Nieumieranie - Szymska Marta - ebook + książka

Nieumieranie ebook

Szymska Marta

2,5

Opis

Kiedy umierają nasi rodzice, umiera nam przeszłość. Kiedy umiera nasze rodzeństwo, umiera nasza teraźniejszość. A kiedy umiera nasze dziecko, umiera nam przyszłość.

Poruszające świadectwo matki, której syn odszedł u progu dorosłości.

Opowieść o życiu, śmierci, potędze nadziei i miłości.

Kiedy Eliasz zginął w wypadku, miał zaledwie 20 lat i zmagał się z depresją. Marta Szymska w niezwykle intymny sposób pisze o tym, jak trwa po śmierci syna, jak dzięki sile wiary utrzymuje z nim bliskość i więź, jak znajduje odwagę, aby przeżyć żałobę na własnych zasadach i jak wiele wsparcia i wzmocnienia otrzymuje od ludzi, którzy są przy niej, tych na wyciągnięcie ręki i tych oddalonych o wiele kilometrów.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 238

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tedzik

Nie polecam

Ojoj, coś puka w dno od spodu...
00

Popularność




Marta Szymska

Nieumieranie. Opowieść o życiu po śmierci

Text copyright © Marta Szymska, 2024

Dochód autorki ze sprzedaży książki zostanie przekazany na działalność organizacji charytatywnych

Copyright for this edition © Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o., 2024

Redakcja: Kamila Wrzesińska

Korekta: Agnieszka Zygmunt-Bisek

Projekt okładki: Joanna Kosk-Florczak

ISBN: 978-83-68021-20-2

Grupa Wydawnicza Relacja

ul. Marszałkowska 4 lok. 5

00-590 Warszawa

www.relacja.net

Mój największy strach

Najbardziej w życiu bałam się śmierci mojego dziecka. Modliłam się, aby Bóg uchronił mnie od tego doświadczenia. Wyłapywałam każdą informację, kiedy ktoś tracił swoje dziecko, i nie wyobrażałam sobie, jak można sobie z tym poradzić, jak można żyć dalej. Tak było od zawsze.

W bloku, gdzie mieszkałam w dzieciństwie, wydarzyła się tragedia. Zmarł około dwudziestoletni chłopak. Jego mama, nasza sąsiadka, nigdy się z tego nie otrząsnęła i zmarła niedługo po nim. Byłam pewna, że tak to właśnie jest. Kiedy dziecko umiera, to matka z rozpaczy odchodzi.

Poznałam też matkę, kobietę już w zaawansowanym wieku, która kiedyś straciła swojego jedynego syna. Była nieprzyjemna, nieprzyjazna i bardzo zgorzkniała. Wszyscy mówili, że to dlatego. Bardzo jej współczułam i myślałam: „Boże, co się robi z człowiekiem po takim przeżyciu…”. Znam też matkę, już starszą kobietę, która od lat regularnie chodzi na cmentarz na grób swojego syna. Jest przeuroczą, sympatyczną i uśmiechniętą osobą. I też zawsze zastanawiałam się, skąd bierze tę radość, serdeczność, miłość.

Znam matkę, która od momentu straty dziecka dwanaście lat temu choruje na depresję. Na szczęście wygląda na to, że zaczyna z niej wychodzić. Z dumą, choć bardzo smutną, muszę przyznać, że to chyba dzięki mojej historii z Eliaszem. To ona zawzięła się, żeby mi pomóc. W efekcie wygląda na to, że sama pozbywa się depresji.

I teraz co? Muszę sobie poradzić i stoję twarzą w twarz z tym strachem już „ucieleśnionym”… To już zresztą nie jest strach. To rzeczywistość.

Doświadczenie z pogranicza narodzin

Eliasz począł się i urodził w Londynie. Wiem nawet, w którym momencie został poczęty. Było to w dzień, kiedy miałam wrócić z Wielkiej Brytanii do Polski. Wyjechałam z Warszawy do Londynu, aby zarobić na wykup mojej warszawskiej kawalerki. Zarobiłam i mieszkanie wykupiłam. Nieoczekiwanie jednak na urodzinach mojego polskiego kolegi poznałam tatę Eliasza. Zobaczyłam A. i pomyślałam: „Z tym człowiekiem będę miała dziecko”. Następną myślą było: „Chyba oszalałaś, dziewczyno! Skąd ta myśl na widok faceta, którego nawet jeszcze nie znasz?!!!”. Szybko więc stwierdziłam, że jestem idiotką, i o myśli zapomniałam. Jednak umówiłam się z A. i potem już staliśmy się nierozłączni.

Po trzech miesiącach nadszedł dzień mojego wyjazdu. A. był roztrzęsiony, ciągle pytał, czy na pewno wrócę. Na pewno, A.! W dzień mojego wyjazdu namówił mnie jeszcze na ten jeden raz. A. dzwonił codziennie, a po kilku dniach od mojego powrotu do Warszawy zadzwonił z pytaniem, czy nie jestem w ciąży.

– Nie mam pojęcia! Okres będę miała za jakieś dwa tygodnie…

– Bo mi się wydaje, że jesteś w ciąży – powiedział. – Miałem sen, w którym widziałem takiego kilkuletniego chłopca, miał ciemne, falujące włosy, biegał po łące i to był nasz syn.

– Nie wiem, A., to się okaże…

Okazało się, że okres się nie pojawił i że jestem w ciąży. Miałam dwadzieścia siedem lat i już od kilku lat wiedziałam, że jestem gotowa na dziecko. Informację tę przyjęłam zatem z wielką radością. „No to przyjeżdżam do ciebie, oczywiście!”

Po przyjeździe zarejestrowałam się w „rejonowym” państwowym szpitalu na Neasden. Miałam wrażenie, że brytyjska służba zdrowia traktuje kobietę ciąży jak świętą krowę. Byłam pod regularną opieką, wszystkie badania wychodziły znakomicie, czułam się znakomicie i wyglądałam znakomicie. W piątym miesiącu ciąży, a ósmym naszej idylli, A. pokazał mi swoją ciemną stronę. Z artysty-hipisa w ciągu sekundy przekształcił się we wrzeszczącą bestię na wiadomość, że moją przyjaciółką w Londynie jest polska Żydówka. Na moje pełne totalnego zaskoczenia pytanie: „A co, jeśli ja też jestem Żydówką i masz dziecko z Żydówką” – wyrzucił mnie z domu. Potem zaraz pobiegł za mną, przepraszał i prosił, abym wróciła, ale wówczas zapaliła mi się pierwsza czerwona lampka i już wiedziałam, że z tym człowiekiem ślubu nie wezmę. Wróciłam do domu, bo w końcu mieliśmy mieć dziecko, więc niełatwo jest w takiej sytuacji ot tak podjąć decyzję o odejściu i samotnym macierzyństwie. Oczywiście z koleżanką spotykałam się nadal. Idylla już nie powróciła, ale nie było najgorzej. Dotrwałam bez większych drak do dnia porodu.

Zaczęły się pierwsze skurcze. W szpitalu powiedzieli mi, że mam czekać do odpłynięcia wód płodowych albo do skurczy co minutę i dopiero wtedy mogę jechać do szpitala. O godzinie 22.00 skurcze już były co minutę, ale szpital nadal upierał się, żeby czekać na te wody… O 23.00 zadecydowałam, że jedziemy, bo ja tego bólu już nie wytrzymam. Przyjechałam i zapytali mnie, jakie chcę znieczulenie. Powiedzieli, że bardzo odradzają zewnątrzoponowe, bo zawsze jest ryzyko, że mnie potem przez lata będzie bolał kręgosłup, jeśli się źle wkłują, i że generalnie najlepiej to rodzić własnymi siłami. Że dostanę gaz do wdychania, że to ulży, że dostanę zastrzyk przeciwbólowy i że definitywnie najlepiej rodzić o własnych siłach. No to się zgodziłam. Na początku było świetnie! Wdychaliśmy sobie ten gaz z A. i zaśmiewaliśmy się do łez (w końcu ta mieszanka to gaz rozweselający!). „Tak to ja mogę rodzić” – pomyślałam. Skurcze jednak stawały się coraz bardziej bolesne, gaz już przestawał działać przeciwbólowo, nie pomagały ciepłe kąpiele, działania zastrzyku przeciwbólowego nawet nie poczułam. Wody odejść nie chciały. W końcu położna własnoręcznie przebiła mi pęcherz płodowy, chlusnął ze mnie wodospad, A. prawie zemdlał, a ból stał się pięć razy większy, choć już wcześniej myślałam, że go nie zniosę. Od tej pory zaczęło się piekło. Jak już odeszły wody, to znak, że zaczyna się właściwy poród, że kości miednicy muszą się rozszerzyć, aby mogła prześlizgnąć się przez nie główka dziecka. Moja miednica rozszerzać się nie chciała, a natężenie bólu powodowało, że darłam się jak zarzynana świnia. Błagałam o to znieczulenie zewnątrzoponowe, ale powiedzieli mi, że już na nie za późno. W pewnym momencie przestałam całkowicie czuć ból i znalazłam się w jakiejś innej rzeczywistości. Znalazłam się jakby we wszechświecie, jakby w przestrzeni kosmicznej, choć innej od tej, którą widzimy na filmach. Moja bytność tam była przerywana skurczami, które natychmiast przenosiły mnie do naszego świata, gdzie znowu czułam niewyobrażalny ból i darłam się jak oprawiane żywcem zwierzę. Następnie znowu wchodziłam w tę przestrzeń. Zauważyłam, że po pierwsze nie odczuwam czasu. Czas przestał istnieć. Po drugie zauważyłam, że w tej przestrzeni nie ma żadnych, ale to żadnych emocji, za to panuje nieopisany spokój. Pamiętajmy, że w „międzyczasie” wyrywały mnie regularnie ziemskie tortury, w których czułam się, jakby mnie rozciągano na średniowiecznym kole. I z powrotem do tej przestrzeni, gdzie znikał ból, znikał czas i znikały emocje, i panował niewypowiedziany spokój, którego na ziemi nigdy nie doświadczyłam. Mało tego, ta przestrzeń była wypełniona gęstą siecią. Cała ta przestrzeń była generalnie siecią. Wiedziałam, że jest to sieć życia, która wypełnia absolutnie wszystko i jest wszystkim. I znowu, niczym obuchem siekiery, coś przywraca mnie do naszej rzeczywistości, w której wyję, i zaczynam zastanawiać się, jakim cudem żyję i jakim cudem człowiek może znieść taki ból, i dlaczego jeszcze nie umarłam. I znowu powrót. „Aha… to tak to wszystko wygląda… to jest życie, życie jest wszędzie i nikogo, i niczego nie osądza, i na nic się nie obraża…” I znowu zadziwienie, że jestem na sali, że żyję, jak to możliwe, i znowu powrót do „sieci”. W pewnej chwili poczułam, że jestem tubą, częścią tej sieci, i że przeze mnie wchodzi życie, że jestem tunelem, przez który ta sieć się „rozrasta”. Ach… to tak właśnie wygląda…

Eliasz

Eliasz przyszedł na świat 10 lipca 2000 roku około dziewiątej rano. Spodziewałam się pomarszczonego, niezbyt urodziwego „aliena”. Nic z tych rzeczy. Moją pierwszą myślą było: „Boże, jakie to dziecko jest piękne!”. Dlaczego? Miał cudownie zarysowane mięśnie na małych rączkach i nóżkach, żadne tam obłe fałdki, i urodził się z superfryzurą! Jego gęste, ciemne włosy miały ze trzy centymetry długości, a końcówki były jasne. Do tego miał uformowanego irokeza. Pielęgniarki więc wołały jedna drugą: „Chodźcie, popatrzcie, jaką ten mały ma świetną fryzurę!”. Dziecko było boskie nie tylko z powodu wyglądu, ale też zachowania. Nie płakało, tylko spało sobie w najlepsze. Położono mnie na sali razem z kilkoma innymi mamami, ale ich dzieci często płakały i budziły Eliasza… Po pierwszej szpitalnej nocy powiedziałam, że chcę iść do domu, bo mi tu dziecko spać nie może. Została więc mi przygotowana szpitalna wyprawka, składająca się z dwóch ogromnych reklamówek, w której były pieluszki, mokre chusteczki, książeczki, płócienna torba (mam ją do dziś!) i inne potrzebne rzeczy dla maluszka. Tato Eliasza przyjechał z bukietem kwiatów. Poprosiłam, aby oddał go wspaniałym położnym do ich pokoju, bo wydawały mi się takie dbające i kochane. Pogoniły go z krzykiem: „Czy pan chce abyśmy straciły pracę, przyjmując takie łapówki?!”. Dobre, co nie?

Przez miesiąc codziennie przychodziła do mnie położna i uczyła mnie absolutnie wszystkiego: jak karmić, jak przewijać, co jeść, żeby mleko (własne, oczywiście!) było dobrej jakości, pytała, jak się czuję, sprawdzała, jak się miewa Eliasz, jak ja się czuję psychicznie i jak sobie radzę. A dodatkowo przez pierwsze dwa tygodnie przychodziła pani masażystka i masowała całe ciało Eliasza, od głowy po stopy, oraz uczyła mnie, jak to robić, żebym potem sama umiała. „Bo taki masaż relaksuje dziecko i powoduje, że jest spokojne i lepiej śpi”.

Nie zaliczyłam nawet jednej nieprzespanej nocy. W dzień, aby go położyć do snu, albo śpiewałam, albo grałam mu na pianinie jakieś kołysankopodobne utwory. Moje superlekkie życie z moim superbezproblemowym dzieckiem zaciemniał tylko jeden fakt, który z miesiąca na miesiąc uświadamiałam sobie coraz bardziej. Ojciec Eliasza okazywał się człowiekiem uzależnionym od alkoholu wraz z wszystkimi tego konsekwencjami. Najpierw tego nie zauważałam, bo pił poza domem, a głowę miał bardzo mocną i nic po nim nie było widać. Pijackie napady furii stawały się coraz częstsze. Jakie mogą być ich formy, to można sobie poczytać pewnie w wielu książkach na temat alkoholizmu. Wytrzymałam dwa i pół roku. Kiedy już widziałam wokół siebie wyłącznie czarną dziurę, to jak zwykle życie zmusiło mnie, aby z niej wyjść. I co mi przyszło z mojej terapii DDA, którą parę lat wcześniej przeszłam?

Po raz kolejny nie zauważyłam symptomów, nie wyczułam, że coś jest nie tak, znowu związałam się z alkoholikiem i do tego został on ojcem mojego dziecka! Co za porażka… To, co jednak dała mi ta terapia, to brak złudzeń, że osobę uzależnioną można zmienić, jeśli ona sama tego nie postanowi.

Wiedziałam tylko jedno, że nie chcę zafundować mojemu dziecku dzieciństwa, które sama przeszłam, bo tak sobie po tej terapii postanowiłam. Że wolę być sama do końca życia, niż żyć z osobą czynnie uzależnioną. Sylwestra 2003 spędziłam już z dwuipółletnim Eliaszem w Białymstoku, w moim rodzinnym mieszkaniu u mojej mamy, z perspektywą 20-procentowego bezrobocia panującego wówczas w naszym kraju. Zaczęłam gorączkowo rozglądać się za pracą, ale to było bardzo, bardzo trudne. Mama poprzez jakieś znajomości załatwiła mi możliwość układania towarów na półkach w Auchan. Odmówiłam. Wiedziałam, że skoro muszę być teraz ojcem i matką dla Eliasza, to muszę znaleźć pracę, która będzie mi dawała jakieś perspektywy rozwoju, również finansowego. Nawet jeśli zaczynać bym miała od najniższych stawek, to tylko w obszarze, w którym będę chciała się dalej rozwijać.

Pewnego dnia na ulicy spotkałam mojego kolegę, powiedziałam, że usilnie szukam pracy i może on coś wie? Zaproponował mi spróbowania sił w zdobywaniu dotacji. „Jeśli twój projekt przejdzie, to będziesz jego koordynatorką i będziesz miała wynagrodzenie”. Spodobało mi się to, bo dawało pole do popisu przy realizacji różnych pomysłów. Parę miesięcy próbowałam bez sukcesów, ale w końcu udało się! Przeszedł mój pierwszy projekt! Były to kursy samoobrony dla kobiet, czyli nauka kilku sztuczek, które zwiększałyby szansę kobiety na ucieczkę, jeśli ktoś by ją napadł w ciemnym zaułku. Jednocześnie znalazłam pracę na pół etatu na Akademii Muzycznej, również w roli „pozyskiwacza dotacji”, zaczęłam zdobywać dotacje w jeszcze jednym stowarzyszeniu i tak się nauczyłam swojego zawodu, który uprawiam do dziś. Tę naukę opłaciłam jednak dużym kosztem. Przez parę lat pracowałam po kilkanaście godzin dziennie, a Eliaszem zajmowała się babcia.

Depresja

Eliasz był najbardziej radosnym dzieckiem jakie znałam. Naprawdę. Ciągle się śmiał. Nie płakał. Zastanawiałam się, skąd się biorą takie dzieci. Od czasu do czasu wykazywał upór. Upór tak wielki, że miałam wrażenie, że prędzej da się pokroić na kawałki, niż odpuścić. Szczerze mówiąc, byłam w takich chwilach bezradna. Babcia też. Ale myślałam: „No nic, dzieci są nieprzewidywalne. To mu mija i potem jest znowu moim słodkim Eliaszem”. Te ataki dziwnej agresji powtarzały się regularnie. Miałam wrażenie, że nie był sobą. Zmieniały mu się wówczas oczy. Były inne. Jakby stawał się inną osobą. Nie wiem, czy to były jakieś pierwsze oznaki depresji czy innego zaburzenia emocjonalnego czy psychicznego.

Pierwsze kłopoty pojawiły się w przedszkolu. Eliasz czasem miał takie napady agresji, że rzucał po sali krzesełkami. Ciekawe jednak było to, że rzucał nimi tylko w obecności jednej młodej nauczycielki. Przy innej, dużo starszej i doświadczonej (była kiedyś i moją „panią przedszkolanką”, bo chodziłam do tego samego przedszkola), jakoś napadów agresji nie było. Te jego napady, również w domu, stawały się na tyle niepokojące, że w końcu trafiłam na bardzo fajną terapię rodzinną. Składała się z terapii poprzez sztukę (muzyka, plastyka) oraz spotkań indywidualnych z rodzicami. To było finansowane przez samorząd i dawało świetne efekty, Eliasz uwielbiał tam chodzić, ja zresztą też. Niestety trwało tylko rok. Potem, w szkole podstawowej, chodziliśmy również do psychologa, ale tutaj już bez większych sukcesów. Napady agresji w domu nie ustawały, choć, jak podkreślam, nie były bardzo częste, ale regularne i bardzo silne. W końcu pani psycholog rozłożyła ręce i powiedziała, że ona nie wie, skąd to się bierze, i żeby dziecko przebadać psychiatrycznie. Dotarłam do najlepszego psychiatry dziecięcego w Białymstoku. Ten orzekł, że dziecko jest zdrowe psychicznie, a napady agresji są winą „błędów wychowawczych” i „braku konsekwencji”. Super. Co to znaczy „brak konsekwencji”? Czy to znaczy, że mam zostać w domu, zamiast iść do pracy, i „egzekwować konsekwencje”? Jak? Kto utrzyma mnie i Eliasza? Alimentów żadnych nie było, więc na życie musiałam zarobić sama. W międzyczasie zostałam dyrektorką Centrum Kultury w pewnym ślicznym podlaskim miasteczku, ale moja praca skończyła się z dniem wyborów, w których wygrała osoba reprezentująca inną opcję niż burmistrz, który mnie zatrudniał. Nowy burmistrz szybko pozbył się mnie na rzecz partyjnej koleżanki „po linii”, a że byłam bardzo skuteczna w pozyskiwaniu dodatkowych funduszy, to musiał się bardzo natrudzić, aby uzasadnić moje usunięcie. Zrobił z mojego życia piekło. Byłam samotną matką i nie miałam wsparcia ze strony męża czy partnera, nie umiałam bronić się sama, jednocześnie mając pod opieką małego synka. Piszę to nie dlatego, aby rozczulać się nad sobą, ale jestem pewna, że wiele osób odnajdzie w tej historii swoje własne doświadczenia. A świadkiem wszystkiego, chcąc nie chcąc, był mój syn.

Za namową sąsiadki trafiłam do psychiatry z rozpoznaniem depresji. I to właśnie psychiatra przekonała mnie, że powinnam opuścić moje miasto, mój region.

– Nikt tu pani nie doceni, niech pani się przeprowadzi.

– Ale jak to? Ale mój syn? Jaki to będzie miało wpływ na moje dziecko?

– Proszę pani, nieszczęśliwa matka to nieszczęśliwe dziecko. Dziecko się przyzwyczai. Dzieci muszą podążać za rodzicem, to rodzic je utrzymuje.

Rozważałam przeróżne opcje, w końcu zdobyłam pracę w podwarszawskim miasteczku. Podjęłam ryzyko. Postanowiłam się przeprowadzić, korzystając z okazji, że Eliasz skończył właśnie podstawówkę.

To był najlepszy okres Eliasza. Tam chodził do gimnazjum. Jeśli chodzi o nauczycieli, to trafił na wspaniałych ludzi. Dzięki temu chętnie się uczył i naprawdę czułam wielkie wsparcie nauczycieli, którzy widzieli, że do Eliasza trzeba mieć podejście, że Eliasz bardzo źle znosi krytykę i krytyka w żaden sposób go nie motywuje. Dlatego dawali mu szanse i on z tych szans korzystał. Miał wielu kolegów i był lubiany. Przez nasz dom przewinęło się wielu znajomych Eliasza. Jedyną rzeczą, na którą często narzekał, było to, że niektórzy koledzy wyśmiewali się z jego obco brzmiącego nazwiska, które miał po swoim tacie. Byłam zaskoczona, bo ten problem nigdy nie pojawił się w naszym niby prowincjonalnym Białymstoku. A tu? W kulturalnym i inteligenckim miasteczku zaczęło przeszkadzać niektórym nazwisko mojego syna. Oczywiście tłumaczyłam mu za każdym razem, że to świadczy źle nie o nim, a o kolegach, którzy mu dokuczają, że to świadczy o ich ignorancji, jakby nie wiedzieli, że ludzie w różnych częściach świata, w różnych krajach noszą inaczej brzmiące nazwiska. Mimo moich starań Eliasz bardzo to przeżywał. Nie chciałam zmieniać mu nazwiska na swoje. Z jakiej racji? Miał stały kontakt z tatą, co prawda głównie telefoniczny, więc nie chciałam psuć tego kontaktu poprzez ingerencję w zmianę nazwiska. Tym bardziej, że Eliasz nigdy o to nie prosił. Jestem pewna, że gdy-by chciał zmiany, toby mi o tym powiedział.

Nasze w końcu stabilne życie przerwały kolejne wybory. Przyszedł nowy burmistrz, a że pracowałam w Urzędzie Miasta, to znowu zostałam wyrzucona wraz z niemal całą ekipą pracowników. Tym razem burmistrz reprezentował dokładnie przeciwną opcję od burmistrza z pięknego podlaskiego miasteczka, ale metody, które stosował, były dokładnie te same. Chodziło o to, aby otoczyć się swoimi ludźmi. Konsekwencją utraty pracy była znowu decyzja o przeprowadzce, tym razem do Warszawy. Eliasz bardzo źle znosił kolejną zmianę miejsca zamieszkania, ale stwierdziłam, że jak tu zostaniemy, to codzienne dojazdy do szkoły i do pracy w Warszawie skończą się tym, że prawie nie będziemy się widzieć. Eliasz rozpoczął liceum z dużym entuzjazmem, ale w ciągu sześciu miesięcy stoczył się po równi pochyłej do stanu niewychodzenia z łóżka, spania przez cały dzień, niespania nocą, sporadycznego chodzenia do szkoły. Przez półtora roku walczyłam, jakoś udało mu się skończyć pierwszą i drugą klasę, ale była to ogromna szarpanina i poczucie bezradności. Kompletnie nie wiedziałam, co robić. W szkole powtarzano mi, że Eliasz jest leniwy, że jest totalnym manipulantem, że próbuje prześlizgnąć się po linii najmniejszego oporu.

System edukacji w Polsce jest bardzo często opresyjny i nieskuteczny. Nastawiony jest nie na ucznia, ale na miejsce szkoły w rankingu, szczególnie w przypadku liceów. Nie przygotowuje ucznia do życia, ale zmusza go do kucia teorii, dat i formułek na zasadzie „zakuć, zdać, zapomnieć”. Nie uczy samodzielnego myślenia, ale uczy, jak nie myśleć. Nie zaraża pasją do nauki, nie zaraża pasją do życia. Osoby bardziej wrażliwe wpędza w depresję. Do czego to podobne, żeby młody człowiek po wielu godzinach w szkole, gdzie ma się niby uczyć, przychodził do domu i godzinami odrabiał prace domowe czy zakuwał? To nauczył się tam w tej szkole czegoś czy nie? A gdzie czas na spotkania ze znajomymi, na wspólne pasje? Przecież to jest kluczowe dla dzieci i młodzieży w ich rozwoju! Grupa rówieśnicza i nauka budowania relacji. Przecież to będą robić te dzieciaki przez całe swoje życie! Będą budować relacje. Jeśli nie będą umiały tego robić, to będą nieszczęśliwe, ze skutkami w postaci nerwic, depresji i wszelkich innych zaburzeń emocjonalnych. Siedzą te zestresowane dzieciaki w domach, nie spotykają się z nikim, zakuwają w dużej części niepotrzebną im wiedzę. To jest właśnie prosta droga do depresji prędzej czy później.

Czy wiecie, że liczba popełnianych w Polsce samobójstw jest większa niż liczba śmiertelnych wypadków drogowych? To nie bierze się znikąd. Są tego konkretne przyczyny, a jedną z głównych jest właśnie system edukacji. Należałoby zbudować go na innych fundamentach, korzystając z przetestowanych doświadczeń, na przykład Finlandii czy Wielkiej Brytanii. Tym fundamentem powinna być nauka współpracy, nie rywalizacji. Współpraca w efekcie daje o wiele lepsze rezultaty, zarówno w osiągnięciach, jak i w relacjach, niż rywalizacja. Szkoła powinna dostarczać podstawowej wiedzy, ale w taki sposób, aby była ona potem możliwa do zastosowania w życiu. Obok tego jej głównym celem powinno być wspieranie lub odkrywanie naturalnych talentów w uczniu. Niech każdy robi to, co potrafi najlepiej. Niech późniejsza praca sprawia przyjemność, niech będzie często wręcz naszą pasją! Wówczas będziemy mogli tworzyć szczęśliwsze społeczeństwo, wspierające się, a nie skrajnie sfrustrowane i skaczące sobie nawzajem do oczu. A to wszystko zaczyna się nie tylko w rodzinie, ale co równie ważne – w szkole. Koło się zamyka. Sfrustrowani ludzie tworzą sfrustrowane rodziny, w których rodzą się dzieci. Dzieci uczą się od rodziców, a zaraz potem w szkole, która już w pełni łapie je w koła systemu rywalizacji i eliminacji.

Piszę tu cały czas o systemie, narzekam na system i zwalam winę na system. Kto jednak tworzy i podtrzymuje system? No przecież my, ludzie. To nie przybysze z kosmosu narzucili nam system, tylko my sami. To w tym samym systemie Eliasz przeszedł podstawówkę i gimnazjum bez większych problemów, bo spotkał mądrych nauczycieli, przewodników, doradców, osoby, które potrafiły patrzeć na dzieciaki pod swoją opieką jak na indywidualnych ludzi, a nie masę, którą trzeba wyrównać, a jednocześnie która ma ze sobą wciąż rywalizować i wycinać się nawzajem z pomocą systemu. Czyż nie tak funkcjonujemy potem często w życiu zawodowym?

Był u mnie niedawno kolega Eliasza. Spotkaliśmy się, aby go powspominać. Kolega uczęszczał do gimnazjum w Wielkiej Brytanii. Tam przedmioty ścisłe, fizyka, chemia opierały się na doświadczeniu. Najpierw doświadczenie, a potem nauka sił, które nim rządzą, lub nauka procesów, które zachodzą. Uwielbiał te przedmioty. Na historii nie zakuwano dat, ale uczono się szukania i analizowania źródeł. Dzieci uczono praktycznego zastosowania historii, generalnie – samodzielnego myślenia i analizy. I z takim entuzjastycznym nastawieniem do nauki kolega rozpoczął naukę w warszawskim liceum. I zderzył się ze ścianą. Z Eliaszem spotkał się na wspólnej terapii. Też boryka się z depresją.

Proszę mi nie mówić, że system edukacji nie ma z tym nic wspólnego. Proszę mi nie mówić, że za depresję odpowiedzialna jest głównie rodzina, bo tak usłyszałam w liceum Eliasza. Eliasz ani w podstawówce, ani w gimnazjum depresji nie miał. Miał za to bardzo fajnych nauczycieli, którzy widzieli w nim bardzo wrażliwego i dobrego człowieka.

Depresja to bardzo nieoczywista choroba do rozpoznania. Eliasz zaczął się leczyć się dopiero w III klasie liceum. Przez dwa lata myślałam, że jego zachowanie to moje błędy wychowawcze oraz jego lenistwo, ale głównie obwiniałam siebie. Po dwóch latach szarpaniny i bezskutecznych prób pomocy stwierdziłam, że nie, robię wszystko, co w mojej mocy. Moja moc jest niewystarczająca. To nie może być wyłącznie moja wina. Poza tym Eliasz w końcu przyszedł do mnie i powiedział: „Mamo, myślę, że jestem gotowy na terapię, sam sobie nie poradzę” (bo od wielu miesięcy namawiałam go na leczenie i terapię). Ufff… I zaczęłam szukać terapii. I tu kolejna ściana… spróbujcie znaleźć szybko nieodpłatną pomoc terapeutyczną. Terminy za pół roku co najmniej. Prywatnie? Proszę bardzo. 150 złotych za 50 minut to dobra cena. Dla mnie, wynajmującej mieszkanie w Warszawie, utrzymującej dwie osoby z jednej urzędniczej pensji, bez pomocy finansowej od ojca Eliasza, była to kwota ponad możliwości. Bo terapia to nie trzy spotkania, to minimum dwa lata. Profesjonalna pomoc psychologiczna to zabawa nie dla biednych, a przecież zdrowie psychiczne to integralna część dobrostanu. Zawzięłam się jednak i znalazłam. Poszłam do rejonowej poradni psychologicznej obejmującej liceum Eliasza. Terapię rozpoczął Eliasz i terapię rozpoczęłam ja. Tak mi poradzono – że rodzic też powinien otrzymywać równolegle wsparcie. Pełna zgoda. I dla siebie znalazłam państwową psychoterapię. Terapia Eliasza obejmowała leczenie farmakologiczne oraz psychoterapię. Pozytywne efekty zaczęły być widoczne już po paru tygodniach.

Odpuściliśmy na rok maturę, aby skupić się na pomocy Eliaszowi w wyjściu z depresji. Maturę udało się zdać po roku, czyli w 2020. Eliasz był bardzo dzielny. Przygotowywał się sam. Powiedział, że nie chce korzystać z korepetycji, mimo że proponowałam mu pomoc. Po maturze zasugerowałam, żeby nie miał ciśnienia, aby od razu zdawać na studia, ale Eliasz sam zapisał się na prywatną uczelnię i zaczął studiować architekturę. Powiedział, że byłby w stanie zarobić na połowę czesnego, gdybym zgodziła się płacić drugą część. Oczywiście! Byłam taka szczęśliwa! Myślałam – wygraliśmy! Wygraliśmy z tą cholerną depresją! Matura zdana! Koniec zakuwania masy niepotrzebnych informacji! Nareszcie Eliasz będzie mógł uczyć się tego, czego chce! Także moja terapia przynosiła wymierne efekty. Odważyłam się sprzedać swoje mieszkanie w Białymstoku, a następnie zaryzykować wzięcie kredytu na mieszkanie w Warszawie. Co więcej, zakochałam się ze wzajemnością i wszystko wskazywało na to, że ten związek ma wielkie szanse powodzenia (i nadal na to wygląda). Tak więc życie zaczęło ogólnie nabierać bardzo pięknych barw.

Od listopada 2020 roku Eliasz znowu zaczął się powoli zachowywać tak jak w liceum. To nie są oczywiste symptomy. Zaczynają się pojawiać bardzo powoli i są wręcz niezauważalne z dnia na dzień. Po jakimś czasie jednak dostrzega się dużą różnicę. Zaczęłam rozmawiać o tym z Eliaszem. Okazało się ze przestał brać leki. Niestety od osiągnięcia pełnoletności przez dziecko rodzic nie ma już żadnego wglądu w jego leczenie. Skończyły się także nasze wspólne spotkania terapeutyczne. Odcięto mnie od tego procesu. Bardzo niedobrze, bo wcześniej dawało to bardzo dobre efekty. Uważam, że to terapeutyczny błąd. Uważam, że rodzice powinni nadal być włączeni w proces terapeutyczny, po to, by ściana między dzieckiem a nimi nie rosła, i po to, by rodzic miał poczucie, że robi, co w jego mocy, żeby nie czuł się opuszczony i bezradny. Bo to są uczucia nakręcające strach i w efekcie powodują nie najlepsze rozwiązania.

Chciałabym zaapelować o wydłużenie kontroli rodzicielskiej w przypadku depresji i innych zaburzeń psychicznych do minimum 21 roku życia dziecka, a w przypadku stwierdzenia takiej konieczności nawet dłużej!

Eliasz miał wiele talentów i ogromny potencjał, który przez całe życie starałam się wspierać i rozwijać. Był bardzo wysportowany. Świetnie pływał, przez dziewięć lat trenował judo, grał na trąbce w orkiestrze, pięknie śpiewał. Miał piękny, ciemny głos i słuch absolutny. Potrafił rozpoznać wysokość dźwięku bez kamertonu. Był bardzo wrażliwym, nawet nadwrażliwym człowiekiem. Myślę, że przez to oraz przez całe mnóstwo innych czynników dopadła go ta choroba, a przecież nie ma nic złego w byciu człowiekiem bardzo wrażliwym. To przecież oznacza tylko to, że taki człowiek dużo czuje, dużo zauważa, analizuje, myśli i nie zgadza się na zło, które widzi. To znaczy, że ma serce i tego serca używa.