Niesamowite przypadki. Tajemnice Gór Ryfejskich - Joanna Krajewska - ebook

Niesamowite przypadki. Tajemnice Gór Ryfejskich ebook

Joanna Krajewska

3,4

Opis

Wszystkie drogi prowadzą na Dolny Śląsk…

Profesor Teufel, leciwy i nieco eks-centryczny wykładowca Uniwersytetu Gdańskiego zafascynowany baśniami i legendami, znika w tajemniczych okolicznościach. W tym samym czasie z Karkonoskiego Muzeum zostaje skradziony kostur Ducha Gór – bezcenny zabytek znaleziony podczas prac budowlanych na terenie przyszłego pensjonatu. Gdy już mało kto wierzy w odnalezienie profesora żywego, do Świeradowa-Zdroju przyjeżdża jego studentka i niedoszła doktorantka, Klara Konarska. Zdolna, ale nieco zakompleksiona dziewczyna zmagająca się z wiecznym pechem, zostaje poproszona o dokończenie książki, nad którą pracował Teufel. Pisanie Bestiariusza szybko schodzi jednak na dalszy plan. Dziewczyna podejrzewa, że profesor może mieć coś wspólnego z zaginięciem kostura. Jedyne poszlaki to niedokończone SMS-y i tajemnicze sny. Niespo-dziewanie z pomocą przychodzi jej syn zaginionego, Oskar Teufel. Bohaterowie próbują odnaleźć profesora na własną rękę. Mają jednak coraz mniej czasu. Gdy w miasteczku giną kolejne osoby, tylko nieznajomy w garniturze, przedstawiający się jako Damian Bugaj, wydaje się rozbawiony całym zamieszaniem. I pojawia się zawsze w centrum niepokojących wydarzeń…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 555

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (11 ocen)
1
4
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Joanna Krajewska

NIESAMOWITE PRZYPADKI

Tajemnice Gór Ryfejskich

Świeradów-Zdrój 2020

Projekt okładki: Monika Słupek AD REM

Korekta: Klaudia Raflik – KlarEdyt

Współpraca: Maciej Krajewski

Recenzja: Elżbieta Tomporowska

© by Joanna Krajewska, 2020

ISBN 978-83-66458-66-6

Kontakt e-mail: [email protected]

Skład i druk:

Wydawnictwo AD REM Jelenia Góra

www.adrem.jgora.pl

tel. 75 75 222 15

Spis treści

• PROLOG •PECH TAK CHCIAŁ

• ROZDZIAŁ I •NIE MA LEKKO

• ROZDZIAŁ II •TYMCZASEM NA POBOCZU

• ROZDZIAŁ III •ŻYCIE JEST SNEM

• ROZDZIAŁ IV •OKO W OKO Z WILKIEM

• ROZDZIAŁ V •TRZEBA SIĘ SZANOWAĆ

• ROZDZIAŁ VI •Z PAMIĘTNIKA PROWINCJONALNEGO NAUCZYCIELA:EPIZOD PIERWSZY

• ROZDZIAŁ VII •KOLEJ NA POCIĄG

• ROZDZIAŁ VIII •MIASTECZKO ŚWIERADÓW-ZDRÓJ

• ROZDZIAŁ IX •TRZEBA SOBIE POMAGAĆ

• ROZDZIAŁ X •DZIEŁA PRZYPADKU

• ROZDZIAŁ XI • WSZYSCY POPEŁNIAMY BŁĘDY

• ROZDZIAŁ XII •JEDNAK SĄ TAKIE RZECZY NA NIEBIE I ZIEMI

• ROZDZIAŁ XIII •TEGO NIE MA W NOWEJ HUCIE

• ROZDZIAŁ XIV •OCZYMA DUSZY

• ROZDZIAŁ XV •IGRASZKI Z OGNIEM

• ROZDZIAŁ XVI •CZYJA PRZYJAŹŃ SIĘ OPŁACA?

• ROZDZIAŁ XVII •INTRYGANCI

• ROZDZIAŁ XVIII •Z PAMIĘTNIKA PROWINCJONALNEGO NAUCZYCIELA:EPIZOD DRUGI

• ROZDZIAŁ XIX •NIEDOKOŃCZONE SPRAWY

• ROZDZIAŁ XX •DIABEŁ TKWI W SZCZEGÓŁACH

• ROZDZIAŁ XXI •MIASTO A MIASTO

• ROZDZIAŁ XXII •CO JEDNYCH PRZERAŻA, DRUGICH BAWI

• ROZDZIAŁ XXIII •NO DOBRA, NIECH BĘDZIE

• ROZDZIAŁ XXIV •JAK PSY SPUSZCZONE Z ŁAŃCUCHA

• ROZDZIAŁ XXV •JEDNA TRZECIA MONT BLANC

• ROZDZIAŁ XXVI •TRAMWAJ W POPRZEK LOGIKI

• ROZDZIAŁ XXVII •CO WOLNO, A CZEGO NIE WOLNO

• ROZDZIAŁ XXVIII • BOHATER POTRZEBNY OD ZARAZ

• ROZDZIAŁ XXIX •SPRAWY NIEWIELKIEJ WAGI

• ROZDZIAŁ XXX •TAJEMNICE RIVIERY I KSIĄŻĘ KATZ

• ROZDZIAŁ XXXI •Z DRUGIEJ STRONY STARY TEUFEL

• ROZDZIAŁ XXXII •CO SŁYCHAĆ? CZEGO NIE SŁYCHAĆ?

• ROZDZIAŁ XXXIII •NA POHYBEL, NA RATUNEK!

• ROZDZIAŁ XXXIV •KACZKA Z JABŁKAMI PO FLINSBERSKU

• ROZDZIAŁ XXXV •Z PAMIĘTNIKA PROWINCJONALNEGO NAUCZYCIELA:EPIZOD TRZECI

• EPILOG •TO SIĘ MUSIAŁO TAK SKOŃCZYĆ

Mężowi, Mamie, Tacie, Bratu za nieustanne wsparcie.

Elince, Walerianowi, Violetcie, Marianowi ze cenne uwagi.

Kamratom z uniwersyteckiej ławki oraz wykładowcom UG za wiedzę tajemną oraz inspiracje.

Załodze Stacji Kultury, Czarciego Młyna, Izerskiej Łąki, Uzdrowiska Świeradów-Czerniawa oraz pozostałym Mieszkańcom za gościnne przyjęcie.

(…) warunkiem zaistnienia niesamowitego uczucia jest niepewność intelektualna. Niesamowite zawsze byłoby więc właściwie czymś, w czym, by tak rzec, nie mamy rozeznania. Im lepiej człowiek orientuje się w świecie, tym trudniej przychodzi mu odnosić wrażenie niesamowitości (…)

Zygmunt Freud

• PROLOG •

PECH TAK CHCIAŁ

Pan Ryszard Konarski siedział pod parasolką w barze „U Grzeszczaka”. Blisko siedemdziesięcioletni nestor rodu Konarskich, jednej z najstarszych rodzin Ciechocinka, zwykł ufać swojej intuicji, a ta podpowiadała mu od rana: „Rysiu, to nie jest dobry dzień”. Coś wisiało w powietrzu i jak na złość – nie było z kim podzielić się tym niepokojącym spostrzeżeniem. Wyjątkowo ciepły początek października wymusił na Grzeszczaku przedłużenie tegorocznego sezonu pod parasolkami. Jeszcze wczoraj drewniane stoliki były gęsto otoczone stałymi bywalcami – mieszkańcami peryferyjnej dzielnicy wyznaczającej granice kujawskiego uzdrowiska. Tego dnia jednak stary Konarski okazał się jedynym gościem lokalu i nie mógł pojąć, jak do tego doszło.

„Gdzie się wszyscy podziewają? Przecież to jest nienormalne!”, pomyślał, kończąc drugą szklankę piwa. „Dziwaczny zbieg okoliczności? A może stało się coś, o czym nie wiem? Jak? Gdzie? Kiedy? No i co? JA?! Ja bym nie wiedział? Przecież dopiero co w mieście byłem, zakupy robiłem, ludzi widziałem… Wszystko po staremu… Więc o co chodzi?”.

Pan Ryszard stwierdził w duchu, że zaraz ktoś musi wyłonić się zza gęstego żywopłotu i stanąć w bramie pijalni. Nikt się jednak nie pojawiał, więc znudzony długim oczekiwaniem sięgnął po krzyżówkę panoramiczną wystającą z koszyka rozklekotanego roweru.

„Rządzi życiem człowieka, na dziewięć liter…”, zamyślił się, pukając długopisem w puste kratki. „Pierwsza pe… Trzecia igrek… Rządzi życiem człowieka?”.

Stary Konarski aż podskoczył, kiedy niespodziewanie usłyszał za sobą pstryknięcie palcami. Odwrócił się gwałtownie i ujrzał przy sąsiednim stoliku mężczyznę w czarnym garniturze. Wyglądał na około pięćdziesięcioletniego. Miał ciemne włosy zaczesane gładko do tyłu i niezdrową twarz o ostrych rysach, z sinymi ustami i niepokojącymi oczami. Na stoliku przed nim stała otwarta, do połowy pusta butelka wódki, ale nie było tam żadnego kieliszka.

Pan Ryszard nie mógł zrozumieć, skąd ten facet wziął się w ogródku. Po pierwsze, przecież nie mógł nie zauważyć, kiedy nowy gość mijał jego stolik. A po drugie – obcy? W garniturze? Tutaj?!

Tymczasem nieznajomy w ogóle nie zwracał uwagi na starszego mężczyznę. Zamaszystym ruchem sięgnął po butelkę i wychylił naraz całą jej zawartość. Konarski otworzył szeroko oczy ze zdumienia, ale tamten zupełnie go ignorował. Siedział ze wzrokiem utkwionym w blacie i uśmiechał się głupio. Nagle przygładził kruczoczarne włosy i powiedział:

– No cześć, maleńka. Czemu chciałaś się zobaczyć? Licho… wyglądasz… hmmm… jak zwykle szykownie.

Pan Ryszard rozejrzał się dookoła. „Wariat” – pomyślał, kiedy upewnił się, że wciąż są w ogródku zupełnie sami.

– Doprawdy? – zdziwił się szatyn. – Nie przypominam sobie, żebym wyciągał ostatnio taki kaliber… – mruknął, patrząc przed siebie. Wzrok miał trzeźwy. – No nie przesadzaj, wcale aż tyle nie piję…

„Wariat”, powtórzył w duchu stary Konarski. „Pewnie kuracjusz. Zabłądził i dopija się po fajfach. Kolejny osobliwy”.

– Dziewczynkę? Z łąki? Co ty pierdolisz? – Pytania rzucane przez nieznajomego w eter były tak absurdalne, że pan Ryszard postanowił wstać i wyjść. Po prostu. Niezbyt mu się jednak uśmiechała myśl o powrocie do żony, z którą zdążył się już tego dnia ostro pokłócić. Postanowił zatem, że lepiej zostać tu, gdzie jest, i zignorować dziwacznego typa. Konarski westchnął i wrócił do krzyżówki.

„A tu?”, pomyślał, patrząc na kolejne hasło. „Diabeł, bies. To proste. Czart. I następne. W parze z dobrem? Zło”.

– Zapomniałem o tym. Jakoś wtedy… Dość pochopnie podjęta decyzja, tyle ci powiem. No ale chuj. Było, minęło… – ciągnął tymczasem szatyn.

Pan Ryszard mimowolnie rzucił mu ukradkowe spojrzenie.

– I ty to mówisz? – zirytował się nieznajomy. – Jestem długodystansowcem, zawsze byłem. Dekada to przecież nie aż tak źle. Tyle co nic… No tak, dla dziesięciolatki to dość dużo czasu, racja, ale po kie licho chcesz o tym rozprawiać teraz? Może się napijesz chociaż…? No ale kieliszeczek…? Dobra, dobra! Ile ci jestem winny?

Westchnął i wyciągnął zza pazuchy bochenek mocno przypalonego chleba. Konarski wzdrygnął się. „Co to za kabaret?”, zniecierpliwił się. Absurdalne zachowanie szatyna irytowało go, więc ponownie zagłębił się w krzyżówce. „Rządzi życiem człowieka… Przy… Przygoda? Osiem liter, a to ma dziewięć…”.

Pan Ryszard rozejrzał się w zamyśleniu i omal nie spadł z krzesła, kiedy zobaczył, że naprzeciwko tajemniczego szatyna siedzi anorektycznie chuda młoda kobieta. Miała proste, siwe włosy do ramion i nienaturalnie szafirowe oczy. Pomalowane na czerwono wargi przygryzała białymi, nieco ostrymi ząbkami. Tonęła w obszernej zielonej tunice, w którą była ubrana, a do zupełnie płaskiej piersi tuliła bochenek zwęglonego pieczywa, który uprzednio jej współtowarzysz wyciągnął zza poły eleganckiej marynarki.

– Kiedy dokładnie kończy się nasza umowa? – zapytał szatyn, przyglądając się kobiecie badawczo.

– Diabli nie wiedzą? – zapytała niskim, zimnym głosem.

– Wystarczy, że licho wie – odparł.

– Jutro w samo południe – stwierdziła bez emocji.

– I przychodzisz po zapłatę dopiero teraz? Dlaczego nie wpadłaś po jakąś zaliczkę, skoro tak cię przycisnęło?

– Nie mogłam cię zastać. Co zaglądałam, to pusto.

– Dużo ostatnio podróżuję – przyznał.

– Co tam kombinujesz? – zapytała i uśmiechnęła się złośliwie.

– Nie twoja sprawa – warknął i machnął ręką. – Dam ci jeszcze trzy kromki, jeśli ją tutaj sprowadzisz.

– Dziewczynkę?

– Tak.

Kobieta odchyliła się na krześle i założyła ręce na piersi.

– To by było proste, ale… – zawahała się – nie mogę. Wzięłam już coś innego i muszę się tym zająć natychmiast.

– Za ile będziesz wolna?

– W pięć lat się uwinę.

– Poczekam.

– Czemu sam tego nie załatwisz? Co tam kombinujesz?

– Powtarzasz się, więc i ja powtórzę: nie twoja sprawa. Powiem tylko tyle: mam inne sprawy na głowie. To jak? Umowa stoi?

Przekrzywiła delikatnie głowę i zmrużyła oczy.

– Stoi – odparła w końcu.

– Za pięć lat? – dopytał szatyn.

– Za pięć od jutra od południa.

– No to…

– No to?

– No to mówię won do licha! – mężczyzna w garniturze uśmiechnął się szeroko i wskazał współtowarzyszce zdezelowaną bramę.

Usłyszawszy to, natychmiast wstała i wyszła, kołysząc się niepewnie na wysokich czarnych obcasach. Chwilę po niej mężczyzna również podniósł się od stolika i skierował w stronę ulicy. Kiedy mijał pana Ryszarda, zatrzymał się na moment i popukał palcem w rozłożoną na blacie krzyżówkę.

– Przypadek – powiedział, zaglądając mu głęboko w oczy. – Życiem człowieka rządzi przypadek.

Kiedy wyszedł, mężczyzna jeszcze przez chwilę patrzył za nim jak wryty. Po chwili jednak przeniósł zdezorientowany wzrok na krzyżówkę i drżącą ręką wpisał hasło: przypadek. Okoliczne drzewa zaszeleściły złowieszczo. Coś wisiało w powietrzu. To się czuło. Czuł to stary Konarski nad krzyżówką, czuł Grzeszczak wewnątrz knajpy, przecierając leniwie szklanki, i czuła nawet sąsiadka Grzeszczaka, która właśnie paliła papierosa na balkonie.

Pan Ryszard wrócił do domu mocno zaniepokojony, ale szybko przestał myśleć o tajemniczym duecie, który spotkał w dzielnicowej knajpie. Kiedy następnego dnia zadzwoniła do niego córka, nie pamiętał już o tym wcale.

• • •

Klara Konarska należała do osób, którym nie sprzyjało szczęście. Po prostu. Pomimo ciągłych prób przezwyciężenia pechowych ram, w które nieustannie pakował ją los, kolejne niedole spadały na nią bezlitośnie. Wyglądało to tak, jakby życie za wszelką cenę próbowało jej odebrać motywację do dalszego działania i wepchnąć w szary schemat niepogodnej rezygnacji. Było jednak w charakterze Klary coś, co nie pozwalało poddać się niepowodzeniom – młodzieńcza naiwność, która codziennie szeptała do ucha, że warto zażądać więcej od własnej egzystencji. Dlatego też główna bohaterka tej opowieści za każdym razem brnęła naprzód, radząc sobie z napotkanymi przeciwnościami losu, jak najlepiej potrafiła.

Tak było i tego feralnego dnia, kiedy profesor Teufel – legenda Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Gdańskiego – ogłosił zapisy na fakultet z demonologii słowiańskiej. Klara, jako studentka żywo zainteresowana tematem, z całych sił zapragnęła dołączyć do grona słuchaczy słynnych wykładów. Niestety, tego ranka, nie wiedzieć czemu, budzik w telefonie Klary nie zadzwonił. Przerażona dziewczyna wstała o wiele później, niż wymagałaby od niej życiowa logistyka. W pośpiechu więc, nie tracąc nadziei, umyła dwa rządki równiutkich zębów, na których przez całe liceum zmuszona była nosić bolesne druty aparatu ortodontycznego. Poranną toaletę w sytuacji kryzysowej dopełniła jedynie dwukrotnym przeczesaniem ręką długich kasztanowych włosów, co miała w natrętnym zwyczaju od wczesnego dzieciństwa. Ubrała się w tak zwane cokolwiek, po czym wybiegła ze studenckiej stancji, aby kilka ulic dalej złapać tramwaj ostatniej szansy. Na przystanek wpadła minutę po czasie, ledwo łapiąc oddech i kurczowo zaciskając dłonie na torebce z zepsutym zamkiem.

– Przepraszam panią… Czy dwunastka już jechała…? – wydyszała do pogodnej starowinki siedzącej pod wiatą.

– Nie jechała, kochaneczko! Masz szczęście – odpowiedziała babuleńka i uśmiechnęła się szeroko.

Nieco uspokojona Klara odwzajemniła uśmiech i pomyślała z nadzieją, że być może faktycznie niefortunnie rozpoczęty dzień może okazać się tym szczęśliwym. Przecież i takie koniec końców musiały się trafiać nawet w najbardziej pechowym żywocie. Radość nie trwała jednak zbyt długo. Tramwaj nie przyjechał ani za minutę, ani za dwie, a kiedy nie pojawił się i po kwadransie, załamana Klara ukryła twarz w dłoniach.

– To się nie dzieje naprawdę – jęknęła pod nosem, widząc kolejny „przejazd techniczny” sunący leniwie po torach.

Zajrzała do portfela. Skrupulatnie odliczyła garść drobnych monet, po czym udała się na najbliższy postój taksówek, aby ubłagać jednego z wąsatych kierowców o litość i podwózkę. Dopiero trzeci zgodził się odstawić ją na miejsce za dwadzieścia sześć złotych, trzydzieści siedem groszy i pozłacany pierścionek, który przypadł jej w udziale po śmierci babci. Dotarłszy na miejsce, pomimo zaledwie dwudziestu minut spóźnienia, Klara pocałowała klamkę sali wykładowej. Rozradowani studenci zgromadzeni na korytarzu poinformowali ją, że stary Teufel szybko zebrał podpisy, zamknął listę i puścił ich do domu.

Ta wiadomość okazała się druzgocząca. Dziewczyna zacisnęła pięści i z trzęsącą się brodą ruszyła szybkim krokiem w stronę damskiej toalety, aby tam dać upust swojemu nieszczęściu – histeryzując do woli w zaciszu ustronnej kabiny. Droga do klozetu zdawała się nie mieć końca. Klara usilnie powstrzymywała napływające do oczu łzy i w pełnym skupieniu brnęła przez pusty korytarz, mijając kolejne drzwi. Nagle jedne z nich otworzyły się z impetem, zwalając ją z nóg potężnym uderzeniem.

– Oj! Ojej! Wss… Przepraszam! Nic ci nie jest?

Klara spojrzała na swojego oprawcę, po czym bezsilna wobec rzeczywistości zwolniła blokadę łez i zaniosła się donośnym szlochem. Zdezorientowany chłopak przypadł do niej w panice i zalał ją falą gorączkowych pytań.

– Co cię boli? Uderzyłem cię w głowę? Ile widzisz palców? Słyszysz mnie? Możesz wstać? Niedobrze ci? Będziesz rzygać? To znaczy wymiotować? Może przynieść ci wody? Mam dzwonić po karetkę? Możesz mówić?!

Klara przetarła oczy rękawem płaszcza i powoli podniosła się z podłogi, ignorując wyciągniętą do niej dłoń. Wzięła kilka głębokich wdechów i zgodnie z męczącym ją natręctwem przeczesała włosy ręką. Dwukrotnie.

– Tylko te – powiedziała.

– Słucham? – zdziwił się zbity z tropu nieznajomy.

– Drzwi od wszystkich gabinetów i od damskiej toalety otwierają się do wewnątrz. Tylko te drzwi, drzwi od męskiej toalety, nie wiedzieć czemu, otwierają się na zewnątrz. Na całym korytarzu tylko te jedne drzwi! Wiem o tym, bo kiedyś spędziłam tu okienko między zajęciami. Widziałam, jak ludzie wchodzą do każdego z tych pomieszczeń. Widziałam, jak wychodzą… Jaka była szansa, że te jedne… jedyne… pieprzone… drzwi… – wzięła głęboki oddech. – …otworzą się właśnie wtedy, kiedy to ja będę je mijać? – zapytała już zupełnie spokojna.

– Chyba niewielkie… – odpowiedział niepewnie chłopak, wsuwając dłonie w kieszenie czerwonych spodni. – Spieszysz się? Chciałbym cię jakoś przeprosić. Może wypijemy herbatę, co? Tutaj? W kafeterii? Dobrze ci to zrobi. Tak strasznie płakałaś… Aż tak mocno cię uderzyłem? Tak mi przykro… Masz ochotę na tę herbatę?

Dopiero teraz Klara przyjrzała mu się z zainteresowaniem. Był wysoki i smukły. Miał zupełnie czarne, nieco dłuższe niż krótsze włosy i ogromne zielone oczy. Pomyślała, że jest bardzo przystojny. O wiele przystojniejszy od Marka, z którym żyła w – szalenie nieszczęśliwym, warto nadmienić – związku od kilku lat. Marek, Marek… Chodzący stereotyp, typowy nerd. Grubawy student informatyki z manią wyższości. Kiedy poznali się jako uczniowie szkoły średniej, był naprawdę pociągający, ale nawet wtedy nie mógł równać się urodą z nieznajomym, który nabił jej guza drzwiami od toalety. Co by powiedział Marek, gdyby poszła z tym chłopakiem na herbatę?

„Spokojnie”, pomyślała. „Po co od razu tworzyć w głowie wizje romansu rodem z bestsellerów dla nastolatek? W końcu to tylko herbata, a ja przecież nie jestem AŻ tak nieszczęśliwa, żeby zaraz rzucać się w ramiona innego tylko dlatego, że zaproponował mi herbatę i wygląda jak jakiś piłkarz czy inny tenisista z okładki magazynu sportowego. Zresztą, co ja sobie wyobrażam?! Że on by chciał coś ze mną…? Śmieszne! To tylko miły gest i zadośćuczynienie za te drzwi. No i chce mi się pić…”.

Zdała sobie sprawę z tego, że nic jeszcze nie piła ani nie jadła, a wszystko przez ten przeklęty budzik i awarię tramwaju. Całej gotówki pozbyła się, zapłaciwszy za podwózkę zdziadziałemu taksówkarzowi, który przez całą drogę na uniwerek tłumaczył jej, jakie to ma szczęście, że w tym całym pechu trafiła na tak empatycznego człowieka jak on.

– To jak? – zapytał nieznajomy, wyrywając ją z zamyślenia.

– Chętnie – powiedziała w końcu i wyciągnęła do niego rękę. – Jestem Klara Konarska.

– Oskar – przedstawił się i uścisnął jej dłoń. Jego dotyk sprawił, że Klarze aż ciarki przeszły po kręgosłupie, przez co mimowolnie się wzdrygnęła i zaczęła skubać nerwowo rękaw długiego płaszcza.

Przy herbacie wytłumaczyła nowemu koledze, dlaczego był świadkiem jej krótkotrwałej, aczkolwiek nadzwyczajnie intensywnej histerii. Opowiedziała o budziku, tramwaju, taksówce, pierścionku, o zapisach na zajęcia i o tym, że zawsze ma takiego pecha. Chłopak z uwagą wysłuchał gorączkowej opowieści, po czym odchylił się na krześle i zapytał:

– Myślisz, że sprawa jest przegrana?

– Z tymi zapisami? – dopytała dziewczyna.

Kiwnął głową i uśmiechnął się zagadkowo.

– Myślę, że przegrana. Lista jest zamknięta, a ja załamana… – jęknęła Klara. – Nawet nie wiesz, jak mi na tym zależało! Czytałam wszystkie książki tego profesora! No, prawie wszystkie… Większość, dużo… A tematem interesuję się od szczeniaka, dzieciaka, kurczę… Przysięgam ci. Ogólnie to jestem skromna i… wiesz… z kompleksami. Takimi wielkimi jak stąd do Krakowa, czyli jak Polska długa. I szeroka zresztą też! To przez to, że ciągle mam TAKIEGO pecha. Nieważne. Chodzi o to, że chciałam pisać pracę dyplomową o ludowych baśniach… Taki miałam plan od liceum. Po to jestem na tych studiach! Po to jestem w Gdańsku… To był mój cel. W tym wszystkim ten jeden, jedyny cel miałam i… Teraz to już nie ma żadnego znaczenia. Podobno stary Teufel przyjmuje na seminarium tylko tych studentów, którzy wykażą się na fakultecie… Zatem co? Nic! Wszystko stracone!

Oskar wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Po chwili jednak uśmiechnął się pogodnie. Pochylił się w jej stronę i szeroko uśmiechnął.

– Chodź ze mną! – zaproponował.

– Dokąd? – zdziwiła się Klara.

– Chodź! – nalegał i mrugnął do niej figlarnie.

Już po chwili przemierzali w milczeniu puste korytarze wydziału, a kiedy stanęli przed gabinetem profesora Teufela, dziewczyna pojęła natychmiast, co planuje zrobić Oskar. Chłopak podniósł rękę, żeby zapukać, ale Klara z duszonym w sobie z marnym skutkiem piskiem, odciągnęła go od drzwi.

– Nie możemy tam ot tak wejść – szepnęła zdenerwowana. – Co ty w ogóle studiujesz? Zdajesz sobie sprawę z tego, kim jest ten… ten człowiek?!

Oskar parsknął śmiechem, po czym bez wahania zapukał. Otworzył drzwi i wepchnął zszokowaną Klarę do środka, sam również wchodząc do gabinetu. Wewnątrz pomieszczenia panował półmrok. Wszystkie ściany były zastawione regałami, których półki uginały się od ciężaru wypełniających je książek. Za potężnym biurkiem, w ciemnozielonym, pluszowym fotelu siedział profesor Teufel i taksował ich nieco zaskoczonym wzrokiem.

– Oskar? Zapomniałeś czegoś? – zapytał, podnosząc się z fotela.

– Nie, ale przyprowadziłem ci kogoś – odpowiedział chłopak, wskazując na Klarę.

Dziewczyna zamarła, słysząc, jak ten niepoprawny arogant zwraca się do guru katedry – bez zachowania jakichkolwiek form grzecznościowych.

– Widzę właśnie. Ale kto to jest? – Teufel uniósł wysoko krzaczastą brew i podszedł do przerażonej Klary.

Stary profesor był niski i tak jakby krępy… Choć nie do końca. W sumie to w jego dość atletycznej sylwetce – rzadko spotykanej wśród sześćdziesięcioletnich mężczyzn – odznaczał się jedynie krągły brzuch. Klara pomyślała, że Teufel wygląda nad wyraz posępnie. Ciemne spodnie, czarna marynarka, dziwaczny sygnet i krótko przystrzyżone siwe włosy robiły naprawdę mroczne wrażenie. Twarz miał raczej bladą, z dużym orlim nosem, wąskimi ustami i siatką drobnych zmarszczek wokół ciemnych oczu.

– To jest Klara Konarska. Bardzo chciała zapisać się na twój fakultet, ale miała pecha… – zaczął tłumaczyć Oskar, ale profesor uciszył go, podnosząc gwałtownie dłoń.

– Pecha? – zapytał i wykrzywił usta w zgrywnym uśmiechu.

– Tak, pecha. To długa historia, ze spóźnionym tramwajem w roli głównej, więc poczułem się w obowiązku, no wiesz, jak to się mówi… Zainterweniować.

Klara zupełnie nie rozumiała zaistniałej sytuacji. Nie widząc innego wyjścia, stała sztywno na środku gabinetu i obserwowała osobliwą wymianę zdań.

– Rozumiem. Ale chyba nie miała takiego pecha, skoro trafiła na ciebie? – zamyślił się profesor. – Może miała szczęście?

Oskar wzruszył ramionami. W tym samym momencie jeden z regałów zaskrzypiał żałośnie i runął prosto na Klarę, która zdążyła się tylko skulić, gotowa na cios. Do uderzenia jednak nie doszło. Stary Teufel chwycił regał w locie i bez większego wysiłku ponownie oparł go o ścianę.

– Zagadnienie szczęścia i pecha jest dość skomplikowane… – kontynuował, jak gdyby nigdy nic. – No bo to, co się tutaj przed momentem wydarzyło… To właściwie był pech czy raczej szczęście? Czy pechem było to, że regał się przewrócił, czy szczęściem, że ja tu stałem? A może pech i szczęście to dwie strony tego samego medalu? – zapytał enigmatycznie profesor, po czym wskazał leżącą na biurku listę uczestników fakultetu i podał Klarze długopis.

Kiedy wyszli z gabinetu, roztrzęsiona dziewczyna oparła się o ścianę. Złapała się za głowę, potrząsnęła nią kilkakrotnie, niedowierzając sytuacji, której właśnie była świadkiem, po czym ciężko usiadła na podłodze.

– Dziękuję – powiedziała w końcu, bo nie mogła wydusić z siebie nic więcej.

– Nie ma sprawy – odpowiedział Oskar i usiadł obok.

– Czegoś nie rozumiem… – zaczęła powoli.

Chłopak zaśmiał się, po czym zaczął wyjaśniać:

– Nie studiuję tutaj. Pracuję w biurze na zajezdni MZK. Likwiduję szkody. Na papierze, nie w kanale… No, po prostu… naprawiam tramwaje. Z moim podpisem wyjeżdżają na miasto – wytłumaczył.

– Aaa… – Klara przyciszyła głos. – A Teufel?

– To mój ojciec – odpowiedział krótko.

Dziewczyna poderwała się, jakby ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody.

– CO?! Jak to możliwe?

– Myślałaś, że profesorowie nie mają dzieci? – zapytał chłopak, również podnosząc się z podłogi.

– Nie… Nie o to chodzi…

– Masz jeszcze jakieś zajęcia? – przerwał jej, najwyraźniej niechętny, aby dalej ciągnąć ten temat.

– Nie. Przyjechałam specjalnie na te zapisy.

– To chodź. Podrzucę cię do domu. Gdzie mieszkasz?

– We Wrzeszczu.

– No to… – Oskar wyszczerzył do niej zęby. – No to masz szczęście, bo właśnie tam jadę.

Na parkingu spłynęły na nich promienie październikowego słońca. Klara zdjęła płaszcz i przeczesała włosy ręką. Dwukrotnie. Oskar spojrzał na nią zdziwiony, po czym zakrył usta dłonią.

– O co chodzi tym razem? – zapytała, zmęczona ciągłymi zwrotami akcji, jakie serwował jej ten dziwaczny dzień.

Chłopak pokręcił głową i niedbałym gestem wskazał ręką na jej nogi. Klara spojrzała w dół i natychmiast oblała się rumieńcem. Najwyraźniej w porannym pośpiechu zapomniała założyć spódnicę, więc stała teraz przed autem Oskara…

– … w samych majtkach i rajstopach! – pisnęła Klara do słuchawki telefonu, kiedy wieczorem relacjonowała swojemu ojcu ze szczegółami, co jej się przytrafiło tego feralnego dnia.

– Ty to zakręcona jesteś jak świński ogon – zaśmiał się stary Konarski i pomyślał, że jego córka to jeszcze straszny dzieciak.

Roztrzepany, zapominalski i histerycznie emocjonalny. Zrzucający na karb pecha całą winę za opłakane efekty swojego podejścia do życia. Na karb pecha, w którego istnienie pan Ryszard nie wierzył.

• ROZDZIAŁ I •

NIE MA LEKKO

Pięć lat wytężonej pracy naukowej zaowocowało otwartą drogą do doktoratu, na który usilnie namawiał Klarę profesor Teufel. Przez całe studia współpraca między nią a profesorem układała się nad wyraz dobrze. On był tajemniczy i wymagający, a ona – zdystansowana i pracowita. Nigdy nie rozmawiali o życiu prywatnym, ograniczając swoją relację do wspólnych badań nad literaturą. Ona podziwiała go za wybitny intelekt, a on doceniał jej talent i upór. Nic więc dziwnego, że postanowili prowadzić dalsze badania nad baśniami i legendami w ramach rozprawy doktorskiej Klary. Dziewczyna była tym zachwycona – szczególnie że od pewnego czasu pracowała na część etatu jako redaktorka w ogólnopolskim portalu internetowym. Dzięki temu podreperowała swój budżet i mogła sobie pozwolić na kontynuację studiów.

Klara Konarska w końcu czuła się szczęśliwa i zaczęła wierzyć, że pech nareszcie ją opuścił. Właśnie w tej refleksji była pogrążona, kiedy stanęła przed drzwiami gabinetu profesora Teufela. Jak zwykle zapukała dwukrotnie, szarpnęła za klamkę i już miała protekcjonalnie wsunąć głowę do środka z radosnym „czy można?” na ustach, kiedy jej twarz zamiast wolnej przestrzeni gabinetu napotkała twardą materię solidnych drewnianych drzwi.

– Co jest?! – warknęła, chwytając się za obolałe czoło i cofając o krok.

Profesor Teufel nigdy wcześniej nie spóźnił się na umówione spotkanie, a przecież znała go od lat. Był co prawda leciwy i dziwaczny, ale z umysłem jak brzytwa, ogromną wiedzą i niezawodną pamięcią. Nie mogło mu więc umknąć, że mieli się dzisiaj zobaczyć.

Klara wyrwała się z zamyślenia i ponownie szarpnęła za klamkę, ale drzwi uparcie pozostawały zamknięte. Sięgnęła więc po komórkę i wybrała numer profesora. „Abonent czasowo niedostępny” – usłyszała.

Tego dnia, jak każdego innego, kobiety pracujące w sekretariacie nie grzeszyły uprzejmością.

– Najwyraźniej pan profesor nie mógł przyjechać, skoro nie przyjechał – powtarzała jedna z nich, niebezpiecznie rozdrażniona grzecznym dopytywaniem Klary, dlaczego Teufel nie zjawił się na konsultacjach.

– Moment! – zawołała po chwili druga. – A jak się pani nazywa?

– Klara Konarska.

– A, to mam coś dla pani. Profesor wczoraj zostawił – powiedziała. Wyszperała z szuflady niewielką kopertę i nie wiedzieć czemu, obraziła się na Klarę.

Niezbyt przejęta tym faktem doktorantka, która przez pięć lat studiów zdążyła już przywyknąć do chimerycznej natury pracowników uniwersyteckiej administracji, podziękowała i wyszła. W kopercie znalazła odręcznie napisany list od profesora. Właściwie trudno było nazwać listem niedbale wydartą z notesu kartkę z nabazgraną ołówkiem krótką notatką:

PaniKlaro,

jestem na tropie rzeczy NIESAMOWITEJ. Wezwę Panią w odpowiednimmomencie.

Teufel

„Odpowiedni moment” nie nadszedł jednak ani po paru dniach, ani nawet po miesiącu. Nie widząc innego wyjścia, pozbawiona promotora Klara zrezygnowała z doktoratu. Z trudem przebolała smutny koniec marzeń o karierze naukowej, po czym postanowiła poświęcić się pracy w redakcji na pełen etat.

Niestety, podjęta decyzja również nie wyszła jej na dobre. Ze względu na zwiększoną liczbę godzin pracy została przydzielona do nowego serwisu tematycznego poświęconego serialom. Klara nie oglądała seriali. O ile wcześniej jej teksty o zagadkach historii w serwisie opisującym zjawiska paranormalne spotykały się z entuzjazmem czytelników, o tyle w plotkarskim świecie telewizji zupełnie nie mogła się odnaleźć. Informacji na temat nowości serialowych było w Internecie niewiele – w końcu to jej teksty powinny być źródłem takich nowinek, a matka Klary szybko przestała odbierać telefon, kiedy zorientowała się, że ta wyłudza od niej streszczenia polskich telenoweli.

Brukowcowy aspekt nowej tematyki tylko pogrążył dziewczynę. Kiedy miała napisać choćby słowo o skandalicznych szpilkach serialowej gwiazdy, klawiatura natychmiast zaczynała parzyć, a biurowy boks stawał się coraz ciaśniejszy i coraz bardziej duszny. Na skutki tego stanu rzeczy nie trzeba było długo czekać. Tak zwanych „kliknięć” w jej artykuły było coraz mniej, a przychody z reklam zaczęły spadać. Kiedy w boksie Klary zjawiła się smutna pani z kadr, nikt nie był zaskoczony.

„Więc roboty też już nie mam”, pomyślała rozgoryczona, gdy wracała do domu z informacją, że jej umowa nie zostanie przedłużona.

Tego dnia wróciła do mieszkania o wiele wcześniej niż zwykle. Zdziwiła się, widząc na wieszaku w przedsionku kurtkę Marka, który o tej porze powinien być jeszcze w pracy. Kiedy weszła do pokoju, zastała swojego chłopaka leżącego w łóżku… I bynajmniej nie był w tym łóżku sam! Młodziutka stażystka z jego firmy zbladła na widok stojącej w drzwiach partnerki swojego kochanka. Pomimo histerycznych zapewnień Marka, jakoby nic go z tą dziewczyną nie łączyło, Klarze trudno było w to uwierzyć, kiedy z zażenowaniem obserwowała, jak przerażona małolata miota się po jej pościeli w poszukiwaniu poszczególnych elementów swojej garderoby.

– Wszystko jasne – powiedziała Konarska i wyszła przede wszystkim po to, aby nigdy tam nie wrócić.

Zatrzymała się u koleżanki ze studiów i poprosiła, aby wraz z mężem odebrali od Marka jej rzeczy oraz kilka wspólnych drobiazgów, które postanowiła zachować. Nie było tego zbyt wiele. Krótko po tym skrzywdzona i poniżona wrzuciła do luku bagażowego cały swój dobytek i wsiadła w autobus do znienawidzonego Ciechocinka, z którego jeszcze kilka lat temu tak bardzo pragnęła się wyrwać.

„Obiecywałam sobie, że nigdy tu nie wrócę”, pomyślała z rozpaczą, kiedy wysiadła na obskurnym przystanku kujawskiego uzdrowiska wraz z zadyszaną ferajną narzekających na cały świat kuracjuszy. Był dwudziesty pierwszy grudnia i dwudzieste czwarte urodziny Klary.

Z zaledwie trzema walizkami oraz miną zbitego psa stanęła przed drzwiami domu swoich rodziców.

Do świąt jakoś szło. Ojciec rozpieszczał córkę, ciesząc się z jej powrotu, a stara Konarska – zapewne na polecenie męża – z początku trzymała się na uboczu. Nowy rok obudził jednak matkę Klary, na co pan Konarski nie mógł już za wiele poradzić. Przez pierwszy tydzień użalała się nad swoją latoroślą, na każdym kroku okazując jej współczucie podszyte litością. Kolejny tydzień przyniósł wyrzuty: podawanie w wątpliwość życiowych wyborów Klary oraz ostrą krytykę pomniejszych decyzji. Trzy tygodnie po tym, jak dziewczyna wróciła na matczyne łono, stara Konarska załatwiła jej pracę w prowincjonalnym wydawnictwie. Klara zamiotła więc okruchy dawnego życia pod pstrokaty dywan w salonie rodzinnego domu i postanowiła żyć z dnia na dzień, godząc się ze swoim pechowym losem i nie podejmując walki…

„Już nigdy więcej”, pomyślała, spoglądając przez okno na zasypaną śniegiem łąkę i rosnącą na samym środku samotną wierzbę.

• ROZDZIAŁ II •

TYMCZASEM NA POBOCZU

Był ciepły początek marca i śnieg na szosie prowadzącej do miasteczka zdążył już zupełnie stopnieć. Nocne niebo pełne gwiazd nadawało otoczeniu charakter magiczny. Tak przynajmniej sądziła Aurelia, która podążała spokojną drogą, ciągnąc po gładkiej nawierzchni ogromną czerwoną walizkę.

To tutaj, na dolnośląskiej prowincji Aurelia postanowiła ukryć się na jakiś czas i spróbować zebrać myśli. Wiara w to, że pieniądze i autorytet zapewnią jej szczęście, okazała się tylko pobożnym życzeniem. Szczęście nigdy nie nadeszło, a pieniądze i autorytet stały się ciężarem, którego nie potrafiła już sama podźwignąć. Pewna siebie i zdeterminowana wkroczyła na ścieżkę kariery już na pierwszym roku studiów, a później konsekwentnie parła naprzód, pragnąc jak najszybciej zostawić prowincjonalny Świeradów daleko za sobą i nigdy do niego nie wracać.

– Kto by pomyślał, że jeszcze kiedyś uznam to miejsce za… ostatni azyl? – mruknęła sama do siebie, mijając drogowskaz informujący, że zostało jej jeszcze pięć kilometrów marszu.

Blisko trzydziestoletnia Aurelia nie miała nikogo, więc w ten późny marcowy wieczór szła szosą zupełnie sama, co pewien czas zatrzymując się tylko, żeby spojrzeć w górę. Mroczne ściany lasu ciągnęły się po obu stronach drogi. Korony drzew rosnących na zboczach Gór Izerskich wyznaczały granice nocnego nieba. Światło wielkiego księżyca padało bezpośrednio na szosę, którą podążała wyczerpana kobieta.

Nagle z oddali dało się usłyszeć ryk pracującego silnika, który niepokojąco szybko stawał się coraz głośniejszy. Aurelia odwróciła się w stronę zbliżającego się pojazdu. Chwilę później oślepiło ją światło pędzącego samochodu. W ostatniej chwili odskoczyła na grząskie pobocze. Auto błyskawicznie prześlizgnęło się po szosie. Zatrzymało się kawałek dalej i zaczęło powoli cofać. Aurelia zadrżała.

Zatopiony w mroku gwiazd srebrny Mercedes zrównał się ze smutną pozycją bohaterki, która stała zanurzona po kostki w przydrożnym błocie. Jej walizka leżała niedaleko, porzucona na skraju drogi. Kobieta zamarła, kiedy zza opuszczonej szyby luksusowego auta usłyszała stanowczy głos nieznajomego mężczyzny:

– Co pani tu robi?

– Ratuję życie – mruknęła. – Przed śmiercią pod pańskimi kołami.

– Idiotka! – warknął nieznajomy. – Co robisz w błocie, to wiem. Pytam, co robisz sama w tych ciemnościach. Oszalałaś?! Mogłabyś chociaż iść po drugiej stronie… Nie nauczyli pani w podstawówce prawidła o lewym poboczu? A może skończyła pani edukację na przedszkolu? Mniejsza o to. Więc co tu robisz?

– Idę do miasteczka… – wydukała zszokowana jego arogancją i tym, z jaką łatwością żonglował formą grzecznościową i pospolitym „ty”.

– Nie wie pani, że istnieje coś takiego jak samochody? – ciągnął złośliwie nieznajomy. – Pojazdy na czterech kółkach. Siedzę właśnie w jednym z nich. Oprócz tego, że można być przez takie auto przejechanym, to można się nim też, proszę uważnie posłuchać, można się nim poruszać!

– Moje auto mijał pan kilka kilometrów wcześniej… – odparła zestresowana. – Leży w rowie.

– Więc to pani porszak – mruknął. – Wjechałaś do rowu?

– Tak… – odparła, próbując wygramolić się z grząskiego błota. – Nie miał mnie kto tutaj przywieźć, musiałam jechać sama… Biorę leki, które trochę mnie ogłupiają, może nie powinnam była prowadzić… – zaczęła tłumaczyć, sprawdzając jednocześnie, czy nie rozdarła czerwonego płaszczyka o przydrożne chaszcze, uskakując przed pędzącym samochodem.

– Na wszystko ma pani odpowiedź. No dobrze, to pani sprawy – odparł już łagodniej kierowca mercedesa, po czym dodał nieco zaniepokojonym tonem – Ale nic się pani nie stało? Obędzie się bez lekarza?

– To był płytki rów – wyjaśniła Aurelia. – Wyjechałabym z niego bez większego problemu, gdyby nie to błoto. Auto ugrzęzło na dobre.

– Proszę wsiadać. Podwiozę panią – zaproponował mężczyzna.

– Dziękuję – odpowiedziała Aurelia, trochę przestraszona widmem przejażdżki z nieznajomym, jednak niechęć do dalszego marszu i zmęczenie natychmiast wygrały ze wszelkimi obawami.

Podeszła do walizki i przyciągnęła ją pod zaparkowany kilka metrów dalej samochód. Tymczasem nieznajomy wysiadł z auta, oparł się o nie i zapalił papierosa. Jego twarz w dalszym ciągu pozostawała niewidoczna w mroku. Aurelia podeszła do niego i wyciągnęła dłoń, ale ten ją zignorował. Spetował pospiesznie zaledwie nadpalonego papierosa, po czym włożył walizkę do bagażnika. Aurelia wzruszyła ramionami i zaczęła zdejmować obłocone kozaczki.

– Co pani robi?

– Przecież nie wsiądę do mercedesa z tym syfem na butach – zaprotestowała i położyła zamszowe szpilki na poboczu. – Może ktoś je znajdzie? Weźmie sobie i wyczyści?

– Filantropka! – parsknął.

– Nie zastanawiał się pan nigdy, skąd się biorą te wszystkie buty porzucone w najróżniejszych miejscach? Czasami naprawdę niespodziewanych? – zagadnęła ostrożnie. – Wygląda na to, że między innymi z takich historii jak ta nasza, dzisiejsza.

– Niech pani już wsiada, trochę się spieszę – uciął nieznajomy, ale Aurelia mogłaby przysiąc, że usłyszała nutę rozbawienia w jego głosie. – Gdzie panią zawieźć?

– Na Mickiewicza czterdzieści cztery.

– Co za adres!

– Może się pan śmiać, ale moja matka była polonistką, zresztą tak jak ja… – powiedziała, uśmiechając się do niego. – Dla niej to miało jakieś znaczenie.

Kiedy wsiedli do auta, nad ich głowami automatycznie zapaliła się lampka i Aurelia w końcu mogła dokładnie przyjrzeć się nieznajomemu. Spodobał jej się. „Klasyfikacja: po czterdziestce”, pomyślała. „Szczupły blondyn w golfie i marynarce. Klasyczny biznesmen”.

Przez całą drogę nie zamienili ze sobą ani słowa. Na miejscu mężczyzna wyciągał jej walizkę z bagażnika, a Aurelia aż podskoczyła ze zdziwienia, kiedy usłyszała w ciemnościach jego rozbawiony głos.

– Cieszę się, że już jesteśmy na miejscu. Ta księżycowa noc… Zacząłem się obawiać, że jest pani rusałką i już po mnie.

Aurelia zaśmiała się.

– Piątka za znajomość ballad romantycznych – zażartowała. – Dziękuję panu za pomoc i że mnie pan nie zgwałcił. I nie poćwiartował…

– Plus za zamiłowanie do kryminałów – odparł. – Dobranoc.

– Dobranoc.

• ROZDZIAŁ III •

ŻYCIE JEST SNEM

– On przecież musi tutaj być – wyszeptał stary Teufel, rozglądając się dookoła. – Nocą w tych górach wszystko wygląda tak samo. Byłem tutaj tyle razy, a mimo to… Chyba się starzeję.

Profesor oparł o pobliskie drzewo długą na dwa metry, owiniętą w szary papier wąską paczkę i wyjął zza pazuchy mapę. Światło starej górniczej latarki było coraz słabsze.

– Bateria! Znowu bateria – mruknął i nasunął na nos okulary.

Był tak pochłonięty analizowaniem mapy, że nawet nie zauważył, kiedy śnieg wokół pozostawionej niedaleko paczki zupełnie stopniał, jakby biło od niej niewyczuwalne ciepło.

– Wyszedłem zielonym szlakiem tutaj, na główny… – mamrotał, wodząc palcem po papierze. – Mijałem te skały, i te, i tę prawdopodobnie też, więc to powinno być dokładnie…

Teufel skierował światło latarki w bok i jego oczom natychmiast ukazała się imponująca rozmiarami i kształtem formacja skalna.

– Tutaj… – szepnął i uśmiechnął się do siebie.

Ułożył na ziemi tajemniczą paczkę i rozdarł papier. Wewnątrz znajdował się podłużny przedmiot owinięty w parujący od ciepła koc. Profesor delikatnie odwinął gruby materiał. Jego oczom ukazał się drewniany kij zwieńczony rzeźbionym koszyczkiem z pokaźnych rozmiarów górskim kryształem w środku. Gdy na bryłę przezroczystego kwarcu padł blask pełnego księżyca, kamień rozbłysnął potężnym białym światłem.

– Czekałem na to pięćdziesiąt lat! – krzyknął rozradowany profesor. Niepewnie ujął kostur w dłonie i w zamyśleniu pokiwał głową. – Pół wieku poszukiwań i wciąż nic. Straciłem nadzieję. Głupcy! Nawet nie wiedzieli… Nie mieli pojęcia! Jak to było? „Aż dziw, że nie roztrzaskało go uderzenie koparki…”. Uderzenie koparki?! Idioci! Taki artefakt! Taka moc! Taka władza! I co? Drzemała przez ponad sto lat pod stopami niczego nieświadomych gamoni.

Teufel uniósł kostur, a światło kryształu rozproszyło mrok na polanie. Na skalnym murze zaczęły pojawiać się tajemnicze symbole oraz starogermańskie i łacińskie inskrypcje.

– „Blisko Zamku Wieczornego jest skalny mur, który znają tylko nieliczni…” – wyrecytował i zadrżał z podniecenia. – Wszystko się zgadza. To wrota. Za nimi jest gniazdo. Tylko jak… Jak otworzyć przejście?

Podszedł do kamiennej ściany, w której centrum znajdował się łaciński napis błyszczący tym samym światłem co kryształ umieszczony w kosturze:

Qui est in imperium magnum tenaci. Est haec crystal montibus inclusum in silvam ad ligna. Non auditor est verbi et silvam montibus. Usque ad silvam, et audire. Iustuspeto.

– Łacina… – westchnął Teufel. – Trzeba było więcej czasu poświęcić na samodzielne tłumaczenia, a nie wysyłać wszystko jak leci do starej Stańczykowej. No dobrze… Spróbujemy… „On jest… On jest świetny…”. Co? „W uścisku energii… Jest tych gór kryształ zamknięty w lesie drzew… Nasłuchuje lasu i gór… Góry i las słuchają… Wystarczy peto…”. Peto? Kiedy poczęstowałem profesora Binetego bigosem, to przeprosił, że głośno „peto” w moim towarzystwie, ale wątpię, żeby mistyczne wrota otwierało się…

Mężczyzna podrapał się po głowie, po czym wzruszył ramionami i wyjął z kieszeni telefon. Komórka dłuższą chwilę odmawiała posłuszeństwa, to się zacinając, to gubiąc zasięg, ale w końcu udało mu się wybrać numer.

– Dobry wieczór, Grażynko, zapewne cię obudziłem… – zaczął uprzejmie. – Najmocniej przepraszam… Tak, tak. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest trzecia w nocy, ale tylko ty możesz mi pomóc… Nie, nic się nie stało, po prostu… Pracuję teraz nad czymś ważnym. Jutro rano muszę oddać to wydawcy i tutaj mi się pojawiła nagle taka inskrypcja po łacinie… Męczę się z nią już od kilku godzin, aż w końcu się poddałem i dzwonię do ciebie… Tak! Tak, już ci mówię. Więc to idzie tak… O!

Teufel przedyktował łacinniczce tajemniczy napis, po czym z niecierpliwością oczekiwał jej tłumaczenia, podziwiając jednocześnie trzymany w dłoniach kostur. Zauważył, że bruzdy, rysy oraz wszelakie inne zniszczenia spowodowane upływem czasu wygładziły się i zniknęły właśnie kiedy rozbłysnął kryształ.

– To wiele wyjaśnia – szepnął. – Archeolodzy datowali go na zaledwie sto pięćdziesiąt lat. Najwyraźniej wtedy ktoś go użył po raz ostatni. Wygląda na to, że uśpiony zaczyna się starzeć.

Po dłuższej chwili profesor Grażyna Stańczyk, postrach maturzystów Pierwszego Liceum Ogólnokształcącego imienia Mikołaja Kopernika w Toruniu, wyrecytowała Teufelowi do słuchawki efekt swojej translatorskiej pracy.

– Poczekaj, poczekaj! – zawołał uradowany mężczyzna. Wyjął z plecaka zeszyt i długopis, i zaczął notować:

On ma w szponach moc wielką. To jest kryształ tych gór zamknięty w drewnie z tego lasu. On się słucha gór i lasu. Las i góry jego się słuchają. Wystarczy, że poprosi.

Stary profesor podziękował przyjaciółce za pomoc, obiecał jej rychłe spotkanie i wspólne celebrowanie mszy trydenckiej w obrządku łacińskim, kiedy tylko odwiedzi ją w Toruniu, po czym szybko się rozłączył i głośno westchnął.

– Obym w jej wieku był jeszcze taki bystry i dziarski… Ile ona tak naprawdę ma lat, ta nasza Grażynka? Oskar się śmieje, że starucha pamięta wojnę trojańską, ale w niej nie walczyła, bo już wtedy była na to za stara…

Teufel zachichotał, po czym sięgnął po notes i wbił wzrok w przetłumaczoną inskrypcję.

– „Ma w szponach moc wielką”… To oczywiste, bo ma kostur. „Kryształ (…) w drewnie”… Wszystko się zgadza: kostur ma moc gór i lasu, tylko jak go użyć? Wystarczy poprosić? No to do dzieła!

Mężczyzna uniósł wysoko artefakt i zamknął oczy. Bryła kwarcu rozbłysnęła oślepiającym światłem…

• • •

Klara poderwała się z łóżka, ciężko łapiąc oddech. Zapaliła nocną lampkę i rozejrzała się po pokoju. Nie zauważyła niczego nadzwyczajnego. Wszystko wyglądało dokładnie tak jak wtedy, gdy zasypiała. Rozrzucone po podłodze książki i winylowe płyty, puste opakowanie po bombonierce, brudne skarpetki… Wszystko tak prozaiczne, tak oczywiste. Tylko ten sen…

– Teufel… – mruknęła dziewczyna, masując obolałe skronie.

Senna wizja była tak rzeczywista i namacalna, że Klara nie mogła już zmrużyć oka i nim się obejrzała, zaczęło świtać. Tuż o poranku, z termosem ciepłej kawy w ręku, wymknęła się z domu. Jej rodzice mieszkali na obrzeżach Ciechocinka. Za granicą asfaltowej drogi, jak okiem sięgnąć, rozciągały się kujawskie pola i łąki poprzecinane gdzieniegdzie liniami rowów oraz kępkami łysych drzew skupionych wokół maleńkich zamarzniętych bajorek. Klara ruszyła wąską ścieżką wiodącą przez oszronioną łąkę w stronę niewielkiego wydmowego pagórka, na którym zwykła przesiadywać w dzieciństwie i wczesnej młodości.

Kiedy mijała osamotnioną wierzbę, zauważyła niedbale porzucony na ziemi stary rower i leżącego nieopodal mężczyznę. Podbiegła do nieznajomego i pochyliła się nad nim. W pierwszym momencie odrzucił ją odór przetrawionego alkoholu, ale gdy ponownie przyklęknęła nad nieszczęsną ofiarą całonocnej libacji i delikatnie potrząsnęła jej ramionami, pijak ocknął się, przetarł oczy, kaszlnął dwa razy i uśmiechnął się do Klary.

– To ty? – zapytał.

Dziewczyna rzuciła mu zdziwione spojrzenie. Była przekonana, że widzi tego człowieka pierwszy raz w życiu. Mógł mieć około pięćdziesięciu lat, ale nie mogła tego jednoznacznie stwierdzić, biorąc pod uwagę zaniedbanie i wycieńczenie umęczonego organizmu. Jego ciemne włosy wystające spod dziurawej czapki były posklejane w brudne strąki. Osobliwa garderoba wyglądała tak, jakby zdarto ją z kujawskiego chłopa z początku dwudziestego wieku. Mężczyzna był zupełnie blady, z przekrwionymi od przepicia oczami i czerwonym nosem. Kiedy się do niej uśmiechnął, odsłonił rządek nierównych żółtych zębów, z których najbardziej odznaczały się długie i nienaturalnie ostre kły.

Klara zignorowała jego pytanie i odezwała się łagodnie, choć stanowczo:

– Nie może pan tu spać. Jest na to za zimno. Powinien pan wracać do domu.

– Do domu? – zdziwił się mężczyzna, po czym wskazał na wierzbę i zapytał: – Do tego domu?

Klara nie odpowiedziała.

– A może do tamtego domu? – dodał pijak i poklepał dłonią zmarzniętą ziemię.

– Musi pan wracać. Odprowadzić pana? Musi się pan jak najszybciej ogrzać. Chce pan skończyć z zapaleniem płuc? – zapytała zniecierpliwiona.

– No już dobrze, serdeńko. Zbieram się – odparł usłużnie. Wstał i delikatnie się zataczając, podreptał w stronę roweru. Podniósł go i zaczął mozolnie zakładać opadnięty łańcuch.

Dziewczyna przewróciła oczami, zabrała mu rower, a w zamian podała termos z kawą.

– Proszę trochę wypić. Nie powinnam pozwalać panu jechać rowerem w takim stanie, ale lepiej będzie, jeśli pan jak najszybciej wskoczy pod pierzynę. Pewnie pan mieszka na tym osiedlu za łąką, prawda? Odpuszczę sobie moralizatorską gadkę, ale wątpię, żeby pańska żona była tak wspaniałomyślna. O, proszę, gotowe. Rower jak nowy! No dobra, przesadziłam. Po prostu znowu można na nim jechać. Pan weźmie ten termos. Jakby pana znowu brało na spanie, to niech pan pociągnie porządny łyk i będzie dobrze.

Nieznajomy wsiadł na rower i spojrzał na Klarę, delikatnie przechylając głowę, jakby się nad czymś poważnie zastanawiał.

– Miasto nauczyło cię kultury czy ciągły pech empatii? – zapytał w końcu.

– Słucham? – zdziwiła się dziewczyna.

Nieznajomy wyszczerzył na nią kły, po czym niespodziewanie klasnął w dłonie i nagle otaczająca ich sceneria zmieniła się z zimowej w jesienną. Zniknął szron i mróz, a na łąkę spłynęły promienie październikowego słońca. Dziewczyna spojrzała na wierzbę i wrzasnęła. Pod drzewem leżał ten sam człowiek, a nad nim stała dziesięcioletnia… Klara.

– Pijak! – zawołała dziewczynka i ujęła się pod boki.

– Daj mi spokój… – jęknął mężczyzna. Nasunął na oczy dziurawy kapelusz i przewrócił się na drugi bok.

– Powiem mamie i zadzwoni, i przyjadą, i zabiorą – wyrecytowała uparcie dziesięciolatka i pokiwała głową.

– Lepiej byś mi dała coś do picia, bo zaraz uschnę jak ta wierzba… – warknął chłop, nie patrząc w jej stronę.

– Jeszcze mało pijak wypił? – zaśmiała się dziewczynka i wyjęła z plecaczka butelkę lemoniady. – Picie jest dla mnie, a ty, pijaku, jak nie masz picia, to masz pecha! – zawołała złośliwie.

Nieznajomy podniósł się nagle. Dziewczynka pisnęła i ruszyła pędem w stronę domu. Niespodziewanie zerwał się potężny wiatr, a mężczyzna wrzasnął donośnym, budzącym przerażenie głosem:

– Ja mam pecha?! Ja?! Pech chciał, żeś mnie dziś spotkała – i tu się twój pech zaczyna, gówniaro! Męcz się z tym pechem! Męcz choćby i tyle, co żyjesz! Bierz cię licho!

Klara obudziła się z krzykiem. Poderwała się z łóżka, zapaliła światło i rozejrzała się po pokoju. Nie zauważyła niczego nadzwyczajnego. Wszystko wyglądało tak jak wtedy, gdy zasypiała. Rozrzucone po podłodze książki i winylowe płyty, puste opakowanie po bombonierce, brudne skarpetki… Wszystko tak prozaiczne, tak oczywiste. Tylko ten sen… Te sny…

Następnego dnia po powrocie z pracy zaopatrzona w latarkę Klara zeszła do piwnicy i rozpoczęła mozolne przeszukiwanie pudeł, w których stara Konarska zamknęła jej dzieciństwo. Czego tam nie było! Jarmarczne piszczałki, ubranka dla lalek, fantazyjnych kształtów kamienie i lniane woreczki wypełnione kasztanami… Dziewczyna rozczulała się coraz bardziej, sięgając po kolejne rysunki, nigdy niewysłane liściki miłosne i wyliniałe maskotki – w tym siwą pluszową małpę ze srebrnymi guzikami zamiast oczu. W końcu w jednym z kartonów odnalazła to, po co przyszła. Wiekowa książka niemal rozsypywała się w dłoniach, a okładka była tak wytarta, że nie można było odczytać tytułu. Klara wiedziała jednak, co jest na niej napisane.

– Opowieści starej bajarki… – wyszeptała i uśmiechnęła się do siebie.

Nie zwlekając zbyt długo, zaczęła delikatnie przerzucać nadgryzione zębem czasu strony, aż dotarła do interesującej ją baśni. Czarno-biała rycina przedstawiała czorta w chłopskim ubraniu opartego o przydrożną wierzbę. W jednej ręce trzymał napoczętą flaszkę, a drugą niedbale uchylał czapkę, ukazując czubek głowy z diabelskimi różkami.

– To on! – zawołała. – To Rokita!

Klara przerzuciła kolejną stronę i zagłębiła się w lekturze.

Mijając samotną wierzbę, co wyrosła spod ziemi przy drodze, pamiętaj, aby się nisko ukłonić, bo mieszka w niej on – diabeł Rokita. Złośliwa to bestia i szalenie bystra, choć przy tym również uparta i leniwa. Ponad wszystko lubi niedopitym biesiadnikom gorzałkę podkraść, gdy w szale hulanki stołu nie upilnują, i wtedy Rokita swoją swawolę zaczyna. Opij to nieziemski! Leje bies okowitę w gardło diabelskie i ani się skrzywi, bo go ogniem nie pali. Potem zasypia czort pod wierzbą swoją, nie zdążywszy w jej środku schronienia znaleźć, i nie chciej go spotkać, gdy tak drzemie, bo niechętny ludziom wtedy i drażliwy. A gdy cię nie daj Bóg o coś poprosi, choćbyś miał z siebie ostatnią koszulę zedrzeć, nie odmawiaj temu diabłu. Lepiej gołym do domu wrócić, niż w niełaskę czorta popaść. Przekleństwo Rokity ciężko zmyć z siebie i o przebaczenie go trudno uprosić, bo kto raz go spotka, wiele lat czekać musi, żeby mu się znowu bies ukazał. Ma jednak diabeł w sobie litości dużo dla nieszczęśliwych ludzi i wielką krzywdą dotkniętych. Najstarsi bajają, że gdy w biedzie pieniądz na drodze znajdziesz, a w głodzie jabłonkę dorodną, to on swoją rękę diabelską do tego przyłożył, bo go dla ciebie współczucie ogarnęło. Pewno dlatego, że Rokita ludzkim uczuciem dobroci się skalał, wygnał go Lucyfer z piekielnych czeluści i błąka się teraz bies po ziemi i błądzić tak musi aż do końca świata.

Następnego dnia Klara wzięła urlop na żądanie i wsiadła w tak zwaną sanatoryjkę – niewielki busik kursujący między Ciechocinkiem a Toruniem. Przed dziesiątą rano wysiadła na placu Rapackiego w centrum miasta i pospiesznym krokiem ruszyła przez starówkę w kierunku swojej szkoły średniej. Kiedy stanęła przed gmachem z czerwonej cegły, łezka zakręciła jej się w oku. W toruńskim liceum spędziła trzy lata życia.

„Intensywne trzy lata”, pomyślała i pchnęła ogromne zielone drzwi.

Na szkolnych korytarzach panowała cisza – trwały lekcje. Bez słowa minęła drzemiącego w portierni woźnego, wyszła na dziedziniec, a następnie przekroczyła próg drugiego budynku, w którym odbywały się zajęcia językowe. Na parterze znajdowało się królestwo profesor Grażyny Stańczyk, leciwej i nieco szurniętej łacinniczki, która w epizodach manii utrzymywała uparcie, że była kochanką Juliusza Cezara. Klara stanęła pod drzwiami sali wykładowej i z niecierpliwością oczekiwała końca godziny lekcyjnej. Po jakichś dziesięciu minutach rozległ się dźwięk dzwonka, a z klasy wysypali się umęczeni licealiści. Kiedy ostatni uczeń leniwie opuścił salę, dziewczyna wyminęła go i weszła do środka.

Profesor Stańczyk siedziała przy biurku ze wzrokiem utkwionym w jednym z wielkich okien skierowanych na dziedziniec.

– Dzień dobry, czy można? – zapytała Klara i przeczesała włosy ręką. Dwukrotnie.

Łacinniczka podskoczyła na krześle, zdziwiona spojrzała na dziewczynę i kiwnęła głową.

– Jeżeli z trzeciej A i znowu chodzi o przełożenie sprawdzianu z deklinacji, to już mówiłam koleżance, że… – zaczęła zniecierpliwiona nauczycielka, ale Klara jej przerwała.

– Nazywam się Klara Konarska. Do trzeciej A chodziłam, ale jakieś pięć lat temu – wytłumaczyła.

Profesor Stańczyk otworzyła szeroko wielkie szare oczy, potrząsnęła głową i wskazała Klarze krzesło w pierwszej ławce. Dziewczyna posłusznie zajęła to miejsce, po czym westchnęła i rozłożyła ręce.

– Jak się pani profesor miewa? – wypaliła w końcu Klara.

– Nie narzekam – odparła staruszka. Przetarła wielkie okulary i nasunęła je na szpiczasty nos. – Z czym pani do mnie przychodzi?

– Po maturze studiowałam na Uniwersytecie Gdańskim i obroniłam pracę magisterską pod opieką profesora Jerzego Teufela – powiedziała Klara. – Pani profesor… Pani zna profesora Teufela? – dodała niepewnie.

– Oczywiście, że znam. Niezwykle utalentowany młody człowiek! – zawołała Stańczykowa.

Klara uśmiechnęła się pod nosem w reakcji na nazwanie blisko siedemdziesięcioletniego mężczyzny młodym człowiekiem.

– Skąd się państwo znacie? – zapytała, zanim zdążyła ugryźć się w język.

– Nie rozumiem… Czemu to panią interesuje? – zdziwiła się nauczycielka, znów wytrzeszczając wielkie szare oczy. – Jurek to mój siostrzeniec. Do czego pani zmierza?

– Pan profesor miał być promotorem mojej rozprawy doktorskiej, ale nagle wyjechał i zupełnie straciłam z nim kontakt. To było pół roku temu. Od tamtej pory nie mam od niego żadnych wieści – wytłumaczyła Klara.

– O tak, to do Jerzyka podobne. Coś obiecać, nie przyjechać, nic nie powiedzieć… – zamyśliła się Stańczykowa, po czym odchrząknęła i mruknęła – Nie za bardzo wiem, jak mogę pani pomóc. Nie mam pojęcia, gdzie się podziewa mój siostrzeniec.

– A… A miała może pani profesor od niego jakieś wiadomości? Może się odzywał? – ciągnęła Klara, sama nie wiedząc, czy chce usłyszeć odpowiedź.

– No tak, tak. To akurat tak. Dzwonił do mnie z tłumaczeniem. Jak zawsze.

Klara wstrzymała oddech.

– Czy to było przedwczoraj? – zapytała.

– Przedwczoraj? Niech się zastanowię… Nie. To było wczoraj. Właściwie to było…

– W nocy. O trzeciej w nocy z poniedziałku na wtorek – wyrzuciła z siebie rozemocjonowana dziewczyna.

Łacinniczka spojrzała na nią ze zdumieniem, podrapała się po nosie, po czym odpowiedziała:

– Tak. Tak było. Skąd pani to wie?

Klara zignorowała jej pytanie, bo uderzyła ją taka fala gorąca, że aż drgawki ogarnęły jej ciało i poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku.

– Pytał o tłumaczenie łacińskiego tekstu… O górach i o lesie – bardziej stwierdziła niż zapytała Konarska.

– Szczerze powiedziawszy, to nie pamiętam, o czym był ten tekst, ale niech mi pani da chwilę. Takie szybkie, bieżące tłumaczenia zapisuję w swoim kajeciku…

Nauczycielka sięgnęła po plecioną torbę i wyjęła z niej gruby brulion z rudymi kociętami na okładce. Pośliniła kciuk, przekartkowała kilka stron, poprawiła okulary i przeczytała:

Qui est in imperium magnum tenaci. Est haec crystal montibus inclusum in silvam ad ligna. Non auditor est verbi et silvam montibus. Usque ad silvam, et audire. Iustuspeto.

Klara poderwała się z krzesła jak oparzona.

– Pani profesor, czy mogę sobie przepisać to tłumaczenie? To bardzo ważne! – krzyknęła.

Stara Stańczykowa ściągnęła niechętnie brwi i napomniała dziewczynę.

– Niech się pani uspokoi. Czy to przystoi młodej panience tak się zachowywać?

Klara posłusznie usiadła z powrotem na krześle i spojrzała na łacinniczkę błagalnym wzrokiem. Nauczycielka westchnęła i podała trzęsącej się z podniecenia Konarskiej swój translatorski notes.

Już przy wyjściu Klara wzruszyła ramionami, przeczesała włosy ręką – dwukrotnie – odwróciła się i zapytała:

– Pani profesor, po łacinie peto to ‘prosić’. A we współczesnym włoskim to słowo ma jakieś znaczenie?

Stara Stańczykowa, postrach maturzystów z Pierwszego Liceum Ogólnokształcącego imienia Mikołaja Kopernika w Toruniu, oblała się szkarłatnym rumieńcem.

– No wie pani co?! – zawołała oburzona. – Niech pani sobie w słowniku sprawdzi!

Chwilę później Klara siedziała już przy barze w toruńskiej Pijalni Wódki i Piwa, popijając kieliszek firmowej cytrynówki szklaneczką jasnego pełnego. Na blacie klejącym się od rozlanych poprzedniego dnia trunków leżał świstek papieru z tłumaczeniem tajemniczego tekstu. Knajpa o tej porze zionęła pustką i tylko w drugim końcu sali siedziało dwóch mężczyzn w średnim wieku wyglądających na stałych bywalców. Klara westchnęła głośno i zamówiła kolejny kieliszek.

– Jakaś smutna wiadomość? – zapytała młodziutka blondwłosa barmanka, stawiając przed zamyśloną dziewczyną zamówioną cytrynówkę.

– Trudno powiedzieć – odparła Klara i popukała palcem w karteczkę z tłumaczeniem. – To bardziej zagadka.

– Lubię zagadki – zaśmiała się blondynka i wydała Klarze resztę.

– To posłuchaj tego. Przyśniło mi się coś, co najprawdopodobniej rzeczywiście wydarzyło się w momencie, kiedy miałam ten sen. Ktoś, kto nie wiedział o moim śnie, potwierdził, że to prawda…

Barmanka pokręciła głową.

– Takie rzeczy są niemożliwe.

– A jednak! – zawołała Klara z przekonaniem i spojrzała nieprzytomnie na dorabiającą do kieszonkowego studentkę.

– Może powinnaś coś zjeść? – zaproponowała ostrożnie barmanka. – Trochę już w siebie wlałaś.

– O! I to jest rozwiązanie na ten moment… najlepsze… wyjście z sytuacji… Proszę ciebie… o… tatarka… Albo gzika… Albo… Albo daj jedno i drugie.

Kiedy Klara wytoczyła się z autobusu na przystanek w centrum Ciechocinka, marcowe słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Pijana nadmiarem emocji i bogatą ofertą toruńskich barów, chwiejnym krokiem przemierzyła całe miasteczko, a kiedy dotarła przed dom swoich rodziców, przystanęła i przeczesała włosy ręką. Dwukrotnie. Spojrzała wyzywająco na szarzejącą w przedwieczornej mgle łąkę. Kołysząc się i zataczając od jednego skraju ścieżki do drugiego, ruszyła w głąb polany. Kiedy stanęła przed samotną wierzbą, wyjęła z kieszeni płaszcza nadpitą piersiówkę. Ukłoniła się nisko, zamiatając czapką ziemię pod swoimi stopami, po czym oparła flaszeczkę o pień drzewa, zatarła dłonie i krzyknęła:

– Słuchaj, diable sękaty! Chciałabym na słówko… Piekielnie mnie zmęczyłeś tymi żartami! Skończmy już tę PECHOWĄ odyseję, co? Przy odrobinie SZCZĘŚCIA wszystko się jeszcze poukłada. Flaszka dla ciebie! Dobranoc!

Tej nocy Klara przewracała się z boku na bok, dręczona kacem i potężnym bólem głowy. Kiedy w końcu udało jej się zmrużyć oko, sen nie trwał zbyt długo. Po kilku godzinach obudził ją dźwięk odebranego SMS-a. Sięgnęła po telefon, przetarła oczy i ze zmrużonymi powiekami odczytała nadawcę.

– Teufel! – zawołała i podniosła się z łóżka. Zanim jednak zdążyła odczytać pierwszą wiadomość, rozległ się dźwięk kolejnej.

Klara przeczytała najnowszą. Była krótka:

Mi

Poprzednia była już nieco dłuższa, ale też zupełnie dla niej niejasna:

Zawalona

Dziewczyna przeczesała włosy ręką – dwukrotnie – po czym wybrała numer profesora. Informacja wypowiedziana przez kobiecy głos po drugiej stronie słuchawki była prosta do przewidzenia: „Abonent czasowo niedostępny”.

Klara jeszcze kilkukrotnie spróbowała dodzwonić się do swojego promotora, ale za każdym razem bezskutecznie. Napisała również krótką wiadomość:

Gdzie Pana szukać?

SMS nie dotarł jednak do adresata, o czym Klara dowiedziała się z automatycznej wiadomości zwrotnej.

– Mi? Zawalona? Zawalona Mi? Kim lub czym jest Mi i czemu jest zawalona? – zaczęła zastanawiać się na głos Klara. – Zabawmy się w Familiadę… A więc, co może być zawalone i jest rodzaju żeńskiego? Zawalona sprawa… Zawalona… Jaskinia? We śnie Teufel błądził przy jakichś skałach, więc może wszedł do jaskini, jaskinia się zawaliła i teraz nie może wyjść? Grubymi nićmi szyte, ale ma sens. A Mi? Jaskinia Mi? Może nie dokończył… Jaskinia Miętusia? Jaskinia Miecharska? W samych Tatrach jest kilkaset jaskiń, a ja nawet nie wiem, czy chodzi o jaskinię w Polsce. Nawet nie wiem, czy w ogóle chodzi o jaskinię…

Rozmyślania Klary przerwała stara Konarska, która wpadła do jej pokoju i wrzasnęła:

– Czy ty jesteś normalna?! Chyba nie, skoro gadasz do siebie! A ja spać nie mogę, bo słyszę przez ścianę to twoje pitu, pitu. Albo się drzesz przez sen, albo pijana do domu wracasz. Dziewczyno! Weź ty się w końcu ogarnij!

• ROZDZIAŁ IV •

OKO W OKO Z WILKIEM

– Jak to chce pani tutaj zamieszkać? Jak to na kilka miesięcy? A co ze mną? – dziwił się Józef, stary ogrodnik, kiedy Aurelia tłumaczyła mu rano swój nagły przyjazd do Świeradowa.

– Co z panem? Najlepiej by było, gdyby się pan stąd wyprowadził, ale może znajdziemy jakiś kompromis… – wyjaśniła Aurelia.

– Jaki kompromis? Chce mnie pani wyrzucić z tego domu?

– Mojego domu, chciał pan powiedzieć. Nie chcę pana wyrzucać. Może pan dalej tu pracować. Pana suterena ma osobne wejście. Nie będzie mi pan przeszkadzał.

– Co mam robić?

– To, co zawsze. Dbać o ogród, pilnować posesji i opłacać rachunki z pieniędzy, które panu daję. Reszta to mój dom i moja sprawa.

– No… To chyba niewiele się zmienia?

– Tylko jedno: będę tutaj. Ale raczej nie odczuje pan różnicy.

– To pani nie wie? Nowy człowiek w naszym miasteczku zawsze robi różnicę.

Aurelia cały dzień odsypiała podróż. W tym czasie stary Józef zdążył wysłać zaprzyjaźnionego sąsiada po samochód, który kobieta zostawiła w nocy w przydrożnym rowie. Kiedy wieczorem wychodziła na spacer po Świeradowie, zabłocone porsche stało już na podjeździe.

Snuła się po okolicy niecałą godzinę i obserwowała, jak miasteczko zmieniło się od jej ostatniej wizyty. Pojawiły się nowe lokale gastronomiczne i oczywiście kolejne apartamentowce. Z ulgą odnotowała jednak fakt, że kultowy Klub Riviera nadal funkcjonuje w jednej z poniemieckich willi na obrzeżach.

– Uroki prowincji – mruknęła i skrzywiła się, patrząc na zaniedbaną elewację zabytkowego budynku.

– Tak się pani tutaj nie podoba?

Przed wejściem stał nieznajomy, którego spotkała ubiegłej nocy na szosie. Oparty o ścianę palił papierosa i uśmiechał się złośliwie.

– O, to pan! – zawołała Aurelia. – Gdyby mi się tutaj nie podobało, toby mnie tutaj nie było.

– Może pani musi tutaj być? Może jest pani na wygnaniu? – drążył wyraźnie rozbawiony.

– Ja nic nie muszę – ucięła. – No, może tylko jedną rzecz… Muszę wiedzieć.

– Wiedzieć? Co pani musi wiedzieć?

– Muszę wiedzieć, kim pan jest. Nie przedstawiliśmy się sobie wczoraj.

Uśmiechnęła się i w dwóch zgrabnych podskokach znalazła się tuż przy nim. Jej długie proste blond włosy zafalowały w podmuchu delikatnego wietrzyka.

– Przywykłem do tego, że wszyscy tutaj wiedzą, kim jestem, i że nie muszę się przedstawiać – stwierdził mężczyzna i zaciągnął się dymem.

– Przecież wie pan, że jestem w Świeradowie od wczoraj… – powiedziała i wzruszyła ramionami.

Nieznajomy zmierzył ją wzrokiem.

– Co damulka z torebką za trzy tysiące robi w kurortowej scenerii takiego zadupia? – zapytał. – Przecież nie interesy.

– Moje interesy zostały we Wrocławiu – odpowiedziała i również ostentacyjnie zmierzyła go od stóp do głów. – A co tutaj robi znawca damskich torebek z zegarkiem za dziesięć tysięcy?

Nieznajomy parsknął śmiechem i nonszalanckim pstryknięciem palcami wyrzucił niedopałek papierosa do pobliskiej studzienki kanalizacyjnej.

– Trafiłem – skwitował. – Z torebką też strzelałem i też najwyraźniej trafiłem. Pani chybiła, bo mój zegarek jest wart zdecydowanie więcej. No ale może skończmy już te wyceny… Skoro nie interesy panią tutaj sprowadzają, to może się pani po prostu ukrywa?

– Może? A może zabłądziłam i szukam bratniej duszy, która również przepadła na tym dzikim zachodzie? – zapytała i mrugnęła do niego, inicjując tym samym niewinny flirt. Zrobiła to właściwie automatycznie, bezrefleksyjnie i dla zasady, chociaż wcale nie miała na to ochoty.

– Pani zaczyna mnie intrygować, pani…? – rzucił niedbałym tonem nieznajomy i skrzyżował ręce na piersi.

– Wzajemnie, panie…? – odparła, uśmiechając się zaczepnie i mrużąc oczy.

– Wilk – powiedział w końcu. – Gustaw Wilk. Biznesmen – dodał.

Kobieta wybuchnęła głośnym śmiechem, co zupełnie zbiło go z tropu.

– Co panią tak bawi? – wycedził przez zaciśnięte zęby.

Uspokoiła się i odchrząknęła.

– Już tłumaczę… – odparła i roześmiała się ponownie. – Bo widzi pan, ja się nazywam Aurelia Łania.

– Pani żartuje…

– Nie, naprawdę nie – zarzekła się i podała mu dłoń. – Miło mi pana poznać, panie Wilk.

Mężczyzna uścisnął jej rękę odrobinę dłużej i mocniej, niż do tego przywykła.

– Co to za Łania, która nie boi się Wilka? – zapytał Gustaw, patrząc jej prosto w oczy.

Uśmiech zniknął z twarzy Aurelii. Wsunęła rękawiczkę z powrotem na dłoń i odezwała się chłodno:

– Żegnam pana.

Odwróciła się i już chciała ruszyć chodnikiem w dół ulicy, ale Wilk zdążył chwycić ją za ramię. Wzdrygnęła się mimowolnie.

– Chwileczkę… – mruknął łagodnie. – Przecież możemy się chyba napić? Nie po to pani tu przyszła? Oficjalny bruderszaft? Ja zapraszam.

Aurelia zawahała się. Myśl o alkoholu okazała się niezwykle kusząca, a w szczególności ta jej część, w której szum w głowie znieczula zdrowy rozsądek. Obezwładniające swym ogromem lęki stają się wtedy śmiesznie małymi strachami.

– Mam ochotę na wytrawnego szampana – powiedziała w końcu i zdjęła rękę mężczyzny ze swojego ramienia. Spojrzała na niego bez wyrazu. Wskazała palcem na czerwony szyld nad wejściem i dodała: – Myśli pan, że za dużo wymagam od Riviery?

– Myślę, że Riviera może panią wielokrotnie zaskoczyć swoją bogatą ofertą – odparł enigmatycznie. – Pani Aurelio, proszę wejść do środka i wybrać stolik. Zaraz do pani dołączę. Wykonam tylko szybki telefon.

Kobieta kiwnęła głową i weszła do klubu. Rozejrzała się dookoła i stwierdziła, że lokal w ogóle się nie zmienił. Przez całą przestronną, zaciemnioną salę ciągnęły się dwa rzędy drewnianych filarów, dzieląc przestrzeń na trzy części. Pod ścianami ustawione były stoliki przykryte białymi, poplamionymi obrusami, a na środku znajdował się ogromny parkiet, na którym w rytm hitów z lat osiemdziesiątych pląsała garstka upojonych kuracjuszy. Na drewnianej, teatralnej scenie za leciwą konsoletą siedział równie stary, znudzony życiem DJ i zerkał niechętnie w stronę tańczących. Po prawej stronie umiejscowiony był wysoki zabudowany bar oraz wielkie drewniane drzwi, pilnowane przez groźnie wyglądającego mięśniaka z kolczykiem w uchu i tatuażem na szyi. Aurelia zauważyła na suficie znak rozpoznawczy Riviery. Od jednego do drugiego wiekowego żyrandola po kablu ciągnęła się niezwykle gruba, długa na cztery metry sieć pajęczyny.

– Zamówienia przy barze – warknęła młodziutka kelnerka, łypiąc na Aurelię niechętnym okiem.

– Wiem. Zaraz – odparła oschle Łania i usiadła pod jednym z wielkich okien zasłoniętych ciemnozieloną kotarą.

Kiedy w klubie pojawił się Gustaw Wilk, kilka głów odwróciło się w jego stronę tylko po to, żeby natychmiast ukryć się z powrotem za niedopitymi szklankami z piwem. Osiłek siedzący pod tajemniczymi drzwiami poderwał się natychmiast z krzesła i niemalże zasalutował Gustawowi, ale ten minął go bez słowa i podszedł do Aurelii.

– Faktycznie, wszyscy pana tutaj znają – powiedziała, kiedy Wilk zajął miejsce naprzeciwko niej. – Strach pomyśleć, na czym polegają te pana biznesy… A może jest pan politykiem?

– Nienawidzę polityków – stwierdził bez emocji. – Nigdy nie mógłbym być jednym z nich.

Kelnerka, która jeszcze przed chwilą obraziła się na Aurelię, teraz, na widok Wilka, przybiegła do stolika i zerkając niepewnie na jego towarzyszkę, zapytała wyraźnie przejęta:

– Co będzie dla pana prezesa? I dla pani? Co dla państwa?

– Dla pani kieliszek wytrawnego szampana, a dla mnie whisky – powiedział, nie patrząc na obsługującą dziewczynę. – Przynieś całą butelkę tego szampana. Sam otworzę.

– Jasne, panie prezesie. Już się robi – odpowiedziała usłużnie kelnerka.

– I Zośka, na litość boską, wymień tę szmatę – jęknął zirytowany, wskazując na liczne plamy na obrusie.

Milczeli dłuższą chwilę. W tym czasie Zosia wymieniła obrus i przyniosła zamówione przez nich trunki. Wilk badawczo przyglądał się Aurelii, ta z kolei zawiesiła wzrok na butelce z szampanem. Z etykiety spoglądała na nią blondwłosa piękność. Aurelia pomyślała, że odziana w kwiaty i złoto półnaga kobieta musiała wyjść spod pędzla jednego z najsłynniejszych czeskich artystów. Świadczył o tym charakterystyczny styl malunku, a nazwa szampana nie pozostawiała wątpliwości – Mucha Sekt.

– Nie wygląda pani na zaskoczoną wystrojem wnętrza – wyrwał ją z zamyślenia Wilk. – Była już pani kiedyś w Rivierze?

Aurelia uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Byłam tutaj wielokrotnie i jestem przekonana, że kiedy ja tu bywałam, pan jeszcze nawet nie wiedział o istnieniu tego lokalu – odparła zaczepnie. – Wychowałam się w Świeradowie.

– Doprawdy? – zdziwił się. – Pani rodzice są tutaj kimś znaczącym?

– Moich rodziców nie ma już od dawna, a ja obecnie jestem w miasteczku tylko gościem. Wygląda na to, że teraz pan jest bardziej miejscowy, ale przecież nie jest pan stąd. Nie pamiętam pana.

– Musiała się pani zatem wyprowadzić ponad pięć lat temu, bo tyle dokładnie tutaj mieszkam – powiedział.

– Naprawdę? – zainteresowała się. – Jak pan tu trafił? Czym się pan zajmuje?

– Trochę tym, trochę tamtym… – odparł wymijająco. – A gdzie jest pan Łania? – rzucił nagle.

– Słucham? – zapytała zbita z tropu.

– No, nie chce mi pani chyba wmówić, że nie ukrywa się pani tutaj przed mężem? Wczoraj w aucie powiedziała pani, że jest pani polonistką. Jaka jest zatem pani życiowa profesja? Żona? A może raczej eksżona? Bo przecież nie uczy pani polskiego dzieci w szkole! – zniecierpliwił się. – Chyba że coś mnie ominęło i nauczycieli w tych czasach stać na takie ubrania.

Aurelia parsknęła śmiechem.

– Jest pan naprawdę zabawny! – powiedziała.

– Zabawny? – zapytał chłodno. – Zośka! – krzyknął niespodziewanie.

Kelnerka natychmiast porzuciła na pobliskim stoliku puste szklanki, które dopiero co zdążyła zebrać, i usłużnie stawiła się na wezwanie.

– Pani Zosiu, czy pani uważa, że jestem zabawny? – zapytał z przekąsem Wilk.

– No co pan, panie prezesie…

– To jak, Zocha? Bawię cię?

– Nie-e! Nie, panie prezesie – wyjąkała i zbladła.

– A panią Aurelię bawię. I tym różni się chamski gust od gustu kobiety z klasą.

– Co też pan mówi do tej biednej dziewczyny? – zdziwiła się Aurelia.

– Biednej dziewczyny! Pani Aurelio, to, że pani ma jakieś tam pieniądze, to nie znaczy wcale, że może pani tak krzywdząco szufladkować ludzi – powiedział głosem pełnym ironii.

– Proszę nas zostawić samych – zwróciła się spokojnie do kelnerki. – Tak będzie lepiej.

– Lepiej dla kogo? – zapytał w dalszym ciągu roześmiany Wilk.

– Dla wszystkich.

Roztrzęsiona kelnerka spojrzała na Gustawa, a gdy machnął ręką, z ulgą oddaliła się na zaplecze.

– Dziewczyna poszła. Teraz odpowiadaj.

– A bruderszaft? – zapytała Aurelia.

Ponownie machnął ręką zniecierpliwiony.

– Może poczekać. Teraz mów.

– Jak pan sobie życzy – odparła, patrząc mu głęboko w oczy. – Żadna ze mnie eksżona. Nigdy nie miałam męża.

Wilk odchylił się na krześle i roześmiał donośnie.

– Polonistka z pieniędzmi i bez mężczyzny?

– Bez mężczyzny na głowie, ale z sukcesem na karku. Rozmawia pan z dyrektor kreatywną niewielkiej co prawda, ale dobrze prosperującej agencji reklamowej we Wrocławiu. Dyrektor BYŁĄ, skończoną, jak pan woli. Straciłam wenę. Nie mogę pracować. Próbuję zebrać myśli.

– Chce je pani zebrać tutaj? Tutaj panuje raczej atmosfera bezmyślna, prawda, Zosiu? – zwrócił się do kelnerki, która zdążyła wrócić do sali.

– Tak, panie prezesie… – przytaknęła pokornie.

– Proszę przestać albo sobie pójdę – zaprotestowała stanowczo Aurelia.

– No dobrze, już dobrze – uspokoił ją Wilk, po czym spojrzał na zegarek. – Proszę dopić ten kieliszek, zabieram panią.

– Dokąd? – zdziwiła się.

– W bardziej cywilizowane miejsce.

Bąbelki szampana zaszumiały Aureli w głowie. Zaintrygowana nowo poznanym mężczyzną poczuła ucisk w dołku, a po kręgosłupie przeszedł jej dreszcz ekscytacji. Na moment zapomniała o mrocznych wydarzeniach, przed którymi próbowała uciec, wyjeżdżając z Wrocławia.

– A co z szampanem? – odparła po chwili namysłu. – Została prawie cała butelka.

– Sto koron w hurcie – stwierdził Wilk, wstając od stolika. – Może go pani wychylić na raz, jeśli szkoda pani wina musującego za siedemnaście złotych.

Podał Aurelii płaszcz, a kiedy go zakładała, subtelnie przysunął twarz do jej włosów. Był na tyle blisko, że mógł zaciągnąć się zapachem jej słodkich perfum. Pomyślał, że od dawna nie był z kobietą – bo przecież dziwki się nie liczą. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że była żona przestała go już zupełnie obchodzić. Cała sprawa z zakończonym nie tak dawno rozwodem zeszła na drugi plan, a główną rolę zaczęła odgrywać ta młoda, tajemnicza ślicznotka z pieniędzmi. Poczuł nagły przypływ pożądania. Najchętniej zerżnąłby ją natychmiast w aucie albo na zapleczu, ale nie… Wiedział, że taka kobieta wymaga innego traktowania. Kiedy wyszli przed Rivierę, taksówka już na nich czekała.

– Widzę, że jest pan bibliofilem – stwierdziła jakiś czas później Aurelia, oglądając pokaźną bibliotekę w domu prezesa Wilka.

– Pani mnie obraża? Przeczytałem większość tych książek… Połowę? Powiem tak: sporą część… – odparł, stając tuż za nią.

– Więc jest pan molem książkowym? – zaśmiała się.

– Raczej byłem. Teraz wykorzystuję swoją wiedzę w praktyce.

– W biznesie?

– Przede wszystkim – uciął i uśmiechnął się.

Czuła jego ciepły oddech tuż przy swoim uchu. Kiedy stanęła na palcach, żeby sięgnąć po jeden z tomów, okazało się, że Wilk niemalże przylega do jej pleców. Zadrżała. Mężczyzna położył dłonie na jej biodrach i przysunął ją do siebie. Ze świstem wciągnęła powietrze, a książka, którą trzymała w ręku, uderzyła o podłogę.

– Nie chcę – jęknęła i odsunęła się od niego.

– O co chodzi? – zdziwił się. – Masz kogoś?

– Nie mam, nie… Czy ty…

– Nie. Jestem sam – powiedział i pogładził ją po włosach.

– Nie chcę… – powtórzyła uparcie.

– Co się dzieje? – zapytał zniecierpliwiony. – Jeśli nie chcesz, to po co tutaj przyjechałaś?

– Przepraszam – mruknęła Aurelia. Chwyciła płaszcz i torebkę, po czym czmychnęła z willi prezesa, porzucając go zdezorientowanego na środku ekskluzywnego salonu.

• ROZDZIAŁ V •

TRZEBA SIĘ SZANOWAĆ

Przez kolejne dni po wizycie w Toruniu Klara była zupełnie pochłonięta pracą w wydawnictwie. Jednodniowy urlop na żądanie, który wzięła, aby odwiedzić liceum, dał się jej we znaki goniącymi terminami i nadmiarem skumulowanych obowiązków. Całe dni próbowała odkopać się ze stosu tekstów do korekty, którymi nieustannie zasypywała ją przełożona. Wieczorami z kolei – tuż przed snem – usilnie wpatrywała się w karteczkę z tłumaczeniem Stańczykowej i treść SMS-ów od starego Teufela. Mimo to żadne sensowne rozwiązanie zagadki nie przychodziło jej do głowy. Aż do poniedziałku, który przyniósł nagły zwrot akcji…

– Skończyłaś już poprawiać to, co zostawiłam ci w piątek? – dopytywała Brygida Kaszubska, stając nad biurkiem Klary z rękami skrzyżowanymi na zupełnie płaskiej piersi.

Dyrektorka wydawnictwa była osobą szalenie surową i wiecznie niezadowoloną. Stara panna blokowała możliwość rozwoju każdej utalentowanej osobie płci żeńskiej, za to z niekrytą ochotą otaczała się młodziutkimi stażystami, których traktowała z pieszczotliwą kokieterią i histeryczną troską. Pani Kaszubska była jednak dobrą znajomą starej Konarskiej i tylko dzięki protekcji matki Klara miała okazję zaczepić się w prowincjonalnym, hermetycznym środowisku edytorów i redaktorów.

– Jeszcze mi trochę zostało – odpowiedziała ostrożnie Klara, kuląc się pod władczym spojrzeniem przełożonej. Miarowy dźwięk uderzania w klawisze kilku klawiatur nagle ustał i wszyscy pracownicy zamarli skryci za ekranami monitorów.

– Miałaś na to cały weekend! – warknęła Kaszubska i oparła się o biurko, teatralnie przewracając przy tym oczami. – I co ja mam z tobą zrobić? Za tydzień kończy ci się okres próbny, a ty co? Wtopa za wtopą, moja panno! Z całą sympatią do twojej matki…