Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ta proza jest bezczelnie staroświecka, skandalicznie niemodna. Jest szukaniem urody świata. Mimo wszystko, także w cieniu i ciemności.
Tyczyńskiemu zależy najbardziej na obronie szczegółu, najdrobniejszego nawet fragmentu przeszłości. Obronie przed zapomnieniem.
To lektura obowiązkowa dla tych, którzy już czują żal z powodu przyszłej utraty.
Zdzisław Niewieski (z recenzji wewnętrznej)
Masz niewątpliwy talent literacki, co się czuje od razu, po sposobie, w jakim konstruujesz zdania, ich rytm, budujesz nastrój, korzystasz z metafor i porównań, utrzymujesz równowagę pomiędzy tym, co zaobserwowane, a tym, co przeżyte.
Koniecznie pisz dalej. Szkoda, że nie możemy Ci dać nagrody za debiut.
(z maila Jerzego Jarzębskiego do autora)
O AUTORZE:
Tomasz Tyczyński (1960-?), polonista, literaturą zajmował się jako badacz w poważnym instytucie poważnej Akademii, potem krytyk i dziennikarz, a na koniec kurator Muzeum Witolda Gombrowicza. Współpomysłodawca i współtwórca Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza.
Można powiedzieć, że literatura była mu pisana od zawsze, aż w końcu sam zaczął ją pisać. Ta książka to jego literacki debiut. Późny, ale autor ma nadzieję, że przynajmniej w tym przypadku lepiej późno niż wcale.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 106
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W maju mlecze tracą kwiaty. W Mniszku, wsi, w której spędzamy sporą część życia, w miejsce żółtych dywanów rozłożonych na rowach i pustych jeszcze pastwiskach pojawia się mnóstwo białych, półprzezroczystych baniek, falujących na cienkich łodygach. Mocniejszy podmuch wiatru podrywa je w niebo, pozostawiając postrzępione na końcach kikuty łodyg. Łąka wygląda wtedy jak dywan wywrócony spodem do wierzchu, ujawniający splot rzeczy, tajemny sens lub bezsens, który tak bardzo chcieli podejrzeć romantycy.
...czas zawsze odbiera pamięć swoim świadkom.
(Thomas Bernhardt, Autobiografie,przekład Sława Lisiecka)
Cienie
Żeby ich upolować, zatrzymać w kadrze okna – darmowe bezkrwawe safari między ciasno ustawionymi blokami – trzeba wstać o świcie. Wychodzą, zanim słońce zatka aorty. Wózki turkoczą cicho, za cicho, by zbudzić tych, co mogą jeszcze pospać. Kiedyś po innym turkocie można było rozpoznawać dni tygodnia. Tamten był głośniejszy, bo po betonowej kostce ciągnięto walizki na twardych, obracających się we wszystkie strony kółkach. Brzmiał jak werble zbliżające się do okien i drzwi klatek schodowych, już wtedy zakodowanych dla obrony przed obcymi. Werble mijały blok pospiesznie, bojowa muzyka oddalała się, cichła, potem nadciągali następni. Ale to nie był szturm, lecz odwrót.
Kroki żwawe, pospieszne, choć walizki ciężkie – wyjeżdżali młodzi, na studia, do pracy. Wracali w piątkowe wieczory, nie wszystkie i wolniej. Czekający na nich starzeli się od tego czekania, tygodnie spędzali byle jak, byle szybciej. Piątkowy turkot brzmiał im jak marsz zwycięstwa, jak osiedlowa oda do radości, pięknie. Dostawca kostki, po której turkotały walizki, reklamował się hasłem: Piękno zaklęte w betonie. Wątpliwe jednak, by miał na myśli te dwa dni wyrwane samotności.
Z czasem powroty stawały się nieregularne, coraz rzadsze, po nocy lub świtem, szarym, wymęczonym. Rytm powrotów dyktowały tanie linie kreślące drogi do lepszego świata. Młodzi wyjeżdżali najpierw na kilka lat, do dorobienia, ale dorobić się zawsze można więcej, tylko potrzeba czasu, więc nie starczało go już na odwiedziny.
Wracali w końcu tylko na święta, wyjeżdżali po paru dniach, czasem później – bo tani lekarz, tani alkohol, duża rodzina. O powrocie na stałe już nie mówili, wszystko jedno: z Austrii czy Australii, w głowie jednakowo daleko. Dusili się tu, w za ciasnych mieszkankach, za ciasnych świątecznych garniturach i tematach przy stole. Schowaj, mamo, ten talerz, przecież i tak nikt nie przyjdzie, nie ma gdzie rozłożyć suwenirów, zdjęć pokazać, filmiku.
Potem zapanował internet, więc nie wracali nawet na święta. Skajpowali co tydzień, dwa, ale z czasem nie było już o czym gadać: rosną, tak, rosną, dzieci, konta, domy. Starzy prostowali się przed komputerem, w bluzce do wyjścia, choć nigdzie się nie wybierali, w niedzielnej koszuli, choć dzień był powszedni. Milkli, trudno tak mówić do obrazu, jak dziad. Ale słuchali zapamiętale.
Nazajutrz turkotało mniej, wózki cierpliwie czekały na spacer oparte o ścianę bloku, obok właścicieli, którzy napotkanym znajomym przekazywali wieści, świeże, choć już wczorajsze. Stali i gadali, bez końca.
Tak się tylko mówi: bez końca, przecież wszystko się kiedyś kończy, każda opowieść. Cichło więc dookoła, bo oni odchodzili po cichu, w szpitalach, hospicjach. Czasem ktoś zdążył przylecieć, potrzymać za rękę, zamknąć powieki. Albo chociaż zadzwonić, najczęściej głuchym już telefonem: nie odchodź, kocham, przyjadę, będę, częściej, pomidor.
TOMASZ TYCZYŃSKI (1960-?), polonista, literaturą zajmował się jako badacz w poważnym instytucie poważnej Akademii, potem krytyk i dziennikarz, a na koniec kurator Muzeum Witolda Gombrowicza. Współpomysłodawca i współtwórca Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza.
Można powiedzieć, że literatura była mu pisana od zawsze, aż w końcu sam zaczął ją pisać. Ta książka to jego literacki debiut. Późny, ale Autor ma nadzieję, że przynajmniej w tym przypadku lepiej późno niż wcale.