Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wspaniała, pogodna opowieść, która krzepi i dodaje odwagi w mądry i dojrzały sposób!
Małgorzata jest wyrozumiałą żoną i wspierającą przyjaciółką i mamą. Rytm jej poukładanego życia wyznaczają obowiązkowe obiady u matki, joga i kolejne tomy przygód dzielnej pani prokurator. Bo Małgorzata jest pisarką i czego jak czego, ale fantazji jej nie brakuje! Chociaż… nawet ona nie wymyśliłaby książki, której nagle staje się główną bohaterką. I wtedy już wie, że…
Nigdy nie będę wyższa
Ale mogę być szczęśliwsza!
Bo szczęście (na szczęście!) nie jest naszą stałą cechą fizyczną − można je odnaleźć i cieszyć się nim bez ograniczeń wiekowych! Małgorzacie się to udało, więc może na nas także ktoś lub coś miłego czeka…?
Drogie Panie, czytając tę książkę, pomyślcie także o sobie. To opowieść dla nas i o nas, o naszych lękach i marzeniach. I jeszcze o tym, jakie chcemy być dla wszystkich dobre, aż z tej dobroci zapominamy o sobie... A przecież nasze życie też może być jak film, w którym same piszemy sobie scenariusz i gramy główną rolę. I choć zdarzy się, że ktoś nam czasem przeszkodzi lub zacznie stroić fochy – nic to, i z tym damy sobie radę! Nie warto narzekać na to, czego nie mamy, i płakać nad tym, czego nie możemy zmienić. Jesteśmy, jakie jesteśmy, i chociaż już nigdy nie będziemy ani młodsze, ani wyższe, zawsze możemy być... szczęśliwsze! Gorąco polecam: i żyć szczęśliwie, i książkę!
Marysia Winiarska – aktorka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 380
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Szczególne pozdrowienia od Wydawczyni dla znajomych i nieznajomych - ale ogromnie bliskich - kobiet z Ukrainy.
Jeśli ta książka do Was trafi, niech przyniesie odrobinę wytchnienia, radości i nadziei.
Działalność oficyny SILVER objęta jest patronatem
Polskiego Towarzystwa Okulistycznego.
Edycja © Silver oficyna wydawnicza, 2022
Tekst © Agnieszka Dydycz, 2022
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden fragment tej książki nie może być publikowany
w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody Wydawcy.
Wszelkie podobieństwo do osób i miejsc
występujących w książce jest przypadkowe.
Warszawa 2022
Nigdy nie jest za późno –
za późno, by zmienić swoje życie,
za późno, by być szczęśliwym…
Jane Fonda
Zamiast prologu
– Myślałam, że będziesz wyższa – oświadczyła mi dzisiaj matka przy deserze.
– Ale nie jestem – odpowiedziałam grzecznie, lecz asertywnie.
Lata praktyki nauczyły mnie, że z moją matką nie należy wdawać się w akademickie dyskusje oraz intelektualne polemiki. Co nie oznacza wcale, że zawsze muszę się z nią zgadzać.
Moja mama bardzo mnie kocha, lecz okazuje mi to w sobie tylko właściwy sposób. Na przykład gdy motywuje mnie pochwałami w stylu: „Nie przypuszczałam nawet, że jesteś taka zdolna!”.
Podobno trening czyni mistrza, więc z czystym sumieniem przyznaję sama sobie honorowy czarny pas mistrzowski za całokształt relacji w kategorii matka z córką. A właściwie córka z matką. Jeszcze kilkanaście lat temu miałam nadzieję, a raczej łudziłam się, że wraz z upływem czasu sytuacja ulegnie poprawie, ale pod tym względem inwencja mojej matki jest wiecznie młoda i nadal słyszę komentarze:
– Twoja ostatnia książka nawet mi się podobała, ale obiecaj mi, proszę, Małgorzato, że w następnej nie będziesz używać tylu słów na k i na p. W twoim wieku to nie wypada…
Aha, zapomniałam wspomnieć, że nie mam lat osiemnastu, a pięćdziesiąt osiem plus, z dużym wskazaniem na plus. Jak na pudełku kremu. Producent dobrze wie, co robi, umieszczając plus obok pięćdziesiątki! Bo każdej kobiecie w wieku powyżej tego umieszczonego na opakowaniu łatwiej jest po taki krem sięgnąć… Wracając jednak do mojego wieku, przez moment rozważałam opcję przedstawiania go liczbą z minusem, lecz szybko uznałam, że w naszej kulturze to plus jest odbierany pozytywnie, w przeciwieństwie do minusa, i tej wersji zamierzam się trzymać. Najważniejsze, że nie wstydzę się moich lat, co nie oznacza, że od razu muszę się nimi chwalić, szczególnie że nadal pozostaje we mnie lekka niezgoda na zbyt szybki upływ czasu.
Nie bez znaczenia jest także wiek panienek przy kasie. Ostatnio, gdy w znanej drogerii kupiłam krem do twarzy z szóstką na początku dwucyfrowej liczby (i nie chodziło tu o ochronę przeciwsłoneczną), zostałam otaksowana zdumionym spojrzeniem w stylu: „To ty, kobieto, wciąż żyjesz?!”. Żyję, żyję, i to jak żyję, dziewczynko miła! Lepiej niż kiedykolwiek wcześniej! I zaraz wam o tym opowiem, lecz najpierw podsumujmy.
Na imię mam Małgorzata, urodziłam się i mieszkam w Warszawie, co jest plusem i przekleństwem jednocześnie, ale o tym potem. Jak już wspomniałam, mam lat pięćdziesiąt osiem plus i niezależnie od tego, jak długo będzie trwała moja opowieść, właśnie tyle będę miała. Nie jestem zbyt oryginalna, bo podobno Lyubov Orlova1, pytana o wiek, odpowiadała ciekawskim, że nigdy nie będzie miała więcej niż trzydzieści dziewięć. A zatem obiektywnie rzecz ujmując, ja jestem nieco bliższa prawdy. Może dlatego, że znam się na liczbach. Z zawodu oraz z wykształcenia jestem inżynierem dróg i mostów i kiedyś, podobnie jak inny słynny inżynier Stefan Karwowski, biegałam w kasku po placach budowy. On do dzisiaj pozostał dla wszystkich czterdziestolatkiem, ja niestety już nie, ale za to zostałam pisarką.
Stało się to kilkanaście lat temu trochę z wyboru, a trochę przez przypadek, gdy złamałam nogę. I w ten oto mało oryginalny sposób powieliłam losy mojej wielkiej poprzedniczki i niedoścignionej mistrzyni, Margaret Mitchell, która napisała Przeminęło z wiatrem, gdy kurowała złamanie po wypadku na nartach. Moja noga również połamała się solidnie, do tego w dwóch miejscach. Nie, nie podczas białego szaleństwa czy innej romantyczno-sportowej czynności, którą mogłabym się chwalić, ale podczas upadku z drabiny, na którą weszłam, żeby powiesić świeżo uprane firanki. To doświadczenie było absolutnym przełomem w moim życiu, swoistym katharsis z wielu powodów, a trzy z nich są najważniejsze. Po pierwsze, od tamtego dnia firanek ani zasłon w oknach nie wieszam. Po drugie, nigdy nie wchodzę na drabinę w japonkach. A po trzecie i najważniejsze, po okresie rekonwalescencji bez żalu zamieniłam gumofilce, poziomicę, plany konstrukcyjne i buty na obcasie (niewysokim, ale zawsze) na laptop i plany powieści…
Na szczęście złamana w kilku miejscach noga zrosła się gładko i szybko, a moja nowa miłość do obmyślania historii i ich spisywania trwa od czasu, gdy leżąc na łożu boleści, dałam się ponieść wyobraźni. To właśnie wtedy wymyśliłam bohaterkę Joannę Karst. Ze względu na moje praktyczne i raczej mało romantyczne wykształcenie nie była to eteryczna i wiotka heroina romantyczna, ale dzielna i konkretna prokurator, która metodycznie, choć niestereotypowo, tropi przestępców. Kryminalnych, gospodarczych, moralnych, bo każde zło to zło i każde powinno zostać ukarane, także ku prewencji. Postać Joanny to było moje tajne alter ego, dzięki któremu mogłam przeżyć w wyobraźni to, czego nie dane mi było doświadczyć w prawdziwym życiu. W warstwie psychologicznej jest ona skrzyżowaniem zimnego i poukładanego Sherlocka Holmesa z bardziej romantycznym bohaterem kina akcji Jamesem Bondem. Rozważna i niepokorna, dzielna i wrażliwa oraz, jakżeby inaczej, niezwykle atrakcyjna. Moja Joanna dojrzewa wraz ze mną, choć oczywiście nie jest mną i nigdy nie będzie. Przykładowo ona (w przeciwieństwie do mnie) przeżyła kiedyś romans z kobietą, a ja jestem zdecydowanie heteroseksualna. W czasach gdy ten wątek wymyśliłam, nie było to jeszcze takie modne jak dziś, więc wydawca, do którego trafiłam z moim pierwszym tekstem, zaczął się ślinić na myśl o skandaliku, na którym zarobi miliony. Trochę go rozczarowałam małą liczbą, a wręcz brakiem soczystych scen erotycznych, ale przekonałam go, że podrzucenie czytelnikom od czasu do czasu wypolerowanej i eleganckiej pojedynczej perełki lepiej wzmaga ich apetyt na więcej niż cały sznur pereł ubabrany w błocie. Więc moja bohaterka nadal mieszka ze swoją ekspartnerką i jej nastoletnim synem, chociaż ich związek to już wyłącznie przyjaźń.
Żeby nie było nudno, choć praca i sumienne wypełnianie obowiązków były i są priorytetem pani prokurator, Joanna nie stroni od romansów i innych burzliwych przygód. I to są właśnie te perełki, na które moi czytelnicy zawsze mogą liczyć! Może nie zrobiłam światowej kariery, ale mam wierne grono fanów, którzy z niecierpliwością czekają na kolejną porcję przygód Joanny Karst. Doczekałam się też ekranizacji trzech z czternastu tomów. Oczywiście nie w Polsce, ale w Szwecji, gdzie silne i biseksualne prokuratorki są o wiele milej widziane na ekranie niż u nas. Zresztą ten nordycki postępowy kraj odegrał w moim życiu także inną znaczącą rolę, ale będziecie musieli cierpliwie poczekać, gdyż chcę wam opowiedzieć wszystko jak należy. Obiecuję, że moja niewinna i z pozoru typowa opowieść wkrótce zmieni swój charakter i może nawet zamieni się w coś w rodzaju spowiedzi. A ta niewinna ani naiwna już nie będzie…
Ale po kolei.
Jak wspomniałam, zanim zaczęłam pisać soczyste kryminały, ganiałam w waciaku i kasku po budowach z poziomicą w ręku. Na początku bardzo mi się to podobało, gdyż w sposób absolutnie naturalny znajdowałam się w centrum uwagi. Byłam wtedy jedną z niewielu kobiet w tym zdominowanym przez mężczyzn świecie, więc miałam w czym wybierać. Przebierałam do woli, aż wreszcie kilka lat po skończeniu studiów wybrałam Jego, czyli wyśnionego księcia z bajki o imieniu Tomasz i zawodzie architekta.
Nasza znajomość zaczęła się z przytupem, bo każde chciało pokazać, kto tu rządzi. Na budowie oczywiście. Darliśmy się na siebie straszliwie, używając przy tym wyrazów powszechnie uznawanych za wulgarne, choć akurat jest to język ojczysty placu budowy. Nasza najostrzejsza kłótnia wzięła się z różnicy zdań na temat prefabrykatu, którego nazwy dziś nie pamiętam. Pamiętam za to, że byliśmy mało merytoryczni i dyskutowaliśmy w stylu: golono – strzyżono. Do żadnego konstruktywnego, nomen omen, wniosku nie doszliśmy, za to nasza głośna kłótnia zakończyła się burzliwym seksem. Owocem tego wybuchu emocji jest nasza córka Marta, która dzisiaj ma lat trzydzieści, a nawet plus. A potem się z Tomaszem pobraliśmy, żeby było po bożemu, i już w związku małżeńskim urodził nam się Piotr.
Muszę przyznać, że rodzina mi się udała, chociaż… od paru lat na nowo definiujemy swoje relacje i wzajemne zależności.
Mojej córce na przykład nie jestem już potrzebna, zresztą ona zawsze była niezależna i zawsze wszystko chciała robić po swojemu. W sumie ją rozumiem, bo przecież błędy zauważamy dopiero wtedy, gdy je popełnimy… Dlatego Marta nigdy nikogo nie pyta o zdanie ani nie interesuje jej zdanie innych. Po prostu lubi samą siebie, czego bardzo jej kiedyś zazdrościłam, gdyż ja musiałam się tego nauczyć i wciąż zdarza mi się zapomnieć, że lubienie siebie to podstawa szczęśliwego życia. Ci, którzy znają moją córkę jedynie zawodowo, a jest dziennikarką, zwykle jej nie lubią. Jednak ci, którzy naprawdę ją poznają, zaczynają się do niej przekonywać i doceniać jej prawość, szczerość i inne zalety.
Z kolei naszego syna lat dwadzieścia siedem kochają wszyscy bezwarunkowo i bez wyjątku. W ubiegłym roku Piotr wrócił do domu po półrocznym pobycie na stypendium naukowym we Francji i oświadczył mi w progu:
– Mamo, ty nawet nie wiesz, jak ja cię kocham! Tęskniłem za tobą. Obiecuję, że nigdy się od was nie wyprowadzę!
A gdy już skończył mnie ściskać i całować oraz wyznawać miłość, przyznał się, że nie dla niego życie na tak zwanym swoim. Spróbował i nawet przeżył, ale co on biedny poradzi na to, że zakupy, gotowanie, pranie i w ogóle ogarnianie domowego gospodarstwa woli zostawić innym. Nie umie tego robić, nie chce, nie ma na to czasu i szkoda mu na to życia. Woli swoje badania naukowe. Wiem, że kiedyś nie wytrzymam i sama wyprowadzę go z domu, nawet jeśli będę musiała użyć siły, lecz tymczasem cieszę się jego obecnością. Mój synek może i wymaga specjalnej troski i obsługi, ale umie mamę przytulić i powiedzieć ciepłe słowo, o którym jego ojciec swoim ścisłym umysłem nie pomyśli…
À propos tatusia, czyli mojego męża Tomasza. Jego rodzice dobrze wiedzieli, co robią, nadając mu to biblijne imię. Tomasz wszystko musi sprawdzić, dokładnie obejrzeć, pomacać i zweryfikować organoleptycznie. Jest mężczyzną opanowanym i pragmatycznym, choć wyłącznie w tematach zawodowych, gdyż sprawy prywatne i domowe od zawsze ogarniam ja. Mojego męża nie cechuje nadmierna spontaniczność i do dzisiaj nie rozumiem, skąd wtedy wziął się u niego nagły wybuch niekontrolowanego szaleństwa. Z którego oczywiście bardzo się cieszę, bo bez niego nie byłoby Marty. Nasze małżeństwo uważam za udane i poukładane, a że czasem troszeczkę nudne i przewidywalne? Cóż, nawet najlepszy film oglądany po raz setny może się znudzić, o ile oczywiście nie jest to Znachor. Uwielbiam Jerzego Bińczyckiego i jego znachora obejrzę nawet po raz tysięczny, i znowu się rozpłaczę. Wracając jednak do Tomasza, nie umiem stwierdzić, czy się jeszcze kochamy, natomiast na pewno wciąż się bardzo lubimy i szanujemy. W praktyce oznacza to, że każde z nas ma dużo przestrzeni wyłącznie dla siebie. Zresztą nie wyobrażam sobie życia w związku syjamskim, w którym małżonkowie wszystko robią razem. Śpią, myją zęby, oglądają telewizję, jeżdżą po zakupy spożywcze oraz kupują ubrania. Związek pasożytniczy również nie jest dla mnie. Mnie najlepiej żyje się z mężem razem, ale osobno. Zdaje się, że Tomaszowi również się to podoba, choć faktem jest, że nigdy otwarcie na ten temat nie rozmawialiśmy.
Do naszego rodzinnego kompletu należy doliczyć członków satelitarnych, czyli obecnego narzeczonego Marty, Mateusza, zwanego Matim, oraz moją mamę. Mati i jego uczucie do Marty to osobna historia, która się dopiero pisze, a moi teściowie to historyczna przeszłość. Znałam ich krótko, podobnie zresztą jak mojego ojca, któremu zmarło się młodo. Akurat w jego przypadku może to i lepiej, gdyż charakter jego żony a mojej rodzicielki prędzej czy później i tak by go wykończył, ale wtedy ofiary byłyby większe. No i nie byłoby legend o moim dzielnym, mądrym, przystojnym itp. itd. ojcu. Do swoich opowieści i wspomnień moja matka potrzebuje publiczności, którą najczęściej stanowię ja, jej jedyne dziecko. Oficjalnie jest ona osobą samodzielną, niezależną i niczego ode mnie nie oczekuje, lecz w praktyce mój wybór wygląda następująco:
•spełniając oczekiwania matki sumiennie, ze świadomością, że robię to, czego nie lubię, ale robię to w określonym celu (automat podobny do mycia zębów rano i wieczorem), spełniam swój obowiązek dobrej córki i wtedy przez resztę tygodnia mam spokój;
•wyłamując się od czasu do czasu i zachowując asertywnie, na przykład zapominając o tradycyjnym niedzielnym obiedzie lub odmawiając zawiezienia mamy do lekarza, do którego może dojść piechotą niespiesznym krokiem w pięć minut, narażam się na wypominania i negatywne komentarze, które trwają o wiele dłużej i są o wiele bardziej przykre niż dwie wspólne godziny przy stole czy piętnastominutowa jazda samochodem.
Jako magister inżynier umiem liczyć dobrze i szybko, dlatego o wiele częściej wybieram opcję pierwszą. Szybko, sprawnie i po bólu, aż do następnego razu lub kolejnej niedzieli. Chociaż ostatnio, gdy moje życie osobiste niespodziewanie się nieco skomplikowało, od czasu do czasu wybieram także opcję drugą. Ważne jednak, że wybieram ją świadomie oraz pomna ceny, jaką za to zapłacę, ale wierzcie mi, że warto.
Bo ostatnio w moim życiu pojawił się nowy członek rodziny. Określenie to jest w tym przypadku nieco dwuznaczne, żeby nie powiedzieć wulgarne, ale jak inaczej określić kogoś mi bliskiego, na kim mi zależy, a kto nie jest ze mną spokrewniony? Niestety język polski jest pod tym względem wyjątkowo ubogi.
A zresztą oceńcie sami…
1 Lyubov Petrovna Orlova – znana radziecka aktorka, śpiewaczka i tancerka.
Kilka miesięcy wcześniej
Poniedziałek
– Mamo, mamusiu moja najukochańsza, gdzie jest moja marynarka? I biała koszula, no, ta z mankietami na spinki?
Mój syn wie, jak zadać pytanie, żeby otrzymać tę jedyną satysfakcjonującą go odpowiedź. Ma dzisiaj obronę doktoratu, na której musi wyglądać godnie, i oczywiście przypomniał sobie o tym w dniu zero i o godzinie zero. Cóż, nie mogę go za to winić. Przecież absolutnie sama, i to z własnej i nieprzymuszonej woli, przyzwyczaiłam go do tego, że ktoś, a konkretnie ja, za niego pomyśli i wszystko mu zapewni.
– Koszula wisi uprasowana w garderobie, razem z marynarką, a spinki do mankietów są w górnej szufladzie komody – odpowiedziałam z uśmiechem.
– Kocham cię, mamo! – wyznał mi czule Piotr.
Sytuacja była o tyle ciekawa, że mój dorosły syn ubrany był jedynie w majtki w radosne różowe słoniki z trąbami w górze. Podobno ta bielizna przynosi mu szczęście. Nie będę z dzieckiem dyskutować na temat jego gustu, choć nie ukrywam, że zarówno jako matkę, jak i pisarkę bardzo mnie ciekawi, jak zachowa się kobieta, która podczas pierwszej romantyczno-erotycznej nocy z moim synem zobaczy te cudne, acz infantylne różowe zwierzaki, wyraźnie eksponujące swoje okazałe trąby. Cóż, może jej również przyniosą szczęście?
Tyle o dziecku. Tymczasem mąż mi tego poranka miłości nie wyznał, ponieważ akurat przebywał w Pradze, na konferencji bardzo znanych i bardzo ważnych architektów.
– Piotr na pewno się obroni, a ja muszę pilnować swoich interesów. Sama wiesz, jak to jest. Za drzwiami tupie kolejka milenialsów, którzy tylko czekają, żeby wygryźć nas, starców – oświadczył mi wczoraj.
Pragmatycznie i z sensem, czyli jak zawsze. Tomasz potrafi nazywać rzeczy po imieniu i także za to go kiedyś pokochałam. Co nie umniejsza roli naszej pierwszej wspólnej nocy oraz jej skutków w procesie podejmowania przeze mnie decyzji…
Wygłosiwszy tę celną uwagę, Tomasz spakował swój bagaż podręczny (podobnie jak syn zapytał mnie wcześniej, gdzie ma szukać swojej kosmetyczki oraz koszul i innych części garderoby), po czym uścisnął synowi prawicę z wzmacniającym komunikatem:
– Wierzę w ciebie, synu. Powodzenia! – A do mnie: – Pa, kochanie. Wracam w niedzielę.
I pojechał na lotnisko. Aha, wcześniej cmoknął mnie w policzek.
– Pa, kochanie – odpowiedziałam automatycznie.
Jak widać, obyło się bez egzaltowanych gestów, ale szczerze mówiąc, obywamy się bez nich od ponad nastu, a może nawet dziestu lat i obydwojgu nam to pasuje. Kiedyś rzuciłabym mu się na szyję i zawołała coś w stylu: „Będę za tobą tęskniła, mój ukochany! Wracaj szybko!”. Ale teraz nie chce nam się udawać. Przecież wiem, że tak naprawdę Tomasz marzy o tygodniu w gronie swoich szacownych kolegów po fachu, z którymi wieczorem będzie mógł pójść do pubu lub do baru z paniami tańczącymi na rurach. A ja marzę o tygodniu tylko dla siebie. Nie będę musiała prać, gotować i robić zakupów, no i całe łóżko mam na wyłączność. Ba, całe mieszkanie, gdyż Piotr siedzi głównie w swoim pokoju. I najważniejsze: w nocy będę się cieszyć ciszą. Żadnego chrapania i jęczenia naprzemiennie z bezdechami oraz mojego nerwowego nasłuchiwania, czy Tomasz oddycha. Bo co z oczu (i uszu), to z serca!
***
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Tekst: Agnieszka Dydycz
Redakcja: Iwona Krynicka
Korekty: Magdalena Wołoszyn-Cępa
Projekt okładki i stron tytułowych: Krzysztof Rychter
Skład: Cyprian Zadrożny
Projekt logotypów: Maciej Szymanowicz
Zdjęcia na okładce: vecteezy.com, unsplash.com
Przygotowanie wersji e-book: Anita Pilewska
SILVER oficyna wydawnicza Iwona Krynicka
ul. Madalińskiego 67C m. 5
02-549 Warszawa
ISBN: 978-83-963169-5-0