Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po próbie samobójczej u szesnastoletniej Deborah zdiagnozowano schizofrenię. Dziewczyna za zgodą rodziców trafiła do szpitala psychiatrycznego, gdzie spędziła trzy lata. Z pomocą utalentowanej psychoterapeutki próbuje znaleźć drogę powrotną do „normalnego” życia i wydostać się z wyimaginowanego świata Ur, w którym szukała schronienia.
Na wpół autobiograficzna powieść pierwotnie została opublikowana pod pseudonimem Hannah Green zaledwie rok po Szklanym kloszu Sylvii Plath. Po ponad pół wieku Nigdy nie obiecywałam ci ogrodu pełnego róż pozostaje ponadczasową i pełną nadziei książką, gotową do ponownego odkrycia przez nowe pokolenie pragnące zatrzeć piętno choroby psychicznej.
Książka wzbogacona o przedmowę Esmé Weijun Wang autorkę The Collected Schizophrenias oraz posłowie autorki.
Joanne Greenberg to znana na całym świecie, wielokrotnie nagradzana autorka szesnastu powieści i czterech zbiorów opowiadań. Urodzona na Brooklynie w Nowym Jorku, ukończyła American University, gdzie specjalizowała się w antropologii i filologii angielskiej. Studiowała także na University of London i University of Colorado. Jej druga powieść, Nigdy nie obiecywałam ci ogrodu pełnego róż, opublikowana w 1964 r., sprzedała się w milionach egzemplarzy i została zaadaptowana do filmu w 1977 r. i sztuki teatralnej w 2004 r.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Joanne Greenberg
Nigdy nie obiecywałam ci ogrodu pełnego róż
Kiedy powiedziałam przyjaciołom i znajomym, że ponownie czytam współczesny klasyk Joanne Greenberg Nigdy nie obiecywałam ci ogrodu pełnego róż, podzielili się oni na dwa obozy: dla jednych była to ulubiona i niezwykle ważna książka, drudzy nigdy o niej nie słyszeli. Jak się wydaje, ta opublikowana w 1964 roku powieść wpadła w jakąś szczelinę. Nigdy nie obiecywałam ci ogrodu pełnego róż podejmuje kwestię problematyczności bycia młodą osobą płci żeńskiej oraz radzenia sobie z chorobą psychiczną i społeczeństwem – podobnie jak inny, opublikowany zaledwie rok wcześniej, częściowo autobiograficzny klasyk: Szklany klosz Sylvii Plath.
Między miłośnikami Szklanego klosza i Nigdy nie obiecywałam ci ogrodu pełnego róż istnieje jednak podobna przepaść jak między piętnem związanym z depresją oraz schizofrenią. Od kilkudziesięciu lat czytelnicy na ogół silniej się utożsamiają z ambitną i wytworną Esther Greenwood, która w Szklanym kloszu chochlami nakłada sobie kawior na wykwintnych przyjęciach, zanim w jej życiu wszystko się zawali. Tymczasem bohaterkę powieści Greenberg, Deborah, która jest Żydówką i posuwającą się do przemocy i makabrycznych samookaleczeń psychotyczką, stosunkowo trudno byłoby przedstawić jako ozdobę salonów.
A przecież to właśnie ta mało estetyczna szorstkość tak bardzo mnie w niej pociąga. Podziwiam hucpę na oddziale dla ostrych przypadków, gdzie trafiła Deborah, kiedy pocięła sobie ramię na strzępy:
[Carla i Deborah] spojrzały na siebie z uśmiechem, wiedząc, że oddział D nie jest wcale „najgorszym” ze wszystkich oddziałów, tylko najszczerszym. Na innych oddziałach trzeba było utrzymywać jakiś „status”, jakieś pozory.
Bo pod wieloma względami to świat, a nie nastoletnia Deborah, jest obłąkany. Na terapii z doktor Fried, jej psychoterapeutką, Deborah opowiada o tym, że była wielokrotnie okłamywana przez dorosłych na temat guza, który jej operacyjnie wycięto. Opisuje antysemickie zaczepki ze strony dziewcząt podczas obozu. Dochodzi do tego ludobójstwo w czasie wojny: „Deborah od czasu do czasu słyszała, że w Niemczech jest człowiek, który nazywa się Hitler i zabija Żydów z taką samą szatańską radością” jak „nienawidzące dzieci”, które skandowały na obozie obelgi. Chociaż prawdą jest, że w umyśle Deborah czaiło się coś, co umożliwiło jej stworzenie wyimaginowanego świata Ur, który potem ją dręczył. Zaskakujący jest fakt, że tak niewielu ludzi szuka schronienia w rozbudowanych wyimaginowanych światach, skoro rzeczywistość roi się od horrorów.
Po raz pierwszy przeczytałam tę książkę w ósmej klasie, mając trzynaście lat. Moja najlepsza przyjaciółka i ja zmagałyśmy się z niezdiagnozowaną chorobą psychiczną, która się w nas rozwijała, i kiedy zapytałam Kate, co sądzi o tej powieści, odpowiedziała:
– Nie wydała mi się aż taka dziwna.
Mnie też nie. Coś w tym tekście do mnie przemówiło.
Dziesiątki lat później nadal budzi we mnie podziw, że dzięki Greenberg potworne cierpienie związane z psychozą staje się takie namacalne. Sama spróbowałam się zmierzyć z takim projektem literackim i okazał się niełatwy. Kiedy doktor Fried poprosiła Deborah na terapii o szczegóły historii o guzie z dzieciństwa, „dziewczyna uciekła w popłochu do Ur, które zamknęło się nad jej głową jak woda. Powierzchnia była gładka, a Deborah zniknęła”. Trudno powiedzieć, na ile dosłowne jest doświadczenie Deborah z Ur, lecz odmalowując je ze sprawnością autorki powieści fantasy, Greenberg umożliwia czytelnikowi – również temu nieznającemu doświadczenia psychozy z autopsji – przeżycie namiastki doświadczenia psychotycznego.
Bo psychoza, chociaż przedstawia się ją jako ucieczkę, wiąże się z cierpieniem. Chociaż Ur powstało jako schronienie przed życiowymi burzami, stało się źródłem zgrozy i uciążliwych nacisków, kiedy Deborah straciła nad nim kontrolę. Doktor Fried od razu to dostrzega i prowadzi Deborah do barwnego wszechświata rzeczywistości. Z upływem fabuły Nigdy nie obiecywałam ci ogrodu pełnego róż staje się bitwą między Ur a rzeczywistością.
Długa podróż Deborah w stronę „realności” i struktura jej dni na oddziale odzwierciedlają epokę, w której powstała powieść, będąca formą interwencji na rzecz pacjentów psychotycznych. Książka przedstawia sposoby myślenia lekarzy o psychozie i schizofrenii, jak również metody ich doraźnego i długoterminowego leczenia. Deborah wychodzi na stałe do domu dopiero po trzech latach pobytu w szpitalu (podobnie jak kiedyś Greenberg). Pacjentom funduje się wielogodzinne „zimne zawijanie”: ciasno opatula się ich prześcieradłami, do których wkłada się worki z lodem, aby uspokoić pobudzone umysły – a przecież w Deborah metoda ta, która mnie wydaje się okrutna, budzi nie większe emocje niż inne elementy szpitalnego życia. Chociaż wieloletnie hospitalizacje, zimne zawijanie i permanentną analizę psychodynamiczną zastąpiły leki psychotropowe i pobyty dziesięciodniowe, zarówno Deborah, jak i Greenberg wskazują na skuteczność długiego, powolnego leczenia.
W dwóch trzecich powieści Deborah zdaje sobie sprawę, że zaczyna widzieć świat na nowo:
Powoli, stopniowo, Deborah zaczęła widzieć kolory. Ujrzała kształty i kolory drzew, alejki, żywopłotu i zimowego nieba nad żywopłotem. Słońce zaszło, a barwne tony zaczęły wibrować w zmroku, nadając Rezerwatowi dodatkowy wymiar. Powoli, narastająco, w Deborah pęczniało przekonanie, że nie umrze.
Takiego potwornie trudnego wyboru dokonuje Deborah – postanawia się uratować i osiągnąć spokój. Uwielbiam tę książkę, ponieważ nie boi się przerzucać czytelnika z rzeczywistości do nierzeczywistości ani odmalowywać dziwnych zagadek, które jak pajęczyna zasnuwają wzburzony umysł Deborah. Nie boi się prowokować czytelnika prawdziwym obrazem tak zwanego zdrowego na umyśle świata, nie boi się oświecać rzeczywistości obłąkaną świeczką i mówić: „Co możemy teraz zobaczyć?”. Czy ciemność jest tylko wewnątrz czy również na zewnątrz?
Esmé Weijun Wang
Był środek jesieni. Jechali przez żyzną rolniczą krainę, przez cudaczne stare miasteczka, których ulice zakwitały barwami przechodzących metamorfozę drzew. Mówili niewiele. Z całej trójki największe zdenerwowanie okazywał ojciec. Od czasu do czasu przerywał długie milczenie chaotycznymi odzywkami, które nawet jemu samemu zdawały się nie na miejscu. Spytał na przykład dziewczynę, której twarz widział w lusterku wstecznym:
– Wiesz chyba przecież, jakim byłem głupim młokosem, kiedy się żeniłem? Nie miałem pojęcia o wychowywaniu dzieci, o tym, co to znaczy być ojcem.
Jego obrona była na poły atakiem, lecz dziewczyna nie zareagowała. Matka zaproponowała, aby zatrzymali się na kawę. Powiedziała, że to właściwie wycieczka z ich cudowną córeczką, podróż u schyłku roku przez piękny krajobraz. Zajechali pod przydrożną restaurację. Dziewczyna szybko wysiadła i skierowała się ku toaletom za budynkiem. Rodzice z niepokojem wodzili za nią wzrokiem, a po chwili ojciec powiedział:
– Wszystko w porządku.
– Zaczekamy czy wejdziemy do środka? – spytała matka głośno, ale mówiła właściwie do siebie. Z ich dwojga była bardziej analityczna, z góry planowała skutki tego, co zrobi i powie, a mąż chętnie szedł za jej radami, bo tak było łatwiej, a poza tym z reguły miała rację. Teraz, czując zamęt i osamotnienie, pozwolił jej mówić – planować skutki – ponieważ znajdowała w tym pociechę. Jemu łatwiej było milczeć.
– Gdy zostaniemy w samochodzie – mówiła – znajdzie nas, jeśli będzie nas potrzebować. Bo jeśli wyjdzie i nas nie zobaczy… Ale z drugiej strony powinno to wyglądać tak, że jej ufamy. Musi czuć, że jej ufamy.
Postanowili wejść do restauracji krokiem wystudiowanie niedbałym. Kiedy usiedli przy oknie, ujrzeli ją, jak wyłania się zza budynku i idzie ku nim. Starali się patrzeć na nią jak na kogoś obcego, jak na właśnie im przedstawioną córkę kogoś innego, nie ich Deborah. Dokonali oględzin pozbawionego wdzięku dorastającego ciała i uznali je za dobre, twarz ocenili jako inteligentną i pełną życia, lecz trochę zbyt mało dojrzałą jak na szesnastolatkę.
Przyzwyczaili się już, że ich dziecko jest nad wiek rozwinięte, lecz teraz nie dostrzegali tego w znajomej twarzy, na którą bezskutecznie próbowali spojrzeć obcym okiem.
Jak obcy mogą mieć rację, myślał ojciec. Ona jest nasza… całe życie nasza. Oni jej nie znają. Mylą się, mylą!
Matka obserwowała siebie obserwującą swoją córkę.
Na mojej twarzy nie może pojawić się żadna oznaka, żadne pęknięcie. Uśmiechnęła się.
Wieczorem zatrzymali się w niewielkim mieście i udali się na kolację do najlepszej restauracji, powodowani buntem i duchem przygody, bo nie byli odpowiednio ubrani. Po kolacji poszli do kina. Deborah zdawała się znakomicie bawić. W restauracji i w kinie ciągle żartowali, a później, brnąc przez zamiejskie ciemności, mówili o innych podróżach, gratulując sobie nawzajem pamięci do zabawnych szczegółów z dawnych wakacji. W motelu, gdzie zatrzymali się na noc, Deborah dostała osobny pokój: nawet rodzice, którzy ją kochali, nie wiedzieli, jak bardzo potrzebny był ten kolejny specjalny przywilej.
Kiedy siedzieli razem w pokoju, Jacob i Esther Blau patrzyli na siebie i zastanawiali się, dlaczego nie opadły z nich przybrane pozy, skoro są już sami, skoro mogą odetchnąć, rozluźnić się i znaleźć dla siebie trochę spokoju. Słyszeli, jak za cienką ścianą ich córka szykuje się do spania. Nie przyznawali się, nawet wzrokiem, że całą noc będą nasłuchiwać, czy z pokoju obok nie dochodzi dźwięk inny niż oddech ich śpiącej córki – dźwięk, który może oznaczać… niebezpieczeństwo. Tylko raz, zanim położyli się na mroczne czuwanie, Jacob zerwał z twarzy zasłonę i natarczywie wyszeptał żonie do ucha:
– Czemu ją oddajemy?
– Lekarze mówią, że to konieczne – odszepnęła Esther, leżąc sztywno i patrząc ku niemej ścianie.
– Lekarze. – Jacob od samego początku wzbraniał się przed tym doświadczeniem.
– To dobre miejsce – powiedziała trochę głośniej, aby przekonać samą siebie.
– Nazywają to szpitalem psychiatrycznym, ale to po prostu miejsce, gdzie zamyka się ludzi. Jak możesz mówić, że to dobre miejsce dla dziewczynki, jeszcze dziecka!
– O Boże, Jacob – powiedziała – wiesz, ile nas kosztowała ta decyzja. Jeżeli nie możemy zaufać lekarzom, to do kogo mamy się zwrócić, komu zaufać? Doktor Lister mówi, że to jedyna pomoc, jaką Deborah może w tej chwili otrzymać. Musimy spróbować!
Milczał, znowu jej ustępując; posługiwała się słowami znacznie zręczniej od niego. Powiedzieli sobie dobranoc. Udawali, że śpią, oddychając głęboko i wpatrując się zbolałymi oczyma w ciemność.
Za ścianą Deborah położyła się do łóżka. W Królestwie Ur było pewne neutralne miejsce zwane Poziomem IV. Można tam było dotrzeć tylko przypadkiem, a nie za pomocą jakiejś formuły czy wysiłkiem woli. Na Poziomie IV nie trzeba było nic odczuwać, ścierać się z przeszłością czy przyszłością. Nie było pamięci ani jaźni, nic oprócz czystych, odartych z wszelkich emocji faktów, które przychodziły same, kiedy ich potrzebowała.
Teraz, w łóżku, osiągnąwszy Poziom IV, nie musiała się troszczyć o przyszłość. Ludzie w pokoju obok to, zdaje się, jej rodzice. Bardzo dobrze. Należeli jednak do mglistego świata, który się rozpływał, a ona mknęła, nie napotykając żadnych przeszkód, do nowego świata, w którym obce jej były wszelkie troski. Uciekając od starego świata, uciekała zarazem od złożoności Królestwa Ur, od Kolektywy, Cenzora i uryjskich bogów. Przewróciła się na bok i usnęła głębokim, spokojnym snem, którego nie zakłócały żadne mary.
Rano rodzina ruszyła w dalszą drogę. Kiedy samochód wyjechał z cienia motelu na słoneczną szosę, Deborah przyszło do głowy, że podróż może trwać wiecznie, że spokój i cudowna wolność, jakiej zaznawała, mogą być nowym darem od zwykle zbyt wymagających bogów i urzędów Ur.
Po kilku godzinach jazdy przez brązowozłociste pola i nakrapiane słońcem ulice miast matka odezwała się:
– Nie przegapiliśmy skrętu, Jacob?
Z głębokiej Otchłani w Ur zaskrzeczał głos:
– Niewinna! Niewinna!
Z przestrzeni wolności Deborah Blau poleciała na łeb na szyję ku zderzeniu dwóch światów. Jak zawsze rozległ się dziwnie niemy brzęk. W świecie, gdzie budziło się w niej życie, słońce na niebie pękło, ziemia wybuchła, jej ciało rozpadło się na kawałki, zęby i kości zostały zgniecione na miazgę. W drugim świecie, gdzie mieszkały duchy i cienie, samochód skręcił w boczną drogę, na której końcu stał stary budynek z czerwonej cegły, wiktoriański, nieco zaniedbany, otoczony drzewami. Znakomity parawan dla domu wariatów. Kiedy samochód stanął przed budynkiem, nadal była oszołomiona owym zderzeniem, trudno jej było wysiąść i wejść pewnym krokiem po schodach do środka, gdzie czekali na nią lekarze. We wszystkich oknach były kraty. Deborah uśmiechnęła się nieznacznie. Tego mi potrzeba. Bardzo dobrze.
Kiedy Jacob Blau ujrzał kraty, pobladł. Teraz już nie mógł powiedzieć sobie, że zostawia córkę w „sanatorium”, „ośrodku rehabilitacji”. Prawda była dla niego równie naga i zimna jak żelazne pręty. Esther próbowała porozumieć się z nim bez słów: Należało się tego spodziewać, więc teraz nie bądźmy zaskoczeni.
Czekali, a Esther Blau od czasu do czasu udawała wesołą. Oprócz zakratowanych okien poczekalnia niczym się nie wyróżniała, nawet czasopisma były równie przedatowane jak wszędzie, zażartowała. Z głębi korytarza dobiegł ich zgrzyt klucza w zamku, na co Jacob znowu zesztywniał, jęcząc cicho:
– Nie dla niej, naszej małej Debby…
Nie zauważył, że twarz córki nagle przybrała bezwzględny wyraz.
Lekarz, który był człowiekiem kanciastej, ciężkiej postury, idąc korytarzem, zebrał się w sobie przed wejściem do poczekalni. Udręka rodziców wręcz wisiała w powietrzu. Wiedział, że budynek jest stary, nieprzyjemny. Spróbuje szybko zabrać dziewczynkę, a rodziców przekonać, że postąpili słusznie.
Zdarzało się w tym pomieszczeniu, że rodzice, żony, mężowie w ostatniej chwili z obrzydzeniem odwracali się od strasznej, przerażającej prawdy o chorobie. Czasem zabierali swoich dziwnookich bliskich ze sobą. Powodował nimi lęk bądź źle pojęta troska, czasem jednak – znowu zlustrował wzrokiem rodziców – zawiść i gniew, że długie dzieje cierpienia zostaną przerwane o jedno pokolenie za późno. Mówił do nich współczująco, lecz nie czułostkowo, i wkrótce mógł posłać po pielęgniarkę, aby zabrała dziewczynkę na oddział. Wyglądała jak ofiara szoku. Kiedy wyszła, lekarz poczuł, że w rodzicach ściska się serce.
Obiecał im, że jeszcze zdążą się z nią pożegnać, i oddał ich do dyspozycji sekretarki, która miała do zapełnienia cały arkusz danych. Kiedy ujrzał ich znowu, już po pożegnaniu, oni również wyglądali jak ludzie w szoku: „Zadano im ranę, pomyślał, odcięto ich od córki”.
Jacob Blau nie był człowiekiem, który wiecznie analizuje lub przygląda się swojemu przeszłemu życiu, aby je zmierzyć i zważyć. Niekiedy podejrzewał żonę o łapczywość, skrywane namiętności, które wyładowuje w nieustannym potoku słów. Myślał tak jednak po trosze z zazdrości. On również kochał swoje córki, chociaż nigdy im tego nie powiedział; on również pragnął zwierzeń, lecz nie umiał otworzyć przed nimi serca; z tego też powodu i one nie ujawniały mu swoich sekretów. Jego najstarsza córka właśnie się z nim rozstała, niemal z ochotą, w tym ponurym przybytku złożonym z zamków i krat, odwróciła się, ledwie odwzajemniwszy pocałunek. Jakby nie chciała od niego pociechy, niemal wzdragała się przed jego dotknięciem. Miał wybuchowy temperament i teraz potrzebował oczyszczenia w prostym, bezpośrednim gniewie. Złość jednak tak była przesycona współczuciem, lękiem i miłością, że nie wiedział, jak się od niej wyzwolić. Wiła się i cuchnęła wewnątrz; czuł, jak z długiej drzemki rozbudza się powoli ból wrzodu.
Zabrali Deborah do niewielkiego, skąpo urządzonego pokoju i trzymali ją tam, póki nie zwolniły się prysznice. Tam również była pilnowana przez kobietę, która z pogodną miną siedziała w kłębach pary i patrzyła, jak dziewczyna się wyciera. Deborah posłusznie spełniała wszelkie polecenia, lecz lewe przedramię wykręcała nieco do wewnątrz, jakby chciała ukryć dwa niewielkie strupy po ukłuciach na nadgarstkach. Wciągnięta w tryby nowej rutyny wróciła do pokoju i odpowiedziała na kilka pytań cierpkiemu lekarzowi, który wydawał się niezadowolony. Było oczywiste, że nie słyszy ryku za jej plecami.
W próżni Międzyświata, gdzie tkwiła pomiędzy Ur a Teraźniejszością, rodziła się do życia Presja. Wkrótce obrzucą ją przekleństwami i drwinami, czyniąc ją głuchą na oba światy. Broniła się przed nimi jak dziecko, które spodziewając się kary, wymachuje na oślep rękami. Na niektóre pytania lekarza zaczęła odpowiadać zgodnie z prawdą. Niech ją nazwą leniuchem i kłamczuchą. Ryk wzmógł się trochę i usłyszała w nim konkretne słowa. Pokój nie dawał szans ucieczki. Z osaczenia można się było wymknąć tylko do Teraźniejszości, gdzie był lodowaty doktor ze swoim notesem, bądź do Ur, ze złocistymi łąkami i bogami. Jednak i w Ur były krainy zgrozy i zagubienia, a ona nie wiedziała już, do którego z królestw Ur ma wstęp. Pomóc jej w tym mieli rzekomo lekarze.
Popatrzyła na doktora, który ginął w zgiełku.
– Powiedziałam panu prawdę na te wszystkie pytania. Pomoże mi pan teraz?
– To zależy od ciebie – odparł cierpko, zamknął notes i wyszedł.
– Fachowiec – zaśmiał się Anterrabae, Spadający Bóg.
– Pójdę z tobą – błagała go. Coraz niżej i niżej, bo wciąż spadał.
– Niech tak będzie – powiedział. Jego włosy, płomienie ognia, falowały na wietrze upadku.
Następny dzień, i jeszcze następny, spędziła na równinach Ur, gdzie jej wzrok koiła głębia przestrzeni.
Za to wielkie miłosierdzie Deborah była głęboko wdzięczna Mocom. W trudnych minionych miesiącach w Ur było zbyt dużo ślepoty, chłodu i bólu. Posłuszny prawom świata, jej zewnętrzny Pozór spacerował, odpowiadał, pytał i działał. Już nie Deborah, lecz osoba nosząca imię odpowiednie dla mieszkańca równin Ur, śpiewała, tańczyła i powierzała rytualne wersety pieszczotliwemu wiatrowi, który kołysał długimi trawami.
Dla Jacoba i Esther Blau droga do domu nie była krótsza niż droga do szpitala. Chociaż nie jechała z nimi Deborah, ich wolność mówienia tego, co pragnęli powiedzieć, była jeszcze bardziej ograniczona.
Esther czuła, że lepiej niż mąż zna Deborah. Według niej u początków tej kołomyi z lekarzami i decyzjami nie stała dziecinna próba samobójcza. Siedziała obok męża w samochodzie i chciała mu powiedzieć, że jest wdzięczna córce za to głupie i teatralne podcięcie żył. Uporczywe podejrzenie, że dzieje się coś nieuchwytnego, lecz strasznego, znalazło ujście w faktach. Tyle krwi na podłodze łazienki nadało wagi jej mglistym odczuciom i niejasnym obawom, toteż następnego dnia poszła do lekarza. Teraz chciała pokazać mężowi, jak wielu rzeczy on nie wie, ale miała świadomość, że nie potrafi tego zrobić, nie raniąc go. Patrzyła na niego, jak prowadzi samochód ze wzrokiem utkwionym w szosę, i nieruchomą twarzą.
– Będziemy ją mogli odwiedzić za parę miesięcy – powiedziała.
Potem zaczęli konstruować wersję wydarzeń dla znajomych i tych krewnych, którzy nie byli wystarczająco bliscy lub też żywili uprzedzenia wobec szpitali psychiatrycznych. Dla nich szpital miał przybrać postać szkoły, natomiast Suzy, która zbyt wiele razy słyszała już o „chorobie” Deborah i zbyt mocno podejrzewała, że coś jest nie w porządku, miała się dowiedzieć o anemii lub przemęczeniu i specjalnym ośrodku rehabilitacji. Tata i mama dowiedzą się, że nie ma powodów do zmartwienia… Deborah jest w czymś w rodzaju sanatorium. Znali już zalecenie psychiatry, lecz charakter szpitala musi ulec w ich relacji metamorfozie, a przenikliwy, ostry krzyk, jaki usłyszeli przy odjeździe zza jednego z zakratowanych okien i na który zadrżeli i zagryźli usta, musi zostać wykreślony. Krzyk skłonił Esther do zastanowienia, czy mimo wszystko nie popełnili błędu; krzyk zostanie zamknięty w jej sercu jako symbol Deborah w tym strasznym miejscu.
Doktor Fried wstała z krzesła i podeszła do okna. Wychodziło na niewielki ogród, za którym były tereny spacerowe dla pacjentów. Patrzyła na trzymaną w dłoni diagnozę. Na przeciwległej szali do tych trzech stron maszynopisu leżały wykłady, których nie wygłosi, artykuły, których nie napisze, i sesje poradnictwa, których nie odbędzie, jeżeli zajmie się tym przypadkiem. Lubiła pracę z pacjentami. Choroba pozwalała im spojrzeć na zdrowie psychiczne przenikliwiej niż większości „normalnych” ludzi. Pozbawieni miłości, wspólnoty, porozumienia, często łaknęli ich z namiętnością tak czystą, że aż piękną.
Czasami, pomyślała ponuro, świat jest znacznie bardziej szalony niż pacjenci jego klinik. Przypomniała sobie Tildę w szpitalu w Niemczech, w okresie, kiedy Hitler przebywał po drugiej stronie murów: nawet ona nie była w stanie powiedzieć, która strona jest w mniejszym stopniu trawiona obłędem. Mordercza nienawiść Tildy, którą trzeba było przywiązywać do łóżka, karmić z kroplówki i otumaniać lekami, potrafiła przygasnąć na wystarczająco długo, aby dopuścić od czasu do czasu światło. Przypomniała sobie, jak Tilda uśmiecha się do niej, parodiując łagodną uprzejmość, i mówi przypięta pasami do łóżka:
– Ależ proszę wejść, droga pani doktor. Akurat pani zdążyła na miłą herbatkę u pacjentki i koniec świata.
Tilda i Hitler odeszli, toteż było coraz więcej do powiedzenia młodym lekarzom, którzy kończyli szkoły zbyt mało doświadczeni życiowo. Czy to uczciwe brać prywatnych pacjentów, kiedy jakakolwiek rzeczywista poprawa może trwać całe lata, a tysiące, dziesiątki tysięcy innych dopraszają się, piszą, dzwonią, prosząc o pomoc? Zaśmiała się, dostrzegłszy w sobie próżność, którą kiedyś nazwała największym wrogiem lekarza oprócz samej choroby pacjenta. Jeżeli Bóg może zbawiać ludzi pojedynczo, ona też się musi zadowolić skromnymi liczebnie rezultatami.
Usiadła, trzymając w dłoni teczkę zawierającą historię choroby, otworzyła ją i przeczytała materiał:
BLAU, DEBORAH, K, 16 LAT.
HISTORIA CHOROBY: Niehospitalizowana
DIAGNOZA WSTĘPNA: SCHIZOFRENIA
Testy: Wyniki testów wskazują na wysoki (140–150) iloraz inteligencji, obserwujemy zaburzenia schematów myślenia. Wiele pytań błędnie zinterpretowanych i potraktowanych zbyt osobiście. Całkowicie subiektywna reakcja na wywiad i testy. Testy osobowości wskazują na typ schizoidalny z elementem kompulsywnym i masochistycznym.
Wywiad (wstępny): Po przyjęciu do szpitala pacjentka sprawiała wrażenie dobrze zorientowanej w sytuacji i logicznie myślącej, lecz w dalszej części wywiadu logika zdawała się kruszyć, a na wszelkie wypowiedzi, które mogły zostać zinterpretowane jako poprawki bądź krytyka, reagowała skrajnie lękowo. Robiła wszystko, aby popisać się przed osobą przeprowadzającą wywiad swoim dowcipem, posługując się nim jako silnym mechanizmem obronnym. Trzykrotnie zaśmiała się bez powodu: raz, kiedy stwierdziła, że hospitalizacja jest skutkiem próby samobójczej, dwa razy – w odpowiedzi na pytania o dzień miesiąca. W miarę upływu wywiadu zmieniła się jej postawa, zaczęła mówić podniesionym głosem, podając wyrywkowe zdarzenia ze swojego życia, które uważała za przyczynę swojej choroby. Wspomniała o traumatycznej w skutkach operacji w wieku pięciu lat, o okrutnej opiekunce do dzieci itd. Incydenty te nie były ze sobą powiązane, nie wyłaniał się z nich żaden ogólny schemat. Nagle, w trakcie relacjonowania któregoś z incydentów, pacjentka wychyliła się do przodu i powiedziała oskarżycielskim tonem: „Powiedziałam panu prawdę, pomoże mi pan teraz?”. Uznano za stosowne zakończyć wywiad.
Historia rodziny: Urodzona w Chicago, X 1932. Karmiona piersią 8 miesięcy. Rodzeństwo: siostra Susan, ur. 1937. Ojciec, Jacob Blau, księgowy, którego rodzina wyemigrowała w 1913 r. z Polski. W wieku pięciu lat pacjentka przebyła dwie operacje usunięcia guza na cewce moczowej. Wskutek trudnej sytuacji materialnej rodzina wprowadziła się do dziadków na przedmieściu Chicago. Poprawa sytuacji materialnej, lecz ojciec zachorował na wrzody i nadciśnienie. W 1942 r. przeprowadzka do miasta z powodu wojny. Pacjentka nie przystosowała się, w szkole jej dokuczano. Pokwitanie pod względem biologicznym w normie, lecz w wieku 16 lat pacjentka podjęła próbę samobójczą. Znaczne nasilenie hipochondrii, lecz poza guzem cewki moczowej zdrowie fizyczne bez zastrzeżeń.
Przewróciła stronę i przyjrzała się wynikom testów osobowościowych. Jeszcze nigdy nie miała pacjenta w tak młodym wieku. Pomijając samą osobę chorej, może warto sprawdzić, czy komuś z tak małym doświadczeniem życiowym terapia może przynieść jakąś korzyść i czy taką osobę leczy się łatwiej czy trudniej.
Ostatecznie przekonał ją właśnie wiek dziewczyny. Nadał leżącemu przed nią materiałowi większą wagę niż obradom komisji lekarskich i artykułom do napisania.
– Aber wenn wir… Jeśli się powiedzie – zmusiła się do rezygnacji ze swojego rodzimego języka – zostanie jej jeszcze tyle pięknych lat życia…
Znów spojrzała na fakty i liczby. Kiedyś po przeczytaniu tego rodzaju raportu powiedziała do psychologa klinicznego:
– Musimy kiedyś wymyślić test, który pokaże, gdzie jest zdrowie, a nie tylko, gdzie jest choroba.
Psycholog stwierdził, że tę informację łatwiej uzyskać za pomocą hipnozy, ametyli i pentotali.
– Nie sądzę – odparła doktor Fried. – Ukryta siła jest zbyt głęboką tajemnicą. A przecież, koniec końców, to nasz jedyny sprzymierzeniec.
Przez jakiś czas – jak długi według ziemskich kryteriów Deborah nie wiedziała – było spokojnie. Świat niewiele od niej żądał, więc jeszcze raz wydawało się, że to presja świata powoduje tyle cierpienia w Ur. Czasami była w stanie dostrzec z Ur rzeczywistość, jakby przedział między nimi był z gazy. Przybierała wtedy imię Januce, bo czuła się jak mitologiczny Janus o dwóch twarzach – po jednej skierowanej w stronę każdego ze światów. Właśnie napomknienie o tym imieniu przyprawiło ją o pierwsze kłopoty w szkole. Żyła według Sekretnego Kalendarza (w Ur czas mierzy się inaczej), lecz w środku dnia powróciła do Bezlitosnego Kalendarza, po czym – mając to cudowne i wszechwiedzące poczucie odmiany – zatytułowała wypracowanie:
„Teraz Januce”. Nauczyciel zapytał:
– Deborah, co tu napisałaś w wypracowaniu? Co to za słowo „Januce”?
Kiedy nauczyciel stał przy jej ławce, nastąpiło pomieszanie światów: w jasnej szkolnej sali, za dnia, obudził się do życia koszmar senny. Deborah rozejrzała się dokoła i stwierdziła, że widzi tylko kontury, szare na szarym tle, pozbawione głębi, płaskie, jak na obrazku. Tytuł wypracowania był symbolem przejścia z czasu Ur do czasu ziemskiego, lecz czując się schwytana na granicy, musiała odpowiedzieć z obu światów. Wystawiłoby ją to na próbę, z której nie potrafiłaby się racjonalnie wywikłać. Kłamała więc i udawała, z sercem w gardle. Takie niebezpieczeństwo nie może się już więcej powtórzyć, więc tej samej nocy w Międzyświecie zebrało się całe Wielkie Zgromadzenie: bogowie i demony z Ur, cienie z Ziemi. Na straży swoich królestw postawili Cenzora, który miał stać między słowami a myślami Deborah, aby strzec tajemnicy istnienia Ur. Z upływem lat władza Cenzora rosła. Ostatnio rozciągnął ją na oba światy, czasem nie dało się przed nim skryć żadnych słów, żadnych czynów. Wystarczyło przecież jedno wyszeptane tajemne imię, jeden zapisany symbol, jeden promyk światła, który wedrze się w tajemne miejsce, a oba światy mogły zostać zniszczone wraz z nią samą.
Na Ziemi toczyło się życie szpitalne. Deborah chodziła do pracowni, wdzięczna, że ten świat również daje schronienie. Nauczyła się wyplatać koszyki, wysłuchawszy instrukcji na swoją zgryźliwą i niecierpliwą modłę. Wiedziała, że nikt z personelu jej nie lubi. Nikt jej nigdy nie lubił. Kiedy wysoka dziewczyna na oddziale zaproponowała jej grę w tenisa, drgnęły w posadach najgłębsze pokłady Ur. Jeszcze kilka razy przyszedł do niej lekarz z ołówkiem i dowiedziała się, że to ordynator, osoba, która przyznaje przywileje – wychodzenie poza oddział, pójście na obiad, do parku, poza teren szpitala, do kina i do sklepu. Przywileje wyznaczały stopień aprobaty wobec danego pacjenta i miały swój wyraz w odległości. W stosunku do Deborah ordynator wyraził zgodę na nieograniczone poruszanie się po parku, lecz nie wolno jej było wychodzić poza obręb szpitala. Deborah powiedziała do wysokiej dziewczyny, która miała na imię Carla:
– Powyżej stu metrów kwadratowych jestem świrnięta. Skoro istnieją roboczogodziny i lata świetlne, to dlaczego nie metryczny obłęd.
– Nie martw się – odpowiedziała Carla. – Niedługo dostaniesz więcej przywilejów. Jeżeli będziesz współpracować z lekarką, trochę ci poluzują. Zastanawiam się tylko, jak długo tu zostanę. Jestem tu już od trzech miesięcy.
Obie pomyślały o kobietach na drugim końcu oddziału.
Wszystkie z nich były w szpitalu od ponad dwóch lat.
– Czy ktoś stąd w ogóle wychodzi? – spytała Deborah. – To znaczy wraca do zdrowia i wychodzi ze szpitala?
– Nie wiem – powiedziała Carla. Spytały pielęgniarkę.
– Nie wiem – odparła. – Jestem tu od niedawna.
Czarny bóg Lactamaeon jęknął, Kolektywa zaś – zjawy wszystkich nauczycieli, krewnych i koleżanek ze szkoły, wiecznie poddające ją tajemnej ocenie i obrzucające wyzwiskami – wybuchła szyderczym śmiechem:
– Na zawsze, wariatko! Na zawsze, bumelantko!
Później, kiedy Deborah leżała wpatrzona w sufit, przyszła stażystka.
– Czas wstawać – powiedziała niepewnym głosem, przepełnionym przerażeniem z powodu braku doświadczenia. W klinice odbywała staż cała grupa przyszłych psychiatrów. Deborah westchnęła i wstała posłusznie, myśląc sobie: „Zdumiewa ją mgiełka szaleństwa, jaką wypełniam pokój”.
– Chodź ze mną – powiedziała stażystka. – Pani doktor chce się z tobą zobaczyć. Jest tu bardzo ważną osobą i bardzo znanym lekarzem, więc musimy się spieszyć.
– Jeśli jest taka ważna, włożę buty – odparła Deborah, na co młodej kobiecie oczy otworzyły się szerzej ze zdziwienia, a na twarzy pojawił się wyraz tłumionej dezaprobaty. Pewnie polecono jej nie okazywać żadnych silniejszych uczuć, takich jak złość, strach czy rozbawienie.
– Naprawdę powinnaś być wdzięczna – powiedziała stażystka. – Masz duże szczęście, że w ogóle zostaniesz przez nią przyjęta.
– Znana i uwielbiana przez szaleńców na całym świecie – powiedziała Deborah. – Chodźmy.
Stażystka otworzyła drzwi oddziału, po czym zeszły piętro niżej, a następnie wyszły z budynku od tyłu. Pielęgniarka wskazała na biały dom z zielonymi okiennicami – typ małomiasteczkowego białego domu przy wysadzanej dębami ulicy – który stał ni przypiął, ni przyłatał pośrodku parku szpitalnego. Podeszły do drzwi frontowych i zadzwoniły. Po chwili otworzyła im drobna, siwa kobiecina o pulchnej twarzy.
– Jesteśmy z oddziału przyjęć. To jest ta nowa – powiedziała pielęgniarka.
– Czy może pani przyjść po nią za godzinę? – spytała kobieta.
– Kazano mi zaczekać.
– Dobrze.
Kiedy Deborah przekroczyła próg, Cenzor zaczął nękać ją ostrzeżeniami:
– Gdzie jest lekarka? Podgląda gdzieś zza drzwi?
Drobna gospodyni wskazała dłonią jeden z pokojów.
– Gdzie jest lekarka? – spytała Deborah, usiłując powstrzymać nagłe wirowanie ścian i drzwi.
– Ja jestem lekarką – powiedziała kobieta. – Sądziłam, że wiesz. Jestem doktor Fried.
Anterrabae zaśmiał się, wciąż spadając przez ciemność.
– Co za kamuflaż!
A Cenzor warknął:
– Uważaj… uważaj.
Weszły do słonecznego pokoju, a gospodyni – słynna lekarka – odwróciła się, mówiąc:
– Usiądź sobie wygodnie.
Przyszło wielkie znużenie, a kiedy lekarka powiedziała:
– Czy jest coś, co chciałabyś mi powiedzieć? – A także wielki podmuch złości, więc Deborah szybko wstała i powiedziała do niej, do Ur, do Kolektywy i do Cenzora:
– W porządku, będziecie mnie pytać, ja odpowiem, usuniecie moje „objawy” i odeślecie mnie do domu… A potem, co mi zostanie?
Lekarka powiedziała spokojnie:
– Jeśli naprawdę nie chciałabyś się ich pozbyć, nie mówiłabyś mi tego. – Pętla strachu zacisnęła się wokół Deborah. – Chodź, siadaj. Nie będziesz się musiała niczego pozbywać, póki nie będziesz gotowa, a wtedy w to miejsce przyjdzie coś nowego.
Deborah usiadła, a Cenzor powiedział po uryjsku:
– Słuchaj, Ptaszko, tu jest za dużo stolików. Stoliki są bezbronne wobec twojej niezdarności.
– Wiesz, dlaczego tutaj jesteś? – spytała lekarka.
– Po pierwsze, niezdara ze mnie, a potem mamy całą listę: leniwa, niesforna, uparta, samolubna, tłusta, brzydka, wredna, nietaktowna i okrutna. A także kłamczucha. Do tej kategorii należą także: a) udawana ślepota, wyimaginowane bóle powodujące rzeczywiste skręcanie się wpół, nieprawdziwe okresy utraty słuchu, nieprawdziwe uszkodzenia nogi, zmyślone zawroty głowy oraz złośliwe symulanctwo; b) nielojalność wobec koleżanek. Wspomniałam o nieżyczliwości? Także nieżyczliwość.
W milczeniu, kiedy przez strugę światła słonecznego spadały drobiny kurzu, Deborah pomyślała, że chyba po raz pierwszy wyraziła swoje prawdziwe uczucia. Jeżeli rzeczywiście taka jest, niech będzie, ale przynajmniej opuści ten gabinet, wyrzuciwszy z siebie znużenie i odrazę do tego mrocznego i pełnego udręki świata.
– Rzeczywiście, spora lista – powiedziała po prostu lekarka. – Nie sądzę, żeby było aż tak źle, ale przed nami trudne zadanie.
– Żeby zrobić ze mnie kłamczuchę życzliwą, słodką, sympatyczną i szczęśliwą.
– Żeby pomóc ci wyzdrowieć.
– Żeby skończyły się narzekania.
– Żebyś nie miała na co narzekać, to wszystko wytwory chaosu w twoich uczuciach.
Lina mocniej się naprężyła. W głowie Deborah narastał gwałtownie strach, mącąc jej wzrok.
– Mówi pani to, co wszyscy mówią: zmyślone narzekania na nieistniejące choroby.
– Wydaje mi się, że już powiedziałam, że jesteś naprawdę bardzo chora.
– Jak oni wszyscy tutaj? – Dalej nie śmiała się posunąć, była już zbyt blisko czarnych pieczar zgrozy.
– Chcesz mnie spytać, czy tutaj jest twoje miejsce, czy twoja choroba to tak zwana choroba psychiczna? Odpowiedź brzmi: tak. Myślę, że cierpisz na taką właśnie chorobę, ale jeśli będziesz ciężko nad sobą pracowała i lekarz będzie tak samo nad tobą pracował, sądzę, że ci się poprawi.
Prosto w twarz. Jednak oprócz zgrozy związanej z omijanym, zakamuflowanym słowem „wariatka”, niewypowiedzianym słowem, o którym Deborah teraz myślała, z wypowiedzianych na głos słów lekarki płynęło światło, światło, które w przeszłości rozjaśniało wiele pokojów. Dom, szkoła i wszystkie gabinety lekarskie rozbrzmiewały jednym radosnym oskarżeniem: Nic ci nie dolega. Deborah wiedziała od lat, że dolega jej całkiem sporo, coś głębokiego i poważnego, jeszcze poważniejszego niż okresy ślepoty, ostrego bólu, okulawienia, przerażenia i całkowitego zaniku pamięci. W kółko mówili:
– Nic ci nie dolega, gdybyś tylko zechciała…
Tu znalazła przynajmniej usprawiedliwienie dla gniewu, jaki odczuwała we wszystkich tych gabinetach.
– O czym myślisz? – odezwała się lekarka. – Widzę, że trochę się rozpogodziłaś.
– Myślę o różnicy pomiędzy wykroczeniem a przestępstwem.
– Jak to?
– Więzień przyznaje się do zarzutu, że nie cierpi na ostry przypadek zapalenia czegoś tam. Przyjmuje werdykt popełnienia zbrodni ciężkiego świra.
– Nie wiem, czy zbrodni – powiedziała lekarka, uśmiechając się nieznacznie. – Nie można mówić o całkowitej kontroli nad sobą ani o całkowitej premedytacji.
Deborah nagle przypomniała sobie obraz rodziców stojących osobno, a jednak razem po drugiej stronie zamkniętych drzwi z nietłukącego szkła. Może bez premedytacji, ale na pewno z intencją wyrządzenia szkody.
Nagle dziewczyna uświadomiła sobie, że pielęgniarka chodzi po sąsiednim pokoju, aby dać znać, że czas minął.
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu – mówiła dalej lekarka – umówimy się na następne spotkanie i zaczniemy rozmawiać, bo uważam, że jeśli zabierzemy się ostro do pracy, damy sobie z tym radę. Jeszcze raz chcę ci powiedzieć, że nie zamierzam usuwać ci objawów czy choroby wbrew twojej woli.
Deborah nie chciała się wyraźnie deklarować, ale pozwoliła, aby jej twarz wyraziła bardzo ostrożną zgodę, co nie uszło uwagi lekarki. Kiedy wychodziły z gabinetu, Deborah usilnie starała się zachowywać tak, jakby była gdzie indziej, jakby nie miała nic wspólnego z obecnym miejscem i osobą.
– Jutro o tej samej porze – zakomunikowała lekarka pielęgniarce i pacjentce.
– Ona pani nie rozumie – powiedziała Deborah. – Charon mówił po grecku.
Doktor Fried uśmiechnęła się, lecz zaraz jej twarz spoważniała.
– Mam nadzieję, że kiedyś pomogę ci ujrzeć w tym świecie coś więcej niż tylko styksowe piekło.
Odwróciły się i wyszły, a Charon, w białej czapce i pasiastym chałacie, powiódł odeszłą ze świata zjawę na oddział zamknięty. Doktor Fried patrzyła, jak wracają do wielkiego budynku, i pomyślała: „Gdzieś w tej nadwrażliwości i goryczy, w tej chorobie, której granic nie potrafiła jeszcze określić, leży ukryta siła”. Jej działanie dało się odczuć już teraz: w przebłysku ulgi, kiedy powiedziały sobie, że jest to choroba, a przede wszystkim w „próbie samobójczej”, niemym wołaniu o pomoc, stwierdzeniu, śmiałym i dramatycznym, jak to mają w zwyczaju nastolatki i niepogodzeni ze swoją przypadłością chorzy, że skończyła się już gra i maskarada. Chociaż zostało otwarcie powiedziane, że jest to choroba psychiczna, jej korzenie leżały równie głęboko jak białe serce wulkanu, którego zbocza zakamuflowane są zielenią. Gdzieś, jeszcze głębiej niż serce wulkanu, zagrzebane było ziarno woli i mocy. Doktor Fried westchnęła i wróciła do pracy.
– Tym razem… tym razem je wyzwolę!
Suzy Blau bez oporów przyjęła wersję o ośrodku rehabilitacji, a rozmawiając ze swoimi własnymi rodzicami, Esther zrobiła ze szpitala sanatorium. Nie dali się jednak oszukać i wpadli we wściekłość.
– Z jej głową wszystko jest w najlepszym porządku! To bardzo rozgarnięta dziewczyna – powiedział papa. (W jego ustach był to największy komplement). – Jesteście źli, bo odziedziczyła rozum po mnie, a nie po was. To moja krew. Do diabła z wami wszystkimi! – Wyszedł z pokoju.
Przez następne dni Esther walczyła o ich poparcie dla swojej decyzji, lecz dopiero kiedy Claude, jej starszy brat, i Natalie, jej siostra – ulubieńcy rodziny – powiedzieli mamie i papie, że zachodziła taka potrzeba, staruszek trochę ustąpił, bo Deborah była jego ulubioną wnuczką. Jacob nie odzywał się, ale nie pogodził się z tym, co wraz z żoną zrobili. Dwa razy pojechali na rozmowę z doktorem Listerem, a Jacob słuchał i usiłował wzbudzić w sobie przekonanie, że postąpili słusznie. Kiedy stawiano mu konkretne pytania, musiał się zgodzić, bo wszystkie fakty przemawiały za tym, żeby powiedzieć „tak”, lecz kiedy chociaż na chwilę poddawał się uczuciom, cały świat rozbrzmiewał wątpliwościami. Podczas kłótni z Esther najważniejsza rzecz pozostawała niewypowiedziana, a w powietrzu unosiły się zgorzknienie i wzajemne oskarżenia.
Po miesiącu przyszedł list ze szpitala, który zawierał bardzo ogólne sprawozdanie z hospitalizacji Deborah. Znakomicie przystosowała się do rozkładu zajęć, ma dobre stosunki z personelem, rozpoczęła terapię i otrzymała pozwolenie na poruszanie się po parku. Z tego neutralnego w tonie listu Esther starała się wyłowić najdrobniejszą oznakę nadziei, analizując każde słowo, wyolbrzymiając każde pozytywne stwierdzenie, obracając zdaniami na wszystkie strony, aby błyszczały jak największym blaskiem.
Próbowała także nastawić przychylniej Jacoba i papę, ćwicząc argumentację przed lustrem. Sądziła, że papa w głębi duszy czuje, iż decyzja nie była błędna, że jego złość na umieszczenie Deborah w szpitalu była tylko wyrazem jego zranionej dumy. Esther widziała, że jej zaborczy, porywczy, niespokojny i błyskotliwy ojciec imigrant powoli daje się udobruchać. Tylko jego język był jak zawsze szorstki. Czasem odnosiła wrażenie, że eksplozja choroby u Deborah podała w wątpliwość cel i sens ich życia. Pewnego wieczoru nagle spytała męża:
– Jaka była nasza rola w tym wszystkim? Jakie straszne przewiny popełniliśmy?
– Przecież gdybym wiedział, nigdy bym ich nie popełnił. Wydawało się, że miała dobre życie, bardzo dobre życie. Teraz mówią, że nie miała. Dawaliśmy jej miłość, dawaliśmy jej bezpieczeństwo. Nigdy nie groził jej głód ani chłód…
Esther przypomniała sobie, że Jacob również przybył z innego kraju; że cierpiał głód, chłód i wyobcowanie. Musiał sobie poprzysiąc na wszystkie świętości, że będzie trzymał te wilki z dala od swoich dzieci. Sięgnęła do jego ramienia z troską, lecz nie przyniosło mu to pociechy.
– Czy ten koszmar się nie skończy, Esther?
Nie potrafiła odpowiedzieć, lecz następnego dnia napisała do szpitala list z pytaniem, kiedy mogą przyjechać i zobaczyć się z lekarzem.
Jacob niecierpliwie wyczekiwał odpowiedzi, codziennie przebierając w poczcie, ale papa warknął tylko:
– Co wam powiedzą, że się pomylili? Świat jest pełen durniów. Czemu szpital miałby być inny?
– Bzdura! – powiedział Jacob, który nigdy wcześniej nie zwracał się do teścia z taką złością. – Stosują się do etyki lekarskiej. Jeśli się zorientują, że to pomyłka, natychmiast pozwolą nam ją zabrać do domu.
Esther zdała sobie sprawę, iż jej mąż ciągle oczekuje, że diagnoza zostanie zmieniona, że zdarzy się cud, że zamknięte drzwi rozstąpią się, że film z ostatniego roku życia zostanie przewinięty do tyłu i wszyscy będą mogli się pośmiać, jak idiotycznie funkcjonuje życie – na wspak, na wspak, póki wszystko nie zostanie anulowane i skasowane. Zrobiło się jej żal Jacoba, lecz nie mogła pozwolić mu myśleć, że chce pojechać do szpitala z tego samego powodu.
– Chciałam powiedzieć lekarzom… spytać ich… przecież nasze życie się zmieniło… Są rzeczy, o których Deborah może nawet nie wiedzieć, a które kazały nam zrobić to, co zrobiliśmy. Było tyle powodów, których nasza dobra wola nie mogła odmienić.
– Wiedliśmy proste życie. Wiedliśmy dobre życie. Wiedliśmy godne życie.
Powiedział to z najzupełniejszym przekonaniem, a Esther spostrzegła, że słowa, które dawniej wypowiadała, odbiły się na nim i na ich związku zarówno przed ślubem, jak i po nim, kiedy powinna była przenieść całą swoją lojalność na niego, lecz tego nie uczyniła. Nie chciała go ranić. Nie było zresztą sensu, zmagania mieli już w większości za sobą. Dla wszystkich, z wyjątkiem Deborah, temat był martwy, a kto może wiedzieć, czym był dla niej?
W pierwszych miesiącach zdarzały się niekiedy okresy wewnętrznego spokoju, nawet szczęścia. Suzy, zostawiana w domu bez opieki, zaczęła się usamodzielniać, a Jacob zdał sobie sprawę, chociaż temu przeczył, że przed wyjazdem córki przez długi czas chodził na palcach, kulił się w sobie, bał czegoś nienazwanego.
Pewnego dnia do domu wpadła cała gromada kolegów i koleżanek szkolnych Suzy, roześmianych i żartujących, a Esther postanowiła zaprosić ich wszystkich na kolację. Suzy promieniała, a kiedy poszli, Jacob powiedział dobrotliwym tonem:
– Co za głuptaki. Czy my też byliśmy kiedyś tacy głupi? Ten mały w czapce! – zaśmiał się. Spostrzegłszy, że autentycznie ma dobry humor, powiedział: – Mój Boże, ale się dziś uśmiałem. Ile czasu minęło, odkąd tak się bawiłem!? – A potem dodał: – Czy to już naprawdę tak długo? Całe lata?
– Tak – odparła – naprawdę tak długo.
– W takim razie może rzeczywiście była… nieszczęśliwa.
– Chora – powiedziała Esther.
– Nieszczęśliwa! – krzyknął Jacob i wyszedł z pokoju. Wrócił po kilku minutach. – Po prostu nieszczęśliwa!
– Twoi rodzice piszą, że chcieliby cię odwiedzić – powiedziała doktor Fried. Siedziała po drugiej stronie ciężkiej dwunastowiecznej spuszczanej kraty, która niekiedy je rozdzielała. Tym razem krata była podniesiona, niewidoczna, lecz kiedy lekarka wspomniała o rodzicach i odwiedzinach, Deborah usłyszała nagły zgrzyt i krata spadła z hukiem.
– Co się stało? – spytała lekarka, która nie słyszała łomotu spadającej kraty, ale dostrzegła jej efekty.
– Właściwie pani nie widzę i właściwie pani nie słyszę – powiedziała Deborah. – Jest pani za bramą.
– Znowu twoja średniowieczna brama. Przecież w tych bramach są drzwi. Czemu sobie nie otworzysz?
– Drzwi też są zamknięte.
Lekarka spojrzała na popielniczkę.
– Ci twoi budowniczowie nie są zbyt mądrzy, jeśli postawili przeszkodę z bocznymi drzwiami, a teraz nie potrafią przez nie przejść.
Deborah była zła, kiedy lekarka brała do ręki jej prywatny świat i obracała nim dla swoich własnych celów. Pręty robiły się coraz grubsze. Miękki głos z obcym akcentem coraz bardziej pogrążał się w ciszy za metalowym murem. Ostatnie słowa brzmiały:
– Chcesz, żeby przyjechali?
– Matka tak, ale on nie – odparła Deborah. – Nie chcę, żeby mnie odwiedzał.
Słowa te zaskoczyły ją. Wiedziała, że ich nie zmyśliła, że są w jakiś sposób ważne, ale nie wiedziała dlaczego. Przez wiele lat z jej ust wychodziły słowa, na które umysł nie wydał polecenia, a w każdym razie nie przypominał sobie tego. Czasami ogarniało ją tylko jakieś uczucie, któremu udzielano głosu, ale kryjąca się za nim logika, która mogłaby przekonać świat, pozostawała niema, więc Deborah utraciła wiarę w swoje własne pragnienia. Tym zajadlej ich jednak broniła. Wiedziała, że to, co odczuwa teraz, to także władza nagradzania i karania. Miłość ojca do Deborah zawsze była dla niej bronią wymierzoną przeciwko niemu. Obecnie jednak miała świadomość, chociaż trudną do wyrażenia, że jego współczucie i miłość były teraz dla niej niebezpieczne. Wiedziała także, iż nie potrafi wyrazić swojego poczucia, że rzeczywiście przynależy tutaj. Zważywszy jej niemotę oraz wymowność zamków i krat, Jacoba może ogarnąć przerażenie i smutek, które u niego widziała, kiedy ją tutaj przywieźli. Może zechcieć skończyć z tym „uwięzieniem”. Kobiety na oddziale ostrych przypadków ciągle wyły i wrzeszczały. Jedna z nich może przeważyć szalę na złą stronę. Deborah to wszystko wiedziała, lecz nie potrafiła wypowiedzieć. No i było jeszcze to poczucie władzy.
Widziała, że usta lekarki poruszają się. Wyobraziła sobie potok pytań i oskarżeń. Zaczęła spadać, przemieszczając się wraz z Anterrabae przez upstrzoną ognikami ciemność do Ur. Tym razem upadek był długi. Przez długi czas panowała całkowita ciemność, potem szarość, widziana przez opaskę na oczach. Znała to miejsce – to Otchłań. Bogowie i Kolektywa jęczeli i krzyczeli, ale nawet ich słowa były niezrozumiałe.
Kiedyś, w Otchłani, sparzyła się, bo chociaż widziała piec i wrzącą wodę, ich funkcja i kształt były pozbawione znaczenia. Znaczenie przestało być istotne. No i oczywiście w Otchłani nie było strachu, bo strach również nie miał tam znaczenia. Czasem nawet zapominała języka angielskiego.
Zgroza Otchłani polegała na wydobywaniu się z niej. Powracała wtedy wola i potrzeba znaczenia, ale jeszcze nie samo znaczenie. Pewnego dnia w szkole właśnie wydostała się z Otchłani, kiedy nauczycielka wskazała na jakieś słowo w jej książce i spytała:
– Co to jest za słowo?
Rozpaczliwie usiłowała znaleźć jakiś sens w białym tle i czarnych kreskach. Nic z tego. Musiała skupić wszystkie siły, żeby sobie przypomnieć, jak się mówi po angielsku: „Co?”.
Nauczycielka wpadła w złość.
– Cóż to za wygłupy? Co to za słowo?
Nic z tego. Nie była w stanie wyłuskać ani odrobiny rzeczywistości z kresek i kropek na białym tle. Z tyłu ktoś zachichotał, wobec czego nauczycielka, chyba lękając się utraty autorytetu, zostawiła niemą Deborah i zniknęła w szarości. Teraźniejszość, świat stał się nicością.
W gabinecie doktor Fried jeszcze nie rozpoczęła się zgroza wychodzenia z Otchłani. Deborah nadal przebywała na samym dnie i na razie nie było istotne, czy istnieje język, znaczenie, a nawet światło.
Esther Blau łapczywie otworzyła list, a czytając, najpierw poczuła zaskoczenie, potem złość.
– Piszą, że chce, żebym przyjechała, ale powiedziała lekarce, że tym razem mam przyjechać sama. – Chciała oszczędzić mężowi bólu, więc nie powtórzyła mu słów użytych w liście: „…nie chce się widzieć z panem Blau”.
– No dobrze – powiedział Jacob – to pojedziemy i zobaczymy się z nią na chwilę, a potem możecie pobyć ze sobą dłużej.
Trochę odsłoniła gorzką prawdę.
– Kiedy oni uważają, że na razie za wcześnie, żebyśmy przyjeżdżali oboje. Mogę sama prowadzić albo pojadę pociągiem.
– Nie wygłupiaj się – powiedział. – To nonsens. Pojedziemy razem.
– To nie jest nonsens, Jacob. Proszę cię…
Wziął list ze stołu i przeczytał, a złość, jaka go ogarnęła, z początku skierowana była bardziej ku żonie, która usiłowała oszczędzić mu tych słów, niż ku samej treści listu.
– Za kogo ona się ma?
– Jest chora. Mówiłam ci, doktor Lister ci mówił.
– Niech ci będzie! – powiedział. – Niech ci będzie. – W miejsce złości przyszedł ból. – Nie możesz jechać sama. Zawiozę cię i zostanę na zewnątrz. Jeśli zmieni zdanie, będzie się mogła ze mną zobaczyć.
– Oczywiście. – Esther wiedziała, że znowu idzie na ustępstwa. Będzie musiała walczyć na dwa fronty, ale nie może Jacobowi odmówić. Może spotka się z lekarzem, to powinno go uspokoić. Wstała i odebrała mu list, mając nadzieję, że podróż stępi ból wywołany jednoznacznymi słowami odtrącenia.
Kiedy weszła do sypialni, aby odłożyć list do szuflady, usłyszała, że Suzy rozmawia przez telefon z koleżanką. Mówiła:
– No nie wiem… nie możemy ustalić nic na pewno. Mówiłam ci, moja siostra Debbie jest bardzo chora. Nie… Co miesiąc przysyłają sprawozdania. Nie… nie o to chodzi. Chodzi o to, że jeśli następne będzie niepomyślne, nie będą mieli ochoty na żadne imprezy tutaj w domu… Jasne. Dam ci znać, jeśli będę mogła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki