nie będę kłamać, jest mi trudno.
– W interesach też nie lepiej. Mati ma łeb do tego, co robimy, bez niego za moment zacznie się robić nieciekawie. – Zamknął za sobą drzwi. – Co mówią lekarze?
– Jego szanse maleją z dnia na dzień. Jeśli nie obudzi się w tym tygodniu, to możliwe, że nie obudzi się nigdy…
Pierwszy raz, odkąd Mateusz znalazł się w tej sytuacji, Renata płakała. Jej szloch rozrywał mu serce. Tobiasz w pierwszej chwili stał jak zamurowany. Wyglądał, jakby nie wiedział, jak się zachować, lecz po dłuższej chwili podszedł do płaczącej i przytulił ją delikatnie. Pogłaskał ją po plecach i pocałował w czubek głowy. Wtuliła się w jego ramiona, jak gdyby to były właściwe ramiona.
– Będzie dobrze. Obudzi się.
Przyglądający się temu Mateusz nie wytrzymał. Wściekłość zasłoniła mu cały świat. Wiedział, że przyjacielowi podoba się jego ukochana. Nie spodziewał się natomiast, że będzie na tyle bezczelny, aby wykorzystać zaistniałą sytuację. Był tak wściekły, że pobiegł do szpitala. Stał więc nad własnym ciałem i krzyczał. To jedyne, co mógł robić. Może usłyszy choć jedno zdanie. Może się obudzi. W końcu jednak zrezygnował. Nie może tak drzeć się do siebie bez końca. Przeszedł się po szpitalnych salach i zniechęcony wrócił do domu. Na szczęście po gościu nie było już śladu. Przyjrzał się zmizerniałej kobiecie, którą miał przed sobą.
– Nie daj się tylko omamić temu przystojniakowi. Błagam cię.
•••
Nie obudził się nawet w ciągu następnego tygodnia. W poniedziałek Renata miała wracać do pracy. Nadzieja umierała powoli. Z każdą godziną było jej coraz mniej. W sobotę w salonie zasiadła rozgadana przyjaciółka Renaty, która przywiozła kartony. Mateusz przyglądał się z zaciekawieniem. Interesowało go, cóż ciekawego wymyśliła jego druga połowa. Patrzył najpierw z zainteresowaniem, a później z przerażeniem, jak pakuje jego rzeczy w tekturowe pudła, by w końcu zrozumieć.
– W sumie to nie wiem, po co to robisz. – Agata łyknęła wina i spojrzała wyczekująco na Renatę.
– Nie ma szans na jego wybudzenie, a te buble zbierają tylko kurz.
– Wyrzucisz to wszystko?
– Po co mi to? Miały wartość dla niego.
– Przecież… Może się jeszcze obudzi? – wyszeptała cicho Agata.
W odpowiedzi otrzymała tylko lekkie wzruszenie ramionami. Pakowanie trwało nadal.
– Zresztą jego stan jest stabilny. Nie będą go trzymać w szpitalu. Nawet jeśli się obudzi… – urwała. – Lekarze mówią, że nie ma szans na normalne funkcjonowanie. Nie będzie z nim kontaktu.
– Co planujesz?
– Myślałam o tym, siedząc przy nim. Oddam go do jakiegoś ZOL-u. Jestem młoda i nie dam się przywiązać do warzywa. Zresztą nie mogę być sama. Tobiasz zaprosił mnie na kolację. Może coś z tego wyjdzie.
– Skarbie? – powiedział mężczyzna z wyrzutem, podchodząc bliżej ukochanej. Po tym, co usłyszał, miał ochotę płakać. Nie poznawał jej. To nie miłość jego życia. To ktoś zupełnie inny. Obcy.
– Przecież to twój narzeczony… – Przyjaciółka cicho zaopiniowała.
– Nigdy mi się nie oświadczył. – Renata wzięła do ręki ciężką ramkę ze zdjęciem.
– Nie. Błagam cię. Nie wyrzucaj tego… To jedyna pamiątka po dziadkach. Wiesz o tym. – Miał łzy w oczach, lecz nikt tego nie widział. – Do jasnej cholery, nie wyrzucaj tego!
– Co to? – zagadnęła Agata. Wino z jej kieliszka zniknęło.
– Stare zdjęcie dziadków Mateusza. Ponoć jedyne, bo reszta spłonęła, razem z domem jego rodziców.
– Wyrzucasz?
– Po co mi to? Śmieć jak wszystko inne.
Mateusz zacisnął pięści. Jak bardzo nie znał kobiety, która żyła u jego boku. Chciał z nią spędzić resztę życia, a okazało się, że był dla niej tylko śmieciem. Stał tak, płacząc. Jednak gdy zdjęcie wylądowało w kartonie z trzaskiem pękającego szkła, coś złamało się też w nim.
– Kurwa mać! – krzyknął wściekle.
Zerwał się, chcąc potrząsnąć Renatą, ale jego dłonie prześlizgnęły się przez jej ciało. Upadł na twarz. Przez chwilę leżał bez ruchu. Opanowało go dziwne uczucie niemożności. Otworzył oczy. Światło raziło tak bardzo, że musiał zamknąć je z powrotem. Z oddali dochodziło ciche regularne popiskiwanie. Próbował podnieść rękę, lecz była tak ciężka, że musiał ją opuścić zrezygnowany. Nie wiadomo, skąd pojawili się ludzie. Świecili mu czymś po oczach, zadawali jakieś pytania, kazali ściskać dłonie i ruszać palcami. Był zmęczony, gdy usiadł obok niego lekarz.
– Robi pan piorunujące wrażenie – zaśmiał się wesoło. Żart mu się udał. – Jeśli będzie pan współpracował, to postawimy pana na nogi raz-dwa. Za pół godziny będzie tu pańska żona. Na razie proszę odpoczywać.
Ma czas. Pokaże tej wiedźmie, gdzie jej miejsce. Najpierw musi iść spać. Ciężkie powieki opadły, zapadł w sen. Od teraz wiedział, że nie musi się obawiać. Obudzi się.
Leżąc tak w szpitalnym łóżku, doszedł do wniosku, że nie mógł opuścić swojego ciała. Cała ta farsa musiała mu się przyśnić. To był bardzo nieprzyjemny i mocno realistyczny sen. Renata przecież wspierała go cały czas podczas pobytu w szpitalu, a Tobiasz zaofiarował się z pomocą w powrocie do domu. Kiedy więc lekarze zorientowali się, że pacjent jest w stanie samodzielnie dojść do łazienki, szczęśliwcowi wręczono wypis z masą skierowań. Cała trójka postanowiła uczcić małe święto sernikiem, który przywiózł Tobiasz.
– Mama upiekła, gdy tylko dowiedziała się, że wychodzisz.
– No dobra, pakujemy się. Na miejscu zaparzę nam kawę i pocieszymy się z dala od tego okropnego miejsca. – Renata uśmiechnęła się promiennie.
Kiedy tylko znaleźli się na miejscu, Mateusz nie mógł oprzeć się ochocie zerknięcia na półkę, na której stał obiekt jego zmartwień. Zdjęcie stało tam, gdzie zawsze. Chociaż, gdy zdał sobie sprawę z jednego drobiazgu, który się nie zgadzał, stanął jak słup soli. Ramka była zupełnie nowa. Wściekłość przesłoniła mu cały świat, a dłonie zacisnęły się w pięści. Jedna z nich bezwiednie, z impetem uderzyła przyjaciela w szczękę. Przejmujący ból orzeźwił Mateusza na tyle, by stwierdzić, że być może zareagował zbyt pochopnie. Jednak było już za późno. Renata klęczała przy leżącym, pomagając mu wstać.
– Oszalałeś? – Tobiasz rozmasowywał brodę.
– Wynoś się z mojego domu. – Emocje wciąż przesłaniały jasność rozumowania Mateusza.
Kobieta wstała. Nie poznawała człowieka, którego miała przed sobą. Jej oczy robiły się coraz większe. Mateusz uspokoił się i spojrzał na przerażoną kobietę. Pomyślał, że powinien jakoś sprawdzić, czy mu się to wszystko przyśniło. Nie może całe życie lawirować pomiędzy domysłami. Raz kozie śmierć, najwyżej się ośmieszy. Spojrzał na zdjęcie.
– Poważnie chciałaś mnie oddać do jakiegoś ZOL-u?
Widział, jak Renata nagle pobladła, szczęka zaczęła jej drżeć, jakby zaraz miała się rozpłakać. Nic nie musiała mówić. Już wiedział. Opadł na kanapę, nie miał na nic siły.
– Agata ci powiedziała? – zapytała, klękając przy nim.
– Zjadłbym sernika. – Nie miał ochoty na jakiekolwiek dyskusje.
Atmosfera w ciągu następnego tygodnia nie napawała optymizmem. Nikt nie poruszał tematu, jakby Mateusz faktycznie zbzikował i wszyscy musieli chodzić na palcach, żeby wrócił do zdrowia. Było mu wszystko jedno. Nawet Renata wydawała się bardziej milcząca i zamyślona niż zwykle. Zdawał sobie sprawę, że to kwestia czasu. W końcu coś wybuchnie. Tymczasem skupił się na pracy. Inaczej chyba by zwariował. Nie zdziwił się nawet, gdy któregoś piątku do drzwi zapukało dwóch policjantów. Postanowił tego dnia skończyć wcześniej, jakby wyczuwał, że będzie miał gości. Rzadko odwiedzali go policjanci na służbie, dlatego czuł się zestresowany. Zazwyczaj wręczali mu mandaty, więc nic dziwnego.
– Czy zna pan może Agatę Tucką?
– Znam, to przyjaciółka mojej narzeczonej. Czy coś się jej stało?
Posterunkowi spojrzeli na siebie wymownie.
– Czy pańską narzeczoną jest Renata Onacka?
– Tak, czy coś się stało?
– Niestety, pańska narzeczona, jadąc pod prąd ulicą Dworcową, potrąciła panią Tucką, a następnie wpadła w poślizg i zderzyła się z samochodem dostawczym.
– O Boże… – Zasłonił usta rękami. W sumie niezbyt przejął się sytuacją. Fakt, szkoda mu było Agaty, chociaż Renata sobie zasłużyła. Nie mógł tylko pokazać obojętności siedzącym przed nim policjantom. – Co z nimi?
– Pani Tucka jest aktualnie operowana, jej stan jest stabilny, natomiast… – Młodszy z gości urwał, spojrzał na starszego kolegę i chrząknął głośno. – Natomiast pańska narzeczona nie żyje. Przykro mi.
Siedział tak zdziwiony do reszty. Może nie tym, że coś się stało kobiecie, która kiedyś była dla niego tak ważna. Zaskoczyło go to, że nie czuł nic. Żadnego poczucia straty, żalu czy nawet radości, że ma za swoje, żmija jedna. Milczał dłuższą chwilę, nie wiedząc, co powinien powiedzieć czy zrobić; skubał róg poduszki. W końcu jeden z policjantów podał mu kartkę.
– Tu proszę zgłosić się po ciało, tam podadzą panu więcej szczegółów, a tu – podał następną karteczkę – ma pan adres psychologa, gdyby chciał pan skorzystać. W zaistniałej sytuacji polecałbym.
Gdy pożegnał mundurowych, westchnął głęboko. Oparł się o drzwi i rozejrzał po przedpokoju.
– Jeżeli tu jesteś, to wiedz, że sobie zasłużyłaś.
Poznaniak napływowy, rocznik ’77.
Podróżnik z zawodu, pisarz z przypadku.
Ma sentyment do gór, plaż, wędrówek
i historii – tych prawdziwych
i tych najbardziej fantastycznych.
Wyróżniony za opowiadanie Mirabelki
w konkursie Fantazji Zielonogórskich (2022)
oraz za opowiadanie Żadna sprawa – nagrodą
Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu
w konkursie na najlepsze
opowiadanie kryminalne (2023).
Inne wydane utwory pojawiły się w zbiorach
opowiadań: Rubieże Rzeczywistości. Antologia.
Tom 4 (2023), Mikołowski Kalejdoskop (2022)
oraz w NieOCZYwistej antologii (2022)
wydanej przez grupę literacką NiepOCZYtalni.
Pisze kilka powieści naraz,
bijąc się z myślami, którą skończyć najpierw.