Nigdy nie obiecywałam ci ogrodu pełnego róż - Joanne Greenberg - ebook + książka

Nigdy nie obiecywałam ci ogrodu pełnego róż ebook

Greenberg Joanne

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Po próbie samobójczej u szesnastoletniej Deborah zdiagnozowano schizofrenię. Dziewczyna za zgodą rodziców trafiła do szpitala psychiatrycznego, gdzie spędziła trzy lata. Z pomocą utalentowanej psychoterapeutki próbuje znaleźć drogę powrotną do „normalnego” życia i wydostać się z wyimaginowanego świata Ur, w którym szukała schronienia.

Na wpół autobiograficzna powieść pierwotnie została opublikowana pod pseudonimem Hannah Green zaledwie rok po Szklanym kloszu Sylvii Plath. Po ponad pół wieku Nigdy nie obiecywałam ci ogrodu pełnego róż pozostaje ponadczasową i pełną nadziei książką, gotową do ponownego odkrycia przez nowe pokolenie pragnące zatrzeć piętno choroby psychicznej.

Książka wzbogacona o przedmowę Esmé Weijun Wang autorkę The Collected Schizophrenias oraz posłowie autorki.

Joanne Greenberg to znana na całym świecie, wielokrotnie nagradzana autorka szesnastu powieści i czterech zbiorów opowiadań. Urodzona na Brooklynie w Nowym Jorku, ukończyła American University, gdzie specjalizowała się w antropologii i filologii angielskiej. Studiowała także na University of London i University of Colorado. Jej druga powieść, Nigdy nie obiecywałam ci ogrodu pełnego róż, opublikowana w 1964 r., sprzedała się w milionach egzemplarzy i została zaadaptowana do filmu w 1977 r. i sztuki teatralnej w 2004 r.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 324

Oceny
4,5 (18 ocen)
11
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marikareads

Dobrze spędzony czas

trudna to była książka. Historia oparta na autobiografii autorki i jej zmaganiach z schizofrenią obejmująca nastoletnie lata i długi pobyt w szpitalu psychiatrycznym. Lęk przed rzeczywistością spowodował zbudowanie przez dziewczynę swojego wyimaginowanego wewnętrznego świata zwanego Ur, z masą mieszkających w nim głosów. *akcja dzieje się w końcówce pierwszej połowy xx wieku, więc metody leczenia kontrowersyjne.. nie czyta się jej łatwo, nie jest przyjemna, ale czytanie o absolutnie nieznanych i odległych nam doświadczeniach jest niezwykle ważne w budowaniu empatii.
00
wandola

Dobrze spędzony czas

Głęboka i niełatwa - wciąż warto.
00
marcelakoscianczuk

Nie oderwiesz się od lektury

To jest przepiękna książka, czytałam ją dawno temu, ponieważ ona już była wydana po polsku pod innym tytułem (nie wiem czemu się o tym nie wspomina). Wcześniej ta książka miała polski tytuł: Życie to nie bajka. Jest oparta na faktach, a zarazem tak poetycka, to jest naprawdę dobra literatura i przejmujący reportaż w jednym.
00
mimi_

Nie oderwiesz się od lektury

wybitna
00

Popularność




Joanne Greenberg

Nigdy nie obiecywałam ci ogrodu pełnego róż

PRZEDMOWA

Kiedy powie­dzia­łam przy­ja­cio­łom i zna­jo­mym, że ponow­nie czy­tam współ­cze­sny kla­syk Joanne Gre­en­berg Ni­gdy nie obie­cy­wa­łam ci ogrodu peł­nego róż, podzie­lili się oni na dwa obozy: dla jed­nych była to ulu­biona i nie­zwy­kle ważna książka, dru­dzy ni­gdy o niej nie sły­szeli. Jak się wydaje, ta opu­bli­ko­wana w 1964 roku powieść wpa­dła w jakąś szcze­linę. Ni­gdy nie obie­cy­wa­łam ci ogrodu peł­nego róż podej­muje kwe­stię pro­ble­ma­tycz­no­ści bycia młodą osobą płci żeń­skiej oraz radze­nia sobie z cho­robą psy­chiczną i spo­łe­czeń­stwem – podob­nie jak inny, opu­bli­ko­wany zale­d­wie rok wcze­śniej, czę­ściowo auto­bio­gra­ficzny kla­syk: Szklany klosz Sylvii Plath.

Mię­dzy miło­śni­kami Szkla­nego klo­sza i Ni­gdy nie obie­cy­wa­łam ci ogrodu peł­nego róż ist­nieje jed­nak podobna prze­paść jak mię­dzy pięt­nem zwią­za­nym z depre­sją oraz schi­zo­fre­nią. Od kil­ku­dzie­się­ciu lat czy­tel­nicy na ogół sil­niej się utoż­sa­miają z ambitną i wytworną Esther Gre­en­wood, która w Szkla­nym klo­szu cho­chlami nakłada sobie kawior na wykwint­nych przy­ję­ciach, zanim w jej życiu wszystko się zawali. Tym­cza­sem boha­terkę powie­ści Gre­en­berg, Debo­rah, która jest Żydówką i posu­wa­jącą się do prze­mocy i maka­brycz­nych samo­oka­le­czeń psy­cho­tyczką, sto­sun­kowo trudno byłoby przed­sta­wić jako ozdobę salo­nów.

A prze­cież to wła­śnie ta mało este­tyczna szorst­kość tak bar­dzo mnie w niej pociąga. Podzi­wiam hucpę na oddziale dla ostrych przy­pad­ków, gdzie tra­fiła Debo­rah, kiedy pocięła sobie ramię na strzępy:

[Carla i Debo­rah] spoj­rzały na sie­bie z uśmie­chem, wie­dząc, że oddział D nie jest wcale „naj­gor­szym” ze wszyst­kich oddzia­łów, tylko naj­szczer­szym. Na innych oddzia­łach trzeba było utrzy­my­wać jakiś „sta­tus”, jakieś pozory.

Bo pod wie­loma wzglę­dami to świat, a nie nasto­let­nia Debo­rah, jest obłą­kany. Na tera­pii z dok­tor Fried, jej psy­cho­te­ra­peutką, Debo­rah opo­wiada o tym, że była wie­lo­krot­nie okła­my­wana przez doro­słych na temat guza, który jej ope­ra­cyj­nie wycięto. Opi­suje anty­se­mic­kie zaczepki ze strony dziew­cząt pod­czas obozu. Docho­dzi do tego ludo­bój­stwo w cza­sie wojny: „Debo­rah od czasu do czasu sły­szała, że w Niem­czech jest czło­wiek, który nazywa się Hitler i zabija Żydów z taką samą sza­tań­ską rado­ścią” jak „nie­na­wi­dzące dzieci”, które skan­do­wały na obo­zie obe­lgi. Cho­ciaż prawdą jest, że w umy­śle Debo­rah cza­iło się coś, co umoż­li­wiło jej stwo­rze­nie wyima­gi­no­wa­nego świata Ur, który potem ją drę­czył. Zaska­ku­jący jest fakt, że tak nie­wielu ludzi szuka schro­nie­nia w roz­bu­do­wa­nych wyima­gi­no­wa­nych świa­tach, skoro rze­czy­wi­stość roi się od hor­ro­rów.

Po raz pierw­szy prze­czy­ta­łam tę książkę w ósmej kla­sie, mając trzy­na­ście lat. Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka i ja zma­ga­ły­śmy się z nie­zdia­gno­zo­waną cho­robą psy­chiczną, która się w nas roz­wi­jała, i kiedy zapy­ta­łam Kate, co sądzi o tej powie­ści, odpo­wie­działa:

– Nie wydała mi się aż taka dziwna.

Mnie też nie. Coś w tym tek­ście do mnie prze­mó­wiło.

Dzie­siątki lat póź­niej na­dal budzi we mnie podziw, że dzięki Gre­en­berg potworne cier­pie­nie zwią­zane z psy­chozą staje się takie nama­calne. Sama spró­bo­wa­łam się zmie­rzyć z takim pro­jek­tem lite­rac­kim i oka­zał się nie­ła­twy. Kiedy dok­tor Fried popro­siła Debo­rah na tera­pii o szcze­góły histo­rii o guzie z dzie­ciń­stwa, „dziew­czyna ucie­kła w popło­chu do Ur, które zamknęło się nad jej głową jak woda. Powierzch­nia była gładka, a Debo­rah znik­nęła”. Trudno powie­dzieć, na ile dosłowne jest doświad­cze­nie Debo­rah z Ur, lecz odma­lo­wu­jąc je ze spraw­no­ścią autorki powie­ści fan­tasy, Gre­en­berg umoż­li­wia czy­tel­ni­kowi – rów­nież temu nie­zna­ją­cemu doświad­cze­nia psy­chozy z autop­sji – prze­ży­cie namiastki doświad­cze­nia psy­cho­tycz­nego.

Bo psy­choza, cho­ciaż przed­sta­wia się ją jako ucieczkę, wiąże się z cier­pie­niem. Cho­ciaż Ur powstało jako schro­nie­nie przed życio­wymi burzami, stało się źró­dłem zgrozy i uciąż­li­wych naci­sków, kiedy Debo­rah stra­ciła nad nim kon­trolę. Dok­tor Fried od razu to dostrzega i pro­wa­dzi Debo­rah do barw­nego wszech­świata rze­czy­wi­sto­ści. Z upły­wem fabuły Ni­gdy nie obie­cy­wa­łam ci ogrodu peł­nego róż staje się bitwą mię­dzy Ur a rze­czy­wi­sto­ścią.

Długa podróż Debo­rah w stronę „real­no­ści” i struk­tura jej dni na oddziale odzwier­cie­dlają epokę, w któ­rej powstała powieść, będąca formą inter­wen­cji na rzecz pacjen­tów psy­cho­tycz­nych. Książka przed­sta­wia spo­soby myśle­nia leka­rzy o psy­cho­zie i schi­zo­fre­nii, jak rów­nież metody ich doraź­nego i dłu­go­ter­mi­no­wego lecze­nia. Debo­rah wycho­dzi na stałe do domu dopiero po trzech latach pobytu w szpi­talu (podob­nie jak kie­dyś Gre­en­berg). Pacjen­tom fun­duje się wie­lo­go­dzinne „zimne zawi­ja­nie”: cia­sno opa­tula się ich prze­ście­ra­dłami, do któ­rych wkłada się worki z lodem, aby uspo­koić pobu­dzone umy­sły – a prze­cież w Debo­rah metoda ta, która mnie wydaje się okrutna, budzi nie więk­sze emo­cje niż inne ele­menty szpi­tal­nego życia. Cho­ciaż wie­lo­let­nie hospi­ta­li­za­cje, zimne zawi­ja­nie i per­ma­nentną ana­lizę psy­cho­dy­na­miczną zastą­piły leki psy­cho­tro­powe i pobyty dzie­się­cio­dniowe, zarówno Debo­rah, jak i Gre­en­berg wska­zują na sku­tecz­ność dłu­giego, powol­nego lecze­nia.

W dwóch trze­cich powie­ści Debo­rah zdaje sobie sprawę, że zaczyna widzieć świat na nowo:

Powoli, stop­niowo, Debo­rah zaczęła widzieć kolory. Ujrzała kształty i kolory drzew, alejki, żywo­płotu i zimo­wego nieba nad żywo­pło­tem. Słońce zaszło, a barwne tony zaczęły wibro­wać w zmroku, nada­jąc Rezer­wa­towi dodat­kowy wymiar. Powoli, nara­sta­jąco, w Debo­rah pęcz­niało prze­ko­na­nie, że nie umrze.

Takiego potwor­nie trud­nego wyboru doko­nuje Debo­rah – posta­na­wia się ura­to­wać i osią­gnąć spo­kój. Uwiel­biam tę książkę, ponie­waż nie boi się prze­rzu­cać czy­tel­nika z rze­czy­wi­sto­ści do nierze­czy­wi­sto­ści ani odma­lo­wy­wać dziw­nych zaga­dek, które jak paję­czyna zasnu­wają wzbu­rzony umysł Debo­rah. Nie boi się pro­wo­ko­wać czy­tel­nika praw­dzi­wym obra­zem tak zwa­nego zdro­wego na umy­śle świata, nie boi się oświe­cać rze­czy­wi­sto­ści obłą­kaną świeczką i mówić: „Co możemy teraz zoba­czyć?”. Czy ciem­ność jest tylko wewnątrz czy rów­nież na zewnątrz?

Esmé Weijun Wang

1

Był śro­dek jesieni. Jechali przez żyzną rol­ni­czą kra­inę, przez cudaczne stare mia­steczka, któ­rych ulice zakwi­tały bar­wami prze­cho­dzą­cych meta­mor­fozę drzew. Mówili nie­wiele. Z całej trójki naj­więk­sze zde­ner­wo­wa­nie oka­zy­wał ojciec. Od czasu do czasu prze­ry­wał dłu­gie mil­cze­nie cha­otycz­nymi odzyw­kami, które nawet jemu samemu zda­wały się nie na miej­scu. Spy­tał na przy­kład dziew­czynę, któ­rej twarz widział w lusterku wstecz­nym:

– Wiesz chyba prze­cież, jakim byłem głu­pim mło­ko­sem, kiedy się żeni­łem? Nie mia­łem poję­cia o wycho­wy­wa­niu dzieci, o tym, co to zna­czy być ojcem.

Jego obrona była na poły ata­kiem, lecz dziew­czyna nie zare­ago­wała. Matka zapro­po­no­wała, aby zatrzy­mali się na kawę. Powie­działa, że to wła­ści­wie wycieczka z ich cudowną córeczką, podróż u schyłku roku przez piękny kra­jo­braz. Zaje­chali pod przy­drożną restau­ra­cję. Dziew­czyna szybko wysia­dła i skie­ro­wała się ku toa­le­tom za budyn­kiem. Rodzice z nie­po­ko­jem wodzili za nią wzro­kiem, a po chwili ojciec powie­dział:

– Wszystko w porządku.

– Zacze­kamy czy wej­dziemy do środka? – spy­tała matka gło­śno, ale mówiła wła­ści­wie do sie­bie. Z ich dwojga była bar­dziej ana­li­tyczna, z góry pla­no­wała skutki tego, co zrobi i powie, a mąż chęt­nie szedł za jej radami, bo tak było łatwiej, a poza tym z reguły miała rację. Teraz, czu­jąc zamęt i osa­mot­nie­nie, pozwo­lił jej mówić – pla­no­wać skutki – ponie­waż znaj­do­wała w tym pocie­chę. Jemu łatwiej było mil­czeć.

– Gdy zosta­niemy w samo­cho­dzie – mówiła – znaj­dzie nas, jeśli będzie nas potrze­bo­wać. Bo jeśli wyj­dzie i nas nie zoba­czy… Ale z dru­giej strony powinno to wyglą­dać tak, że jej ufamy. Musi czuć, że jej ufamy.

Posta­no­wili wejść do restau­ra­cji kro­kiem wystu­dio­wa­nie nie­dba­łym. Kiedy usie­dli przy oknie, ujrzeli ją, jak wyła­nia się zza budynku i idzie ku nim. Sta­rali się patrzeć na nią jak na kogoś obcego, jak na wła­śnie im przed­sta­wioną córkę kogoś innego, nie ich Debo­rah. Doko­nali oglę­dzin pozba­wio­nego wdzięku dora­sta­ją­cego ciała i uznali je za dobre, twarz oce­nili jako inte­li­gentną i pełną życia, lecz tro­chę zbyt mało doj­rzałą jak na szes­na­sto­latkę.

Przy­zwy­cza­ili się już, że ich dziecko jest nad wiek roz­wi­nięte, lecz teraz nie dostrze­gali tego w zna­jo­mej twa­rzy, na którą bez­sku­tecz­nie pró­bo­wali spoj­rzeć obcym okiem.

Jak obcy mogą mieć rację, myślał ojciec. Ona jest nasza… całe życie nasza. Oni jej nie znają. Mylą się, mylą!

Matka obser­wo­wała sie­bie obser­wu­jącą swoją córkę.

Na mojej twa­rzy nie może poja­wić się żadna oznaka, żadne pęk­nię­cie. Uśmiech­nęła się.

Wie­czo­rem zatrzy­mali się w nie­wiel­kim mie­ście i udali się na kola­cję do naj­lep­szej restau­ra­cji, powo­do­wani bun­tem i duchem przy­gody, bo nie byli odpo­wied­nio ubrani. Po kola­cji poszli do kina. Debo­rah zda­wała się zna­ko­mi­cie bawić. W restau­ra­cji i w kinie cią­gle żar­to­wali, a póź­niej, brnąc przez zamiej­skie ciem­no­ści, mówili o innych podró­żach, gra­tu­lu­jąc sobie nawza­jem pamięci do zabaw­nych szcze­gó­łów z daw­nych waka­cji. W motelu, gdzie zatrzy­mali się na noc, Debo­rah dostała osobny pokój: nawet rodzice, któ­rzy ją kochali, nie wie­dzieli, jak bar­dzo potrzebny był ten kolejny spe­cjalny przy­wi­lej.

Kiedy sie­dzieli razem w pokoju, Jacob i Esther Blau patrzyli na sie­bie i zasta­na­wiali się, dla­czego nie opa­dły z nich przy­brane pozy, skoro są już sami, skoro mogą ode­tchnąć, roz­luź­nić się i zna­leźć dla sie­bie tro­chę spo­koju. Sły­szeli, jak za cienką ścianą ich córka szy­kuje się do spa­nia. Nie przy­zna­wali się, nawet wzro­kiem, że całą noc będą nasłu­chi­wać, czy z pokoju obok nie docho­dzi dźwięk inny niż oddech ich śpią­cej córki – dźwięk, który może ozna­czać… nie­bez­pie­czeń­stwo. Tylko raz, zanim poło­żyli się na mroczne czu­wa­nie, Jacob zerwał z twa­rzy zasłonę i natar­czy­wie wyszep­tał żonie do ucha:

– Czemu ją odda­jemy?

– Leka­rze mówią, że to konieczne – odszep­nęła Esther, leżąc sztywno i patrząc ku nie­mej ścia­nie.

– Leka­rze. – Jacob od samego początku wzbra­niał się przed tym doświad­cze­niem.

– To dobre miej­sce – powie­działa tro­chę gło­śniej, aby prze­ko­nać samą sie­bie.

– Nazy­wają to szpi­ta­lem psy­chia­trycz­nym, ale to po pro­stu miej­sce, gdzie zamyka się ludzi. Jak możesz mówić, że to dobre miej­sce dla dziew­czynki, jesz­cze dziecka!

– O Boże, Jacob – powie­działa – wiesz, ile nas kosz­to­wała ta decy­zja. Jeżeli nie możemy zaufać leka­rzom, to do kogo mamy się zwró­cić, komu zaufać? Dok­tor Lister mówi, że to jedyna pomoc, jaką Debo­rah może w tej chwili otrzy­mać. Musimy spró­bo­wać!

Mil­czał, znowu jej ustę­pu­jąc; posłu­gi­wała się sło­wami znacz­nie zręcz­niej od niego. Powie­dzieli sobie dobra­noc. Uda­wali, że śpią, oddy­cha­jąc głę­boko i wpa­tru­jąc się zbo­la­łymi oczyma w ciem­ność.

Za ścianą Debo­rah poło­żyła się do łóżka. W Kró­le­stwie Ur było pewne neu­tralne miej­sce zwane Pozio­mem IV. Można tam było dotrzeć tylko przy­pad­kiem, a nie za pomocą jakiejś for­muły czy wysił­kiem woli. Na Pozio­mie IV nie trzeba było nic odczu­wać, ście­rać się z prze­szło­ścią czy przy­szło­ścią. Nie było pamięci ani jaźni, nic oprócz czy­stych, odar­tych z wszel­kich emo­cji fak­tów, które przy­cho­dziły same, kiedy ich potrze­bo­wała.

Teraz, w łóżku, osią­gnąw­szy Poziom IV, nie musiała się trosz­czyć o przy­szłość. Ludzie w pokoju obok to, zdaje się, jej rodzice. Bar­dzo dobrze. Nale­żeli jed­nak do mgli­stego świata, który się roz­pły­wał, a ona mknęła, nie napo­ty­ka­jąc żad­nych prze­szkód, do nowego świata, w któ­rym obce jej były wszel­kie tro­ski. Ucie­ka­jąc od sta­rego świata, ucie­kała zara­zem od zło­żo­no­ści Kró­le­stwa Ur, od Kolek­tywy, Cen­zora i uryj­skich bogów. Prze­wró­ciła się na bok i usnęła głę­bo­kim, spo­koj­nym snem, któ­rego nie zakłó­cały żadne mary.

Rano rodzina ruszyła w dal­szą drogę. Kiedy samo­chód wyje­chał z cie­nia motelu na sło­neczną szosę, Debo­rah przy­szło do głowy, że podróż może trwać wiecz­nie, że spo­kój i cudowna wol­ność, jakiej zazna­wała, mogą być nowym darem od zwy­kle zbyt wyma­ga­ją­cych bogów i urzę­dów Ur.

Po kilku godzi­nach jazdy przez brą­zo­wo­zło­ci­ste pola i nakra­piane słoń­cem ulice miast matka ode­zwała się:

– Nie prze­ga­pi­li­śmy skrętu, Jacob?

Z głę­bo­kiej Otchłani w Ur zaskrze­czał głos:

– Nie­winna! Nie­winna!

Z prze­strzeni wol­no­ści Debo­rah Blau pole­ciała na łeb na szyję ku zde­rze­niu dwóch świa­tów. Jak zawsze roz­legł się dziw­nie niemy brzęk. W świe­cie, gdzie budziło się w niej życie, słońce na nie­bie pękło, zie­mia wybu­chła, jej ciało roz­pa­dło się na kawałki, zęby i kości zostały zgnie­cione na mia­zgę. W dru­gim świe­cie, gdzie miesz­kały duchy i cie­nie, samo­chód skrę­cił w boczną drogę, na któ­rej końcu stał stary budy­nek z czer­wo­nej cegły, wik­to­riań­ski, nieco zanie­dbany, oto­czony drze­wami. Zna­ko­mity para­wan dla domu waria­tów. Kiedy samo­chód sta­nął przed budyn­kiem, na­dal była oszo­ło­miona owym zde­rze­niem, trudno jej było wysiąść i wejść pew­nym kro­kiem po scho­dach do środka, gdzie cze­kali na nią leka­rze. We wszyst­kich oknach były kraty. Debo­rah uśmiech­nęła się nie­znacz­nie. Tego mi potrzeba. Bar­dzo dobrze.

Kiedy Jacob Blau ujrzał kraty, pobladł. Teraz już nie mógł powie­dzieć sobie, że zosta­wia córkę w „sana­to­rium”, „ośrodku reha­bi­li­ta­cji”. Prawda była dla niego rów­nie naga i zimna jak żela­zne pręty. Esther pró­bo­wała poro­zu­mieć się z nim bez słów: Nale­żało się tego spo­dzie­wać, więc teraz nie bądźmy zasko­czeni.

Cze­kali, a Esther Blau od czasu do czasu uda­wała wesołą. Oprócz zakra­to­wa­nych okien pocze­kal­nia niczym się nie wyróż­niała, nawet cza­so­pi­sma były rów­nie przeda­to­wane jak wszę­dzie, zażar­to­wała. Z głębi kory­ta­rza dobiegł ich zgrzyt klu­cza w zamku, na co Jacob znowu zesztyw­niał, jęcząc cicho:

– Nie dla niej, naszej małej Debby…

Nie zauwa­żył, że twarz córki nagle przy­brała bez­względny wyraz.

Lekarz, który był czło­wie­kiem kan­cia­stej, cięż­kiej postury, idąc kory­ta­rzem, zebrał się w sobie przed wej­ściem do pocze­kalni. Udręka rodzi­ców wręcz wisiała w powie­trzu. Wie­dział, że budy­nek jest stary, nie­przy­jemny. Spró­buje szybko zabrać dziew­czynkę, a rodzi­ców prze­ko­nać, że postą­pili słusz­nie.

Zda­rzało się w tym pomiesz­cze­niu, że rodzice, żony, mężo­wie w ostat­niej chwili z obrzy­dze­niem odwra­cali się od strasz­nej, prze­ra­ża­ją­cej prawdy o cho­ro­bie. Cza­sem zabie­rali swo­ich dziw­no­okich bli­skich ze sobą. Powo­do­wał nimi lęk bądź źle pojęta tro­ska, cza­sem jed­nak – znowu zlu­stro­wał wzro­kiem rodzi­ców – zawiść i gniew, że dłu­gie dzieje cier­pie­nia zostaną prze­rwane o jedno poko­le­nie za późno. Mówił do nich współ­czu­jąco, lecz nie czu­łost­kowo, i wkrótce mógł posłać po pie­lę­gniarkę, aby zabrała dziew­czynkę na oddział. Wyglą­dała jak ofiara szoku. Kiedy wyszła, lekarz poczuł, że w rodzi­cach ści­ska się serce.

Obie­cał im, że jesz­cze zdążą się z nią poże­gnać, i oddał ich do dys­po­zy­cji sekre­tarki, która miała do zapeł­nie­nia cały arkusz danych. Kiedy ujrzał ich znowu, już po poże­gna­niu, oni rów­nież wyglą­dali jak ludzie w szoku: „Zadano im ranę, pomy­ślał, odcięto ich od córki”.

Jacob Blau nie był czło­wie­kiem, który wiecz­nie ana­li­zuje lub przy­gląda się swo­jemu prze­szłemu życiu, aby je zmie­rzyć i zwa­żyć. Nie­kiedy podej­rze­wał żonę o łap­czy­wość, skry­wane namięt­no­ści, które wyła­do­wuje w nie­ustan­nym potoku słów. Myślał tak jed­nak po tro­sze z zazdro­ści. On rów­nież kochał swoje córki, cho­ciaż ni­gdy im tego nie powie­dział; on rów­nież pra­gnął zwie­rzeń, lecz nie umiał otwo­rzyć przed nimi serca; z tego też powodu i one nie ujaw­niały mu swo­ich sekre­tów. Jego naj­star­sza córka wła­śnie się z nim roz­stała, nie­mal z ochotą, w tym ponu­rym przy­bytku zło­żo­nym z zam­ków i krat, odwró­ciła się, led­wie odwza­jem­niw­szy poca­łu­nek. Jakby nie chciała od niego pocie­chy, nie­mal wzdra­gała się przed jego dotknię­ciem. Miał wybu­chowy tem­pe­ra­ment i teraz potrze­bo­wał oczysz­cze­nia w pro­stym, bez­po­śred­nim gnie­wie. Złość jed­nak tak była prze­sy­cona współ­czu­ciem, lękiem i miło­ścią, że nie wie­dział, jak się od niej wyzwo­lić. Wiła się i cuch­nęła wewnątrz; czuł, jak z dłu­giej drzemki roz­bu­dza się powoli ból wrzodu.

2

Zabrali Debo­rah do nie­wiel­kiego, skąpo urzą­dzo­nego pokoju i trzy­mali ją tam, póki nie zwol­niły się prysz­nice. Tam rów­nież była pil­no­wana przez kobietę, która z pogodną miną sie­działa w kłę­bach pary i patrzyła, jak dziew­czyna się wyciera. Debo­rah posłusz­nie speł­niała wszel­kie pole­ce­nia, lecz lewe przed­ra­mię wykrę­cała nieco do wewnątrz, jakby chciała ukryć dwa nie­wiel­kie strupy po ukłu­ciach na nad­garst­kach. Wcią­gnięta w tryby nowej rutyny wró­ciła do pokoju i odpo­wie­działa na kilka pytań cierp­kiemu leka­rzowi, który wyda­wał się nie­za­do­wo­lony. Było oczy­wi­ste, że nie sły­szy ryku za jej ple­cami.

W próżni Mię­dzy­świata, gdzie tkwiła pomię­dzy Ur a Teraź­niej­szo­ścią, rodziła się do życia Pre­sja. Wkrótce obrzucą ją prze­kleń­stwami i drwi­nami, czy­niąc ją głu­chą na oba światy. Bro­niła się przed nimi jak dziecko, które spo­dzie­wa­jąc się kary, wyma­chuje na oślep rękami. Na nie­które pyta­nia leka­rza zaczęła odpo­wia­dać zgod­nie z prawdą. Niech ją nazwą leniu­chem i kłam­czu­chą. Ryk wzmógł się tro­chę i usły­szała w nim kon­kretne słowa. Pokój nie dawał szans ucieczki. Z osa­cze­nia można się było wymknąć tylko do Teraź­niej­szo­ści, gdzie był lodo­waty dok­tor ze swoim note­sem, bądź do Ur, ze zło­ci­stymi łąkami i bogami. Jed­nak i w Ur były kra­iny zgrozy i zagu­bie­nia, a ona nie wie­działa już, do któ­rego z kró­lestw Ur ma wstęp. Pomóc jej w tym mieli rze­komo leka­rze.

Popa­trzyła na dok­tora, który ginął w zgiełku.

– Powie­dzia­łam panu prawdę na te wszyst­kie pyta­nia. Pomoże mi pan teraz?

– To zależy od cie­bie – odparł cierpko, zamknął notes i wyszedł.

– Facho­wiec – zaśmiał się Anter­ra­bae, Spa­da­jący Bóg.

– Pójdę z tobą – bła­gała go. Coraz niżej i niżej, bo wciąż spa­dał.

– Niech tak będzie – powie­dział. Jego włosy, pło­mie­nie ognia, falo­wały na wie­trze upadku.

Następny dzień, i jesz­cze następny, spę­dziła na rów­ni­nach Ur, gdzie jej wzrok koiła głę­bia prze­strzeni.

Za to wiel­kie miło­sier­dzie Debo­rah była głę­boko wdzięczna Mocom. W trud­nych minio­nych mie­sią­cach w Ur było zbyt dużo śle­poty, chłodu i bólu. Posłuszny pra­wom świata, jej zewnętrzny Pozór spa­ce­ro­wał, odpo­wia­dał, pytał i dzia­łał. Już nie Debo­rah, lecz osoba nosząca imię odpo­wied­nie dla miesz­kańca rów­nin Ur, śpie­wała, tań­czyła i powie­rzała rytu­alne wer­sety piesz­czo­tli­wemu wia­trowi, który koły­sał dłu­gimi tra­wami.

Dla Jacoba i Esther Blau droga do domu nie była krót­sza niż droga do szpi­tala. Cho­ciaż nie jechała z nimi Debo­rah, ich wol­ność mówie­nia tego, co pra­gnęli powie­dzieć, była jesz­cze bar­dziej ogra­ni­czona.

Esther czuła, że lepiej niż mąż zna Debo­rah. Według niej u począt­ków tej koło­myi z leka­rzami i decy­zjami nie stała dzie­cinna próba samo­bój­cza. Sie­działa obok męża w samo­cho­dzie i chciała mu powie­dzieć, że jest wdzięczna córce za to głu­pie i teatralne pod­cię­cie żył. Upo­rczywe podej­rze­nie, że dzieje się coś nie­uchwyt­nego, lecz strasz­nego, zna­la­zło ujście w fak­tach. Tyle krwi na pod­ło­dze łazienki nadało wagi jej mgli­stym odczu­ciom i nie­ja­snym oba­wom, toteż następ­nego dnia poszła do leka­rza. Teraz chciała poka­zać mężowi, jak wielu rze­czy on nie wie, ale miała świa­do­mość, że nie potrafi tego zro­bić, nie raniąc go. Patrzyła na niego, jak pro­wa­dzi samo­chód ze wzro­kiem utkwio­nym w szosę, i nie­ru­chomą twa­rzą.

– Będziemy ją mogli odwie­dzić za parę mie­sięcy – powie­działa.

Potem zaczęli kon­stru­ować wer­sję wyda­rzeń dla zna­jo­mych i tych krew­nych, któ­rzy nie byli wystar­cza­jąco bli­scy lub też żywili uprze­dze­nia wobec szpi­tali psy­chia­trycz­nych. Dla nich szpi­tal miał przy­brać postać szkoły, nato­miast Suzy, która zbyt wiele razy sły­szała już o „cho­ro­bie” Debo­rah i zbyt mocno podej­rze­wała, że coś jest nie w porządku, miała się dowie­dzieć o ane­mii lub prze­mę­cze­niu i spe­cjal­nym ośrodku reha­bi­li­ta­cji. Tata i mama dowie­dzą się, że nie ma powo­dów do zmar­twie­nia… Debo­rah jest w czymś w rodzaju sana­to­rium. Znali już zale­ce­nie psy­chia­try, lecz cha­rak­ter szpi­tala musi ulec w ich rela­cji meta­mor­fo­zie, a prze­ni­kliwy, ostry krzyk, jaki usły­szeli przy odjeź­dzie zza jed­nego z zakra­to­wa­nych okien i na który zadrżeli i zagryźli usta, musi zostać wykre­ślony. Krzyk skło­nił Esther do zasta­no­wie­nia, czy mimo wszystko nie popeł­nili błędu; krzyk zosta­nie zamknięty w jej sercu jako sym­bol Debo­rah w tym strasz­nym miej­scu.

Dok­tor Fried wstała z krze­sła i pode­szła do okna. Wycho­dziło na nie­wielki ogród, za któ­rym były tereny spa­ce­rowe dla pacjen­tów. Patrzyła na trzy­maną w dłoni dia­gnozę. Na prze­ciw­le­głej szali do tych trzech stron maszy­no­pisu leżały wykłady, któ­rych nie wygłosi, arty­kuły, któ­rych nie napi­sze, i sesje porad­nic­twa, któ­rych nie odbę­dzie, jeżeli zaj­mie się tym przy­pad­kiem. Lubiła pracę z pacjen­tami. Cho­roba pozwa­lała im spoj­rzeć na zdro­wie psy­chiczne prze­ni­kli­wiej niż więk­szo­ści „nor­mal­nych” ludzi. Pozba­wieni miło­ści, wspól­noty, poro­zu­mie­nia, czę­sto łak­nęli ich z namięt­no­ścią tak czy­stą, że aż piękną.

Cza­sami, pomy­ślała ponuro, świat jest znacz­nie bar­dziej sza­lony niż pacjenci jego kli­nik. Przy­po­mniała sobie Tildę w szpi­talu w Niem­czech, w okre­sie, kiedy Hitler prze­by­wał po dru­giej stro­nie murów: nawet ona nie była w sta­nie powie­dzieć, która strona jest w mniej­szym stop­niu tra­wiona obłę­dem. Mor­der­cza nie­na­wiść Tildy, którą trzeba było przy­wią­zy­wać do łóżka, kar­mić z kro­plówki i otu­ma­niać lekami, potra­fiła przy­ga­snąć na wystar­cza­jąco długo, aby dopu­ścić od czasu do czasu świa­tło. Przy­po­mniała sobie, jak Tilda uśmie­cha się do niej, paro­diu­jąc łagodną uprzej­mość, i mówi przy­pięta pasami do łóżka:

– Ależ pro­szę wejść, droga pani dok­tor. Aku­rat pani zdą­żyła na miłą her­batkę u pacjentki i koniec świata.

Tilda i Hitler ode­szli, toteż było coraz wię­cej do powie­dze­nia mło­dym leka­rzom, któ­rzy koń­czyli szkoły zbyt mało doświad­czeni życiowo. Czy to uczciwe brać pry­wat­nych pacjen­tów, kiedy jaka­kol­wiek rze­czy­wi­sta poprawa może trwać całe lata, a tysiące, dzie­siątki tysięcy innych dopra­szają się, piszą, dzwo­nią, pro­sząc o pomoc? Zaśmiała się, dostrze­gł­szy w sobie próż­ność, którą kie­dyś nazwała naj­więk­szym wro­giem leka­rza oprócz samej cho­roby pacjenta. Jeżeli Bóg może zba­wiać ludzi poje­dyn­czo, ona też się musi zado­wo­lić skrom­nymi liczeb­nie rezul­ta­tami.

Usia­dła, trzy­ma­jąc w dłoni teczkę zawie­ra­jącą histo­rię cho­roby, otwo­rzyła ją i prze­czy­tała mate­riał:

BLAU, DEBO­RAH, K, 16 LAT.

HISTO­RIA CHO­ROBY: Nie­ho­spi­ta­li­zo­wana

DIA­GNOZA WSTĘPNA: SCHI­ZO­FRE­NIA

Testy: Wyniki testów wska­zują na wysoki (140–150) ilo­raz inte­li­gen­cji, obser­wu­jemy zabu­rze­nia sche­ma­tów myśle­nia. Wiele pytań błęd­nie zin­ter­pre­to­wa­nych i potrak­to­wa­nych zbyt oso­bi­ście. Cał­ko­wi­cie subiek­tywna reak­cja na wywiad i testy. Testy oso­bo­wo­ści wska­zują na typ schi­zo­idalny z ele­men­tem kom­pul­syw­nym i maso­chi­stycz­nym.

Wywiad (wstępny): Po przy­ję­ciu do szpi­tala pacjentka spra­wiała wra­że­nie dobrze zorien­to­wa­nej w sytu­acji i logicz­nie myślą­cej, lecz w dal­szej czę­ści wywiadu logika zda­wała się kru­szyć, a na wszel­kie wypo­wie­dzi, które mogły zostać zin­ter­pre­to­wane jako poprawki bądź kry­tyka, reago­wała skraj­nie lękowo. Robiła wszystko, aby popi­sać się przed osobą prze­pro­wa­dza­jącą wywiad swoim dow­ci­pem, posłu­gu­jąc się nim jako sil­nym mecha­ni­zmem obron­nym. Trzy­krot­nie zaśmiała się bez powodu: raz, kiedy stwier­dziła, że hospi­ta­li­za­cja jest skut­kiem próby samo­bój­czej, dwa razy – w odpo­wie­dzi na pyta­nia o dzień mie­siąca. W miarę upływu wywiadu zmie­niła się jej postawa, zaczęła mówić pod­nie­sio­nym gło­sem, poda­jąc wyryw­kowe zda­rze­nia ze swo­jego życia, które uwa­żała za przy­czynę swo­jej cho­roby. Wspo­mniała o trau­ma­tycz­nej w skut­kach ope­ra­cji w wieku pię­ciu lat, o okrut­nej opie­kunce do dzieci itd. Incy­denty te nie były ze sobą powią­zane, nie wyła­niał się z nich żaden ogólny sche­mat. Nagle, w trak­cie rela­cjo­no­wa­nia któ­re­goś z incy­den­tów, pacjentka wychy­liła się do przodu i powie­działa oskar­ży­ciel­skim tonem: „Powie­dzia­łam panu prawdę, pomoże mi pan teraz?”. Uznano za sto­sowne zakoń­czyć wywiad.

Histo­ria rodziny: Uro­dzona w Chi­cago, X 1932. Kar­miona pier­sią 8 mie­sięcy. Rodzeń­stwo: sio­stra Susan, ur. 1937. Ojciec, Jacob Blau, księ­gowy, któ­rego rodzina wyemi­gro­wała w 1913 r. z Pol­ski. W wieku pię­ciu lat pacjentka prze­była dwie ope­ra­cje usu­nię­cia guza na cewce moczo­wej. Wsku­tek trud­nej sytu­acji mate­rial­nej rodzina wpro­wa­dziła się do dziad­ków na przed­mie­ściu Chi­cago. Poprawa sytu­acji mate­rial­nej, lecz ojciec zacho­ro­wał na wrzody i nad­ci­śnie­nie. W 1942 r. prze­pro­wadzka do mia­sta z powodu wojny. Pacjentka nie przy­sto­so­wała się, w szkole jej doku­czano. Pokwi­ta­nie pod wzglę­dem bio­lo­gicz­nym w nor­mie, lecz w wieku 16 lat pacjentka pod­jęła próbę samo­bój­czą. Znaczne nasi­le­nie hipo­chon­drii, lecz poza guzem cewki moczo­wej zdro­wie fizyczne bez zastrze­żeń.

Prze­wró­ciła stronę i przyj­rzała się wyni­kom testów oso­bo­wo­ścio­wych. Jesz­cze ni­gdy nie miała pacjenta w tak mło­dym wieku. Pomi­ja­jąc samą osobę cho­rej, może warto spraw­dzić, czy komuś z tak małym doświad­cze­niem życio­wym tera­pia może przy­nieść jakąś korzyść i czy taką osobę leczy się łatwiej czy trud­niej.

Osta­tecz­nie prze­ko­nał ją wła­śnie wiek dziew­czyny. Nadał leżą­cemu przed nią mate­ria­łowi więk­szą wagę niż obra­dom komi­sji lekar­skich i arty­ku­łom do napi­sa­nia.

– Aber wenn wir… Jeśli się powie­dzie – zmu­siła się do rezy­gna­cji ze swo­jego rodzi­mego języka – zosta­nie jej jesz­cze tyle pięk­nych lat życia…

Znów spoj­rzała na fakty i liczby. Kie­dyś po prze­czy­ta­niu tego rodzaju raportu powie­działa do psy­cho­loga kli­nicz­nego:

– Musimy kie­dyś wymy­ślić test, który pokaże, gdzie jest zdro­wie, a nie tylko, gdzie jest cho­roba.

Psy­cho­log stwier­dził, że tę infor­ma­cję łatwiej uzy­skać za pomocą hip­nozy, ame­tyli i pen­to­tali.

– Nie sądzę – odparła dok­tor Fried. – Ukryta siła jest zbyt głę­boką tajem­nicą. A prze­cież, koniec koń­ców, to nasz jedyny sprzy­mie­rze­niec.

3

Przez jakiś czas – jak długi według ziem­skich kry­te­riów Debo­rah nie wie­działa – było spo­koj­nie. Świat nie­wiele od niej żądał, więc jesz­cze raz wyda­wało się, że to pre­sja świata powo­duje tyle cier­pie­nia w Ur. Cza­sami była w sta­nie dostrzec z Ur rze­czy­wi­stość, jakby prze­dział mię­dzy nimi był z gazy. Przy­bie­rała wtedy imię Januce, bo czuła się jak mito­lo­giczny Janus o dwóch twa­rzach – po jed­nej skie­ro­wa­nej w stronę każ­dego ze świa­tów. Wła­śnie napo­mknie­nie o tym imie­niu przy­pra­wiło ją o pierw­sze kło­poty w szkole. Żyła według Sekret­nego Kalen­da­rza (w Ur czas mie­rzy się ina­czej), lecz w środku dnia powró­ciła do Bez­li­to­snego Kalen­da­rza, po czym – mając to cudowne i wszech­wie­dzące poczu­cie odmiany – zaty­tu­ło­wała wypra­co­wa­nie:

„Teraz Januce”. Nauczy­ciel zapy­tał:

– Debo­rah, co tu napi­sa­łaś w wypra­co­wa­niu? Co to za słowo „Januce”?

Kiedy nauczy­ciel stał przy jej ławce, nastą­piło pomie­sza­nie świa­tów: w jasnej szkol­nej sali, za dnia, obu­dził się do życia kosz­mar senny. Debo­rah rozej­rzała się dokoła i stwier­dziła, że widzi tylko kon­tury, szare na sza­rym tle, pozba­wione głębi, pła­skie, jak na obrazku. Tytuł wypra­co­wa­nia był sym­bo­lem przej­ścia z czasu Ur do czasu ziem­skiego, lecz czu­jąc się schwy­tana na gra­nicy, musiała odpo­wie­dzieć z obu świa­tów. Wysta­wi­łoby ją to na próbę, z któ­rej nie potra­fi­łaby się racjo­nal­nie wywi­kłać. Kła­mała więc i uda­wała, z ser­cem w gar­dle. Takie nie­bez­pie­czeń­stwo nie może się już wię­cej powtó­rzyć, więc tej samej nocy w Mię­dzy­świe­cie zebrało się całe Wiel­kie Zgro­ma­dze­nie: bogo­wie i demony z Ur, cie­nie z Ziemi. Na straży swo­ich kró­lestw posta­wili Cen­zora, który miał stać mię­dzy sło­wami a myślami Debo­rah, aby strzec tajem­nicy ist­nie­nia Ur. Z upły­wem lat wła­dza Cen­zora rosła. Ostat­nio roz­cią­gnął ją na oba światy, cza­sem nie dało się przed nim skryć żad­nych słów, żad­nych czy­nów. Wystar­czyło prze­cież jedno wyszep­tane tajemne imię, jeden zapi­sany sym­bol, jeden pro­myk świa­tła, który wedrze się w tajemne miej­sce, a oba światy mogły zostać znisz­czone wraz z nią samą.

Na Ziemi toczyło się życie szpi­talne. Debo­rah cho­dziła do pra­cowni, wdzięczna, że ten świat rów­nież daje schro­nie­nie. Nauczyła się wypla­tać koszyki, wysłu­chaw­szy instruk­cji na swoją zgryź­liwą i nie­cier­pliwą modłę. Wie­działa, że nikt z per­so­nelu jej nie lubi. Nikt jej ni­gdy nie lubił. Kiedy wysoka dziew­czyna na oddziale zapro­po­no­wała jej grę w tenisa, drgnęły w posa­dach naj­głęb­sze pokłady Ur. Jesz­cze kilka razy przy­szedł do niej lekarz z ołów­kiem i dowie­działa się, że to ordy­na­tor, osoba, która przy­znaje przy­wi­leje – wycho­dze­nie poza oddział, pój­ście na obiad, do parku, poza teren szpi­tala, do kina i do sklepu. Przy­wi­leje wyzna­czały sto­pień apro­baty wobec danego pacjenta i miały swój wyraz w odle­gło­ści. W sto­sunku do Debo­rah ordy­na­tor wyra­ził zgodę na nie­ogra­ni­czone poru­sza­nie się po parku, lecz nie wolno jej było wycho­dzić poza obręb szpi­tala. Debo­rah powie­działa do wyso­kiej dziew­czyny, która miała na imię Carla:

– Powy­żej stu metrów kwa­dra­to­wych jestem świr­nięta. Skoro ist­nieją robo­czo­go­dziny i lata świetlne, to dla­czego nie metryczny obłęd.

– Nie martw się – odpo­wie­działa Carla. – Nie­długo dosta­niesz wię­cej przy­wi­le­jów. Jeżeli będziesz współ­pra­co­wać z lekarką, tro­chę ci polu­zują. Zasta­na­wiam się tylko, jak długo tu zostanę. Jestem tu już od trzech mie­sięcy.

Obie pomy­ślały o kobie­tach na dru­gim końcu oddziału.

Wszyst­kie z nich były w szpi­talu od ponad dwóch lat.

– Czy ktoś stąd w ogóle wycho­dzi? – spy­tała Debo­rah. – To zna­czy wraca do zdro­wia i wycho­dzi ze szpi­tala?

– Nie wiem – powie­działa Carla. Spy­tały pie­lę­gniarkę.

– Nie wiem – odparła. – Jestem tu od nie­dawna.

Czarny bóg Lac­ta­ma­eon jęk­nął, Kolek­tywa zaś – zjawy wszyst­kich nauczy­cieli, krew­nych i kole­ża­nek ze szkoły, wiecz­nie pod­da­jące ją tajem­nej oce­nie i obrzu­ca­jące wyzwi­skami – wybu­chła szy­der­czym śmie­chem:

– Na zawsze, wariatko! Na zawsze, bume­lantko!

Póź­niej, kiedy Debo­rah leżała wpa­trzona w sufit, przy­szła sta­żystka.

– Czas wsta­wać – powie­działa nie­pew­nym gło­sem, prze­peł­nio­nym prze­ra­że­niem z powodu braku doświad­cze­nia. W kli­nice odby­wała staż cała grupa przy­szłych psy­chia­trów. Debo­rah wes­tchnęła i wstała posłusz­nie, myśląc sobie: „Zdu­miewa ją mgiełka sza­leń­stwa, jaką wypeł­niam pokój”.

– Chodź ze mną – powie­działa sta­żystka. – Pani dok­tor chce się z tobą zoba­czyć. Jest tu bar­dzo ważną osobą i bar­dzo zna­nym leka­rzem, więc musimy się spie­szyć.

– Jeśli jest taka ważna, włożę buty – odparła Debo­rah, na co mło­dej kobie­cie oczy otwo­rzyły się sze­rzej ze zdzi­wie­nia, a na twa­rzy poja­wił się wyraz tłu­mio­nej dez­apro­baty. Pew­nie pole­cono jej nie oka­zy­wać żad­nych sil­niej­szych uczuć, takich jak złość, strach czy roz­ba­wie­nie.

– Naprawdę powin­naś być wdzięczna – powie­działa sta­żystka. – Masz duże szczę­ście, że w ogóle zosta­niesz przez nią przy­jęta.

– Znana i uwiel­biana przez sza­leń­ców na całym świe­cie – powie­działa Debo­rah. – Chodźmy.

Sta­żystka otwo­rzyła drzwi oddziału, po czym zeszły pię­tro niżej, a następ­nie wyszły z budynku od tyłu. Pie­lę­gniarka wska­zała na biały dom z zie­lo­nymi okien­ni­cami – typ mało­mia­stecz­ko­wego bia­łego domu przy wysa­dza­nej dębami ulicy – który stał ni przy­piął, ni przy­ła­tał pośrodku parku szpi­tal­nego. Pode­szły do drzwi fron­to­wych i zadzwo­niły. Po chwili otwo­rzyła im drobna, siwa kobie­cina o pulch­nej twa­rzy.

– Jeste­śmy z oddziału przy­jęć. To jest ta nowa – powie­działa pie­lę­gniarka.

– Czy może pani przyjść po nią za godzinę? – spy­tała kobieta.

– Kazano mi zacze­kać.

– Dobrze.

Kiedy Debo­rah prze­kro­czyła próg, Cen­zor zaczął nękać ją ostrze­że­niami:

– Gdzie jest lekarka? Pod­gląda gdzieś zza drzwi?

Drobna gospo­dyni wska­zała dło­nią jeden z poko­jów.

– Gdzie jest lekarka? – spy­tała Debo­rah, usi­łu­jąc powstrzy­mać nagłe wiro­wa­nie ścian i drzwi.

– Ja jestem lekarką – powie­działa kobieta. – Sądzi­łam, że wiesz. Jestem dok­tor Fried.

Anter­ra­bae zaśmiał się, wciąż spa­da­jąc przez ciem­ność.

– Co za kamu­flaż!

A Cen­zor wark­nął:

– Uwa­żaj… uwa­żaj.

Weszły do sło­necz­nego pokoju, a gospo­dyni – słynna lekarka – odwró­ciła się, mówiąc:

– Usiądź sobie wygod­nie.

Przy­szło wiel­kie znu­że­nie, a kiedy lekarka powie­działa:

– Czy jest coś, co chcia­ła­byś mi powie­dzieć? – A także wielki podmuch zło­ści, więc Debo­rah szybko wstała i powie­działa do niej, do Ur, do Kolek­tywy i do Cen­zora:

– W porządku, będzie­cie mnie pytać, ja odpo­wiem, usu­nie­cie moje „objawy” i ode­śle­cie mnie do domu… A potem, co mi zosta­nie?

Lekarka powie­działa spo­koj­nie:

– Jeśli naprawdę nie chcia­ła­byś się ich pozbyć, nie mówi­ła­byś mi tego. – Pętla stra­chu zaci­snęła się wokół Debo­rah. – Chodź, sia­daj. Nie będziesz się musiała niczego pozby­wać, póki nie będziesz gotowa, a wtedy w to miej­sce przyj­dzie coś nowego.

Debo­rah usia­dła, a Cen­zor powie­dział po uryj­sku:

– Słu­chaj, Ptaszko, tu jest za dużo sto­li­ków. Sto­liki są bez­bronne wobec two­jej nie­zdar­no­ści.

– Wiesz, dla­czego tutaj jesteś? – spy­tała lekarka.

– Po pierw­sze, nie­zdara ze mnie, a potem mamy całą listę: leniwa, nie­sforna, uparta, samo­lubna, tłu­sta, brzydka, wredna, nie­tak­towna i okrutna. A także kłam­czu­cha. Do tej kate­go­rii należą także: a) uda­wana śle­pota, wyima­gi­no­wane bóle powo­du­jące rze­czy­wi­ste skrę­ca­nie się wpół, nie­praw­dziwe okresy utraty słu­chu, nie­praw­dziwe uszko­dze­nia nogi, zmy­ślone zawroty głowy oraz zło­śliwe symu­lanc­two; b) nie­lo­jal­ność wobec kole­ża­nek. Wspo­mnia­łam o nie­życz­li­wo­ści? Także nie­życz­li­wość.

W mil­cze­niu, kiedy przez strugę świa­tła sło­necz­nego spa­dały dro­biny kurzu, Debo­rah pomy­ślała, że chyba po raz pierw­szy wyra­ziła swoje praw­dziwe uczu­cia. Jeżeli rze­czy­wi­ście taka jest, niech będzie, ale przy­naj­mniej opu­ści ten gabi­net, wyrzu­ciw­szy z sie­bie znu­że­nie i odrazę do tego mrocz­nego i peł­nego udręki świata.

– Rze­czy­wi­ście, spora lista – powie­działa po pro­stu lekarka. – Nie sądzę, żeby było aż tak źle, ale przed nami trudne zada­nie.

– Żeby zro­bić ze mnie kłam­czu­chę życz­liwą, słodką, sym­pa­tyczną i szczę­śliwą.

– Żeby pomóc ci wyzdro­wieć.

– Żeby skoń­czyły się narze­ka­nia.

– Żebyś nie miała na co narze­kać, to wszystko wytwory cha­osu w two­ich uczu­ciach.

Lina moc­niej się naprę­żyła. W gło­wie Debo­rah nara­stał gwał­tow­nie strach, mącąc jej wzrok.

– Mówi pani to, co wszy­scy mówią: zmy­ślone narze­ka­nia na nie­ist­nie­jące cho­roby.

– Wydaje mi się, że już powie­dzia­łam, że jesteś naprawdę bar­dzo chora.

– Jak oni wszy­scy tutaj? – Dalej nie śmiała się posu­nąć, była już zbyt bli­sko czar­nych pie­czar zgrozy.

– Chcesz mnie spy­tać, czy tutaj jest twoje miej­sce, czy twoja cho­roba to tak zwana cho­roba psy­chiczna? Odpo­wiedź brzmi: tak. Myślę, że cier­pisz na taką wła­śnie cho­robę, ale jeśli będziesz ciężko nad sobą pra­co­wała i lekarz będzie tak samo nad tobą pra­co­wał, sądzę, że ci się poprawi.

Pro­sto w twarz. Jed­nak oprócz zgrozy zwią­za­nej z omi­ja­nym, zaka­mu­flo­wa­nym sło­wem „wariatka”, nie­wy­po­wie­dzia­nym sło­wem, o któ­rym Debo­rah teraz myślała, z wypo­wie­dzia­nych na głos słów lekarki pły­nęło świa­tło, świa­tło, które w prze­szło­ści roz­ja­śniało wiele poko­jów. Dom, szkoła i wszyst­kie gabi­nety lekar­skie roz­brzmie­wały jed­nym rado­snym oskar­że­niem: Nic ci nie dolega. Debo­rah wie­działa od lat, że dolega jej cał­kiem sporo, coś głę­bo­kiego i poważ­nego, jesz­cze poważ­niej­szego niż okresy śle­poty, ostrego bólu, oku­la­wie­nia, prze­ra­że­nia i cał­ko­wi­tego zaniku pamięci. W kółko mówili:

– Nic ci nie dolega, gdy­byś tylko zechciała…

Tu zna­la­zła przy­naj­mniej uspra­wie­dli­wie­nie dla gniewu, jaki odczu­wała we wszyst­kich tych gabi­ne­tach.

– O czym myślisz? – ode­zwała się lekarka. – Widzę, że tro­chę się roz­po­go­dzi­łaś.

– Myślę o róż­nicy pomię­dzy wykro­cze­niem a prze­stęp­stwem.

– Jak to?

– Wię­zień przy­znaje się do zarzutu, że nie cierpi na ostry przy­pa­dek zapa­le­nia cze­goś tam. Przyj­muje wer­dykt popeł­nie­nia zbrodni cięż­kiego świra.

– Nie wiem, czy zbrodni – powie­działa lekarka, uśmie­cha­jąc się nie­znacz­nie. – Nie można mówić o cał­ko­wi­tej kon­troli nad sobą ani o cał­ko­wi­tej pre­me­dy­ta­cji.

Debo­rah nagle przy­po­mniała sobie obraz rodzi­ców sto­ją­cych osobno, a jed­nak razem po dru­giej stro­nie zamknię­tych drzwi z nie­tłu­ką­cego szkła. Może bez pre­me­dy­ta­cji, ale na pewno z inten­cją wyrzą­dze­nia szkody.

Nagle dziew­czyna uświa­do­miła sobie, że pie­lę­gniarka cho­dzi po sąsied­nim pokoju, aby dać znać, że czas minął.

– Jeśli nie masz nic prze­ciwko temu – mówiła dalej lekarka – umó­wimy się na następne spo­tka­nie i zaczniemy roz­ma­wiać, bo uwa­żam, że jeśli zabie­rzemy się ostro do pracy, damy sobie z tym radę. Jesz­cze raz chcę ci powie­dzieć, że nie zamie­rzam usu­wać ci obja­wów czy cho­roby wbrew two­jej woli.

Debo­rah nie chciała się wyraź­nie dekla­ro­wać, ale pozwo­liła, aby jej twarz wyra­ziła bar­dzo ostrożną zgodę, co nie uszło uwagi lekarki. Kiedy wycho­dziły z gabi­netu, Debo­rah usil­nie sta­rała się zacho­wy­wać tak, jakby była gdzie indziej, jakby nie miała nic wspól­nego z obec­nym miej­scem i osobą.

– Jutro o tej samej porze – zako­mu­ni­ko­wała lekarka pie­lę­gniarce i pacjentce.

– Ona pani nie rozu­mie – powie­działa Debo­rah. – Cha­ron mówił po grecku.

Dok­tor Fried uśmiech­nęła się, lecz zaraz jej twarz spo­waż­niała.

– Mam nadzieję, że kie­dyś pomogę ci ujrzeć w tym świe­cie coś wię­cej niż tylko styk­sowe pie­kło.

Odwró­ciły się i wyszły, a Cha­ron, w bia­łej czapce i pasia­stym cha­ła­cie, powiódł ode­szłą ze świata zjawę na oddział zamknięty. Dok­tor Fried patrzyła, jak wra­cają do wiel­kiego budynku, i pomy­ślała: „Gdzieś w tej nad­wraż­li­wo­ści i gory­czy, w tej cho­ro­bie, któ­rej gra­nic nie potra­fiła jesz­cze okre­ślić, leży ukryta siła”. Jej dzia­ła­nie dało się odczuć już teraz: w prze­bły­sku ulgi, kiedy powie­działy sobie, że jest to cho­roba, a przede wszyst­kim w „pró­bie samo­bój­czej”, nie­mym woła­niu o pomoc, stwier­dze­niu, śmia­łym i dra­ma­tycz­nym, jak to mają w zwy­czaju nasto­latki i nie­po­go­dzeni ze swoją przy­pa­dło­ścią cho­rzy, że skoń­czyła się już gra i maska­rada. Cho­ciaż zostało otwar­cie powie­dziane, że jest to cho­roba psy­chiczna, jej korze­nie leżały rów­nie głę­boko jak białe serce wul­kanu, któ­rego zbo­cza zaka­mu­flo­wane są zie­le­nią. Gdzieś, jesz­cze głę­biej niż serce wul­kanu, zagrze­bane było ziarno woli i mocy. Dok­tor Fried wes­tchnęła i wró­ciła do pracy.

– Tym razem… tym razem je wyzwolę!

4

Suzy Blau bez opo­rów przy­jęła wer­sję o ośrodku reha­bi­li­ta­cji, a roz­ma­wia­jąc ze swo­imi wła­snymi rodzi­cami, Esther zro­biła ze szpi­tala sana­to­rium. Nie dali się jed­nak oszu­kać i wpa­dli we wście­kłość.

– Z jej głową wszystko jest w naj­lep­szym porządku! To bar­dzo roz­gar­nięta dziew­czyna – powie­dział papa. (W jego ustach był to naj­więk­szy kom­ple­ment). – Jeste­ście źli, bo odzie­dzi­czyła rozum po mnie, a nie po was. To moja krew. Do dia­bła z wami wszyst­kimi! – Wyszedł z pokoju.

Przez następne dni Esther wal­czyła o ich popar­cie dla swo­jej decy­zji, lecz dopiero kiedy Claude, jej star­szy brat, i Nata­lie, jej sio­stra – ulu­bieńcy rodziny – powie­dzieli mamie i papie, że zacho­dziła taka potrzeba, sta­ru­szek tro­chę ustą­pił, bo Debo­rah była jego ulu­bioną wnuczką. Jacob nie odzy­wał się, ale nie pogo­dził się z tym, co wraz z żoną zro­bili. Dwa razy poje­chali na roz­mowę z dok­to­rem Liste­rem, a Jacob słu­chał i usi­ło­wał wzbu­dzić w sobie prze­ko­na­nie, że postą­pili słusz­nie. Kiedy sta­wiano mu kon­kretne pyta­nia, musiał się zgo­dzić, bo wszyst­kie fakty prze­ma­wiały za tym, żeby powie­dzieć „tak”, lecz kiedy cho­ciaż na chwilę pod­da­wał się uczu­ciom, cały świat roz­brzmie­wał wąt­pli­wo­ściami. Pod­czas kłótni z Esther naj­waż­niej­sza rzecz pozo­sta­wała nie­wy­po­wie­dziana, a w powie­trzu uno­siły się zgorzk­nie­nie i wza­jemne oskar­że­nia.

Po mie­siącu przy­szedł list ze szpi­tala, który zawie­rał bar­dzo ogólne spra­woz­da­nie z hospi­ta­li­za­cji Debo­rah. Zna­ko­mi­cie przy­sto­so­wała się do roz­kładu zajęć, ma dobre sto­sunki z per­so­ne­lem, roz­po­częła tera­pię i otrzy­mała pozwo­le­nie na poru­sza­nie się po parku. Z tego neu­tral­nego w tonie listu Esther sta­rała się wyło­wić naj­drob­niej­szą oznakę nadziei, ana­li­zu­jąc każde słowo, wyol­brzy­mia­jąc każde pozy­tywne stwier­dze­nie, obra­ca­jąc zda­niami na wszyst­kie strony, aby błysz­czały jak naj­więk­szym bla­skiem.

Pró­bo­wała także nasta­wić przy­chyl­niej Jacoba i papę, ćwi­cząc argu­men­ta­cję przed lustrem. Sądziła, że papa w głębi duszy czuje, iż decy­zja nie była błędna, że jego złość na umiesz­cze­nie Debo­rah w szpi­talu była tylko wyra­zem jego zra­nio­nej dumy. Esther widziała, że jej zabor­czy, poryw­czy, nie­spo­kojny i bły­sko­tliwy ojciec imi­grant powoli daje się udo­bru­chać. Tylko jego język był jak zawsze szorstki. Cza­sem odno­siła wra­że­nie, że eks­plo­zja cho­roby u Debo­rah podała w wąt­pli­wość cel i sens ich życia. Pew­nego wie­czoru nagle spy­tała męża:

– Jaka była nasza rola w tym wszyst­kim? Jakie straszne prze­winy popeł­ni­li­śmy?

– Prze­cież gdy­bym wie­dział, ni­gdy bym ich nie popeł­nił. Wyda­wało się, że miała dobre życie, bar­dzo dobre życie. Teraz mówią, że nie miała. Dawa­li­śmy jej miłość, dawa­li­śmy jej bez­pie­czeń­stwo. Ni­gdy nie gro­ził jej głód ani chłód…

Esther przy­po­mniała sobie, że Jacob rów­nież przy­był z innego kraju; że cier­piał głód, chłód i wyob­co­wa­nie. Musiał sobie poprzy­siąc na wszyst­kie świę­to­ści, że będzie trzy­mał te wilki z dala od swo­ich dzieci. Się­gnęła do jego ramie­nia z tro­ską, lecz nie przy­nio­sło mu to pocie­chy.

– Czy ten kosz­mar się nie skoń­czy, Esther?

Nie potra­fiła odpo­wie­dzieć, lecz następ­nego dnia napi­sała do szpi­tala list z pyta­niem, kiedy mogą przy­je­chać i zoba­czyć się z leka­rzem.

Jacob nie­cier­pli­wie wycze­ki­wał odpo­wie­dzi, codzien­nie prze­bie­ra­jąc w poczcie, ale papa wark­nął tylko:

– Co wam powie­dzą, że się pomy­lili? Świat jest pełen dur­niów. Czemu szpi­tal miałby być inny?

– Bzdura! – powie­dział Jacob, który ni­gdy wcze­śniej nie zwra­cał się do teścia z taką zło­ścią. – Sto­sują się do etyki lekar­skiej. Jeśli się zorien­tują, że to pomyłka, natych­miast pozwolą nam ją zabrać do domu.

Esther zdała sobie sprawę, iż jej mąż cią­gle ocze­kuje, że dia­gnoza zosta­nie zmie­niona, że zda­rzy się cud, że zamknięte drzwi roz­stą­pią się, że film z ostat­niego roku życia zosta­nie prze­wi­nięty do tyłu i wszy­scy będą mogli się pośmiać, jak idio­tycz­nie funk­cjo­nuje życie – na wspak, na wspak, póki wszystko nie zosta­nie anu­lo­wane i ska­so­wane. Zro­biło się jej żal Jacoba, lecz nie mogła pozwo­lić mu myśleć, że chce poje­chać do szpi­tala z tego samego powodu.

– Chcia­łam powie­dzieć leka­rzom… spy­tać ich… prze­cież nasze życie się zmie­niło… Są rze­czy, o któ­rych Debo­rah może nawet nie wie­dzieć, a które kazały nam zro­bić to, co zro­bi­li­śmy. Było tyle powo­dów, któ­rych nasza dobra wola nie mogła odmie­nić.

– Wie­dli­śmy pro­ste życie. Wie­dli­śmy dobre życie. Wie­dli­śmy godne życie.

Powie­dział to z naj­zu­peł­niej­szym prze­ko­na­niem, a Esther spo­strze­gła, że słowa, które daw­niej wypo­wia­dała, odbiły się na nim i na ich związku zarówno przed ślu­bem, jak i po nim, kiedy powinna była prze­nieść całą swoją lojal­ność na niego, lecz tego nie uczy­niła. Nie chciała go ranić. Nie było zresztą sensu, zma­ga­nia mieli już w więk­szo­ści za sobą. Dla wszyst­kich, z wyjąt­kiem Debo­rah, temat był mar­twy, a kto może wie­dzieć, czym był dla niej?

W pierw­szych mie­sią­cach zda­rzały się nie­kiedy okresy wewnętrz­nego spo­koju, nawet szczę­ścia. Suzy, zosta­wiana w domu bez opieki, zaczęła się usa­mo­dziel­niać, a Jacob zdał sobie sprawę, cho­ciaż temu prze­czył, że przed wyjaz­dem córki przez długi czas cho­dził na pal­cach, kulił się w sobie, bał cze­goś nie­na­zwa­nego.

Pew­nego dnia do domu wpa­dła cała gro­mada kole­gów i kole­ża­nek szkol­nych Suzy, roze­śmia­nych i żar­tu­ją­cych, a Esther posta­no­wiła zapro­sić ich wszyst­kich na kola­cję. Suzy pro­mie­niała, a kiedy poszli, Jacob powie­dział dobro­tli­wym tonem:

– Co za głup­taki. Czy my też byli­śmy kie­dyś tacy głupi? Ten mały w czapce! – zaśmiał się. Spo­strze­gł­szy, że auten­tycz­nie ma dobry humor, powie­dział: – Mój Boże, ale się dziś uśmia­łem. Ile czasu minęło, odkąd tak się bawi­łem!? – A potem dodał: – Czy to już naprawdę tak długo? Całe lata?

– Tak – odparła – naprawdę tak długo.

– W takim razie może rze­czy­wi­ście była… nie­szczę­śliwa.

– Chora – powie­działa Esther.

– Nie­szczę­śliwa! – krzyk­nął Jacob i wyszedł z pokoju. Wró­cił po kilku minu­tach. – Po pro­stu nie­szczę­śliwa!

– Twoi rodzice piszą, że chcie­liby cię odwie­dzić – powie­działa dok­tor Fried. Sie­działa po dru­giej stro­nie cięż­kiej dwu­na­sto­wiecz­nej spusz­cza­nej kraty, która nie­kiedy je roz­dzie­lała. Tym razem krata była pod­nie­siona, nie­wi­doczna, lecz kiedy lekarka wspo­mniała o rodzi­cach i odwie­dzi­nach, Debo­rah usły­szała nagły zgrzyt i krata spa­dła z hukiem.

– Co się stało? – spy­tała lekarka, która nie sły­szała łomotu spa­da­ją­cej kraty, ale dostrze­gła jej efekty.

– Wła­ści­wie pani nie widzę i wła­ści­wie pani nie sły­szę – powie­działa Debo­rah. – Jest pani za bramą.

– Znowu twoja śre­dnio­wieczna brama. Prze­cież w tych bra­mach są drzwi. Czemu sobie nie otwo­rzysz?

– Drzwi też są zamknięte.

Lekarka spoj­rzała na popiel­niczkę.

– Ci twoi budow­ni­czo­wie nie są zbyt mądrzy, jeśli posta­wili prze­szkodę z bocz­nymi drzwiami, a teraz nie potra­fią przez nie przejść.

Debo­rah była zła, kiedy lekarka brała do ręki jej pry­watny świat i obra­cała nim dla swo­ich wła­snych celów. Pręty robiły się coraz grub­sze. Miękki głos z obcym akcen­tem coraz bar­dziej pogrą­żał się w ciszy za meta­lo­wym murem. Ostat­nie słowa brzmiały:

– Chcesz, żeby przy­je­chali?

– Matka tak, ale on nie – odparła Debo­rah. – Nie chcę, żeby mnie odwie­dzał.

Słowa te zasko­czyły ją. Wie­działa, że ich nie zmy­śliła, że są w jakiś spo­sób ważne, ale nie wie­działa dla­czego. Przez wiele lat z jej ust wycho­dziły słowa, na które umysł nie wydał pole­ce­nia, a w każ­dym razie nie przy­po­mi­nał sobie tego. Cza­sami ogar­niało ją tylko jakieś uczu­cie, któ­remu udzie­lano głosu, ale kry­jąca się za nim logika, która mogłaby prze­ko­nać świat, pozo­sta­wała niema, więc Debo­rah utra­ciła wiarę w swoje wła­sne pra­gnie­nia. Tym zaja­dlej ich jed­nak bro­niła. Wie­działa, że to, co odczuwa teraz, to także wła­dza nagra­dza­nia i kara­nia. Miłość ojca do Debo­rah zawsze była dla niej bro­nią wymie­rzoną prze­ciwko niemu. Obec­nie jed­nak miała świa­do­mość, cho­ciaż trudną do wyra­że­nia, że jego współ­czu­cie i miłość były teraz dla niej nie­bez­pieczne. Wie­działa także, iż nie potrafi wyra­zić swo­jego poczu­cia, że rze­czy­wi­ście przy­na­leży tutaj. Zwa­żyw­szy jej nie­motę oraz wymow­ność zam­ków i krat, Jacoba może ogar­nąć prze­ra­że­nie i smu­tek, które u niego widziała, kiedy ją tutaj przy­wieźli. Może zechcieć skoń­czyć z tym „uwię­zie­niem”. Kobiety na oddziale ostrych przy­pad­ków cią­gle wyły i wrzesz­czały. Jedna z nich może prze­wa­żyć szalę na złą stronę. Debo­rah to wszystko wie­działa, lecz nie potra­fiła wypo­wie­dzieć. No i było jesz­cze to poczu­cie wła­dzy.

Widziała, że usta lekarki poru­szają się. Wyobra­ziła sobie potok pytań i oskar­żeń. Zaczęła spa­dać, prze­miesz­cza­jąc się wraz z Anter­ra­bae przez upstrzoną ogni­kami ciem­ność do Ur. Tym razem upa­dek był długi. Przez długi czas pano­wała cał­ko­wita ciem­ność, potem sza­rość, widziana przez opa­skę na oczach. Znała to miej­sce – to Otchłań. Bogo­wie i Kolek­tywa jęczeli i krzy­czeli, ale nawet ich słowa były nie­zro­zu­miałe.

Kie­dyś, w Otchłani, spa­rzyła się, bo cho­ciaż widziała piec i wrzącą wodę, ich funk­cja i kształt były pozba­wione zna­cze­nia. Zna­cze­nie prze­stało być istotne. No i oczy­wi­ście w Otchłani nie było stra­chu, bo strach rów­nież nie miał tam zna­cze­nia. Cza­sem nawet zapo­mi­nała języka angiel­skiego.

Zgroza Otchłani pole­gała na wydo­by­wa­niu się z niej. Powra­cała wtedy wola i potrzeba zna­cze­nia, ale jesz­cze nie samo zna­cze­nie. Pew­nego dnia w szkole wła­śnie wydo­stała się z Otchłani, kiedy nauczy­cielka wska­zała na jakieś słowo w jej książce i spy­tała:

– Co to jest za słowo?

Roz­pacz­li­wie usi­ło­wała zna­leźć jakiś sens w bia­łym tle i czar­nych kre­skach. Nic z tego. Musiała sku­pić wszyst­kie siły, żeby sobie przy­po­mnieć, jak się mówi po angiel­sku: „Co?”.

Nauczy­cielka wpa­dła w złość.

– Cóż to za wygłupy? Co to za słowo?

Nic z tego. Nie była w sta­nie wyłu­skać ani odro­biny rze­czy­wi­sto­ści z kre­sek i kro­pek na bia­łym tle. Z tyłu ktoś zachi­cho­tał, wobec czego nauczy­cielka, chyba lęka­jąc się utraty auto­ry­tetu, zosta­wiła niemą Debo­rah i znik­nęła w sza­ro­ści. Teraź­niej­szość, świat stał się nico­ścią.

W gabi­ne­cie dok­tor Fried jesz­cze nie roz­po­częła się zgroza wycho­dze­nia z Otchłani. Debo­rah na­dal prze­by­wała na samym dnie i na razie nie było istotne, czy ist­nieje język, zna­cze­nie, a nawet świa­tło.

Esther Blau łap­czy­wie otwo­rzyła list, a czy­ta­jąc, naj­pierw poczuła zasko­cze­nie, potem złość.

– Piszą, że chce, żebym przy­je­chała, ale powie­działa lekarce, że tym razem mam przy­je­chać sama. – Chciała oszczę­dzić mężowi bólu, więc nie powtó­rzyła mu słów uży­tych w liście: „…nie chce się widzieć z panem Blau”.

– No dobrze – powie­dział Jacob – to poje­dziemy i zoba­czymy się z nią na chwilę, a potem może­cie pobyć ze sobą dłu­żej.

Tro­chę odsło­niła gorzką prawdę.

– Kiedy oni uwa­żają, że na razie za wcze­śnie, żeby­śmy przy­jeż­dżali oboje. Mogę sama pro­wa­dzić albo pojadę pocią­giem.

– Nie wygłu­piaj się – powie­dział. – To non­sens. Poje­dziemy razem.

– To nie jest non­sens, Jacob. Pro­szę cię…

Wziął list ze stołu i prze­czy­tał, a złość, jaka go ogar­nęła, z początku skie­ro­wana była bar­dziej ku żonie, która usi­ło­wała oszczę­dzić mu tych słów, niż ku samej tre­ści listu.

– Za kogo ona się ma?

– Jest chora. Mówi­łam ci, dok­tor Lister ci mówił.

– Niech ci będzie! – powie­dział. – Niech ci będzie. – W miej­sce zło­ści przy­szedł ból. – Nie możesz jechać sama. Zawiozę cię i zostanę na zewnątrz. Jeśli zmieni zda­nie, będzie się mogła ze mną zoba­czyć.

– Oczy­wi­ście. – Esther wie­działa, że znowu idzie na ustęp­stwa. Będzie musiała wal­czyć na dwa fronty, ale nie może Jaco­bowi odmó­wić. Może spo­tka się z leka­rzem, to powinno go uspo­koić. Wstała i ode­brała mu list, mając nadzieję, że podróż stępi ból wywo­łany jed­no­znacz­nymi sło­wami odtrą­ce­nia.

Kiedy weszła do sypialni, aby odło­żyć list do szu­flady, usły­szała, że Suzy roz­ma­wia przez tele­fon z kole­żanką. Mówiła:

– No nie wiem… nie możemy usta­lić nic na pewno. Mówi­łam ci, moja sio­stra Deb­bie jest bar­dzo chora. Nie… Co mie­siąc przy­sy­łają spra­woz­da­nia. Nie… nie o to cho­dzi. Cho­dzi o to, że jeśli następne będzie nie­po­myślne, nie będą mieli ochoty na żadne imprezy tutaj w domu… Jasne. Dam ci znać, jeśli będę mogła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki