Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Urzekająca i zabawna powieść w stylu Mężczyzny imieniem Ove opowiadająca o
niezwykłym związku pewnej wdowy i olbrzymiej ośmiornicy z Pacyfiku.
Po śmierci męża Tova Sullivan zaczyna pracować na nocną zmianę jako sprzątaczka w
oceanarium. Praca zawsze pomagała jej w radzeniu sobie z problemami – zrozumiała to, od kiedy
jej osiemnastoletni syn Erik w tajemniczy sposób zniknął na łodzi ponad trzydzieści lat temu.
Właśnie tu Tova poznaje Marcellusa – olbrzymią ośmiornicę żyjącą w akwarium. Marcellus wie o
wiele więcej, niż ktokolwiek może sobie wyobrazić, ale do tej pory nie miał ochoty tego pokazywać
swoim ludzkim porywaczom – dopóki nie nawiązał niezwykłej przyjaźni z Tovą. Niczym
detektyw, Marcellus podejrzewa, co wydarzyło się tej nocy, kiedy zniknął Erik. I teraz musi użyć
każdej sztuczki, na jaką stać jego wiekowe ciało bezkręgowca, aby ujawnić prawdę, zanim będzie
za późno.
Debiutancka powieść Shelby Van Pelt stała się prawdziwą sensacją wydawniczą w USA, gdzie
sprzedało się już ponad pół miliona egzemplarzy książki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 428
LUBIĘ CIEMNOŚĆ.
Każdego wieczora czekam, aż zgasną światła pod sufitem, pozostawiając jedynie blask, który wypływa z głównego zbiornika. Jeszcze nie idealnie, ale blisko.
Jest niemal całkiem ciemno, jak w pobliżu dna morskiego. Tam właśnie żyłem, nim mnie schwytano i uwięziono. Nie pamiętam tego dokładnie, ale wciąż czuję smak nieposkromionych prądów w zimnych otwartych wodach. Mam ciemność we krwi.
Kim jestem, pytacie? Nazywam się Marcel, ale większość ludzi wcale mnie tak nie nazywa. Zwykle mówią o mnie „ten cudak”. Na przykład: „Patrzcie na tego cudaka – tam jest – wystają mu macki zza kamienia”.
Jestem ośmiornicą olbrzymią. Tak napisano na tabliczce, która wisi na ścianie obok mojego akwarium.
Wiem, co sobie myślicie. Tak, umiem czytać. Umiem jeszcze wiele innych rzeczy, o które byście mnie nie podejrzewali.
Na tabliczce umieszczono też różne inne informacje: moje wymiary, ulubione jedzenie i gdzie mógłbym żyć, gdyby mnie tu nie więziono. W tekście wspomniano również o mojej sprawności intelektualnej i o moim sprycie, te cechy – z jakiegoś powodu – są dla ludzi zaskoczeniem. „Ośmiornice są niezwykle bystrymi stworzeniami” – głosi napis. Ostrzega ludzi przed moim kamuflażem i radzi, by wypatrywali mnie uważnie, gdybym zmienił się tak, by dopasować się do piasku.
Na tabliczce nie napisano, że mam na imię Marcel. Ale człowiek o imieniu Terry, który zarządza tym oceanarium, czasami dzieli się tą informacją z ludźmi stojącymi obok mojego akwarium. „Widzicie go tam z tyłu? Nazywa się Marcel. To wyjątkowy gość”.
Wyjątkowy gość. Rzeczywiście.
To mała córeczka Terry’ego wybrała mi to imię. Marcel McMacka. Tak, brzmi niedorzecznie. Niektórzy ludzie myślą przez to, że jestem kalmarem, a to najgorsza obraza.
Pytacie, jak macie mnie nazywać? Cóż, jak sami chcecie. Być może wystarczy wam „ten cudak”, jak wielu innym. Mam nadzieję, że jednak nie, ale nie będę miał wam tego za złe. W końcu jesteście tylko ludźmi.
Muszę was ostrzec, że nasza znajomość może nie potrwać długo. Na tabliczce umieszczono jeszcze jedną, dodatkową informację: przeciętną długość życia ośmiornicy olbrzymiej. Cztery lata.
Długość mojego życia: cztery lata – 1460 dni.
Przywieziono mnie tutaj, gdy byłem młody. Tutaj też umrę, w tym zbiorniku. Do zakończenia mojego wyroku zostało co najwyżej sto sześćdziesiąt dni.
Tova Sullivan przygotowuje się do bitwy. Żółte gumowe rękawiczki wystają z jej tylnej kieszeni niczym pióra kanarka, gdy pochyla się, by ocenić wroga.
Gumę do żucia.
– Na miłość boską…
Dźga różowawą substancję kijem od mopa. W brudnej powierzchni gumy odcisnęła się podeszwa sportowego buta.
Tova nigdy nie rozumiała, jak ktoś może znajdować przyjemność w żuciu gumy. W dodatku ludzie bardzo często je gubią. Być może ten człowiek dużo mówił, a guma po prostu wyskoczyła mu z ust wraz z potokiem niepotrzebnych słów.
Pochyla się i podważa skraj gumy paznokciem, ale ta wcale nie chce się oderwać od płytki. Wszystko tylko dlatego, że komuś nie chciało się przejść dziesięciu kroków dalej, do kosza na śmieci. Kiedyś, gdy Erik był młody, Tova przyłapała go, jak przylepiał od spodu gumę do blatu stołu w barze. Wtedy po raz ostatni kupiła mu taki smakołyk, choć nie miała wpływu na to, jak wydawał swoje kieszonkowe, gdy był już nastolatkiem.
Konieczna będzie specjalna broń. Być może pilnik. Żadna z rzeczy zgromadzonych na jej wózku nie oderwie gumy.
Kiedy się prostuje, coś strzela jej w plecach. Ten dźwięk niesie się echem przez pustą krzywiznę korytarza, wypełnionego łagodnym niebieskim światłem. Nikt oczywiście nie miałby do niej pretensji, gdyby po prostu przejechała mopem po rozgniecionej gumie. Ma już siedemdziesiąt lat, więc nie oczekuje się od niej tak dokładnego sprzątania. Ale musi przynajmniej spróbować.
Poza tym ma przynajmniej coś do roboty.
Tova jest najstarszą pracownicą Oceanarium Sowell Bay. Co wieczór myje podłogę, przeciera szkło i opróżnia kosze na śmieci. Co dwa tygodnie wyjmuje potwierdzenie przelewu ze swojej skrytki w pokoju socjalnym. Czternaście dolarów za godzinę, pomniejszone o odpowiednie podatki i odliczenia.
Chowa te potwierdzenia do starego pudełka po butach, które leży na jej lodówce. Fundusze gromadzą się na koncie w Kasie oszczędnościowo-pożyczkowej Sowell Bay.
Maszeruje teraz w stronę schowka z narzędziami raźnym krokiem, który budziłby podziw w przypadku młodej i silnej osoby, a wydaje się wręcz zdumiewający, gdy porusza się tak maleńka przygarbiona kobiecina o cienkich, ptasich kościach. W górze krople deszczu lądują na świetlikach, podświetlanych blaskiem reflektora ze starego portu promowego, który sąsiaduje z oceanarium. Srebrzyste strużki spływają po szkle, odcinając się od zasnutego chmurami, szarego nieba. Wszyscy mówią, że to wyjątkowo paskudny czerwiec. Ponura dżdżysta pogoda nie przeszkadza Tovie, choć byłoby miło, gdyby deszcz trochę odpuścił, a trawa na jej podwórku w końcu wyschła. Wilgotne źdźbła zatykały jej kosiarkę.
Budynek oceanarium ma kształt obwarzanka, z głównym akwarium pośrodku i mniejszymi zbiornikami po zewnętrznej stronie korytarza, a wieńczy go kopułowaty dach. Nie jest szczególnie duży ani imponujący, a tym samym właściwie pasuje do Sowell Bay, które też nie jest ani duże, ani imponujące. Schowek na narzędzia i miejsce, gdzie Tova natknęła się na gumę do żucia, znajdują się dokładnie na przeciwległych krańcach budynku. Białe sneakersy starszej pani piszczą przy każdym kroku, gdy przechodzi przez wysprzątaną już część, zostawiając matowe ślady na lśniących płytkach. Bez wątpienia przetrze tę część raz jeszcze.
Zatrzymuje się przy wąskiej wnęce, z posągiem lwa morskiego naturalnej wielkości odlanym z brązu. Dzięki lśniącym plamom na łysej głowie i na grzbiecie, gładzonym od dziesięcioleci przez dzieciaki, które głaszczą lwa i wspinają się na niego, rzeźba wydaje się jeszcze bardziej realistyczna. Na kominku w domu Tovy stoi zdjęcie Erika, wówczas jedenasto- lub dwunastolatka, który uśmiecha się szeroko, dosiadając posągu, i podnosi jedną rękę nad głowę, jakby kręcił lassem. Morski kowboj.
To jedno z ostatnich zdjęć, na których wygląda rzeczywiście jak dziecko, radosny i beztroski. Tova przechowuje fotografie Erika w porządku chronologicznym: obraz jego przemiany z bezzębnego niemowlaka w przystojnego nastolatka – wyższego od swego ojca – pozującego do zdjęcia w skórzanej kurtce. Przypinającego bukiecik do sukienki dziewczyny. Stojącego na prowizorycznym podium ustawionym na skalistym wybrzeżu błękitnej zatoki Puget Sound i ściskającego w dłoni puchar szkolnych regat. Mijając lwa morskiego, Tova dotyka jego zimnej głowy, odsuwając od siebie wspomnienia, które każą jej się zastanawiać, jak Erik mógłby wyglądać teraz.
Idzie dalej w głąb mrocznego korytarza. Przystaje przed akwarium z błękitnymi bassami.
– Dobry wieczór, kochane.
Potem pozdrawia japońskie kraby pacyficzne z następnego zbiornika.
– Witajcie, ślicznotki.
– Jak się miewasz? – pyta rybę głowaczowatą.
Zębacze długie nie są jej ulubieńcami, ale wita się z nimi skinieniem głowy. Nie chce być niegrzeczna, choć przypominają jej stworzenia z tych horrorów, które jej nieżyjący już mąż, Will, oglądał w środku nocy, gdy mdłości po chemioterapii nie pozwalały mu zasnąć. Największy zębacz wysuwa się ze swojej skalnej jaskini, zaciskając pysk w charakterystycznym gniewnym grymasie. Ostre zębiska wystają z jego dolnej szczęki niczym igły. Niezbyt urodziwe stworzenie, oględnie mówiąc. Ale pozory mylą, prawda? Tova uśmiecha się do zębacza, choć ten nigdy nie mógłby jej odpowiedzieć tym samym, choćby chciał – nie z takim pyskiem.
Następny zwierzak to faworyt Tovy. Kobieta pochyla się i przysuwa twarz do szkła.
– Dzień dobry panu, co pan dzisiaj porabia?
Dopiero po chwili udaje się jej go wypatrzyć: pomarańczową plamkę za skałą. Jest prawie niewidoczny, ale jednak popełnia mały błąd, niczym dziecko podczas zabawy w chowanego: kucyk dziewczynki wystający zza sofy albo stopa w skarpetce wysunięta spod łóżka.
– Widzę, że jest pan dziś wstydliwy.
Cofa się o krok i czeka; ośmiornica olbrzymia nie rusza się z miejsca. Tova przypomina sobie, jak wygląda to miejsce w ciągu dnia; ludzie stukają palcami w szkło, odchodzą naburmuszeni, gdy niczego nie zobaczą. Nikt już nie potrafi być cierpliwy.
– Prawdę mówiąc, nie dziwię ci się. Tam chyba rzeczywiście jest przytulnie.
Pomarańczowe ramię porusza się lekko, ale reszta ciała pozostaje w ukryciu.
Guma do żucia dzielnie się opiera pilnikowi Tovy, ale w końcu odrywa się od podłogi.
Kiedy Tova wrzuca twardą grudkę do kosza, ta przesuwa się z satysfakcjonującym szelestem po plastiku.
Teraz kobieta myje podłogę. Raz jeszcze.
Znad wilgotnych płytek unosi się zapach octu z nutą cytryny. Znacznie lepszy niż ten okropny roztwór, którego używali, gdy Tova rozpoczynała pracę w oceanarium, jasnozielone paskudztwo, które paliło ją w nozdrza. Od razu postanowiła coś z tym zrobić. Po pierwsze kręciło jej się od tego w głowie, a po drugie zostawiało na płytkach szpetne smugi. A po trzecie i chyba najgorsze pachniało jak szpitalna sala Willa, jak jego choroba, choć o tym akurat Tova nikomu nie powiedziała.
Na półkach w magazynie stało mnóstwo butli z tym zielonym świństwem, ale Terry, dyrektor oceanarium, w końcu wzruszył ramionami i powiedział, że Tova może używać czego tylko chce, jeśli sama to przyniesie. Tova oczywiście się zgodziła. I tak każdego wieczora taszczy ze sobą dzban octu i butelkę olejku cytrynowego.
Teraz trzeba zebrać śmiecie. Opróżnia kosze w korytarzu i kubeł przed toaletami, a potem idzie do pokoju socjalnego, gdzie jak zawsze na blacie leżą okruchy. Nie należy to do jej obowiązków, bo tym zajmują się pracownicy firmy z Elland, którzy przyjeżdżają tu co drugi tydzień, ale Tova zawsze przeciąga ścierką wokół podstawy starego ekspresu do kawy i wyciera poplamione wnętrze mikrofalówki, która pachnie jak spaghetti. Dziś jednak pojawiają się dodatkowe elementy: puste kartony po jedzeniu na wynos leżące na podłodze. Trzy.
– Dobry Boże… – wzdycha, rozglądając się gniewnie po pustym pokoju. Najpierw guma, a teraz to.
Tova podnosi pudełka i wrzuca je do kosza na śmieci, który nie wiedzieć czemu został odsunięty o kilka stóp od miejsca, w którym zwykle stoi. Wsypuje zawartość kosza do wspólnego worka na śmieci, a potem odstawia go na właściwe miejsce.
Obok kosza stoi mały stolik lunchowy. Tova poprawia krzesła. Wtedy to dostrzega.
Coś. Pod spodem.
Brązowawo-pomarańczowa bryła, wciśnięta w kąt. Sweter? Mackenzie, miła młoda dama, która pracuje w kasie biletowej, często zostawia swój sweter na oparciu krzesła. Tova przyklęka, by sięgnąć po ubranie i wrzucić je do skrytki Mackenzie. Ale wtedy bryła się porusza.
Porusza się macka.
– Wielkie nieba!
W mięsistej masie pojawia się oko ośmiornicy. Krągła źrenica najpierw się rozszerza, potem częściowo niknie pod zmarszczonymi powiekami. Patrzy na Tovę z wyrzutem.
Tova mruga kilkakrotnie, nie do końca pewna, czy wzrok jej nie myli. Jak to możliwe, że ośmiornica olbrzymia znalazła się poza swoim akwarium?
Ramię porusza się ponownie. Zwierzę jest zaplątane w gęstwinę kabli zasilających. Ileż to razy Tova przeklinała te kable? Nie można przez nie wysprzątać porządnie pokoju.
– Utknąłeś – szepcze staruszka, a ośmiornica podnosi swą wielką bulwiastą głowę i napręża jedną z macek, wokół której owinął się kilkakrotnie cienki kabel, jak od ładowarki do telefonu. Zwierzę ciągnie mocniej, a kabel jeszcze głębiej wrzyna się w jego ramię, miękkie ciało wybrzusza się między kolejnymi pętlami. Erik miał kiedyś taką zabawkę, kupił ją w sklepie ze śmiesznymi rzeczami. Mały pleciony walec, do którego wkładało się po obu końcach palce wskazujące i próbowało go rozciągnąć. Im mocniej ciągnąłeś, tym mocniej zaciskała się plecionka.
Tova przysuwa się bliżej. Ośmiornica uderza jednym z ramion w linoleum, jakby chciała powiedzieć: „Proszę się odsunąć”.
– Dobrze, dobrze… – mruczy kobieta, wysuwając się spod stołu.
Wstaje i włącza światło, pokój wypełnia się ostrym blaskiem świetlówek. Tova ponownie zaczyna się pochylać, ale wtedy, jak zawsze, coś strzela jej w plecach.
Na ten dźwięk ośmiornica ponownie uderza ramieniem, odpychając jedno z krzeseł z niepokojącą siłą. Krzesło sunie po podłodze i uderza w przeciwległą ścianę.
Spod stołu wyziera nieprawdopodobnie jasne oko zwierzęcia.
Tova, zdeterminowana, przysuwa się bliżej, próbuje zapanować nad drżeniem rąk. Ileż to razy mijała tabliczkę przy akwarium ośmiornicy olbrzymiej? Nie przypomina sobie, by napisano na niej, że ośmiornice mogą być groźne dla ludzi.
Od zwierzaka dzieli ją już tylko jeden krok. Biedaczysko jakby się kurczy i blednie. Czy ośmiornice mają zęby?
– Mój przyjacielu – mówi Tova łagodnym tonem. – Sięgnę teraz za ciebie i odłączę kabel.
Zagląda za zwierzę, sprawdza, w który kabel się zaplątało. Jest w jej zasięgu. Oko ośmiornicy śledzi każdy jej ruch.
– Nie zrobię ci krzywdy, kochany.
Jedno z wolnych ramion stworzenia uderza miarowo o podłogę, niczym ogon kota.
Kiedy Tova wyciąga wtyczkę z gniazdka, ośmiornica wzdryga się gwałtownie. Tova również. Jest pewna, że teraz ośmiornica przesunie się po ścianie w stronę drzwi, gdzie przedtem próbowała się wycofać.
Lecz zwierzę przysuwa się bliżej.
Jedno z jego ramion sunie w jej stronę niczym płowy wąż. W następnej chwili owija się wokół jej przedramienia, a potem łokcia i bicepsa, jak wstęga ze słupa majowego. Tova czuje każdą z przyssawek przylegających do jej skóry. Odruchowo próbuje cofnąć rękę, ale ośmiornica zaciska mocniej mackę, do granicy bólu. Jednak jej oko skrzy się żartobliwie, niczym oczy niesfornego dziecka.
Puste pudełka po jedzeniu. Przesunięty kosz na śmieci. Teraz nabiera to sensu.
Potem nagle ją puszcza. Tova obserwuje z niedowierzaniem, jak ośmiornica wychodzi przez drzwi pokoju socjalnego, podciągając się na najgrubszych częściach każdej ze swych ośmiu macek. Jej płaszcz odchyla się do tyłu, wydaje się jeszcze bledszy; zwierzę przesuwa się z trudem. Tova rusza za nim, ale gdy wychodzi na korytarz, ośmiornicy nigdzie nie widać.
Kobieta przeciąga dłonią po twarzy. Traci rozum. Tak, na to wygląda. Tak to się właśnie zaczyna, prawda? Od halucynacji z ośmiornicą w roli głównej?
Wiele lat temu widziała, jak jej matka powoli osuwa się w obłęd. Zaczęło się od zwykłego roztargnienia, zapominania dobrze znanych imion i danych. Ale Tova nie zapomina numerów telefonów, nie musi szukać w pamięci imion czy nazwisk. Spogląda na swoją rękę, która jest pokryta małymi kółeczkami. Śladami po przyssawkach.
Oszołomiona, dopełnia pozostałych wieczornych obowiązków, a potem raz jeszcze obchodzi cały budynek, by pożegnać się ze wszystkimi.
„Dobranoc, bassy błękitne, węgorze, japońskie kraby, sculpiny ostronose. Dobranoc ukwiały, koniki morskie, rozgwiazdy”.
Idzie dalej, wzdłuż krzywizny korytarza. „Dobranoc, tuńczyki, płastugi i płaszczki. Dobranoc, meduzy, chełbie i strzykwy. Dobranoc, rekiny, biedactwa”. Tova zawsze wyjątkowo współczuła rekinom, które nieustannie pływały wokół swego akwarium. Dobrze wie, jak to jest, gdy nie możesz się przestać poruszać, bo inaczej przestaniesz oddychać.
Jest i ośmiornica, ponownie ukryta za kamieniem. Wystaje zza niego kawałek macki. Pomarańczowy jest teraz żywszy w porównaniu z tym, jak wyglądał w pokoju socjalnym, ale i tak bledszy niż zazwyczaj. Cóż, może tak będzie dla niego lepiej. Powinien zostać u siebie. I jak, na miłość boską, udało mu się stąd wydostać? Przygląda się uważniej krawędzi zbiornika, ale nie dostrzega niczego niepokojącego.
– Łobuziak – mówi, kręcąc głową. Stoi jeszcze przez moment przed akwarium, po czym rusza do wyjścia.
Żółty hatchback Tovy wydaje piskliwy dźwięk i miga kierunkowskazami, gdy kobieta naciska na pilota, urządzenie, do którego wciąż nie całkiem przywykła. Jej przyjaciółki, grupa starszych pań, które spotykają się na lunchu i nazywają siebie czule Druciary-Figlary, przekonały ją, gdy rozpoczynała pracę, że potrzebuje nowego samochodu. Tłumaczyły, że niebezpiecznie jest jeździć po nocy starym autem. Wierciły jej dziurę w brzuchu długimi tygodniami.
Czasami łatwiej jest po prostu się poddać.
Chowa dzban z octem i butelkę z olejkiem cytrynowym do bagażnika, jak zawsze, bo bez względu na to, ile razy Terry powie jej, że może je trzymać w magazynie, nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się trochę olejku i octu, a potem spogląda na pomost. Stary port promowy tkwi naprzeciwko oceanarium niczym jakaś starożytna, rozpadająca się machina. Pąkle oblepiają coraz słabsze pale. Podczas przypływu zaczepiają się o nie wodorosty, które później, gdy woda opadnie, zamieniają się w czarnozielony osad.
Tova przechodzi po starych wilgotnych deskach. Jak zawsze starą kasę biletową dzieli od jej miejsca parkingowego trzydzieści osiem kroków.
Raz jeszcze rozgląda się dokoła, wypatrując jakichś przechodniów, gapiów ukrytych w długich cieniach. Przyciska dłoń do szyby w okienku kasy, którą przecina długie ukośne pęknięcie, przywodzące na myśl starą bliznę na czyimś policzku.
Potem idzie na pomost, do tej samej ławki co zwykle. Jest mokra, zbryzgana falami i upstrzona kupami mew. Tova siada i podciąga rękaw, patrzy na dziwne okrągłe ślady, na wpół przekonana, że znikną bez śladu. Wciąż tam jednak są. Przesuwa czubkiem palca wokół największego, położonego dokładnie po wewnętrznej stronie nadgarstka. Jest wielkości srebrnego dolara. Jak długo tam zostanie? Zamieni się w siniak? Teraz bardzo szybko nabawia się siniaków, a ten ślad przybiera już rdzawoczerwoną barwę, niczym pęcherz wypełniony krwią. Może zostanie już na stałe. Znamię srebrnego dolara.
Mgła się podniosła, niesiona wiatrem w stronę wzgórz. Na południu na kotwicy stoi frachtowiec, zanurzony głęboko pod ciężarem rzędów kontenerów, ułożonych na jego pokładzie niczym dziecięce klocki. Blask księżyca skrzy się na powierzchni wody, jakby tysiąc świec kołysało się na falach. Tova zamyka oczy, wyobraża sobie, że on jest tuż pod powierzchnią, trzyma dla niej te świece. Erik, jej jedyne dziecko.
KRABY, MAŁŻE, KREWETKI, przegrzebki, sercówki, uchowce, ryby, ikra. Tak wygląda dieta ośmiornicy olbrzymiej według tabliczki przy moim akwarium.
Morze musi być cudowną jadłodajnią. Wszystkie te przysmaki całkiem darmo, wystarczy sięgnąć.
Ale co oferują mi tutaj? Makrele, halibuta i – przede wszystkim – śledzie. Śledzie, śledzie, masę śledzi. To paskudne stworzenia, obrzydliwe małe rybki. Jestem pewien, że dają mi ich tak dużo dlatego, że są tanie. Rekiny z głównego zbiornika w nagrodę za swoją tępotę dostają świeże groupery, a ja dostaję rozmrożone śledzie. Czasami nawet jeszcze częściowo zamrożone. Dlatego właśnie muszę brać sprawy w swoje ramiona, kiedy zapragnę posmakować delikatnego wnętrza świeżych ostryg, kiedy chcę poczuć, jak mój dziób miażdży skorupę kraba, kiedy marzę o słodkim, jędrnym ciele strzykwy.
Czasami moi oprawcy rzucą mi jakiegoś żałosnego przegrzebka, jeśli chcą skłonić mnie do współpracy przy badaniu lekarskim albo przekupić, bym wziął udział w jakiejś zabawie. Czasami też Terry poczęstuje mnie omułkiem czy dwoma omułkami, tak po prostu.
Oczywiście jadłem wielokrotnie kraby, małże, krewetki, sercówki i uchowce. Muszę po prostu sam się po nie wybrać po godzinach. Ikra to idealna przekąska, zarówno ze względu na doznania smakowe, jak i wartość odżywczą.
Można by tu sporządzić trzecią listę, złożoną z rzeczy, których domagają się ludzie, ale większość inteligentnych istot uznałaby je za całkowicie niezdatne do spożycia. Przykład: absolutnie wszystkie artykuły umieszczone w automacie na korytarzu.
Jednak tego wieczora zwabił mnie inny zapach. Słodki, słonawy, smakowity. Odnalazłem jego źródło w kuble na śmieci, a były nim pozostałości zamknięte w cienkich białych pojemnikach.
Czymkolwiek to było, smakowało cudownie. Gdyby jednak nie uśmiech losu, mogłoby to doprowadzić mnie do upadku.
Sprzątaczka. To ona mnie uratowała.
Kiedyś Druciar-Figlar było siedem. Teraz zostały cztery. Co kilka lat przy stole pojawiało się kolejne puste miejsce.
– Dobry Boże, Tova! – Mary Ann Minetti stawia dzbanek z herbatą na stole, wpatrzona w rękę Tovy. Dzbanek tkwi w żółtym ocieplaczu wydzierganym na drutach, zapewne jeszcze w czasach, gdy Druciary-Figlary rzeczywiście zajmowały się dzierganiem podczas swych cotygodniowych spotkań. Ocieplacz pasuje do żółtej, zdobionej klejnotami spinki do włosów, która podtrzymuje na skroni Mary Ann płowe loki.
Janice Kim przygląda się ręce Tovy, napełniając swój kubek.
– Może to jakieś uczulenie?
Kłąb pary z zalanej wrzątkiem herbaty ulung osiada na okrągłych szkłach jej okularów. Zdejmuje je i przeciera rąbkiem koszulki, która prawdopodobnie należy do jej syna, Timothy’ego, bo jest co najmniej o trzy rozmiary za duża i ozdobiona logo koreańskiego centrum handlowego z Seattle, gdzie znajdowała się restauracja, w którą Timothy zainwestował kilka lat wcześniej.
– Ten ślad? – mówi Tova, obciągając rękaw swetra. – To nic takiego.
– Powinnaś pójść z tym do lekarza. – Barb Vanderhoof wrzuca do swojej herbaty trzecią kostkę cukru. Jej krótko przycięte siwe włosy sterczą na wszystkie strony, zlepione żelem w ostre kolce, bo właśnie taką fryzurę upodobała sobie ostatnio. Kiedy pokazała się w niej po raz pierwszy, żartowała, że kobieta o imieniu Barb, czyli kolec, po prostu powinna się tak nosić, co rozbawiło pozostałe Druciary-Figlary. Nie po raz pierwszy Tova wyobraża sobie, że naciska opuszką palca na jeden ze szpiców na głowie jej przyjaciółki. Czy ukłułby ją, jak jeżowiec z oceanarium, czy ugiąłby się pod jej dotykiem.
– To nic takiego – powtarza Tova. Czuje, jak palą ją czubki uszu.
– Powiem ci coś – oznajmia Barb. Upija łyk herbaty i kontynuuje: – Znasz moją Andie, prawda? W zeszłym roku, kiedy przyjechała na Wielkanoc, miała wysypkę. Od razu powiem, że jej nie widziałam, bo była w pewnym zakrytym miejscu, jeśli wiecie, o co mi chodzi, ale nie była to też taka wysypka, której dostaje się po nieprzyzwoitym zachowaniu, żeby nie było niedomówień. Wysypka, po prostu. Tak czy inaczej, powiedziałam jej, że powinna się wybrać do mojego dermatologa. Jest po prostu cudowny. Ale moja Andie jest uparta jak osioł, wiecie same. No więc ta wysypka robiła się coraz gorsza i…
Janice przerywa Barb.
– Tova, chcesz, żeby Peter ci kogoś polecił?
Mąż Janice, doktor Peter Kim, jest już na emeryturze, ale ma wielu znajomych w środowisku lekarskim.
– Nie potrzebuję lekarza. – Tova przywołuje na twarz słaby uśmiech. – To tylko drobny wypadek w pracy.
– W pracy!
– Wypadek!
– Co się stało?
Tova bierze głęboki wdech. Wciąż czuje mackę owiniętą wokół ramienia. Plamy trochę przygasły przez noc, są jednak na tyle ciemne, że wyraźnie odcinają się od jej skóry. Ponownie naciąga mocniej rękaw.
Powinna im powiedzieć?
– Mały incydent ze sprzętem do sprzątania – mówi w końcu.
Trzy pary oczu patrzą na nią spod przymrużonych powiek.
Mary Ann sięga po ścierkę i ściera z blatu stołu jakąś nieistniejącą plamę.
– Ta twoja praca, Tova… Kiedy byłam ostatnio w oceanarium, omal nie zwróciłam lunchu przez ten zapach. Jak ty to wytrzymujesz?
Tova bierze ciasteczko z kawałkami czekolady z tacy, którą Mary Ann położyła wcześniej na stole. Mary Ann podgrzewa ciasteczka w piekarniku przed przyjściem swoich przyjaciółek. Zawsze powtarza, że nie można pić herbaty bez jakichś słodyczy domowej roboty do pogryzania. Mary Ann kupiła te ciastka wraz z innymi produktami w Shop-Way. Wiedzą o tym wszystkie Druciary-Figlary.
– Ta stara nora… Oczywiście, że śmierdzi – mówi Janice. – Ale naprawdę, Tova, dobrze się czujesz? Praca fizyczna, w naszym wieku. Dlaczego musisz pracować?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki