Niewidzialna dziewczyna - Lisa Jewell - ebook + książka

Niewidzialna dziewczyna ebook

Lisa Jewell

4,1

Opis

Nie widzisz jej.

Ale ona widzi ciebie.

 

Życie Owena Picka rozpada się na kawałki. Trzydziestotrzyletni nauczyciel zostaje zawieszony w pracy, po tym jak dwie uczennice oskarżają go o molestowanie. Mieszkający w pokoju gościnnym ciotki, sfrustrowany swoim życiem Owen szuka profesjonalnych porad w internecie.

Tymczasem w sąsiedztwie Picka zamieszkuje rodzina Foursów, freelancerka Cate i psycholog dziecięcy Roan oraz dwójka ich nastoletnich dzieci. Pewnego dnia córka zwierza się matce, że sąsiad śledził ją, gdy wracała do domu.

Siedemnastoletnia Saffyre Maddox przez trzy lata była pacjentką Roana Foursa. Po zakończeniu terapii podąża za nim jak cień, przy okazji poznając sekrety psychologa i jego rodziny.

W walentynkową noc Saffyre znika, a ostatnią osobą, która widziała ją żywą, okazuje się Owen Pick.

„Niewidzialna dziewczyna” to niepokojący thriller psychologiczny, pełen poczucia krzywdy, samotności i odrzucenia oraz nagromadzonego przez lata żalu. To historia ludzi, którzy, choć żyją blisko siebie, nie dostrzegają prawdy o nich samych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (99 ocen)
39
37
15
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ptys_

Nie oderwiesz się od lektury

To naprawdę dobra książka. Trzyma w napięciu i chce się więcej. A przecież o to w tym chodzi prawda?
10
Enya1001

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Polecam.
10
Vlip2021

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja. Owszem, momentami się snuje, ale to robi nastrój....
10
magnesik

Nie oderwiesz się od lektury

znakomita!
00
nagardakiw

Dobrze spędzony czas

Ok
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: Invisible Girl

Copyright © Lisa Jewell, 2020

Copyright © for the Polish translation

by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

 

Redaktor inicjujący: Adrian Tomczyk

Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska

Marketing i promocja: Joanna Zalewska

Redakcja: Mirosław Ruszkiewicz

Korekta: Gabriela Niemiec, Mirosław Krzyszkowski

Projekt typograficzny, skład i łamanie: MELES-DESIGN

Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: © The Blowup/Unsplash

Zdjęcie autorki: © Andrew Whitton

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

ISBN 978-83-67176-08-8

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Jacka, Sonny’ego i Cocoa:

wszystkich wspaniałych zwierząt,

które kochałam i straciłam w tym roku

 

 

 

 

 

Walentynkowy wieczór

 

 

 

23.59

 

Pochylam głowę i zakrywam twarz, naciągając kaptur bluzy. Przede mną dziewczyna z rudymi włosami przyśpiesza; wie, że za nią idę. Też przyśpieszam. Chcę tylko z nią porozmawiać, ale jej mowa ciała świadczy o tym, że jest przerażona. Zwalniam, słysząc za plecami stłumione odgłosy kroków. Odwracam się i widzę podążającą za nami postać.

Nie muszę widzieć twarzy, żeby wiedzieć, kto to jest.

To on.

Serce zaczyna mi łomotać w piersi, pompując krew tak mocno i szybko, że czuję pulsowanie w ranie na nodze. Chowam się w cieniu i czekam, aż mężczyzna mnie wyminie. Skręca za róg i widzę, jak mowa jego ciała się zmienia, gdy zauważa kobietę z przodu. Rozpoznaję jego sylwetkę, jego kształt, i doskonale wiem, co planuje zrobić. Opuszczam kryjówkę w ciemności. Ruszam szybkim krokiem w stronę mężczyzny, w stronę niebezpieczeństwa, panuję nad swoimi działaniami, lecz nie nad swoim losem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wcześniej

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

 

 

SAFFYRE

 

Nazywam się Saffyre Maddox. Mam siedemnaście lat.

Mam mieszane pochodzenie, głównie walijskie ze strony ojca i trynidadzko-malezyjskie z domieszką francuskiego ze strony matki. Czasami ludzie próbują to odgadnąć, ale nikomu się jeszcze nie udało. Jeśli ktoś pyta, odpowiadam, że mam bardzo wymieszane geny i tyle. Nikt nie musi wiedzieć dokładnie, kto z kim spał. To w sumie wyłącznie moja sprawa, prawda?

Jestem w pierwszej klasie szkoły średniej w Chalk Farm, gdzie uczę się matematyki, biologii i fizyki, bo mam raczej umysł ścisły. W sumie nie wiem, co chcę robić potem; wszyscy spodziewają się, że pójdę studiować na uniwersytecie, ale czasami myślę sobie, że może będę pracować w jakimś zoo albo zostanę psią fryzjerką.

Mieszkam w dwupokojowym mieszkaniu na ósmym piętrze wieżowca przy Alfred Road, dokładnie naprzeciwko szkoły, do której nie chodziłam, bo nie wybudowali jej jeszcze, kiedy zaczynałam gimnazjum.

Moja babcia umarła krótko po moich narodzinach, mama krótko po niej, tata nie chce mnie znać, a dziadek odszedł kilka miesięcy temu. Dlatego mieszkam sama z wujkiem.

Jest ode mnie tylko dziesięć lat starszy i nazywa się Aaron. Opiekuje się mną jak ojciec. Pracuje w punkcie bukmacherskim, od dziewiątej do siedemnastej, a w weekendy wykonuje jeszcze prace ogrodowe u ludzi. Jest prawdopodobnie najlepszym człowiekiem na świecie. Mam też innego wujka, Lee, który mieszka w Essex z żoną i dwiema córeczkami. Wreszcie pojawiły się jakieś dziewczynki w rodzinie, jednak dla mnie to już trochę za późno.

Wychowałam się z dwoma mężczyznami i przez to słabo mi idą kontakty z dziewczynami. A raczej po prostu lepiej mi idzie z płcią przeciwną. Jako dzieciak bawiłam się z chłopakami i nazywano mnie chłopczycą, ale chyba nigdy nią nie byłam. Potem zaczęłam się zmieniać, stałam się „ładna” (nie uważam się za ładną, wszyscy inni tak o mnie mówią) i chłopaki przestały chcieć się ze mną bujać jak z kumplem – zaczęło się robić dziwnie i doszłam do wniosku, że lepiej będzie zdobyć jakieś koleżanki. No i mam ich kilka, jednak nie trzymamy się szczególnie blisko i wątpię, żebym po skończeniu szkoły jeszcze się z nimi spotykała, ale jakoś się dogadujemy. Znamy się już bardzo, bardzo długo. Łatwo nam przychodzi spędzać czas razem.

No i tak się przedstawia ogólny zarys tego, kim jestem. Nie należę do radosnych ludzi. Nie śmieję się w głos i nie przepadam za przytulaniem. Mam nudne zainteresowania: lubię czytać i gotować. Rzadko wychodzę na miasto. Lubię napić się trochę rumu z wujkiem w piątek wieczorem, gdy oglądamy telewizję, ale nie palę zioła i nie biorę dragów ani nic takiego. To niesamowite, jak nudną można być, jeśli się jest ładną; nikt nie zdaje się tego zauważać. Gdy jesteś ładna, wszyscy od razu zakładają, że prowadzisz wspaniałe życie. Ludzie bywają strasznie krótkowzroczni. Ludzie są głupi.

Mam mroczną przeszłość i mroczne myśli. Robię mroczne rzeczy i czasami boję się samej siebie. Budzę się w środku nocy, zaplątana w pościel. Przed pójściem spać wkładam brzegi prześcieradła pod materac, bardzo mocno, żeby było napięte tak, jak tylko się da. Rano wszystkie rogi są wyciąg­nięte, a ja – cała opleciona materiałem. Nigdy nie pamiętam, co się działo. Nie pamiętam swoich snów. Nie czuję się wypoczęta.

Kiedy miałam dziesięć lat, przydarzyło mi się coś bardzo, bardzo złego. Może nie zagłębiajmy się zbytnio w ten temat. Ale tak, byłam dziewczynką i doświadczyłam czegoś, czego żadna dziewczynka nie powinna doświadczać. To mnie zmieniło. Zaczęłam się ciąć, na kostkach, w takich miejscach, by wszystko zakryły skarpetki. Wiedziałam, co to jest samookaleczanie się – teraz wszyscy to wiedzą – ale nie wiedziałam, dlaczego to robię. Wiedziałam tylko tyle, że to powstrzymywało mnie przed zbyt mocnym zastanawianiem się nad różnymi rzeczami.

A potem, gdy miałam dwanaście lat, wujek Aaron zauważył rany i blizny, dodał dwa do dwóch i zabrał mnie do lekarza, a lekarz odesłał mnie do Centrum Dziecięcego Portman na terapię.

Zostałam pacjentką niejakiego Roana Foursa.

 

 

 

 

 

2

 

 

 

CATE

 

– Mamo, możemy pogadać?

Córka Cate wydaje się zziajana i spanikowana.

– Słucham? Co się stało?

– Wracam ze stacji metra i czuję…

– Co takiego?

– No wiesz, jest tu taki koleś. – Córka zniża głos do szeptu. – Idzie za mną, bardzo blisko.

– Nie zatrzymuj się, po prostu idź dalej.

– No idę. Idę przecież – warczy Georgia. – Posłuchaj.

Cate ignoruje nastoletni foch córki i mówi:

– Gdzie jesteś teraz?

– Mijam właśnie Tunley Terrace.

– Świetnie, świetnie. To już niewiele ci zostało.

Odsłania okno i wygląda na ulicę, na czerń styczniowego wieczoru, wyczekując pojawienia się zarysu znajomej sylwetki córki.

– Nie widzę cię – rzuca do telefonu i czuje, jak zaczyna jej się udzielać panika.

– Już jestem. Widzę cię – odpowiada Georgia.

I w tym samym momencie Cate też ją zauważa. Jej serce powoli się uspokaja. Puszcza zasłonę i idzie do drzwi wejściowych. Czeka w progu, krzyżując ręce na piersi, chroniąc się przed zimnem. Po drugiej stronie ulicy jakiś cień znika na podjeździe dużego domu naprzeciwko. To mężczyzna.

– To był on? – pyta Cate córkę.

Georgia odwraca się, dłonie ma zaciśnięte w pięści, ściska rękawy oversize’owej pikowanej kurtki.

– Tak, to on. – Cała drży, kiedy Cate zamyka za nią drzwi i wprowadza do ciepłego korytarza. Georgia zarzuca matce ręce na szyję i ściska mocno, po czym mówi: – Co za świr.

– A co dokładnie robił?

Georgia zdejmuje kurtkę i rzuca go niedbale na najbliższe krzesło. Cate zabiera go i wiesza w korytarzu.

– Nie wiem. Po prostu był dziwny.

– W jakim sensie dziwny?

Idzie za córką do kuchni i patrzy, jak dziewczyna otwiera lodówkę, zagląda do środka i zaraz z powrotem ją zamyka.

– Nie wiem – powtarza. – Szedł za blisko i był taki… dziwny, no.

– Powiedział ci coś?

– Nie. Ale wyglądał, jakby miał to zrobić. – Georgia otwiera szafkę i wyciąga paczkę delicji, bierze jedno ciastko i wkłada całe do ust. Przeżuwa i przełyka, po czym przechodzi ją dreszcz. – Wystraszył mnie – tłumaczy i zauważa białe wino matki. – Mogę? Łyczek na skołatane nerwy?

Cate przewraca oczami, po czym podaje córce kieliszek.

– Potrafiłabyś go rozpoznać? Gdybyś go jeszcze kiedyś zobaczyła?

– Chyba tak.

Georgia już ma po raz trzeci napić się wina, kiedy Cate zabiera jej kieliszek.

– Wystarczy.

– Ale ja właśnie przeżyłam traumę!

– Też mi coś. Masz przynajmniej nauczkę. Nawet w takim miejscu, niby bezpiecznym, musisz się mieć na baczności.

– Nie cierpię tego miejsca. Nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby chcieć tu mieszkać, jeśli nie musi.

– Wiem. Nie mogę się doczekać, kiedy wrócimy do siebie.

Dom, w którym w tej chwili się znajdują, wynajęli tymczasowo po tym, jak ich własny, jakieś półtora kilometra stąd, został uszkodzony w wyniku osunięcia się gruntu. Pomyśleli, że fajnie byłoby mieszkać przez jakiś czas w „eleganckiej” okolicy. Nie pomyśleli o nieprzyjaznych, zamkniętych za wysokimi płotami domach i o tym, jak upiornie ciche będą te zielone willowe ulice w porównaniu z tym, czego doświadczyli w szeregowcu w Kilburn. Nie przyszło im do głowy, że puste ulice będą straszniejsze od tych zatłoczonych.

 

 

Jakiś czas potem Cate podchodzi do okna wykuszowego w ich sypialni z przodu domu i znowu odsuwa zasłonę. Cienie bezlistnych drzew smagają wysoki mur naprzeciwko. Za tym murem znajduje się pusta działka, na której zburzono stary dom, żeby zrobić miejsce na coś nowego. Cate czasami widuje wjeżdżające w bramę między drewnianymi panelami pick-upy, które potem wyjeżdżają po godzinie, wyładowane ziemią i gruzem. Mieszkają tutaj już od roku i jak dotąd nic nie świadczyło o tym, by kopano fundamenty; po placu nie kręcił się żaden architekt w kas­ku. To najrzadsza rzecz w centrum Londynu: przestrzeń bez zauważalnej funkcji, dziura.

Cate myśli o swojej córce skręcającej za róg, o strachu pobrzmiewającym w jej głosie, o dudnieniu kroków tuż za jej plecami i oddechu nieznajomego. Z jaką łatwością przyszłoby mu odsunąć drewniany panel, wciągnąć dziewczynę z ulicy, skrzywdzić ją, może nawet zabić i ukryć jej ciało w tej ciemnej, odludnej otchłani. I jak wiele czasu by minęło, zanim zostałoby tam odnalezione?

 

 

 

 

 

3

 

 

 

– Ktoś wczoraj nastraszył Georgię.

Roan podnosi wzrok znad laptopa. W jego jasnoniebies­kich oczach natychmiast pojawia się strach.

– Jak to nastraszył?

– Wracała ze stacji metra i trochę spanikowała, bo ktoś za nią szedł.

Poprzedniego dnia Roan wrócił późno i Cate leżała sama w łóżku, nasłuchując krzyków lisów na pustym placu naprzeciwko, oglądając cienie w gałęziach, które przez cienki materiał zasłon wyglądały jak machający rękami tłum zombiaków. Leżała i dużo myślała.

– A jak wyglądał ten mężczyzna? – zapytała Georgię wcześniej tego samego dnia.

– Normalnie.

– W jakim sensie normalnie? Był wysoki? Gruby? Chudy? Czarny? Biały?

– Biały. Średniego wzrostu. Średniej budowy. W nudnych ciuchach. Z nudną fryzurą.

Z jakiegoś powodu bezbarwność tego opisu zaniepokoiła Cate bardziej, niż gdyby jej córka powiedziała, że nieznajomy miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i tatuaż na twarzy.

Nie potrafi pojąć, co takiego sprawia, że nie czuje się bezpiecznie w tej okolicy. Ubezpieczyciel zaproponował tysiąc dwieście funtów tygodniowo na lokal zastępczy do czasu zakończenia remontu. Za te pieniądze było ich stać na ładny dom na tej samej ulicy, z ogrodem, jednak uznali to za szansę na przygodę, na prowadzenie innego życia niż dotychczas.

Przeglądając oferty, Cate znalazła ogłoszenie o wynajmie wytwornego apartamentu w wytwornym domu w Hampstead. Ich dzieci uczęszczały do szkoły w Swiss Cottage, a Roan pracował w Belsize Park. Hampstead znajdowało się bliżej obu tych miejsc niż ich dom w Kilburn, co oznaczało, że mogli chodzić pieszo, zamiast jeździć metrem.

– Popatrz – powiedziała do Roana, pokazując mu ogłoszenie. – Trzypokojowe mieszkanie w Hampstead. Z tarasem. Dwanaście minut pieszo do szkoły. Pięć minut drogi od twojej kliniki. A przy tej ulicy mieszkał Zygmunt Freud! Nie byłoby fajnie przez jakiś czas pomieszkać w Hampstead? – zapytała beztrosko.

Żadne z nich nie jest rodowitym londyńczykiem. Cate urodziła się w Liverpoolu i wychowała w Hartlepool, a Roan urodził się i dorastał w Rye niedaleko wybrzeża w Sussex. Oboje odkryli stolicę jako dorośli, nie mając większego pojęcia o demograficznej geografii miasta. Koleżanka Cate, która całe życie mieszkała w północnym Londynie, na wieść o ich tymczasowym adresie powiedziała: „O nie, nie chciałabym tam mieszkać. To takie anonimowe miejsce”. Tylko że Cate nie miała o tym pojęcia, podpisując umowy. Nie wybiegała myślami poza poezję kodu pocztowego, bliskość centrum malowniczego Hampstead oraz niebieską tabliczkę na domu Zygmunta Freuda tuż za rogiem.

– Może powinnaś wychodzić po nią, gdy wraca po nocy? – rzuca Roan.

Cate oczami wyobraźni widzi reakcję ich nastoletniej córki na wieść, że od teraz matka będzie jej towarzyszyć przy każdym wyjściu poza dom po zmroku.

– Roan, ona ma piętnaście lat! To ostatnia rzecz, której by chciała.

W odpowiedzi posyła jej to samo spojrzenie co zawsze, to mówiące: słuchaj, skoro postawiłaś mnie w sytuacji, w której mam podejmowanie wszelkich decyzji oddawać tobie, będziesz zmuszona wziąć odpowiedzialność za konsekwencje tych złych. W tym potencjalny gwałt, napaść lub morderstwo naszej córki.

Cate wzdycha i odwraca się do okna, gdzie widzi odbicie siebie i męża, mglisty obraz małżeństwa w średnim wieku. Dwadzieścia pięć lat po ślubie, czeka ich zapewne kolejne dwadzieścia pięć.

Za oknem prószy śnieg; wielkie płaty wyglądają jak biały szum zakłóceń w telewizji. Na górze słychać ciche dudnienie kroków sąsiadów, amerykańsko-koreańskiej pary, których imion Cate nie pamięta, chociaż witają się z wylewnością i uśmiechem za każdym razem, gdy się na siebie natkną. Gdzieś w oddali zawodzą syreny policyjne. Jednak poza tymi dźwiękami nie docierają do nich żadne inne. Na ulicy jest zawsze cicho, a śnieg jeszcze tę ciszę pogłębił.

– Patrz – mówi Roan, odwracając nieco ekran laptopa w jej stronę.

Cate zsuwa okulary do czytania z głowy na nos.

– Napaść seksualna na dwudziestotrzyletnią kobietę w Hampstead Heath – czyta na głos i bierze głęboki wdech. – No dobra, ale to Heath. Nie chciałabym, żeby Georgia chodziła sama po Heath w nocy. Nie chciałabym, żeby którekolwiek z naszych dzieci chodziło tam nocą bez opieki.

– Zdaje się, że to już trzecia napaść w tym miesiącu. Pierwsza była na Pond Street.

Cate zamyka na krótko oczy.

– To ponad kilometr stąd.

Roan milczy.

– Powiem Georgii, żeby była ostrożna – przekonuje Cate. – Powiem, że ma do mnie dzwonić, gdy wraca sama po zmroku.

– Dobrze. Dziękuję – odpowiada Roan.

 

 

 

 

 

4

 

 

 

– Wiem, kto to był! – oznajmia Georgia, która właśnie wpadła do kuchni razem z Tilly. Przed chwilą wybiła szesnasta trzydzieści i obie są jeszcze w szkolnych mundurkach. Przynoszą ze sobą podmuch chłodnego zimowego powietrza oraz atmosferę paniki.

Cate odwraca się i spogląda na córkę.

– Kto był kim? – pyta.

– Tym świrem! Wiem, kto za mną wtedy szedł. Dopiero co go widziałyśmy. Mieszka w tym dziwnym domu po drugiej stronie ulicy. Wiesz, tym z obrzydliwym fotelem na podjeździe.

– Skąd wiesz, że to on?

– To totalnie był on. Wynosił śmieci i spojrzał na nas.

– Jak spojrzał?

– No tak dziwnie.

Tilly stoi za plecami Georgii i kiwa głową.

– Cześć, Tilly – rzuca Cate, trochę za późno.

– Cześć.

Tilly to drobniutka dziewczyna o wielkich oczach i błyszczących czarnych włosach; wygląda jak bohaterka bajki Pixara. Zaprzyjaźniły się z Georgią całkiem niedawno, chociaż chodziły do tej samej szkoły przez prawie pięć lat. To pierwsza naprawdę porządna przyjaciółka Georgii, odkąd córka Cate skończyła szkołę podstawową, i chociaż Cate nie może jej rozgryźć, widać, że Tilly bardzo zależy na tej przyjaźni.

– Spojrzał w naszą stronę i poznał mnie – ciągnie Geor­gia. – Widziałam, że mnie poznał. Rzucił mi naprawdę paskudne spojrzenie.

– Widziałaś to? – pyta Cate Tilly.

Tilly znowu kiwa głową.

– Tak, wydawał się strasznie niezadowolony.

Georgia otwiera nową paczkę herbatników, chociaż w starej jest jeszcze sporo ciastek, i częstuje koleżankę. Tilly odmawia, a potem znikają w pokoju Georgii.

Znowu otwierają się drzwi wejściowe i pojawia się Josh. Cate robi się trochę cieplej w sercu. Podczas gdy Georgia ma zawsze dla niej jakieś wieści i humory, Josh wraca, jakby nigdy nie opuszczał domu. Niczego ze sobą nie przynosi, jego sprawy toczą się spokojnie i wypływają na wierzch w odpowiednim momencie.

– Witaj, skarbie.

– Cześć, mamo. – Przechodzi przez kuchnię i ściska Cate. Josh ściska ją za każdym razem, gdy wraca do domu, kiedy idzie spać, kiedy widzi ją rano albo kiedy wychodzi gdzieś na dłużej niż dwie godziny. Robił tak jako małe dziecko i Cate spodziewa się od dawna, że to się skończy, jednak syn ma już czternaście lat i nie wykazuje chęci porzucenia tego nawyku. Cate czasami zastanawia się, czy w jakimś sensie to Josh nie zatrzymał jej tak długo w domu, o wiele dłużej niż to konieczne. Z jakiegoś powodu chłopak wciąż wydaje się bardzo kruchy, wciąż wydaje się tym dzieciaczkiem, który płakał w dłonie zaciśnięte w piąstki w pierwszy dzień żłobka i nie uspokoił się przez kilka godzin do czasu, kiedy przyjechała go odebrać.

– Jak tam szkoła?

Wzrusza ramionami i odpowiada:

– Dobrze. Dostałem sprawdzony test z fizyki. Zdobyłem sześćdziesiąt na sześćdziesiąt pięć punktów. Byłem prawie najlepszy.

– O – mówi, ponownie szybko go ściskając. – Josh, to wspaniale! Świetna robota! Fizyka! Jesteś dobry ze wszystkich przedmiotów, w których można być dobrym. Nie wiem, jak ty to robisz.

Josh sięga po banana, jabłko i szklankę mleka, po czym siedzi chwilę z matką w kuchni.

– Wszystko w porządku? – pyta po krótkiej ciszy.

Cate patrzy na niego zaskoczona.

– Tak.

– Na pewno?

– Tak – powtarza ze śmiechem. – Dlaczego pytasz?

Josh znowu wzrusza ramionami.

– Bez powodu – odpowiada, bierze mleko i plecak, po czym rusza do swojego pokoju. – Co na obiad? – pyta z głębi korytarza.

– Curry z kurczakiem.

– Super, mam ochotę na coś ostrego.

I potem znowu zapada cisza. Cate zostaje sama z ciemnością za oknem, a jej chaotyczne myśli krążą po bocznych tunelach umysłu.

 

 

 

 

 

5

 

 

 

To się dzieje później tego samego dnia. Na swój sposób ziszczają się wszystkie dziwne, niesprecyzowane obawy Cate co do tego miejsca.

Przyjaciółka Georgii, Tilly, została napadnięta kilka chwil po wyjściu z ich mieszkania.

Cate zaproponowała dziewczynie, żeby została na kolację, lecz Tilly powiedziała: „Dziękuję, ale mama na mnie czeka”, i Cate przyszło do głowy, że może po prostu nie przepada za curry. Potem, kilka minut po jej wyjściu, ktoś zapukał i zadzwonił do drzwi, a kiedy Cate podeszła je otworzyć, zobaczyła Tilly, z pobladłą twarzą i oczami jak spodki. „Ktoś mnie dotknął. Dotknął mnie”, powtarzała w szoku.

Teraz Cate prowadzi ją szybko do kuchni i wysuwa dla niej krzesło, stawia jej szklankę wody i prosi, by opowiedziała, co się stało.

– Przeszłam tylko na drugą stronę ulicy, byłam o tam, przy placu budowy. I ktoś podszedł do mnie od tyłu. I tak mnie złapał. Tutaj. – Wskazuje swoje biodra. – I próbował mnie ciągnąć.

– Gdzie ciągnąć?

– Nigdzie, tak do siebie tylko.

Georgia sadza koleżankę przy stole i chwyta jej dłoń.

– Mój Boże, a widziałaś go? Widziałaś jego twarz?

Tilly drżą ręce.

– W sumie nie. Może trochę. Nie wydaje mi się… Wszystko stało się tak… szybko. Naprawdę bardzo szybko.

– Zrobił ci coś? – pyta Georgia.

– Nie? – odpowiada Tilly z wahaniem, jakby sama się zastanawiała. – Nie – powtarza już pewniejszym głosem. – Nic mi nie jest, tylko… – Spuszcza wzrok na swoje dłonie. – Spanikowałam. On był taki… taki straszny.

– W jakim był wieku? Mniej więcej – dopytuje Cate.

Tilly wzrusza ramionami.

– Nie wiem. – Pociąga nosem. – Miał na głowie kaptur i owinął twarz szalikiem.

– Wzrost?

– Raczej wysoki, chyba. I szczupły.

– Mam zadzwonić na policję? – rzuca Cate i zastanawia się, dlaczego w ogóle pyta szesnastolatkę, która właśnie została napadnięta, czy ma wezwać policję.

– Ja pierdolę, oczywiście, że masz zadzwonić – wypala Georgia i zanim Cate zdąży zareagować, już wybiera numer alarmowy.

Później przyjeżdża radiowóz, pojawia się też mama Tilly i wieczór skręca w miejsce, w którym Cate jeszcze nigdy nie była. W jej kuchni są policjanci i zapłakana matka, której Cate wcześniej nie miała okazji poznać, a ta nerwowa atmosfera nie pozwala jej spać nawet kilka godzin po tym, jak funkcjonariusze wyszli, a Tilly z matką zniknęły w uberze. W domu panuje cisza, jednak Cate wie, że nikt nie może spać w spokoju, bo stało się coś złego, coś, co wiąże się z nimi, wiąże się z tym miejscem i czymś jeszcze, czymś niezidentyfikowanym związanym z nią, jakimś złem, jakimś błędem, który popełniła, bo nie jest dobrym człowiekiem. Tak bardzo się starała przestać myśleć o sobie jak o złym człowieku, ale teraz leży w łóżku nocą i nagła świadomość tego faktu gryzie ją dotkliwie, aż Cate czuje się obdarta ze skóry.

 

 

Następnego ranka Cate otwiera oczy tuż przed dźwiękiem budzika, przespawszy zaledwie trzy i pół godziny. Odwraca się i spogląda na Roana, leżącego spokojnie na plecach z rękami schowanymi pod kołdrą. Ten jej mąż to całkiem przystojny mężczyzna. Wypadła mu większość włosów i teraz golił głowę, odsłaniając jej dziwne kontury, o których nie wiedziała, kiedy poznali się trzydzieści lat temu. Zakładała, że jego czaszka jest gładka jak spód ceramicznej urny. Tymczasem okazała się pełna dolin i pagórków, z maleńką pomarszczoną blizną. Na jego skroniach aż do brwi ciągną się wystające żyły. Nos ma duży. Oczy z ciężkimi powiekami. Jest jej mężem. Nienawidzi jej. Ona to wie. To jej wina.

Wymyka się z łóżka i podchodzi do okna wykuszowego wychodzącego na ulicę. Przez gałęzie drzew prześwituje wczesne słońce, omiata promieniami plac budowy naprzeciwko. Wydaje się taki nieszkodliwy. Potem Cate przenosi wzrok bardziej w prawo, na dom z fotelem na podjeździe. Myśli o mieszkającym tam mężczyźnie, tym dziwnym człowieku, który szedł za Georgią od stacji metra, który patrzył na nią i Tilly spode łba zeszłego wieczoru, wyrzucając śmieci – mężczyzna, który pasuje do opisu napastnika.

Cate odszukuje wizytówkę, jaką dostała od policjanta. Inspektor Robert Burdett. Dzwoni na podany numer, lecz Burdett nie odbiera, więc zostawia mu wiadomość.

– Dzwonię w sprawie napaści na Tilly Krasniqi z wczoraj – zaczyna. – Nie wiem, czy to nie fałszywy trop, ale jest taki mężczyzna, mieszka naprzeciwko. Pod numerem dwanaście. Moja córka ostatnio mówiła, że szedł za nią, gdy wracała do domu. Podobno wczoraj dziwnie patrzył na nią i Tilly. Niestety nie znam jego nazwiska. Ma jakieś trzydzieści, czterdzieści lat. Tylko tyle wiem. Przepraszam. Taka mnie naszła myśl. Numer dwanaście. Dziękuję.

 

 

– Rozmawiałaś dzisiaj z Tilly? – Cate pyta Georgię, gdy później tego ranka córka kręci się po mieszkaniu, szykując się do wyjścia do szkoły.

– Nie. Nie odpisuje mi na wiadomości i nie odbiera telefonów. Może ma wyłączoną komórkę.

– Boże. – Cate wzdycha. Nie może znieść poczucia winy, bo wydaje jej się, że to ona w jakiś sposób to spowodowała. Wyobraża sobie Georgię, swoją śliczną, szczerą córkę, dotykaną przez nieznajomego w ciemnej uliczce w drodze powrotnej z domu koleżanki. To nie do wytrzymania. Potem wyobraża sobie drobną Tilly, zbyt straumatyzowaną, by napisać do najbliższej przyjaciółki. Szuka numeru, który mama Tilly zapisała jej zeszłego wieczoru w telefonie, i wybiera go.

Za szóstym razem kobieta wreszcie odbiera.

– Och, Elona, cześć, z tej strony Cate. Jak się czuje Tilly?

Na dłuższą chwilę zapada cisza, potem słychać jakieś trzaski i stłumione głosy w tle. W końcu ktoś mówi:

– Halo?

– Elona?

– Nie. To ja, Tilly.

– Ach, Tilly. Witaj, skarbie. Jak się czujesz?

Znowu ta dziwna cisza. Cate słyszy w tle głos Elony, po czym Tilly odzywa się:

– Muszę coś pani powiedzieć.

– Tak?

– Chodzi o wczoraj. O to, co się stało.

– Słucham.

– To się nie stało.

– Jak to?

– Nikt mnie nie dotykał. Tamten mężczyzna po prostu szedł bardzo blisko, a Georgia tak mnie nastraszyła, opowiadając o tym sąsiedzie z naprzeciwka, wie pani, i myślałam, że to on, ale to nie był on, to był ktoś zupełnie inny i… i pobiegłam do was, i…

Słychać jeszcze jakiś szelest, po czym znowu rozlega się głos Elony.

– Przepraszam. Strasznie przepraszam. Kazałam jej powiedzieć to osobiście. Nie rozumiem, dlaczego to zrobiła. Zdaję sobie sprawę, że te dziewczyny mają na co dzień dużo stresu, bo egzaminy, media społecznościowe i tak dalej, wie pani. Ale to jej nie tłumaczy.

Cate mruga powoli.

– Czyli nie było żadnej napaści? – To nadal nie ma sensu. Blada skóra Tilly, jej wielkie oczy, drżące ręce, łzy.

– Nie było żadnej napaści – potwierdza Elona beznamiętnym tonem, a Cate zastanawia się, czy matka Tilly też nie do końca w to wierzy.

Na zewnątrz widać, jak do samochodu zaparkowanego naprzeciwko wsiada inspektor Robert Burdett. Cate przypomina sobie wiadomość zostawioną na automatycznej sekretarce tego ranka, o dziwnym sąsiedzie. Poczucie winy ściska jej żołądek.

– Policja już wie? – pyta Elonę.

– Tak. Oczywiście. Przed chwilą ich informowałam. Nie można pozwolić, by marnowali swój czas. Nie przy tych cięciach kadrowych. Tak czy inaczej, wysyłam ją teraz do szkoły. Z podkulonym ogonem. I jeszcze raz najmocniej przepraszam.

Cate wyłącza telefon i patrzy na tył samochodu inspektora Burdetta, gdy ten dociera do skrzyżowania na końcu ulicy.

Dlaczego Tilly skłamała? To nie miało najmniejszego sensu.

 

 

Cate pracuje z domu. Z zawodu jest fizjoterapeutką, ale porzuciła praktykę piętnaście lat temu, kiedy urodziła się Georgia, i nigdy nie wróciła do przyjmowania pacjentów. Teraz od czasu do czasu pisze o fizjoterapii dla czasopism medycznych i branżowych, a bywa, że wynajmuje gabinet u kolegi w St Johns Wood, żeby przyjmować znajomych, jednak większość czasu spędza w domu, pracując jako freelancerka (albo „kura domowa z laptopem”, jak to mawia Georgia). W Kilburn ma małe biuro na antresoli, ale w domu tymczasowym pisze przy stole kuchennym; jej papiery leżą na tacce przy laptopie i trudno jej wszystko zorganizować, powstrzymać rzeczy związane z pracą przed wymieszaniem się z tymi domowymi. Nigdy nie może znaleźć długopisu, a domownicy robią różne zapiski z tyłu jej korespondencji; kolejna sprawa, której nie przemyślała przed przeprowadzką do małego mieszkania.

Cate wygląda znowu przez okno. Potem wraca do laptopa i googluje dom naprzeciwko.

Okazuje się, że mieszkanie pod numerem dwanaście ostatni raz sprzedano dziesięć lat temu, co w tak wyjątkowej okolicy jest niezwykłe. Właścicielem całego budynku jest szkocka firma BG Properties. Cate nie udaje się znaleźć żadnych innych informacji na temat tego adresu i mieszkańców. Dochodzi do wniosku, że to dom tajemnic, gdzie ludzie wprowadzają się i nigdy się z niego nie wyprowadzają, gdzie wieszają grube zasłony i nigdy ich nie odsłaniają, a na podjeździe zostawiają meble, by zgniły.

Potem wyszukuje ley lines[1] pod tym adresem. Nie do końca wie, co to w ogóle jest, ale uznaje, że akurat w tym miejscu mogą być jakieś dziwne; w tym miejscu, gdzie późnym wieczorem nie słychać żadnych ludzi, gdzie puste działki pozostają niezagospodarowane, gdzie każdej nocy krzyczą lisy, gdzie śledzi się i napada nastolatki. W tym miejscu, gdzie Cate czuje się niekomfortowo, gdzie czuje się obco.

 

 

 

[1] Teoretyczne linie łączące różne ważne punkty, leżące w miejscu dawnych ścieżek; przypisuje się im magiczne właściwości (przyp. tłum.).

 

 

 

 

 

6

 

 

 

Po wydarzeniach z tamtego dnia, w którym Tilly rzekomo miała zostać napadnięta, Cate przestaje chodzić obok domu z fotelem na podjeździe.

Dom znajduje się w takim miejscu, że aby dostać się do głównej ulicy albo do centrum dzielnicy, można skręcić w lewo lub w prawo. Teraz Cate postanawia wybierać lewo. Nie chce ryzykować natknięcia się na mężczyznę, na którego przez nierozwagę nasłała policję, by przesłuchała go w sprawie napaści na młodą dziewczynę, chociaż do tej najwyraźniej wcale nie doszło. On nie mógł wiedzieć, że to ona, ale ona wie, że to on.

Stara się w ogóle nie patrzeć w stronę domu tego człowieka, jednak jej wzrok pędzi teraz w tamtym kierunku, gdy Cate idzie do miasta z torbą pełną zwrotów do podrzucenia na pocztę. Bokiem do drzwi wejściowych stoi kobieta, mniej więcej w wieku Cate, może dekadę starsza. Przykuwa uwagę w długim szarym płaszczu, kilku wzorzystych szalikach, botkach i ze stalowoszarymi włosami zebranymi w kok tak wysoko na głowie, że omal nie przechyla się do przodu i nie wpada na czoło. Oczy ma pomalowane czarnym eyelinerem, w ręku trzyma małą walizkę i torby, jakby wracała z lotniska. Na oczach Cate wyjmuje z torebki pęk kluczy i odwraca się twarzą do drzwi. Widać jeszcze, jak zatrzymuje się na chwilę w korytarzu, żeby przejrzeć pocztę na stoliku, a potem drzwi zamykają się za nią.

Cate zdaje sobie sprawę, że stoi na ulicy i gapi się na zamknięte drzwi. Odwraca się szybko i rusza pod górę w kierunku miasta.

 

 

Po odesłaniu zwrotów na poczcie Cate wraca do domu malowniczą drogą. Skoro już popełniła błąd i wybrała to miejsce na tymczasowe lokum rodziny, chce to nadrobić, rozkoszując się Hampstead, ile się da. Kilburn jest pełne życia, głośne, brudne i prawdziwe, a Cate uwielbia je z całego serca. Tylko że Kilburn nie ma serca, nie ma centrum, to tylko drabina małych ulic odchodzących prostopadle od głównej ulicy. Z kolei Hampstead ma swoje alejki, zaułki, zakamarki, przejścia i ukryte cmentarze, do tego ciągnie się w każdą stronę grubo ponad kilometr, aż do Heath na północy i szerokich, statecznych alej na południu i zachodzie. To najbardziej londyńska z dzielnic Londynu i każdy nowy zakątek odkryty przez Cate w czasie spacerów w jakiś sposób przydaje jej dniu rumieńców.

Dzisiaj Cate wędruje dalej niż kiedykolwiek wcześniej, przez niedużą część parku pełną ścieżek, przez szumiący zagajnik, a potem w dół wijącą się uliczką z interesującymi starymi domami, głównie georgiańskimi, aż w końcu znajduje się nagle w zupełnie innej przestrzeni: płaskiej, z niską zabudową białych domów w stylu Jamesa Bonda, ułożonych jak dachówki, wyposażonych w betonowe chodniki i spiralne klatki schodowe. Każdy budynek posiada szeroki taras z widokiem na las i Heath. Cate wyciąga telefon i robi to, co zawsze, gdy znajdzie coś nowego w okolicy: otwiera wyszukiwarkę. Okazuje się, że właśnie dotarła do najdroższego osiedla mieszkań socjalnych, jakie kiedykolwiek wybudowano, może nawet na całym świecie, jako idealistyczny eksperyment rządu laburzystów z lat siedemdziesiątych, mający na celu zapewnianie biednym lokum godnego bogaczy. Ziemia kosztowała prawie pół miliona funtów. Każdy dom – siedemdziesiąt dwa tysiące. Cały projekt okazał się fiaskiem, kiedy rząd postanowił odzyskać włożone pieniądze i zażądał od najemców dużo ponad typowe stawki za mieszkania socjalne. Eksperyment stał się kompletną porażką.

Teraz te domy cieszą oko architektów. Na stronie internetowej agencji nieruchomości Cate znajduje ogłoszenie z dwupokojowym mieszkaniem za ponad milion funtów. Kto by pomyślał, komu by do głowy przyszło, że ten futurystyczny mały świat krył się gdzieś za edwardiańską willą?

Cate ogląda się za siebie i nagle dociera do niej, że jest zupełnie sama. W pobliżu nie ma żywej duszy. Słychać szum wiatru, który przemawia do niej przez liście drzew otaczających tę dziwną enklawę. Każe jej odejść. Teraz. Nie powinno jej tutaj być. Cate przyśpiesza kroku, potem jeszcze bardziej, w końcu prawie biegnie po trawie, mija domy, pędzi w dół wzgórza i wraca na główną ulicę, do salonów kosmetycznych, butików, sklepików sprzedających zbędne rzeczy za krocie.

Gdy mija stację metra, jej uwagę zwraca plakat przedstawiający lokalne wiadomości, „Hampstead Voice”: NAPAŚĆ SEKSUALNA W ŚRODKU DNIA.

Zatrzymuje się, wpatruje w nagłówek, a w jej żyłach wciąż buzuje adrenalina. Zastanawia się przez chwilę, czy to wiadomość z równoległego świata, gdzie została zbyt długo w miejscu, które kazało jej uciekać, czy jeśli przeczyta artykuł, dowie się, że to ona, Cate Fours, lat pięćdziesiąt, matka dwójki dzieci, została napadnięta na opustoszałym osiedlu z lat siedemdziesiątych, na którym z nieznanego powodu szlajała się sama w środku dnia.

Potem znowu myśli o Tilly, tak jak w niemal każdej minucie każdego dnia od czasu, kiedy zobaczyła ją bladą ze strachu w progu mieszkania, i zastanawia się, czy może istnieć jakieś powiązanie między serią napaści seksualnych w okolicy a tym, co rzekomo nie wydarzyło się w poniedziałkowy wieczór.

Kawałek dalej mija miejscowy kiosk. Kupuje w nim „Hampstead Voice” i rusza do domu.

 

 

Roan znowu wraca późno. Pracuje jako psycholog dziecięcy w Portman Centre w Belsize Park. Taka profesja męża wcale nie jest tak przydatna, jak mogłoby się wydawać. Roan zdaje się zdolny do empatii jedynie w stosunku do dzieci, które mają tendencje socjopatyczne (socjopatia u dzieci to jego specjalność). Dzieci takie jak ich własne – nieco dziwne pod pewnymi względami, lecz całkowicie normalne pod wszystkimi innymi – wydają się zupełnie zbijać go z tropu i za każdym razem, kiedy któreś z nich zrobi coś, co można uznać jedynie za stereotypowe zachowanie nastolatka, on sprawia wrażenie, jakby nigdy wcześ­niej nie miał do czynienia z nastolatkami, ani nawet nie miał własnych doświadczeń z okresu dojrzewania.

Wywołuje tym u Cate straszliwą irytację, ponieważ sama poczuła się znowu nastolatką, odkąd jej dzieci weszły w ten wiek. Zupełnie jakby przekroczyła próg na samym końcu rodzicielstwa i jakimś cudem spotkała samą siebie idącą z drugiej strony.

– Jak ci minął dzień? – woła do niego teraz tonem, jakiego używa, by pokazać, że chce być miła. Jeśli zdoła rozpocząć wieczorną rozmowę w przyjemny sposób, nie można jej winić za ewentualną późniejszą kłótnię. Nie mapojęcia, czy Roan potrafi rozpoznać w jej głosie nutę teatralnej przesady, ale słyszy jego serdeczną odpowiedź z korytarza:

– Całkiem nieźle. A tobie?

I oto zjawia się tuż obok, w kuchni, ten jej mąż, z ogoloną głową skrytą pod czapką, opatulony w watowaną czarną kurtkę i rękawiczki, by chronić się przed styczniowym mrozem. Zdejmuje czapkę i kładzie ją na stole. Potem ściąga rękawiczki, odsłaniając długie, kościste dłonie. Zdejmuje też torbę z ramienia i stawia na krześle. Nie patrzy na Cate. Już na siebie nie patrzą. To nic. Cate nie ma wielkiej potrzeby, by czuć na sobie jego wzrok.

Roan wyciąga rękę po egzemplarz lokalnej gazety. Spogląda na nagłówek.

– Kolejna?

– Kolejna – potwierdza Cate. – Tym razem na ulicy obok.

Kiwa głową, tylko raz, i kontynuuje czytanie. Potem mówi:

– W środku dnia.

– Właśnie. Potworność. Biedna kobieta. Załatwiała swoje sprawy. Myślała, że to będzie zwyczajny dzień. A jakiś zboczony skurwiel postanowił, że może robić, co zechce, sam sobie dał prawo dotykania jej ciała. – Cate drży na myśl o drobnej Tilly, o jej oczach jak spodki.

Do kuchni wchodzi Georgia.

Ma na sobie strój codzienny: jedwabiste szorty z dżerseju i bluzę z kapturem. Cate nie miała takiego stroju do chodzenia po domu, gdy była nastolatką; miała zwyczajne ubrania i piżamę, nic pomiędzy.

Roan pokazuje jej „Hampstead Voice”.

– Popatrz, Georgie. Mamy w okolicy gwałciciela. Do poprzedniej napaści doszło kawałek stąd. W środku dnia. Proszę, miej oczy z tyłu głowy. Staraj się nie łazić ze słuchawkami w uszach.

Georgia prycha.

– Zawsze mam oczy z tyłu głowy. Pamiętaj, że jestem młoda. Nie taka stara jak wy. I mogę się założyć, że to jest ten koleś. – Stuka w pierwszą stronę gazety. – Ten z naprzeciwka. Ten świr. Totalnie wygląda na gwałciciela.

Cate drży lekko na wspomnienie sąsiada i rumieni się ze wstydu. Nie przyznała się Roanowi ani dzieciom, że zadzwoniła na policję i widziała, jak poszli z nim porozmawiać. Jest zbyt zażenowana. To było takie typowe dla klasy średniej wtykanie nosa w nie swoje sprawy.

– A jak tam Tilly? – pyta, zmieniając nieco kierunek rozmowy. – Mówiła ci coś więcej o tym, co się stało w poniedziałek wieczorem?

Georgia kręci głową.

– Nie. Próbowałam z nią o tym pogadać, ale nie chciała. Powtarza tylko, że jej wstyd.

– A ty co myślisz? Twoim zdaniem kłamała?

Córka zastanawia się nad odpowiedzią.

– Trochę tak. No, w sumie to w jej stylu. Zdarzało jej się już ściemniać o różnych rzeczach.

– Jakich rzeczach?

– No, takich drobnych, na przykład mówi, że zna jakiegoś tam rapera albo kogoś na YouTubie, a potem jak ją zapytać, to nagle nic nie wie. Czasami gada różne rzeczy tylko po to, by poczuć się częścią grupy. A jak się wyda, to patrzy takim pustym wzrokiem i normalnie aż masz wyrzuty, że ją nakryłaś.

– Ale to kłamstwo zupełnie innego kalibru. Myślisz, że byłaby zdolna do czegoś takiego?

– Nie wiem – odpowiada Georgia, po czym wzrusza ramionami i dodaje: – No, może. Czasami przesadnie reaguje. Może teraz też spanikowała bez powodu.

Cate kiwa głową ze zrozumieniem. Tak, to możliwe. Potem jednak raz jeszcze spogląda na nagłówek gazety i czuje, jak na jej myśli pada czarny cień wątpliwości.

 

 

 

 

 

7

 

 

 

Jest dzień przed walentynkami i Cate właśnie szuka kartki dla męża w miejscowym centrum handlowym. Nie kupi mu nic romantycznego. Właściwie w ciągu tych trzydziestu lat przynajmniej kilkanaście razy nie dawała mu żadnej kartki. Walentynki nie są do końca w ich stylu. Niemniej dotrwali do kolejnych jako małżeństwo mimo tego wszystkiego, co się wydarzyło w zeszłym roku, i to dobra okazja, żeby jednak kupić tę kartkę.

Sięga po taką z dwoma rysunkowymi ludkami trzymającymi się za ręce. Nad nimi znajduje się napis: „Wow! Jeszcze się lubimy!”.

Odkłada ją z powrotem na półkę jak oparzona.

Nie jest wcale pewna, czy ona i Roan jeszcze się lubią.

W końcu wybiera taką z prostym napisem „Bardzo Cię kocham” i dużym czerwonym sercem. To akurat prawda. Wciąż bardzo go kocha. Akurat miłość jest łatwa; to wszystko inne jest skomplikowane.

Mniej więcej w tym czasie rok temu omal się nie rozstali. Krótko przed końcem semestru. Było tak źle, że rozwa­żali odwołanie wakacji za siedem tysięcy funtów.

To była jej wina.

Wszystko jej wina.

Podejrzewała Roana o romans. Nie, nie podejrzewała. Wierzyła w to z całego serca, bez cienia wątpliwości, chociaż nigdy go nie widziała z inną kobietą, chociaż nie znalazła żadnych esemesów do innej kobiety, nie znalazła nawet śladu rozmazanej szminki na jego kołnierzyku. Na jakiś czas zupełnie straciła rozum.

Przez sześć miesięcy obsesyjnie śledziła całą najbardziej prywatną przestrzeń męża: jego pocztę elektroniczną, esemesy, WhatsAppa, zdjęcia, nawet dokumenty z pracy. Przejrzała bardzo dokładnie każdy potworny szczegół historii poranionej psychicznie, ale pięknej młodej dziewczyny, szukając czegoś, co potwierdziłoby, że Roan uprawiał z nią seks. Bezwstydnie naruszyła prywatność dziecka, które myślało, że wszystko, co mówi swojemu psychologowi, pozostanie ściśle chronioną tajemnicą.

Roan dowiedział się, co robi jego żona, na początku lutego. A raczej Cate przyznała się do wszystkiego, gdy wrócił kiedyś z pracy i powiedział jej, że podejrzewa nową asystentkę o przeglądanie prywatnych akt pacjentów, a nawet jego e-maili i telefonu; że monitorował ją i jest przygotowany, by to zgłosić, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Spanikowała na myśl o oficjalnym dochodzeniu i powiedziała: „To ja. To ja. To ja”. Zaczęła płakać i próbowała wszystko wyjaśnić, ale to nie miało sensu, nie miało sensu, bo przez te kilka miesięcy była zupełnie, zupełnie szalona.

Liczyła, że po tym wyznaniu znajdzie się w jego ramionach, że usłyszy jego niski, kojący głos, mówiący jej do ucha, że wszystko dobrze, wszystko dobrze, rozumiem i przebaczam ci, nic się nie stało.

Zamiast tego spojrzał na nią i rzucił: „Nie słyszałem jeszcze, by ktoś zrobił paskudniejszą rzecz niż ty”.

Oczywiście nie miał żadnego romansu. Po prostu pracował do późna, w dużym stresie, dzień w dzień mierząc się z niewyobrażalnymi potwornościami, zmagając się z nową, niekompetentną asystentką, z chorym ojcem. Jednocześnie próbował poprawić kondycję poprzez bieganie, ale denerwował się, że nie ma czasu, by robić to regularnie. Zwyczajnie męczył się, powiedział, męczył się z tym wszystkim. A ona, idiotka, wlazła z buciorami w jego prywatne sprawy, naruszyła zasady poufności danych z kliniki, naraziła go na utratę pracy, oskarżając go o najgorszą, absolutnie najgorszą rzecz.

– Dlaczego, u licha, miałbym mieć romans? – pytał, patrząc na nią wymownie, z niedowierzaniem.

Takie proste pytanie. Zastanowiła się nad tym chwilę. Dlaczego miałby mieć romans?

– Bo jestem stara – odparła w końcu.

– Też jestem stary.

– Tak, ale jesteś mężczyzną. Nie masz terminu przydatności.

– Cate, ty też nie. Nie dla mnie. Ani ja, ani ty, na Boga, nie mamy terminu przydatności. To my. My to… po pros­tu my.

Kilka dni później wyprowadził się. To był jej pomysł. Potrzebowała czasu, żeby się zastanowić. Gdy wrócił, powiedział:

– Czuję, że zeszliśmy z drogi. Zupełnie jakbyśmy zabłądzili i teraz nie wiem, jak wrócić.

– Czuję to samo – odrzekła wtedy.

Po tym nastąpiło kilka dni egzystencjalnej dramy, wybuchów gniewu i wielu dyskusji o odwołaniu niezwykle kosztownego wyjazdu na narty, przewidywania reakcji dzieci, przeglądania ubezpieczenia (nie znaleźli specjalnego zapisu na wypadek „niespodziewanego kryzysu małżeńskiego”). Potem dwa dni przed planowanym wylotem wypili butelkę wina, poszli do łóżka i postanowili po prostu pojechać i sprawdzić, czy ten wyjazd ich naprawi.

I do pewnego stopnia naprawił. Dzieciaki były w dobrej formie, roześmiane, słońce świeciło cały dzień, każdego dnia, a wybrany przez nich hotel okazał się pełen radosnej atmosfery i miłych ludzi. Wrócili po tygodniu i postanowili zgodnie, podświadomie i bez dodatkowych dyskusji, że po prostu zostawią tę sprawę za sobą i będą żyć, jakby nigdy się nie wydarzyła.

Tylko że się wydarzyła. Cate przekroczyła granicę, zniszczyła łączące ich zaufanie i nawet po roku czuje się z tym paskudnie. Macierzyństwo przyniosło jej duże pojęcie o tym, jak postępować właściwie, jednak w ciągu tych sześciu miesięcy straciła zupełnie panowanie nad sobą i wciąż wzdraga się przed wzrokiem Roana, bojąc się, że przejrzy jej fasadę i zobaczy jej niepewne, żałosne wnętrze. Teraz czuje się bezpieczniej, gdy mąż już na nią nie patrzy, nie przygląda się jej. Bo jeśli jej nie widzi, nie może czuć do niej nienawiści. A czuje. Cate jest tego pewna.

 

 

Saffyre, tak nazywała się pacjentka, której prywatne akta przeczytała. Saffyre Maddox. Miała wtedy piętnaście lat, a ciąć zaczęła się w wieku dziesięciu.

Pewnego dnia w czasie tego całego szaleństwa Cate poszła do szkoły Saffyre i obserwowała ją przez ogrodzenie. I zobaczyła ją, dziewczynę, w której z takim przekonaniem widziała kochankę swojego męża: wysoką, szczupłą, z małym biustem, ciemnymi kręconymi włosami zebranymi w kok, dłońmi schowanymi w kieszeniach czarnego blezera, rozglądającą się bacznym spojrzeniem zielonych oczu, niemal królewską. Cate zupełnie nie spodziewała się kogoś takiego. Do Saffyre podszedł jakiś chłopak, próbował się z nią przekomarzać. Dziewczyna umknęła wzrokiem ponad jego ramię i chłopak stracił cały zapał, wrócił do kolegów z pogodną miną kogoś, kto wcale nie spodziewał się dostać wiele więcej, niż dostał.

Potem do Saffyre podeszły dwie dziewczyny i we trzy ruszyły w kierunku budynku szkoły.

Saffyre nie wyglądała jak nastolatka, która tnie się rozprostowanymi spinaczami do papieru. Wyglądała jak szkolna księżniczka.

Ostatni raz Cate widziała ją dwa miesiące po tym, jak przeprowadzili się do mieszkania w Hampstead. Szła w dół Finchley Road z jakimś starszym mężczyzną i ciągnęła za sobą wózek z zakupami.

Cate śledziła ich przez chwilę, serce jej biło ze strachu, że ją zauważą. Mężczyzna wyraźnie kulał, a Saffyre zatrzymywała się co jakiś czas, żeby dać mu się dogonić, po czym oboje skręcili na osiedle przy Swiss Cottage na końcu Finch­ley Road i zniknęli za aluminiowymi drzwiami na dole wysokiego bloku.

Kiedy zamknęły się za nimi, Cate zatrzymała się, by odetchnąć, i nagle zdała sobie sprawę z tego, co robi. Zawróciła szybko i ruszyła do domu, starając się wyrzucić z głowy te obsesyjne myśli.

 

 

 

 

 

8

 

 

 

Następnego ranka Roan przesuwa po blacie stołu czerwoną kopertę, uśmiechając się nieśmiało.

– Nie przejmuj się, jeśli nic dla mnie nie masz. To tylko… no wiesz… – mówi.

Cate uśmiecha się i wyjmuje z torebki swoją czerwoną kopertę, po czym podaje ją mężowi.

– Brawo my – rzuca lekkim tonem.

Otwierają koperty w tym samym momencie, nieco niezręcznie. Roan kupił Cate kartkę z Banksym. To czerwony balon w kształcie serca z plasterkiem, namalowany na brook­lińskim murze w Nowym Jorku. Pasuje idealnie.

Cate zagląda do środka.

Widzi zapisane jego swobodnym charakterem pisma słowa: „Jesteś gotowa zdjąć plastry?”.

Patrzy na męża po drugiej stronie stołu. Wyrywa jej się cichy śmiech. Czuje przyjemny ucisk i rozluźnienie w żołądku.

– A ty?

Roan spuszcza głowę na pierś, po czym znowu ją podnosi. Uśmiecha się.

– Absolutnie. Już od dawna. Tylko… – Spogląda na kartkę, którą dopiero co od niej dostał, z banalną wiadomością: „Kochanemu mężowi, wszystkiego najlepszego z okazji walentynek! Kocham Cię, C.” – Czekałem – przyznaje.

Cate kiwa głową. Przez chwilę nie jest pewna, kto właś­ciwie nosił plastry na sercu w ich małżeństwie, kto miał rany wymagające zagojenia się i kto na kogo czekał. Myś­lała, że odwrotnie. Że to ona zraniła jego.

– Pójdziemy dzisiaj na drinka? – proponuje Roan. – Do jakiejś trochę gównianej knajpy? Wszystkie dobre będą miały pełne obłożenie.

– Tak, zostaw to mnie. Znajdę jakąś trochę gównianą knajpę.

 

 

Po wyjściu Roana Cate otwiera laptopa i zaczyna pracę. Jest nieco zdenerwowana po rozmowie z mężem. Wszystko trochę się pokomplikowało po ich przeprowadzce tutaj. Nawet małżeńska harmonia jakoś się zmieniła, przesunęła odrobinę w miejsce, którego Cate nie poznaje. Niemal brakuje jej prostoty ich relacji z tych kilku miesięcy po tym, jak przyznała się do swojej obsesji. Roan dobry. Cate zła.

Jednak odkąd mieszkają w Hampstead, nie jest już taka pewna. Roan zachowywał się dziwnie. Miesiącami. Wracał do domu późno, był rozkojarzony, nie miał cierpliwości do niej i do dzieci. Z małym wyprzedzeniem odwoływał różne rodzinne plany, często bez sensownego wytłumaczenia. Prowadził przyciszone rozmowy przez telefon za zamkniętymi na klucz drzwiami i na ulicy. Coś ukrywał. Zdecydowanie. Coś.

Znowu podnosi kartkę, odczytuje zapisane na niej słowa. To właściwie potwierdzenie, że ona też ma powód, by czuć się zraniona. Tylko czym? Jego ostrą reakcją na zachowanie żony? Czy czymś innym? Zamyka kartkę i stawia ją pionowo na stole. Mimowolnie zerka na nią w czasie pracy.

Nie może się skupić, więc przełącza się na wyszukiwarkę i wpisuje „puby w pobliżu”. Przeglądając wyniki, słyszy skrzypnięcie wrzutni na listy w drzwiach frontowych, łupnięcie poczty spadającej na wycieraczkę. Podrywa się na równe nogi, ciesząc się, że coś odciągnie ją od komputera, i idzie na korytarz. Odkłada listy zaadresowane do innych mieszkańców budynku i zabiera te przeznaczone dla nich. Większość ma na kopertach naklejkę zakrywającą ich adres w Kilburn, skąd po przeprowadzce poczta automatycznie przekazuje wszystkie listy. Jednak jeden z nich jest zaadresowany bezpośrednio tutaj, do Roana.

Cate przygląda mu się przez chwilę. Charakter pisma jest kobiecy, kod pocztowy niekompletny, a w środku znajduje się coś sztywnego, najwyraźniej jakaś kartka. To mogłoby być cokolwiek, myśli Cate: ulotka z rabatem do miejscowej pralni, jakaś oryginalna wizytówka firmy sprzątającej. Cokolwiek.

Zostawia kopertę na szczycie sterty w kuchni i wraca do szukania miejscowych pubów.

Na jej telefonie pojawia się nowa wiadomość. Od Georgii.

MAMO. Zupełnie jakby wołała ją z drugiego końca korytarza.

Cate wzdycha i odpisuje. Tak?

Możesz mi przynieść formularz zgody na wycieczkę z geografii? Tylko szybko.

Cate przewraca oczami. Gdzie jest?

Nie wiem. Gdzieś w kuchni.

Cate przerzuca wszystkie papiery, w tym swoje do pracy, a w końcu formularz znajduje w koszu na śmieci. Rozprostowuje kartkę i odpowiada Georgii. Dobra, mam. Już zanoszę.

Szczerze mówiąc, cieszy ją wymówka, by wyjść z mieszkania. Na dworze jest słonecznie, po drodze może wpaść do sklepu. Poza tym zawsze czuje lekką ekscytację, kiedy przekracza próg szkoły, gdzie uczą się jej dzieci, jakby przedostawała się za granicę tajemniczego świata, w którym spędzają osiem godzin dziennie.

Po drodze do szkoły mija wieżowiec, do którego na jej oczach weszła Saffyre wiele miesięcy temu, prowadząc za sobą wózek na zakupy. Cate zwalnia na moment i podnosi wzrok. Promienie słońca odbijają się od okien, sięgających wysoko do nieba. Cate myśli jeszcze raz o kartce, która przyszła dzisiaj rano, zaadresowana do Roana kobiecym charakterem pisma. Czuje, jak znowu wzbiera w niej to nieprzyjemne, drażniące uczucie, które rok temu pchnęło ją do niewyobrażalnych czynów.

Przyśpiesza i raźnym krokiem rusza do burgundowych murów szkoły, gdzie wpuszcza ją jakaś młoda kobieta uśmiechająca się do niej zza biurka, tak jakby Cate miała jej zaraz zadać niezręczne pytanie.

– Mam coś dla córki – mówi, podając kobiecie złożoną kartkę. – Nazywa się Georgia Fours, sala 11G.

– Och, świetnie, dziękuję. Dopilnuję, żeby to otrzymała.