Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy mól książkowy i gwiazda koszykówki spędzają namiętne chwile w bibliotece, sprawy zaczynają się komplikować.
Kendall Holiday spędza piątki dokładnie tam, gdzie chce: na nocnej zmianie w uniwersyteckiej bibliotece, czytając gorące romanse. Cisza jest niezawodna i daje jej doskonałą wymówkę, by uniknąć głośnych, pijackich imprez, na które chodzą jej współlokatorki. Zatracona w swoich ulubionych historiach miłosnych, chowa się przed światem.
Wszystko się zmienia, gdy Vincent Knight, kapitan uniwersyteckiej drużyny koszykarskiej, pojawia się z kontuzjowanym nadgarstkiem, podłym nastrojem i desperacką potrzebą pomocy w znalezieniu poezji na zajęcia, których nienawidzi. Jest wysoki, arogancki i prowokuje Kendall, jak nikt wcześniej.
Nagle dziewczyna wpada prosto we własny romans - ale w prawdziwym życiu potrzeba o wiele więcej prawdy niż motywów, aby osiągnąć swój happy end.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 311
OD ZAWSZE UWIELBIAŁAM biblioteki po zmroku.
Ta, jedyna całodobowa biblioteka na Uniwersytecie Clementa może nie mieć marmurowych podłóg i katedralnych sufitów, które zdobią tablice na Pintereście i podróżnicze Instagramy, ale nadal jest to jedno z moich ulubionych miejsc na kampusie. Pomimo staromodnych mebli, podejrzanych plam na dywanie, sztucznych paprotek i uporczywego zapachu starej kawy, jest coś magicznego w tym, jak przez szklany sufit światło księżyca zalewa centralne atrium, rzucając łagodną, błękitną poświatę na puste w większości stoliki.
Nie ma innego miejsca, w którym wolałabym być o dziesiątej w piątkowy wieczór.
Oczywiście pomaga fakt, że płacą mi za nicnierobienie.
Na początku zmiany zrobiłam obchód drugiego i trzeciego piętra, by zebrać zagubione książki, co zajęło mi cały kwadrans. Teraz, otulona największym na świecie kardiganem, siedzę za biurkiem wypożyczalni. Jest pierwszy tydzień września – zbyt wcześnie na ruch typowy dla połowy semestru – więc przy stolikach w atrium jest zaledwie kilka osób, pięcioro czy sześcioro studentów pochłoniętych własnymi laptopami, grupka dziewczyn, które właśnie zbierają się do wyjścia, i chłopak krążący od jednego ze stacjonarnych komputerów do starego ksero, które za pierwszym razem nigdy nie drukuje tego, co chcesz.
Biblioteka wkrótce zacznie przypominać miasto duchów, choć na zewnątrz kampus tętni studenckim życiem. Niektórzy wracają do akademików z wieczornych zajęć, ale większość, mająca już za sobą beforki, zaczyna rozglądać się za jakimiś imprezami. Pijacki śmiech i krzyki odbijają się echem po dziedzińcu, a później wpadają przez przeszklone frontowe drzwi biblioteki. Ze swojego miejsca przy biurku z obojętną ciekawością obserwuję, jak studenci przechodzą obok chwiejnym krokiem, zupełnie jakbym była po drugiej stronie szyby w zoo.
Nie umiem zdecydować, czy jestem gościem, czy też trzymanym w niewoli zwierzęciem.
Może powinnam czuć się samotna podczas tych długich i cichych nocnych zmian, ale tak nie jest. Nie, gdy otaczają mnie książki. A już na pewno nie wtedy, kiedy reszta mojego życia wydaje mi się tak głośna, jasna i nieuchronnie gorączkowa.
Poza tym nie jestem tu całkiem sama. Mam przy sobie Margie, moją przełożoną i nocną bibliotekarkę uczelni – która, jak na zawołanie, pojawia się tuż obok i kładzie na biurku stos opasłych tomów. Choć jest o głowę niższa i trzykrotnie starsza ode mnie, jej silnych rąk i zasadniczego podejścia nie powstydziłby się sam sierżant.
‒ Leżały na podłodze przy skrzynce na zwroty ‒ wyjaśnia. ‒ Najwyraźniej włożenie ich do środka wymaga zbyt wiele wysiłku.
– Ludzie są najgorsi. Daj… Wypełnię ich karty.
Biurko jest na tyle długie, że mieści pięć stanowisk do wpisywania wypożyczeń i zwrotów. W ciągu dnia jest wystarczająco dużo studentów, aby obsadzić wszystkie, ale dziś wieczorem jestem tylko ja i Margie. Kiedy uruchamiam komputer, by zalogować się w systemie bibliotecznym, wyświetla się przerażający ekran ładowania, więc z westchnieniem podpieram brodę dłonią. Uniwersytet Clement może i ma miliardowy fundusz, ale nasza sieć bezprzewodowa notorycznie zawodzi.
Dziewczyny z atrium wreszcie mijają moje biurko w drodze do drzwi. Część z nich zatrzymuje się tuż obok, by wyrzucić do kosza puste kubki po kawie. Docierają do mnie strzępki rozmowy.
‒ …profesor każe nam przeczytać całą książkę na poniedziałek.
‒ Zawsze możesz nie iść na zajęcia.
‒ Och, cholera, padła mi bateria.
‒ Słuchajcie, Georgia właśnie napisała. Podobno jest impreza w domu koszykarzy. Chcemy najpierw wpaść do niej? Ma tequilę.
‒ Czy przypadkiem w sezonie nie obowiązuje ich zakaz urządzania imprez?
‒ Tak, dlatego to tajemnica. Tylko dla zaproszonych. Chyba jeszcze mam jakąś popitkę w…
‒ Tak na poważnie, czy ktoś mi pożyczy ładowarkę?
Za dziewczynami zamykają się drzwi, a ich stłumione głosy słabną, aż wreszcie znów zapada cisza. Przenoszę wzrok z ekranu komputera na telefon. Jeśli drużyna koszykówki organizuje potajemną imprezę, właśnie tam wylądują moje współlokatorki, Harper i Nina. Co oznacza, że przez kilka kolejnych godzin będę dostawać pijackie wiadomości.
Nasza trójka jest nierozłączna od chwili zakwaterowania w pokoju w akademiku dla studentów pierwszego roku. Teraz, już na trzecim, nauczyłyśmy się szanować dzielące nas różnice. Harper nie znosi spektakli teatralnych ani rozmów na temat trzyaktowej budowy dramatu. Ninie nie odpowiada nic, co dotyczy odzieży sportowej ani kontaktu z tłumem spoconych ciał w uniwersyteckiej siłowni. Mnie natomiast nie pasują imprezy – za dużo ludzi, ciepłe piwo, beznadziejna muzyka, tak głośna, że pękają bębenki. Dlatego właśnie w piątki, kiedy Harper i Nina idą na imprezę i wracają spite na umór, ja biorę nocną zmianę w bibliotece, zyskując tym samym kilka godzin ciszy i spokoju.
To idealny układ.
Kiedy wreszcie uda mi się przejść etap wczytywania i dostać się do systemu bibliotecznego, poświęcam całe pięć minut na wprowadzenie otrzymanego od Margie stosu książek. Później, z braku innych pilnych zajęć, odsuwam się na krześle, by sięgnąć po plecak. Jest w nim wszystko, co zwykle zabieram na nocną zmianę: pełna butelka termiczna, smycz z kluczami do mieszkania oraz dorobiony klucz do biblioteki, plastikowy woreczek z przekąskami (na wypadek ponownej awarii automatu przy windach) oraz to, co najważniejsze, moja książka tygodnia.
Rzucam ostanie spojrzenie, aby upewnić się, że nikt nie patrzy, dyskretnie wyjmuję z czeluści plecaka Mafijną księżniczkę.
Okładka jest gorsząca. Nie wiem, kto podjął decyzję o umieszczaniu nagich męskich torsów na romansach, ale podejrzewam, że jakiś szef marketingu chciał mnie zawstydzić i zmusić do zakupu czytnika e-booków, żeby nikt publicznie nie widział mnie z tą książką w dłoni. Kiedy ją otwieram i przesuwam kciukiem po łączeniu stron, z rozpaloną twarzą zagłębiam się ponownie w trzecim rozdziale kolejnej opowieści o młodej kobiecie, miłośniczce książek, oraz jej adoratorze, ponurym i przemądrzałym samcu alfa.
Zdaniem współlokatorek jestem beznadziejnie romantyczna. Niech im będzie. To i tak lepsze niż określenie „samotna pustelniczka”.
‒ Kendall.
Podskakuję przestraszona i wpycham książkę na kolana, chowając ją pod biurkiem. Margie, która stoi między mną a drzwiami frontowymi, jest zbyt zajęta przeszukiwaniem pęku kluczy, by zwrócić uwagę na to, jak dziwnie wyglądają moje ręce i jak purpurowa jest moja twarz. Za jej plecami stoi ten biedak krążący między komputerem a kopiarką. Po jego włosach i wyrazie porażki na twarzy zgaduję, że niezbyt dobrze mu idzie.
‒ Co się stało? ‒ pytam.
‒ Drukarka znowu nie działa ‒ wyjaśnia Margie. ‒ Zabieram tego młodzieńca do biblioteki inżynierów, niech skorzysta z ich urządzeń. Wrócę za piętnaście minut.
Po tych słowach Margie wyprowadza znękanego studenta za drzwi. Gdy tylko znikną, wyciągam książkę i, umierając z niecierpliwości, zsuwam się na krześle.
Nie mogę uwierzyć, że właśnie dostałam kwadrans nieprzerwanego czytania o tak wczesnej porze – zwykle muszę czekać do północy, zanim będę mogła odprężyć się z nogami na biurku.
Nawet jeśli Mafijna księżniczka nie jest arcydziełem literatury, ma wszystko, czego oczekuję od romansu. Bohaterka, błyskotliwa prawniczka, nie jest beksą ani życiową niedorajdą, a bohater, były mistrz walk ulicznych i zdrajca mafii, nie jest aż tak zaborczy, by trzeba się go wystrzegać. Oboje są inteligentni. Oboje pragną sukcesu. Na dodatek już w trzecim rozdziale są dwie świetnie napisane sceny walki. To dobry znak. Autorzy wspaniałych scen walki zwykle doskonale sobie radzą także z innymi scenami – a jeśli wnioskować po przekomarzaniach i rozpalonych spojrzeniach dwójki głównych bohaterów, prawdopodobnie szybko zbliżam się do jednej z najgorętszych scen seksu, jakie kiedykolwiek czytałam.
Jestem tak pochłonięta książką, że niemal nie słyszę dźwięku otwieranej legitymacją studencką bramki obrotowej przy frontowych drzwiach. Może to jedna z dziewcząt, które niedawno opuściły bibliotekę, wróciła po zapomnianą butelkę wody lub ładowarkę do telefonu. A może to Margie z chłopakiem, który chciał coś wydrukować. Powinnam podnieść wzrok. Ale prawniczka i jej zdrajca są sami w windzie, napięcie seksualne między nimi iskrzy, ich oddechy są ciężkie i…
Na moje biurko pada cień.
Niechętnie podnoszę wzrok.
Facet stojący za biurkiem jest wysoki. Naprawdę bardzo wysoki. Odchylam głowę, by mu się przyjrzeć i och. Och! Jest nie tylko groźny, ale też przystojny. Ma krótkie, ciemne włosy i oczy koloru świeżo zmielonej kawy, i spojrzenie, które mogę opisać tylko jako wrogie.
Moje serce najpierw fika koziołka, a później podchodzi do gardła.
Ponieważ go znam. Nigdy nie rozmawialiśmy, ale widziałam go z daleka na kampusie i od czasu do czasu na telebimach. Jest gwiazdą uniwersyteckiej drużyny koszykówki. Graczem, który według przewidywań wszystkich komentatorów sportowych i fanatyków koszykówki będzie wyborem pierwszej rundy draftu. Chłopakiem, który za złamanie nosa obrońcy rywali mocnym prawym sierpowym został wyrzucony z zeszłorocznego wielkiego meczu.
To Vincent Knight.
To oczywiste, że skulona w za dużym kardiganie, niechlujnym koku i z powieścią romantyczną w dłoniach zupełnie nie jestem przygotowana ani psychicznie, ani fizycznie na spotkanie z najbardziej znanym członkiem ukochanej drużyny koszykówki na Uniwersytecie Clementa.
Vincent Knight budzi przerażenie. Wygląda o wiele bardziej jak były członek mafii z mojej powieści niż sportowiec z college’u ‒ może z wyjątkiem temblaka podtrzymującego jego lewe ramię i nieporęcznej ortezy owiniętej wokół nadgarstka.
‒ Cześć ‒ rzucam. ‒ W czym mogę ci pomóc?
Vincentowi zaczyna drgać jakiś mięsień w szczęce. Jego prawa ręka ‒ ta, której nie trzyma na temblaku ‒ jest zaciśnięta tak mocno wokół legitymacji studenckiej, że zaraz przebije skórę.
‒ Potrzebuję dziewiętnastowiecznej poezji brytyjskiej.
Tembr jego głosu, stłumionego do poziomu odpowiedniego dla biblioteki, przerywa ciszę, uderzając mnie prosto w pierś. Tłumię wzdrygnięcie.
‒ Oczywiście. To na drugim piętrze. Po wyjściu z windy skręć w prawo, a później idź za znakami, musisz dotrzeć do końca, mijając…
Vincent nie pozwala mi skończyć.
‒ Czy możesz mi dać jakieś konkretne książki?
To całkiem zwyczajna prośba. Niczym nowym nie jest też nutka rozdrażnienia w jego słowach. Nawet blado wypada przy tym, z czym spotykam się podczas egzaminów końcowych, kiedy mieszanka braku snu i desperacji wydobywa z ludzi najgorsze cechy. Naprawdę nie ma powodu, żebym przez jednego ponurego koszykarza, który potrzebuje mojej pomocy, miała ochotę zapaść się pod ziemię z zakłopotania.
Nagle przypominam sobie o trzymanym w dłoniach romansie.
Z płonącymi policzkami odsuwam się na krześle, by zamknąć książkę, chowając przy tym okładkę na kolanach i modląc się, by Vincent Knight nie umiał czytać do góry nogami.
‒ Nasza nocna bibliotekarka musiała na chwilę wyjść ‒ oznajmiam najgrzeczniejszym tonem przeznaczonym do obsługi czytelników. ‒ Poczekasz na nią, czy…
‒ A ty nie masz wystarczających kwalifikacji?
Na tę rzuconą szorstkim tonem uwagę pospiesznie zamykam usta. Vincent Knight musi być przyzwyczajony do otrzymywania tego, czego chce, kiedy rzuca protekcjonalne uwagi i stalowe spojrzenie, które do tej pory widziałam tylko na boisku. Przyznaję, że czuję się onieśmielona – samym jego wzrostem, znaczeniem i sławą wśród studentów, zimnym błyskiem inteligencji w jego ciemnych oczach – ale nie zamierzam dać się rozstawiać po kątach.
‒ Studiuję filologię angielską i jestem w wyróżnionej grupie. Jeśli już, to mam zbyt wysokie kwalifikacje.
‒ Ekstra ‒ odpowiada niewzruszony. ‒ Prowadź.
‒ Niestety odejście od tego biurka, by pomóc zepsutym dzieciakom w pracy domowej, nie należy do moich obowiązków.
Zaskoczony Vincent unosi brwi. Zerka na stojące w atrium stoliki, gdzie dwoje czy troje studentów oderwało wzrok od laptopów i gapi się na gwiazdę naszej drużyny koszykówki, jakby było to ostatnie miejsce na świecie, gdzie można by się go spodziewać w piątkowy wieczór. To sprawia, że i ja zaczynam się zastanawiać, czemu właściwie przyszedł tu z ręką na temblaku i pilną potrzebą pozyskania poezji angielskiej. Szczególnie, kiedy reszta drużyny podobno organizuje zakazaną domówkę.
Skarcony Vincent ponownie odwraca do mnie twarz, zaciskając przy tym usta.
‒ Czy mogłabyś zrobić wyjątek dla kogoś, kto dysponuje jedną sprawną ręką i ma naprawdę kiepski wieczór?
Choć nieco chowa dumę do kieszeni, najwyraźniej nie przywykł do proszenia o pomoc lub przepraszania za opryskliwość. Ale Vincent przez chwilę wygląda, jakby wiedział, że zachowuje się jak dupek i chciałby przestać, co łagodzi nieco mój gniew. Patrzymy na siebie. To ja poddaję się jako pierwsza.
‒ Dobra ‒ oznajmiam niechętnie. ‒ W takim razie chyba po prostu… Pójdę tam z tobą.
To zajmie zaledwie pięć minut, a przecież niewiele mam do roboty poza czytaniem, jak Lorenzo bierze Natalie przy ścianie windy. Odkładam Mafijną księżniczkę na biurko, tak by nie było widać okładki, a później wywieszam informację, że wrócę za piętnaście minut.
Dopiero gdy wstaję z krzesła, zdaję sobie sprawę, jak ogromny jest Vincent. Oczywiście, że musi być wysoki – w końcu jest pierwszoligowym koszykarzem – ale ponieważ ja mam trochę ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, niezbyt często ktoś nade mną góruje. To budzi we mnie pewien niepokój. W pośpiechu chwytam smycz, klucze brzęczą o butelkę z wodą i zaciskam pasek wokół pięści, maszerując naokoło biurka i mijając Vincenta. Wyczuwam zapach proszku do prania, a także czegoś ciepłego i korzennego – ale nie zastanawiam się ani jak dobrze pachnie, ani jak mała się przy nim czuję, ani jak bardzo mi się to podoba.
Schody znajdują się po drugiej stronie atrium, ale biorąc pod uwagę, że byłam zaledwie kilka akapitów od czytania o namiętnym seksie w windzie, wolałabym nie znaleźć się w podobnej sytuacji z Vincentem. Podąża tuż za mną, gdy wspinamy się na drugie piętro, a później zagłębiamy w labirynt książek, lawirując wśród stosów niczym polujące zwierzęta. Zawsze szybko chodziłam. Harper i Nina zostają z tyłu, klnąc przy tym i jęcząc, lecz Vincentowi – dzięki długim krokom – udaje się bez słowa skargi dotrzymać mi tempa.
Może i ma kij w tyłku, ale przynajmniej nie jest powolny. Literatura brytyjska leży głęboko w kącie. Jedna ze świetlówek się przepaliła, pozostawiając ten zakątek biblioteki przyciemniony i dziwnie intymny. Jeśli ktoś szukałby prywatnego miejsca na kampusie, aby się obściskiwać, to byłoby najlepsze. Nie żebyśmy z Vincentem zamierzali się całować.
Jezu Chryste, karcę samą siebie w myślach. Weź się w garść.
Tak się kończy czytanie powieści erotycznych w pracy.
‒ Oto i ona ‒ dyszę. ‒ Poezja brytyjska. Wszystko jest trochę pomieszane, ale jeśli nie umiesz korzystać z Google’a, pomogę ci wybrać coś z właściwego stulecia.
Vincent wznosi oczy do nieba i mówi:
‒ Daj mi cokolwiek.
Przechyliwszy głowę, przesuwam wzrokiem po grzbietach ustawionych na półce książek, mrucząc pod nosem tytuły i autorów. Przy tak ogólnym żądaniu dziewiętnastowieczna poezja brytyjska to dość obszerny dział. Potrzebuję więcej danych, żeby to to przyśpieszyć i wrócić do swojej książki.
‒ Na jakie to zajęcia?
‒ To ogun z klasycznej literatury brytyjskiej ‒ wyjaśnia Vincent. ‒ Do poniedziałku mam przygotować analizę wiersza. Prowadzący nie sprecyzował jakiego rodzaju.
To znaczy, że nie musi oddać pracy do północy, a mimo to jest tutaj zamiast na imprezie z resztą zespołu. Dlaczego nie mógł poczekać do rana i po prostu przyjść na kacu, jak każdy inny student?
Uważnie mu się przyglądam, przesuwając wzrokiem po jego zmierzwionych włosach i niewielkich cieniach pod ciemnymi oczami. Wygląda, jakby przydało mu się osiem godzin snu i odrobina dobrej zabawy. Być może ta praca stresuje go bardziej, niż chce przyznać. A może za skwaszoną minę należy winić rękę na temblaku i opóźniony początek sezonu koszykarskiego. Gdybym miała przy sobie telefon, mogłabym ukradkiem wysłać SMS-a do Harper i Niny, by sprawdzić, czy wiedzą coś więcej.
Ale mój telefon jest na dole, a Vincent stoi obok mnie, wysoki, ponury i wyraźnie poruszony, wpatrując się w otaczające nas książki.
Tłumię westchnienie. Jeden problem naraz.
‒ Na co masz ochotę? – pytam, wyjmując z półki kilka tomów, w tym Byrona, Wordswortha i Blake’a, po czym układam je w zgięciu łokcia, oczekując na aprobatę. ‒ Poezja starego białego faceta czy może poezja starego białego faceta?
Vincent nie śmieje się z mojego żartu. Zamiast tego bierze leżący na górze tom Byrona, by spojrzeć na tył okładki.
Mój wzrok pada na jego dłoń. Jest niemal dwa razy większa od mojej, a porusza się pewnie i zwinnie co jest, niestety, bardzo atrakcyjne. Gdyby to był romans, Vincent Knight byłby jej bohaterem. Bezdyskusyjnie. Jest wysoki, ma szerokie ramiona, ciemne włosy i jest przystojny w najbardziej nikczemny sposób. Mógłby być mafijnym egzekutorem, samcem alfa, bezwzględnym miliarderem z zaburzonymi relacjami z ojcem – mógłby podnieść mnie zdrową ręką, wcisnąć plecami w stojący gdzieś w głębi regał, a później mnie wypełnić. Szeptałby mi też do ucha różne nieprzyzwoite słowa. Nie teksty z kiepskiej jakości porno, lecz z poezji. Słowa namiętności.
To jednak nie jest romans. A po sposobie, w jaki Vincent marszczy brwi na skompilowane dzieła zebrane lorda Byrona, raczej nie powinnam oczekiwać od niego jakiekolwiek poezji.
Przestań myśleć o seksie, ty żałosna dziewczyno.
‒ To był tylko żart ‒ rzucam, żeby przerwać ciszę. ‒ Wszyscy wiedzą, że najlepsi dziewiętnastowieczni poeci to kobiety.
Vincent oddaje mi Byrona.
‒ Masz może… ‒ przerywa z wahaniem ‒ coś prostszego?
‒ Obawiam się, że Dr. Seuss był dwudziestowiecznym Amerykaninem.
Rzuca mi zirytowane spojrzenie. Podnoszę podbródek, odmawiając przeprosin.
‒ Słuchaj ‒ oznajmia gderliwie ‒ przepraszam. Nadgarstek mnie dobija, nie spałem dobrze przez cały tydzień i jestem daleko poza moją strefą komfortu z tą gównianą poezją. ‒ Po tych słowach na policzki wypływa mu rumieniec, choć z pewnością to tylko złudzenie. ‒ Angielski nigdy nie należał do moich ulubionych przedmiotów.
Wszystkie trzy książki wkładam z powrotem na półkę.
‒ Wiele osób ma z nim kłopot – przyznaję. ‒ Szczególnie z poezją. Choć tak naprawdę nic w tym dziwnego przy takim nauczaniu.
Vincent prycha z goryczą.
‒ W szkole średniej nie cierpiałem angielskiego. Byłem beznadziejny. W pierwszej klasie prawie musiałem zrezygnować z koszykówki, bo nauczyciel chciał mnie oblać, kiedy nie nauczyłem się na pamięć jakiegoś wiersza Szekspira. ‒ Znów na mnie zerka. ‒ Oczywiście poprawiłem oceny. Byłem wystarczająco mądry, żeby skończyć liceum.
‒ To, że poezja nigdy do ciebie nie trafiła, nie oznacza, że nie jesteś inteligentny. Poezja to… to prawie jak inny język. Nie ma znaczenia, czy potrafisz wyrecytować każde słowo z pamięci. Nauka słownictwa na nic się nie zda, jeśli nie poznasz gramatyki i kontekstu kulturowego.
Nawet jeśli Vincent uznaje mój monolog za żenująco pretensjonalny, nie mówi ani słowa. W jego oczach widać cierpliwość. Skupienie. Jego uwaga dodaje mi pewności siebie, by kontynuować. Przesuwam wzrokiem po rzędach stojących przed nami książek, a później wyjmuję z półki znany, bardzo gruby tom Antologii Engmana, wydanie dwunaste z rozszerzonym prologiem, po czym zaczynam go kartkować w poszukiwaniu rozdziału poświęconego Elizabeth Barrett Browning.
‒ Okej, ten będzie dobry ‒ stwierdzam, wskazując stronę palcem.
Vincent staje bliżej, by móc czytać przez moje ramię. Nie ruszam się, zdeterminowana, by się nie wzdrygnąć ani nie pochylić w stronę żaru jego dużego ciała.
‒ „Jeśli musisz mię kochać” ‒ czyta, ciepłem oddechu paląc mój obojczyk oraz grzbiet wyciągniętej dłoni.
‒ To sonet ‒ mówię, zaciskając dłoń w pięść. ‒ Czternaście wersów, pentametr jambiczny. Bardzo łatwo to wyłapać. Sztuczka z sonetami polega na tym, by wypatrywać puenty na końcu. Zwykle znajduje się ją w ostatnim kuplecie, czyli dwuwierszu, jeśli reszta utworu jest podzielona na trzy strofy z kwartynami…
‒ Czyli czterowierszami, tak?
Podnoszę wzrok, by spojrzeć na Vincenta. To błąd. Stoi tak blisko, że dostrzegam piegi na nosie i maleńką, jasną bliznę tuż pod prawą brwią. Nie patrzy na wiersz. Patrzy na mnie.
‒ Hm, tak. ‒ Odchrząkuję, a później znów patrzę w książkę. ‒ Czterowiersze. Ale spójrz, to sonet włoski. Jedna oktawa i sekstet. To oznacza, że puenta znajduje się w sekstecie, czyli w ostatnich sześciu wersach.
‒ „Jeśli musisz mię kochać, niech miłość ta będzie / Za nic” ‒ czyta pierwszy wers.
‒ „Za miłość tylko samą” ‒ ciągnę.
Otaczające nas powietrze gęstnieje, a świat zawęża się do tego jednego zakątka biblioteki. Na głos czytam pozostałą część sonetu, i choć mylę się w kilku słowach, Vincent ani nie parska śmiechem, ani mnie nie poprawia. Milczy. Nabożnie. Odczytywanie słów dawno nieżyjącej kobiety w kaplicy wybudowanej dla uczczenia słów i ich twórców wydaje się świętością.
‒ „Dla Miłości mię jeno kochaj, wiecznie nowa, / By mogła trwać na wieki – Ta, co nie umiera”1.
Kiedy wybrzmiał ostatni wers, nastąpiła chwila ciszy, przerywana tylko wspólnym oddechem.
Po chwili Vincent pyta:
‒ O co w tym chodzi, pani profesor?
Śmieję się, cichutko wypuszczając powietrze. Cieszę się, że to on rozładował napięcie.
‒ Elizabeth napisała to dla swojego męża. Nie podobał jej się pomysł, że mógłby ją kochać za inteligencję lub urodę. Ona tego nie chce. To może ulec zmianie. Zestarzeje się. Może zachorować. Może się po prostu… zmienić. A pragnie, by kochał ją bezwarunkowo.
Vincent cofa się o krok. Jeszcze przez moment czuję żar jego ciała, lecz potem znów mi zimno. Zamykam antologię, po czym odwracam się do niego.
‒ Cholera ‒ stwierdza, a na jego ustach pojawia się uśmiech, zdradzający oszołomienie. ‒ Dobra jesteś.
Jego słowa rozpalają moje ciało. Chyba zrobiłam się wilgotna. To upokarzające, że tak na mnie wpływa jeden głupi komplement. Dwa dobre słowa w cichym zakątku biblioteki mogą sprawić, że płonę.
‒ Właśnie za to tyle mi płacą ‒ rzucam żartobliwie słabym głosem, podając Vincentowi książkę. ‒ Tak naprawdę dostaję najniższą pensję. I kilka dodatkowych dolców za nocną zmianę, co bardzo mi się podoba.
Vincent waży na zdrowej dłoni Antologię Engmana, jakby się nad czymś zastanawiał.
‒ Do której pracujesz?
Zupełnie nie mam pojęcia, dlaczego pyta.
‒ Hmm, powinnam stąd wyjść przed piątą. To znaczy zakładając, że ten, kto przyjdzie na poranną zmianę nie okaże się kutasem i faktycznie dotrze tu o czasie.
Mój towarzysz gwiżdże pod nosem.
‒ Jezu. To straszne. Jak często pracujesz w nocy?
‒ Zwykle zgłaszam się na ochotnika w piątki – odpowiadam, wzruszając przy tym ramionami.
‒ Dlaczego? ‒ w jego głosie brzmi coś na kształt urazy. ‒ Wszyscy wiedzą, że najlepsze imprezy są w piątki.
‒ Nie przepadam za nimi. To znaczy, oczywiście lubię się napić z przyjaciółmi, ale raczej na spokojnie. Tłum sprawia… nie wiem. ‒ Na myśl o ogłuszającej muzyce i ciemnych pokojach zatłoczonych całkowicie obcymi osobami aż się wzdrygam. ‒ Ale prowadzę życie towarzyskie. Imprezuję na swój sposób. Co czwartek piję wino i organizuję wieczory filmowe ze współlokatorkami, a w niedziele zakrapiane późne śniadania.
Kącik ust Vincenta unosi się w znaczącym uśmieszku.
‒ Więc ‒ mówi ‒ imprezujesz w czwartki i niedziele.
– Mhm.
‒ A w piątki siedzisz za biurkiem i czytasz porno.
Z zaskoczenia otwieram usta.
‒ Nie czytam… To nie było… To nie jest porno.
Vincent unosi ręce do góry, wyciągając dłonie w geście kapitulacji.
‒ Słuchaj, przecież odrobina przyjemności nie zaszkodzi. Nie zamierzam cię oceniać. I obiecuję, że nie doniosę na ciebie za czytanie w pracy, jeśli o to się martwisz.
Droczy się ze mną. Zamiast paniki czuję teraz rozdrażnienie. Kiedy z uniesionym podbródkiem wbijam w niego wzrok zdradzający niepohamowaną wściekłość, Vincent nie wygląda na speszonego, lecz po prostu zaciska usta, by powstrzymać śmiech.
‒ Fikcja ‒ rzucam ze złością ‒ to zdrowy sposób na ćwiczenie wyobraźni…
‒ Daj spokój. Ty akurat nie potrzebujesz wyobraźni. Możesz wejść na najbliższą domówkę i ustawi się kolejka facetów chętnych spełnić wszystkie twoje pragnienia. ‒ Gdy tylko przestaje mówić, marszczy nos, jakby pomysł brzmiał lepiej w jego głowie.
Zakładam ręce na piersiach. Mój brak doświadczenia w relacjach intymnych to bolesne miejsce, a on włożył w nie palec niczym w otwartą ranę.
‒ Mogę sobie kogoś znaleźć, jeśli zechcę ‒ stwierdzam. ‒ Ale tego nie robię, bo chłopaki z uczelni to niedojrzałe małe gremliny, które grają w gry wideo w obskurnych piwnicach, mówią mizoginistyczne bzdury dla zabawy i nie potrafią znaleźć łechtaczki. Bohaterowie moich powieści są namiętni, utalentowani oraz…
‒ Fikcyjni.
Na widok mojego miażdżącego spojrzenia Vincent unosi brew, prowokując mnie do powiedzenia, że się myli.
Zamiast tego mówię tylko:
‒ Czyli przyznajesz, że chłopaki z uczelni są do niczego?
Wybucha śmiechem. By nie czuć dumy, że udało mi się wydobyć z niego ten dźwięk, odwracam się do półek, przebiegając wzrokiem po grzbietach książek, choć tak naprawdę nie widzę ani nazwisk autorów, ani tytułów.
Kiedy ponownie zerkam na Vincenta, uśmiecha się do mnie, zupełnie jakby znalazł ostatni narożnik bardzo trudnych puzzli.
‒ Teraz rozumiem ‒ stwierdza.
‒ Co rozumiesz? ‒ pytam głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Vincent podnosi książkę.
‒ Nie bez powodu tak bardzo podoba ci się ten wiersz.
‒ A niby dlaczego?
‒ Bo ty też się boisz.
Śmieję się, choć to raczej przejaw rozgoryczenia niż humoru.
‒ Czego się boję?
‒ Jest piątkowy wieczór. Jesteś młoda i dość… Dość inteligentna, a na dodatek tak głęboko zanurzyłaś się w romansie, że niemal musiałem cię stamtąd wyciągać siłą. To znaczy, że albo masz się za kogoś lepszego, albo boisz się tam pokazać. Nie chcesz rezygnować z kontroli i robić czegoś, jeśli nie możesz zerknąć na spojlery umieszczone na ostatniej stronie. „Kochaj mnie dla miłości samej”. Książki są niezmienne. Ludzie się zmieniają. Jesteś… ‒ wskazuje na mnie Antologią Engmana ‒ jesteś tchórzem.
Wściekłość zalewa mnie jak dziki ogień, tak gorąca i straszna, że aż szczypie w oczy.
‒ Mylisz się.
‒ Czyżby?
Nie, szepcze głos w mojej głowie.
‒ Abso-kurwa-lutnie.
Nie odrywam od niego wzroku. On robi to samo. A później, tylko jeden raz – tak szybko, że mogłabym mrugnąć i tego nie zauważyć – pewny siebie wzrok Vincenta przenosi się na moje usta.
– Udowodnij to.
Zupełnie jakby ziemia zaczęła mi się kołysać pod stopami. Zupełnie jakbym niespodziewanie stała się Alicją w króliczej norze lub Lucy Pevensie, która przeszła przez szafę – dziewczynką wpadającą na łeb na szyję do świata fantazji.
Może chodzi o wyzwanie w ciemnych oczach Vincenta, a może o moją złość, która dodaje mi odwagi i determinacji, by mu udowodnić, że o niczym nie ma pojęcia. Niezależnie od powodu, w jednej chwili z przyspieszonym oddechem i galopującym sercem patrzę na niego, a w następnej wspinam się na palce, opieram dłonie na jego ramionach i głęboko wbijam paznokcie w czarny, bawełniany T-shirt. Zupełnie jakbym chciała go ukarać, że doprowadził mnie do szału, że jest tak pewny siebie, by mnie poddawać psychoanalizie w mojej świętej przestrzeni.
A potem go całuję. Mocno.
Vincent jęczy, jego wargi rozchylają się, a serce dudni pod moimi dłońmi. Przez moment jestem dumna, bo myślę, że go zaskoczyłam, a potem czuję rzep jego ortezy na koszulce i dociera do mnie, że pomiędzy nami znajduje się jego chora ręka.
Odrywam się od niego i chwiejnie cofam o krok.
Czy naprawdę to zrobiłam?
– Cholera, przepraszam – mówię zdyszana i zawstydzona. – Twoja ręka…
Nie udaje mi się nawet dokończyć.
Vincent upuszcza Antologię Engmana. W chwili, gdy ląduje u naszych stóp z ciężkim stukotem, jego teraz wolna dłoń ląduje na moim karku. Może i jest zbudowany jak ceglana ściana, ale w sposobie, w jaki jego dłoń mnie obejmuje, jest łagodność. Nie jest wymagająca. To cierpliwy, wspierający dotyk.
Delikatnie ściska moją szyję, bez słów prosząc, bym spojrzała mu w oczy. I to właśnie robię. Płonie w nich ogień, który pasuje do ognia we mnie.
– Przestań przepraszać – mówi bardzo poważnie – i zrób to jeszcze raz.
To szaleństwo.
W jaki sposób sprawia, że czuję się, jakbym to ja rządziła? Że to ja wyszłam z inicjatywą? Ponieważ wszystko wskazuje na to, że to on trzyma mnie w dłoni, chroniąc moje ciało przed rozbiciem na milion kawałeczków.
– Nigdy nie całowałam nikogo na trzeźwo – przyznaję z zarumienioną twarzą.
Mina mu łagodnieje.
– To poćwicz na mnie – proponuje. – Jestem tutaj. Cały twój.
Nie próbuję ani naciskać, ani przekonywać. Po prostu stoi spokojnie i niewzruszenie ‒ jak skała, na której mogę się oprzeć w przypływie niepokoju ‒ i daje mi czas, którego potrzebuję, aby zebrać myśli.
Pragnę go pocałować. To oczywiste. A jeżeli Vincent nie jest najbardziej przekonującym na świecie kłamcą, on także zdecydowanie nie ma nic przeciwko temu. Jednak mam w głowie taki chaos, że zupełnie nie umiem pojąć tego równania. Normalni ludzie, jeśli nie są pijani w sztok, nie rzucają się na siebie w ciągu dziesięciu minut od spotkania – nawet jeśli te dziesięć minut poświęcili na żarliwe przekomarzania i czytanie sonetów w ciemnym rogu niemal pustej biblioteki.
Prawdziwe życie nigdy nie przypomina powieści.
Gdzie jest haczyk?
Vincent błędnie odbiera moje wahanie.
– Jeśli nie masz ochoty, możesz wrócić do książki. Przyrzekam, że moje ego dzielnie zniesie ten cios. Ale nie odmawiaj mi ze strachu.
Te słowa na nowo podsycają mój żar.
– Nie boję się…
Jego dłoń ponownie zaciska się na moim karku, tym razem ponaglająco.
– To chodź tutaj – mruczy.
Pieprzyć to, mówię do siebie. Tak, moje włosy są w nieładzie, a makijaż ma kilka godzin. Tak, fluorescencyjne światła i wypłowiały dywan niekoniecznie budują nastrój. Chciałabym czuć się bardziej poukładana, bardziej przygotowana na bycie trzymaną i dotykaną.
Ale Vincentowi nie przeszkadza, że nie jestem idealna i może tylko to się liczy.
Życie jest zdecydowanie zbyt krótkie, żeby nie skorzystać z szansy poczucia się jak bohaterka romansu.
Biorę więc głęboki wdech, by dodać sobie odwagi, a później ponownie unoszę twarz i zbliżam ku Vincentowi swoje usta. Z kciukiem w miejscu wyczuwalnego pulsu i palcami w moich włosach, pochyla głowę, po czym całuje mnie delikatnie jeden, a później drugi raz. Dotyk jego ust jest przelotny, lekki jak piórko – zupełnie jakby się ze mną drażnił. Wyrywa mi się niecierpliwy dźwięk, podejrzanie przypominający skomlenie, a Vincent się śmieje.
Potem całuje mnie jak należy.
Wzdycham, gdy usta Vincenta dotykają moich. Rozchylam wargi, nasze języki muskają się, najpierw nieśmiało, a potem coraz śmielej, eksplorując i wirując. Zupełnie nie przypomina to niezdarnych, przesiąkniętych alkoholem pocałunków, jakie znam – to coś całkowicie innego. Zdecydowanego. Nieśpiesznego.
Dokładnie tak wygląda pocałunek, kiedy całą wypełnia mnie desperacka potrzeba poznania smaku drugiej osoby.
Vincent wodzi po mojej dolnej wardze najpierw językiem, a później delikatnie zębami. Dyszę. Mocne bicie serca zagłusza wszystkie inne dźwięki. Kiedy mężczyzna schodzi niżej, by lekkimi pocałunkami pieścić linię szczęki, z drżeniem wkładam dłoń w jego ciemne włosy. Są gęste i jedwabiście gładkie.
Sprawdzam, co się stanie, gdy lekko za nie pociągnę.
Vincent jęczy z twarzą ukrytą w mojej szyi. Czuję to głęboko w kościach, rozbrzmiewa jak echo i uderza mnie prosto między nogi. Wtulam się w niego, a kiedy pod cienkimi, czarnymi spodniami poczuję jego twardość, gwałtownie łapię powietrze. Nie mam pojęcia, co mnie tak zaskakuje. Z moich obszernych badań literackich wiem, jak to wszystko działa. Na samą myśl, że to ja jestem powodem wzwodu Vincenta, czuję przypływ pożądania. Natychmiast zaczynam żałować, że na drodze stają nam jego spodnie i moje legginsy. Chcę się ich pozbyć. Pragnę dotyku nagiej skóry. Pragnę, by Vincent przytulał mnie taką otwartą, rozpaloną, wilgotną i chętną. Przesuwam dłoń na jego biceps, chwytam za przykryty bawełnianą koszulką twardy mięsień, a później, wsparta na nim, ocieram się o niego biodrami.
– Cholera – rzuca tuż przy moim policzku. – Pani profesor, zabije mnie pani.
Po tych słowach zaciskają mi się mięśnie brzucha. I wtedy przychodzi mi do głowy straszna myśl: on nawet nie zna mojego imienia.
Odsuwam się, by wciągnąć do płuc chłodne powietrze, próbując się uspokoić. Vincent korzysta z okazji, by pochylić głowę i złożyć czułe pocałunki na moim odsłoniętym obojczyku.
Jest w tym dobry. Podejrzanie dobry.
– Czy masz zwyczaj uwodzenia kobiet w bibliotekach, czy to dla ciebie nowość? – Chcę, żeby zabrzmiało to jak żart, ale jestem pewna, że słyszy niepokój w moim głosie.
Składa ostatni pocałunek na mojej szyi i prostuje się, by na mnie spojrzeć.
– Nie – mówi, po czym wyjaśnia: – To znaczy uwodziłem kobiety, ale nigdy w bibliotece. I nie miałem takiego zamiaru. Naprawdę na poniedziałek muszę napisać pracę i ta durna, pieprzona orteza – podnosi uszkodzoną rękę, której po chwili pozwala opaść na pierś – też jest prawdziwa. Skręciłem nadgarstek podczas letnich treningów. To nie jest tylko próba zdobycia współczucia.
Obserwuję go spod zmrużonych powiek.
– Tylko skręciłeś? – pytam.
– Upadłem na niego po dwutakcie z obroną.
– Hmm. Ten temblak wygląda poważnie.
– Trener – odpowiada Vincent z napięciem – prawdopodobnie przesadził. Nie chce, żebym stracił więcej rozgrywek niż to konieczne.
Zaciskam usta, przypominając sobie wszystkie oglądane relacje, w których na boisku do koszykówki brutalnie traktował członków przeciwnej drużyny. Zanim zdążę się zastanowić, wyrywa mi się pytanie:
– Na pewno nikomu nie przyłożyłeś?
Vincent z westchnieniem odchyla głowę do tyłu, wbijając wzrok w sufit.
– Zakładam, że wiesz, kim jestem.
– To, że nie chodzę na imprezy, nie oznacza, że nie mam pojęcia, co się dzieje na uczelni.
– Byłaś kiedyś na meczu koszykówki?
– Nie, ale widziałam, jak rok temu złamałeś tamtemu facetowi nos.
Vincent się krzywi.
– To nie był najlepszy pomysł. Ale ten dupek na to zasłużył.
– Co takiego zrobił?
Przez chwilę wydaje się zaskoczony, zupełnie jakby nastawił się na kazanie, że przemoc nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem.
– Powiedział coś, czego nie powinien.
– Do ciebie?
– Nie. Do mojego współlokatora, Jabariego.
– Rozumiem. – Marszczę brwi. – No cóż, w takim razie dałeś ciała, Knight.
– Naprawdę?
– Mhm. Powinieneś walnąć go jeszcze co najmniej ze trzy razy, zanim odciągnęli cię sędziowie.
Na jego twarzy pojawia się nieco zażenowany uśmiech, który na mnie działa w jakiś dziwny sposób. Zdrową dłoń opiera mi na ramieniu. Zastanawiam się, czy wie, że każde przesunięcie kciuka po obojczyku wywołuje we mnie dreszcze przyjemności.
– To nie w porządku, że ty znasz moje imię, a ja nie znam twojego – mruczy.
Do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, że moja anonimowość to taki komfort. Oczywiście mogłam mu podać nieprawdziwe imię, ale na samą myśl o kłamstwie żołądek skręca mi się w poczuciu winy.
– Jestem Kendall – mówię cicho.
– A zatem Kendall – szepcze, wymawiając moje imię tak delikatnie, jak gdyby był to puch – ten temblak nie służy mi do podrywu, jeśli tym się martwisz.
Powstrzymuję uśmiech.
– Nie podejrzewałam cię o to. To byłby dość kiepski podryw. Nie mam pojęcia, jak miałbyś porządnie przelecieć dziewczynę opartą o półkę z książkami, mając tylko jedną sprawną…
Jedynym ostrzeżeniem jest szelmowski błysk w jego ciemnych oczach.
Potem obejmuje swoją zdrową ręką moją talię pod swetrem i podnosi mnie do góry. Wyrywa mi się upokarzający pisk zaskoczenia i zarzucam mu ramiona na szyję, jedną dłonią chwytając go za włosy, a drugą za koszulkę. Nie jestem drobna. Nie jestem zbudowana jak bohaterki, które można swobodnie przekładać po sypialni, nazywając przy tym słodkimi lub zadziornymi. Pomimo szerokich barków Vincenta i imponującego obwodu jego bicepsów, trochę się boję, że bardzo szybko może się zdarzyć coś przykrego.
– To był żart. Tylko żartowałam.
– Ale ja nie.
Po prostu chwyta mnie pewniej. Palce wbija w moje biodro na tyle, by sprawić mi niezwykle przyjemny ból. Może będę miała siniaki. Nie mam pojęcia, czemu ta myśl tak mnie podnieca.
– Nie upuść mnie – ostrzegam.
– Wiesz, że mógłbym podnieść cię z przysiadu, prawda?
Wystarczającym potwierdzeniem jego słów jest jędrna linia jego pośladków, którą czuję na łydkach.
– Tak tylko mówię.
Vincent się śmieje, muskając przy tym moją skórę gorącym oddechem.
– Daj mi chwilę. Przynajmniej pozwól mi się postarać. Obiecuję, że cię utrzymam, Kendall.
Na dźwięk własnego imienia w jego ustach znów płonę pożądaniem. Vincent też musiał to odczuć, bo robi krok do przodu, aż czuję za plecami coś twardego – to półka. Jest przykręcona do ściany, więc wiem, że prawdopodobnie nie uda nam się jej przewrócić, ale nadal nie czuję się pewnie w tej pozycji, gdy nie mam na czym oprzeć stóp.
To wszystko jest bardzo niebezpieczne.
– Co mówiłaś – mruczy – o mnie, przyciskającym cię do regału z książkami? Bo wydaje mi się, że nie ma wątpliwości, że sobie z tym poradzę.
Czuję falę oszołomienia. Odchylam głowę tak, że moje usta muskają jego ucho.
– Udowodnij to – szepczę.
Zamiast śmiechu w piersi Vincenta wzbiera pomruk – niski i podejrzanie przypominający warczenie. Po chwili znów zaczyna mnie całować. Już nie tak delikatnie. Od pożądania, z jakim spotykają się nasze usta, aż zaciska mi się żołądek.
On nie może być prawdziwy. Szybko odpycham tę myśl, bo chłopak zaczyna ocierać się o mnie biodrami. Skąd on się wziął? Bo cholernie fajnie jest prowadzić z nim małą wojnę słowną, czytać moje ulubione wiersze, a potem obściskiwać się pod ścianą i nie mogę uwierzyć, że przeżyłam prawie dwadzieścia jeden lat mojego życia, nie czując się w ten sposób. Nie jestem w stanie jasno myśleć. Mój świat ogranicza się teraz do ogromnego, ciepłego, męskiego ciała, otaczających mnie ramion, które dociskają mnie coraz mocniej, oraz jego ust, które…
Z mojej lewej strony coś spada na ziemię z głośnym łoskotem.
Zaskoczona, odskakuję od Vincenta.
To książka.
Musiałam zrzucić ją z półki. Będę musiała odłożyć ją na miejsce, żeby Margie nie…
Och, cholera.
Margie.
Zdecydowanie minęło już piętnaście minut, co oznacza, że jest bardzo prawdopodobne, że przyjdzie tu odłożyć książki.
Gorączkowo uderzam Vincenta w ramię.
– Postaw mnie, proszę.
Natychmiast to robi.
Gdy tylko staję na podłodze, wymijam go i odsuwam się co najmniej o metr. Jego zdrowa ręka opada z powrotem na bok. Pozbawiona bliskości jego gorącego ciała przypominam sobie, jak lodowato robi się w bibliotece, udaje mi się jednak nie owinąć szczelnie swetrem i nie schować się w nim. Nie będę tego robić. A przynajmniej nie wtedy, gdy przede mną stoi zarumieniony Vincent z ustami spuchniętymi od pocałunków, z rozczochranymi włosami i oszołomioną miną.
To moja sprawka, mówię do siebie. To przeze mnie tak wygląda.
Moje współlokatorki krzyczałyby, gdyby mogły mnie teraz zobaczyć. Harper i Nina przez lata wciskały mi kit, że jestem tą domatorką, tą rozsądną, tą mamuśką z naszej grupy. A dzisiaj? Jestem nie do poznania. Postradałam zmysły. Zupełnie jak nie ja.
– Mówiłam ci – stwierdzam ze spokojem, którego tak naprawdę nie czuję. – Nie boję się.
Jego usta drgają.
– Masz rację.
Na dźwięk jego niskiego, ochrypłego głosu zaczynam drżeć. Muszę jednak myśleć bardziej pragmatycznie. Jestem w pracy. Mam przełożoną, która wkrótce może przyjść mnie szukać. A co potem? Stracę dziewictwo w ciemnym kącie jedynej całodobowej biblioteki w Clement, z chłopakiem, którego dopiero poznałam?
Logika i rozsądek są okrutne.
Wygładzam przód koszulki i chrząkam.
– Naprawdę powinnam wracać do pracy. Ale jeśli pójdziesz ze mną, pomogę ci wypożyczyć tę książkę.
Po tych słowach cofam się o krok. Uśmiech na twarzy Vincenta przypomina bardziej grymas.
– Spotkamy się na dole – mówi. Pod wpływem mojego zaciekawionego spojrzenia wskazuje gestem na krocze. Choć jest dość ciemno, a na dodatek ma czarne spodnie, i tak udaje mi się dostrzec jego imponującą erekcję. – Zejdę za chwilę.
Na twarz wypływa mi rumieniec.
– Och. Och, rozumiem.
Mam wrażenie, że powinnam powiedzieć coś jeszcze – coś, co potwierdziłoby znaczenie tego, co się właśnie wydarzyło – ale jest zbyt wiele do omówienia. Nie wiem, od czego zacząć.
Odchodząc od regałów, nie oglądam się za siebie, bo jest duża szansa, że jeśli to zrobię, wrócę tam, by skończyć to, co zaczęliśmy.
Na szczycie schodów waham się przez chwilę, zanim ruszam korytarzem, by pobiec do damskiej toalety. Nieznajoma dziewczyna patrząca na mnie w lustrze umieszczonym nad rzędem umywalek ma szeroko otwarte oczy, a usta zaróżowione i opuchnięte. W gardle wzbiera mi zduszony śmiech. Ja chyba śnię. Przecież nie obściskiwałam się przed chwilą z Vincentem Knightem. W bibliotece. Na swojej zmianie. Po (najwyraźniej niezwykle podniecającym) głośnym czytaniu wiersza Elizabeth Barrett Browning.
Co teraz? Mam się z nim umówić? Czy Vincent Knight chodzi w ogóle na randki? A może to będą tylko okazjonalne spotkania, gdy będzie przychodził do biblioteki na moje nocne zmiany i będziemy wymyślać milion sposobów na profanację wszystkich działów? Może za dużo sobie wyobrażam. Może to tylko dziwaczne, jednorazowe zdarzenie. Chwila namiętności, którą obrócimy w żart, zanim każde z nas pójdzie w swoją stronę.
Nie mam pojęcia, co będzie dalej. Straciłam cholerny wątek.
Drżącą dłonią odkręcam kran, by lodowatą wodą ochlapać rozpalone policzki. Mijają minuty – nie wiem ile, bo nie mam przy sobie telefonu – ale moje ciało najwyraźniej nie zamierza ochłonąć.
Muszę się spotkać z Vincentem przy biurku wypożyczalni.
Czemu więc nie jestem w stanie się poruszyć?
– Do diabła – rzucam na głos. Te słowa odbijają się echem od pustych kabin. Kiedy ponownie patrzę w oczy własnemu odbiciu w lustrze, wstrząsająco jasno dociera do mnie, że Vincent mógł mieć rację.
Może faktycznie jestem tchórzem.
Gdy w końcu znajduję w sobie dość siły, by opuścić damską toaletę, pośpiesznie schodzę na dół i kieruję się prosto do biurka, kuląc ramiona ze wstydu. Margie wróciła, przekłada książki na jednym z niewielkich wózków służącym nam do ich przewożenia pod półki.
Nie ma śladu po Vincencie.
– Udało się wydrukować? – pytam.
Margie potwierdza skinieniem głowy.
– Rano ten biedny dzieciak bierze udział w targach kariery, a nie mógł sobie poradzić z ustawieniem marginesów w CV.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. E. Barrett-Browning Sonety, Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska”, Warszawa 1924, s. 22. [wróć]