Night Shift - Annie Crown - ebook

Night Shift ebook

Crown Annie

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy mól książkowy i gwiazda koszykówki spędzają namiętne chwile w bibliotece, sprawy zaczynają się komplikować.

Kendall Holiday spędza piątki dokładnie tam, gdzie chce: na nocnej zmianie w uniwersyteckiej bibliotece, czytając gorące romanse. Cisza jest niezawodna i daje jej doskonałą wymówkę, by uniknąć głośnych, pijackich imprez, na które chodzą jej współlokatorki. Zatracona w swoich ulubionych historiach miłosnych, chowa się przed światem.

Wszystko się zmienia, gdy Vincent Knight, kapitan uniwersyteckiej drużyny koszykarskiej, pojawia się z kontuzjowanym nadgarstkiem, podłym nastrojem i desperacką potrzebą pomocy w znalezieniu poezji na zajęcia, których nienawidzi. Jest wysoki, arogancki i prowokuje Kendall, jak nikt wcześniej.

Nagle dziewczyna wpada prosto we własny romans - ale w prawdziwym życiu potrzeba o wiele więcej prawdy niż motywów, aby osiągnąć swój happy end.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 311

Oceny
3,7 (553 oceny)
172
161
119
85
16
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
xmrskx

Z braku laku…

BĘDĘ SPOILEROWAC !!! Jakby ktoś mnie dzisiaj zapytał o moje największe rozczarowanie premiera w tym miesiącu, to bez wątpienia wskazuje ten tytuł. Zapowiadało się świetnie, bohaterką jest ksiazkara, i z jednej strony wie że życie nie toczy się jak w książce, ale z drugiej opiera swoje myślenie na wątkach książkowych (za co zostaje zrugana na szczęście) SPOILER SPOILER SPOILER Mam wrażenie że cała historia to był wstęp po prostu do ich stosunku, książka tak naprawdę kończy się tym że ona straciła dziewictwo i teraz są razem. Zawiodłam się strasznie na tym tytule
131
Karolina0108

Całkiem niezła

Była szansa na naprawdę super historię ale czegoś zabrakło
51
2323aga

Nie polecam

Książka powinna mieć tytuł: Pierwsze doświadczenia seksualne panny Kendall.
40
Azumi13yuki

Nie polecam

Książka nie jest ani romantyczna ani podniecająca. Przegadana i przedłużająca na siłę. Sceny miłosne trwałyby kilka lub kilkanaście stron zamiast kilkudziesięciu gdyby nie rozmowy z genitaliami na wierzchu. Wysyłanie zdjęć penisów jest tu czymś zabawnym i nieszkdliwym. Powinna zdecydowanie pozostać na wattpadzie.
40
olka_miszta7

Z braku laku…

na początku całkiem spoko, ale od połowy nieźle gówno
40

Popularność




Jeden

OD ZAWSZE UWIEL­BIA­ŁAM biblio­teki po zmroku.

Ta, jedyna cało­do­bowa biblio­teka na Uni­wer­sy­te­cie Cle­menta może nie mieć mar­mu­ro­wych pod­łóg i kate­dral­nych sufi­tów, które zdo­bią tablice na Pin­te­re­ście i podróż­ni­cze Insta­gramy, ale na­dal jest to jedno z moich ulu­bio­nych miejsc na kam­pu­sie. Pomimo sta­ro­mod­nych mebli, podej­rza­nych plam na dywa­nie, sztucz­nych papro­tek i upo­rczy­wego zapa­chu sta­rej kawy, jest coś magicz­nego w tym, jak przez szklany sufit świa­tło księ­życa zalewa cen­tralne atrium, rzu­ca­jąc łagodną, błę­kitną poświatę na puste w więk­szo­ści sto­liki.

Nie ma innego miej­sca, w któ­rym wola­ła­bym być o dzie­sią­tej w piąt­kowy wie­czór.

Oczy­wi­ście pomaga fakt, że płacą mi za nic­nie­ro­bie­nie.

Na początku zmiany zro­bi­łam obchód dru­giego i trze­ciego pię­tra, by zebrać zagu­bione książki, co zajęło mi cały kwa­drans. Teraz, otu­lona naj­więk­szym na świe­cie kar­di­ga­nem, sie­dzę za biur­kiem wypo­ży­czalni. Jest pierw­szy tydzień wrze­śnia – zbyt wcze­śnie na ruch typowy dla połowy seme­stru – więc przy sto­li­kach w atrium jest zale­d­wie kilka osób, pię­cioro czy sze­ścioro stu­den­tów pochło­nię­tych wła­snymi lap­to­pami, grupka dziew­czyn, które wła­śnie zbie­rają się do wyj­ścia, i chło­pak krą­żący od jed­nego ze sta­cjo­nar­nych kom­pu­te­rów do sta­rego ksero, które za pierw­szym razem ni­gdy nie dru­kuje tego, co chcesz.

Biblio­teka wkrótce zacznie przy­po­mi­nać mia­sto duchów, choć na zewnątrz kam­pus tętni stu­denc­kim życiem. Nie­któ­rzy wra­cają do aka­de­mi­ków z wie­czor­nych zajęć, ale więk­szość, mająca już za sobą beforki, zaczyna roz­glą­dać się za jaki­miś impre­zami. Pijacki śmiech i krzyki odbi­jają się echem po dzie­dzińcu, a póź­niej wpa­dają przez prze­szklone fron­towe drzwi biblio­teki. Ze swo­jego miej­sca przy biurku z obo­jętną cie­ka­wo­ścią obser­wuję, jak stu­denci prze­cho­dzą obok chwiej­nym kro­kiem, zupeł­nie jak­bym była po dru­giej stro­nie szyby w zoo.

Nie umiem zde­cy­do­wać, czy jestem gościem, czy też trzy­ma­nym w nie­woli zwie­rzę­ciem.

Może powin­nam czuć się samotna pod­czas tych dłu­gich i cichych noc­nych zmian, ale tak nie jest. Nie, gdy ota­czają mnie książki. A już na pewno nie wtedy, kiedy reszta mojego życia wydaje mi się tak gło­śna, jasna i nie­uchron­nie gorącz­kowa.

Poza tym nie jestem tu cał­kiem sama. Mam przy sobie Mar­gie, moją prze­ło­żoną i nocną biblio­te­karkę uczelni – która, jak na zawo­ła­nie, poja­wia się tuż obok i kła­dzie na biurku stos opa­słych tomów. Choć jest o głowę niż­sza i trzy­krot­nie star­sza ode mnie, jej sil­nych rąk i zasad­ni­czego podej­ścia nie powsty­dziłby się sam sier­żant.

‒ Leżały na pod­ło­dze przy skrzynce na zwroty ‒ wyja­śnia. ‒ Naj­wy­raź­niej wło­że­nie ich do środka wymaga zbyt wiele wysiłku.

– Ludzie są naj­gorsi. Daj… Wypeł­nię ich karty.

Biurko jest na tyle dłu­gie, że mie­ści pięć sta­no­wisk do wpi­sy­wa­nia wypo­ży­czeń i zwro­tów. W ciągu dnia jest wystar­cza­jąco dużo stu­den­tów, aby obsa­dzić wszyst­kie, ale dziś wie­czo­rem jestem tylko ja i Mar­gie. Kiedy uru­cha­miam kom­pu­ter, by zalo­go­wać się w sys­te­mie biblio­tecz­nym, wyświe­tla się prze­ra­ża­jący ekran łado­wa­nia, więc z wes­tchnie­niem pod­pie­ram brodę dło­nią. Uni­wer­sy­tet Cle­ment może i ma miliar­dowy fun­dusz, ale nasza sieć bez­prze­wo­dowa noto­rycz­nie zawo­dzi.

Dziew­czyny z atrium wresz­cie mijają moje biurko w dro­dze do drzwi. Część z nich zatrzy­muje się tuż obok, by wyrzu­cić do kosza puste kubki po kawie. Docie­rają do mnie strzępki roz­mowy.

‒ …pro­fe­sor każe nam prze­czy­tać całą książkę na ponie­dzia­łek.

‒ Zawsze możesz nie iść na zaję­cia.

‒ Och, cho­lera, padła mi bate­ria.

‒ Słu­chaj­cie, Geo­r­gia wła­śnie napi­sała. Podobno jest impreza w domu koszy­ka­rzy. Chcemy naj­pierw wpaść do niej? Ma tequ­ilę.

‒ Czy przy­pad­kiem w sezo­nie nie obo­wią­zuje ich zakaz urzą­dza­nia imprez?

‒ Tak, dla­tego to tajem­nica. Tylko dla zapro­szo­nych. Chyba jesz­cze mam jakąś popitkę w…

‒ Tak na poważ­nie, czy ktoś mi poży­czy łado­warkę?

Za dziew­czy­nami zamy­kają się drzwi, a ich stłu­mione głosy słabną, aż wresz­cie znów zapada cisza. Prze­no­szę wzrok z ekranu kom­pu­tera na tele­fon. Jeśli dru­żyna koszy­kówki orga­ni­zuje pota­jemną imprezę, wła­śnie tam wylą­dują moje współ­lo­ka­torki, Har­per i Nina. Co ozna­cza, że przez kilka kolej­nych godzin będę dosta­wać pijac­kie wia­do­mo­ści.

Nasza trójka jest nie­roz­łączna od chwili zakwa­te­ro­wa­nia w pokoju w aka­de­miku dla stu­den­tów pierw­szego roku. Teraz, już na trze­cim, nauczy­ły­śmy się sza­no­wać dzie­lące nas róż­nice. Har­per nie znosi spek­ta­kli teatral­nych ani roz­mów na temat trzy­ak­to­wej budowy dra­matu. Ninie nie odpo­wiada nic, co doty­czy odzieży spor­to­wej ani kon­taktu z tłu­mem spo­co­nych ciał w uni­wer­sy­tec­kiej siłowni. Mnie nato­miast nie pasują imprezy – za dużo ludzi, cie­płe piwo, bez­na­dziejna muzyka, tak gło­śna, że pękają bębenki. Dla­tego wła­śnie w piątki, kiedy Har­per i Nina idą na imprezę i wra­cają spite na umór, ja biorę nocną zmianę w biblio­tece, zysku­jąc tym samym kilka godzin ciszy i spo­koju.

To ide­alny układ.

Kiedy wresz­cie uda mi się przejść etap wczy­ty­wa­nia i dostać się do sys­temu biblio­tecz­nego, poświę­cam całe pięć minut na wpro­wa­dze­nie otrzy­ma­nego od Mar­gie stosu ksią­żek. Póź­niej, z braku innych pil­nych zajęć, odsu­wam się na krze­śle, by się­gnąć po ple­cak. Jest w nim wszystko, co zwy­kle zabie­ram na nocną zmianę: pełna butelka ter­miczna, smycz z klu­czami do miesz­ka­nia oraz doro­biony klucz do biblio­teki, pla­sti­kowy wore­czek z prze­ką­skami (na wypa­dek ponow­nej awa­rii auto­matu przy win­dach) oraz to, co naj­waż­niej­sze, moja książka tygo­dnia.

Rzu­cam osta­nie spoj­rze­nie, aby upew­nić się, że nikt nie patrzy, dys­kret­nie wyj­muję z cze­lu­ści ple­caka Mafijną księż­niczkę.

Okładka jest gor­sząca. Nie wiem, kto pod­jął decy­zję o umiesz­cza­niu nagich męskich tor­sów na roman­sach, ale podej­rze­wam, że jakiś szef mar­ke­tingu chciał mnie zawsty­dzić i zmu­sić do zakupu czyt­nika e-booków, żeby nikt publicz­nie nie widział mnie z tą książką w dłoni. Kiedy ją otwie­ram i prze­su­wam kciu­kiem po łącze­niu stron, z roz­pa­loną twa­rzą zagłę­biam się ponow­nie w trze­cim roz­dziale kolej­nej opo­wie­ści o mło­dej kobie­cie, miło­śniczce ksią­żek, oraz jej ado­ra­to­rze, ponu­rym i prze­mą­drza­łym samcu alfa.

Zda­niem współ­lo­ka­to­rek jestem bez­na­dziej­nie roman­tyczna. Niech im będzie. To i tak lep­sze niż okre­śle­nie „samotna pustel­niczka”.

‒ Ken­dall.

Pod­ska­kuję prze­stra­szona i wpy­cham książkę na kolana, cho­wa­jąc ją pod biur­kiem. Mar­gie, która stoi mię­dzy mną a drzwiami fron­to­wymi, jest zbyt zajęta prze­szu­ki­wa­niem pęku klu­czy, by zwró­cić uwagę na to, jak dziw­nie wyglą­dają moje ręce i jak pur­pu­rowa jest moja twarz. Za jej ple­cami stoi ten bie­dak krą­żący mię­dzy kom­pu­te­rem a kopiarką. Po jego wło­sach i wyra­zie porażki na twa­rzy zga­duję, że nie­zbyt dobrze mu idzie.

‒ Co się stało? ‒ pytam.

‒ Dru­karka znowu nie działa ‒ wyja­śnia Mar­gie. ‒ Zabie­ram tego mło­dzieńca do biblio­teki inży­nie­rów, niech sko­rzy­sta z ich urzą­dzeń. Wrócę za pięt­na­ście minut.

Po tych sło­wach Mar­gie wypro­wa­dza znę­ka­nego stu­denta za drzwi. Gdy tylko znikną, wycią­gam książkę i, umie­ra­jąc z nie­cier­pli­wo­ści, zsu­wam się na krze­śle.

Nie mogę uwie­rzyć, że wła­śnie dosta­łam kwa­drans nie­prze­rwa­nego czy­ta­nia o tak wcze­snej porze – zwy­kle muszę cze­kać do pół­nocy, zanim będę mogła odprę­żyć się z nogami na biurku.

Nawet jeśli Mafijna księż­niczka nie jest arcy­dzie­łem lite­ra­tury, ma wszystko, czego ocze­kuję od romansu. Boha­terka, bły­sko­tliwa praw­niczka, nie jest beksą ani życiową nie­do­rajdą, a boha­ter, były mistrz walk ulicz­nych i zdrajca mafii, nie jest aż tak zabor­czy, by trzeba się go wystrze­gać. Oboje są inte­li­gentni. Oboje pra­gną suk­cesu. Na doda­tek już w trze­cim roz­dziale są dwie świet­nie napi­sane sceny walki. To dobry znak. Auto­rzy wspa­nia­łych scen walki zwy­kle dosko­nale sobie radzą także z innymi sce­nami – a jeśli wnio­sko­wać po prze­ko­ma­rza­niach i roz­pa­lo­nych spoj­rze­niach dwójki głów­nych boha­terów, praw­do­po­dob­nie szybko zbli­żam się do jed­nej z naj­go­ręt­szych scen seksu, jakie kie­dy­kol­wiek czy­ta­łam.

Jestem tak pochło­nięta książką, że nie­mal nie sły­szę dźwięku otwie­ra­nej legi­ty­ma­cją stu­dencką bramki obro­to­wej przy fron­to­wych drzwiach. Może to jedna z dziew­cząt, które nie­dawno opu­ściły biblio­tekę, wró­ciła po zapo­mnianą butelkę wody lub łado­warkę do tele­fonu. A może to Mar­gie z chło­pa­kiem, który chciał coś wydru­ko­wać. Powin­nam pod­nieść wzrok. Ale praw­niczka i jej zdrajca są sami w win­dzie, napię­cie sek­su­alne mię­dzy nimi iskrzy, ich odde­chy są cięż­kie i…

Na moje biurko pada cień.

Nie­chęt­nie pod­no­szę wzrok.

Facet sto­jący za biur­kiem jest wysoki. Naprawdę bar­dzo wysoki. Odchy­lam głowę, by mu się przyj­rzeć i och. Och! Jest nie tylko groźny, ale też przy­stojny. Ma krót­kie, ciemne włosy i oczy koloru świeżo zmie­lo­nej kawy, i spoj­rze­nie, które mogę opi­sać tylko jako wro­gie.

Moje serce naj­pierw fika koziołka, a póź­niej pod­cho­dzi do gar­dła.

Ponie­waż go znam. Ni­gdy nie roz­ma­wia­li­śmy, ale widzia­łam go z daleka na kam­pu­sie i od czasu do czasu na tele­bi­mach. Jest gwiazdą uni­wer­sy­tec­kiej dru­żyny koszy­kówki. Gra­czem, który według prze­wi­dy­wań wszyst­kich komen­ta­to­rów spor­to­wych i fana­ty­ków koszy­kówki będzie wybo­rem pierw­szej rundy dra­ftu. Chło­pa­kiem, który za zła­ma­nie nosa obrońcy rywali moc­nym pra­wym sier­po­wym został wyrzu­cony z zeszło­rocz­nego wiel­kiego meczu.

To Vin­cent Kni­ght.

Dwa

To oczy­wi­ste, że sku­lona w za dużym kar­di­ga­nie, nie­chluj­nym koku i z powie­ścią roman­tyczną w dło­niach zupeł­nie nie jestem przy­go­to­wana ani psy­chicz­nie, ani fizycz­nie na spo­tka­nie z naj­bar­dziej zna­nym człon­kiem uko­cha­nej dru­żyny koszy­kówki na Uni­wer­sy­te­cie Cle­menta.

Vin­cent Kni­ght budzi prze­ra­że­nie. Wygląda o wiele bar­dziej jak były czło­nek mafii z mojej powie­ści niż spor­to­wiec z col­lege’u ‒ może z wyjąt­kiem tem­blaka pod­trzy­mu­ją­cego jego lewe ramię i nie­po­ręcz­nej ortezy owi­nię­tej wokół nad­garstka.

‒ Cześć ‒ rzu­cam. ‒ W czym mogę ci pomóc?

Vin­cen­towi zaczyna drgać jakiś mię­sień w szczęce. Jego prawa ręka ‒ ta, któ­rej nie trzyma na tem­blaku ‒ jest zaci­śnięta tak mocno wokół legi­ty­ma­cji stu­denc­kiej, że zaraz prze­bije skórę.

‒ Potrze­buję dzie­więt­na­sto­wiecz­nej poezji bry­tyj­skiej.

Tembr jego głosu, stłu­mio­nego do poziomu odpo­wied­niego dla biblio­teki, prze­rywa ciszę, ude­rza­jąc mnie pro­sto w pierś. Tłu­mię wzdry­gnię­cie.

‒ Oczy­wi­ście. To na dru­gim pię­trze. Po wyj­ściu z windy skręć w prawo, a póź­niej idź za zna­kami, musisz dotrzeć do końca, mija­jąc…

Vin­cent nie pozwala mi skoń­czyć.

‒ Czy możesz mi dać jakieś kon­kretne książki?

To cał­kiem zwy­czajna prośba. Niczym nowym nie jest też nutka roz­draż­nie­nia w jego sło­wach. Nawet blado wypada przy tym, z czym spo­ty­kam się pod­czas egza­mi­nów koń­co­wych, kiedy mie­szanka braku snu i despe­ra­cji wydo­bywa z ludzi naj­gor­sze cechy. Naprawdę nie ma powodu, żebym przez jed­nego ponu­rego koszy­ka­rza, który potrze­buje mojej pomocy, miała ochotę zapaść się pod zie­mię z zakło­po­ta­nia.

Nagle przy­po­mi­nam sobie o trzy­ma­nym w dło­niach roman­sie.

Z pło­ną­cymi policz­kami odsu­wam się na krze­śle, by zamknąć książkę, cho­wa­jąc przy tym okładkę na kola­nach i modląc się, by Vin­cent Kni­ght nie umiał czy­tać do góry nogami.

‒ Nasza nocna biblio­te­karka musiała na chwilę wyjść ‒ oznaj­miam naj­grzecz­niej­szym tonem prze­zna­czo­nym do obsługi czy­tel­ni­ków. ‒ Pocze­kasz na nią, czy…

‒ A ty nie masz wystar­cza­ją­cych kwa­li­fi­ka­cji?

Na tę rzu­coną szorst­kim tonem uwagę pospiesz­nie zamy­kam usta. Vin­cent Kni­ght musi być przy­zwy­cza­jony do otrzy­my­wa­nia tego, czego chce, kiedy rzuca pro­tek­cjo­nalne uwagi i sta­lowe spoj­rze­nie, które do tej pory widzia­łam tylko na boisku. Przy­znaję, że czuję się onie­śmie­lona – samym jego wzro­stem, zna­cze­niem i sławą wśród stu­den­tów, zim­nym bły­skiem inte­li­gen­cji w jego ciem­nych oczach – ale nie zamie­rzam dać się roz­sta­wiać po kątach.

‒ Stu­diuję filo­lo­gię angiel­ską i jestem w wyróż­nio­nej gru­pie. Jeśli już, to mam zbyt wyso­kie kwa­li­fi­ka­cje.

‒ Eks­tra ‒ odpo­wiada nie­wzru­szony. ‒ Pro­wadź.

‒ Nie­stety odej­ście od tego biurka, by pomóc zepsu­tym dzie­cia­kom w pracy domo­wej, nie należy do moich obo­wiąz­ków.

Zasko­czony Vin­cent unosi brwi. Zerka na sto­jące w atrium sto­liki, gdzie dwoje czy troje stu­den­tów ode­rwało wzrok od lap­to­pów i gapi się na gwiazdę naszej dru­żyny koszy­kówki, jakby było to ostat­nie miej­sce na świe­cie, gdzie można by się go spo­dzie­wać w piąt­kowy wie­czór. To spra­wia, że i ja zaczy­nam się zasta­na­wiać, czemu wła­ści­wie przy­szedł tu z ręką na tem­blaku i pilną potrzebą pozy­ska­nia poezji angiel­skiej. Szcze­gól­nie, kiedy reszta dru­żyny podobno orga­ni­zuje zaka­zaną domówkę.

Skar­cony Vin­cent ponow­nie odwraca do mnie twarz, zaci­ska­jąc przy tym usta.

‒ Czy mogła­byś zro­bić wyją­tek dla kogoś, kto dys­po­nuje jedną sprawną ręką i ma naprawdę kiep­ski wie­czór?

Choć nieco chowa dumę do kie­szeni, naj­wy­raź­niej nie przy­wykł do pro­sze­nia o pomoc lub prze­pra­sza­nia za opry­skli­wość. Ale Vin­cent przez chwilę wygląda, jakby wie­dział, że zacho­wuje się jak dupek i chciałby prze­stać, co łago­dzi nieco mój gniew. Patrzymy na sie­bie. To ja pod­daję się jako pierw­sza.

‒ Dobra ‒ oznaj­miam nie­chęt­nie. ‒ W takim razie chyba po pro­stu… Pójdę tam z tobą.

To zaj­mie zale­d­wie pięć minut, a prze­cież nie­wiele mam do roboty poza czy­ta­niem, jak Lorenzo bie­rze Nata­lie przy ścia­nie windy. Odkła­dam Mafijną księż­niczkę na biurko, tak by nie było widać okładki, a póź­niej wywie­szam infor­ma­cję, że wrócę za pięt­na­ście minut.

Dopiero gdy wstaję z krze­sła, zdaję sobie sprawę, jak ogromny jest Vin­cent. Oczy­wi­ście, że musi być wysoki – w końcu jest pierw­szo­li­go­wym koszy­ka­rzem – ale ponie­waż ja mam tro­chę ponad sto osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu, nie­zbyt czę­sto ktoś nade mną góruje. To budzi we mnie pewien nie­po­kój. W pośpie­chu chwy­tam smycz, klu­cze brzę­czą o butelkę z wodą i zaci­skam pasek wokół pię­ści, masze­ru­jąc naokoło biurka i mija­jąc Vin­centa. Wyczu­wam zapach proszku do pra­nia, a także cze­goś cie­płego i korzen­nego – ale nie zasta­na­wiam się ani jak dobrze pach­nie, ani jak mała się przy nim czuję, ani jak bar­dzo mi się to podoba.

Schody znaj­dują się po dru­giej stro­nie atrium, ale bio­rąc pod uwagę, że byłam zale­d­wie kilka aka­pi­tów od czy­ta­nia o namięt­nym sek­sie w win­dzie, wola­ła­bym nie zna­leźć się w podob­nej sytu­acji z Vin­cen­tem. Podąża tuż za mną, gdy wspi­namy się na dru­gie pię­tro, a póź­niej zagłę­biamy w labi­rynt ksią­żek, lawi­ru­jąc wśród sto­sów niczym polu­jące zwie­rzęta. Zawsze szybko cho­dzi­łam. Har­per i Nina zostają z tyłu, klnąc przy tym i jęcząc, lecz Vin­cen­towi – dzięki dłu­gim kro­kom – udaje się bez słowa skargi dotrzy­mać mi tempa.

Może i ma kij w tyłku, ale przy­naj­mniej nie jest powolny. Lite­ra­tura bry­tyj­ska leży głę­boko w kącie. Jedna ze świe­tló­wek się prze­pa­liła, pozo­sta­wia­jąc ten zaką­tek biblio­teki przy­ciem­niony i dziw­nie intymny. Jeśli ktoś szu­kałby pry­wat­nego miej­sca na kam­pu­sie, aby się obści­ski­wać, to byłoby naj­lep­sze. Nie żeby­śmy z Vin­cen­tem zamie­rzali się cało­wać.

Jezu Chry­ste, karcę samą sie­bie w myślach. Weź się w garść.

Tak się koń­czy czy­ta­nie powie­ści ero­tycz­nych w pracy.

‒ Oto i ona ‒ dyszę. ‒ Poezja bry­tyj­ska. Wszystko jest tro­chę pomie­szane, ale jeśli nie umiesz korzy­stać z Google’a, pomogę ci wybrać coś z wła­ści­wego stu­le­cia.

Vin­cent wznosi oczy do nieba i mówi:

‒ Daj mi cokol­wiek.

Prze­chy­liw­szy głowę, prze­su­wam wzro­kiem po grzbie­tach usta­wio­nych na półce ksią­żek, mru­cząc pod nosem tytuły i auto­rów. Przy tak ogól­nym żąda­niu dzie­więt­na­sto­wieczna poezja bry­tyj­ska to dość obszerny dział. Potrze­buję wię­cej danych, żeby to to przy­śpie­szyć i wró­cić do swo­jej książki.

‒ Na jakie to zaję­cia?

‒ To ogun z kla­sycz­nej lite­ra­tury bry­tyj­skiej ‒ wyja­śnia Vin­cent. ‒ Do ponie­działku mam przy­go­to­wać ana­lizę wier­sza. Pro­wa­dzący nie spre­cy­zo­wał jakiego rodzaju.

To zna­czy, że nie musi oddać pracy do pół­nocy, a mimo to jest tutaj zamiast na impre­zie z resztą zespołu. Dla­czego nie mógł pocze­kać do rana i po pro­stu przyjść na kacu, jak każdy inny stu­dent?

Uważ­nie mu się przy­glą­dam, prze­su­wa­jąc wzro­kiem po jego zmierz­wio­nych wło­sach i nie­wiel­kich cie­niach pod ciem­nymi oczami. Wygląda, jakby przy­dało mu się osiem godzin snu i odro­bina dobrej zabawy. Być może ta praca stre­suje go bar­dziej, niż chce przy­znać. A może za skwa­szoną minę należy winić rękę na tem­blaku i opóź­niony począ­tek sezonu koszy­kar­skiego. Gdy­bym miała przy sobie tele­fon, mogła­bym ukrad­kiem wysłać SMS-a do Har­per i Niny, by spraw­dzić, czy wie­dzą coś wię­cej.

Ale mój tele­fon jest na dole, a Vin­cent stoi obok mnie, wysoki, ponury i wyraź­nie poru­szony, wpa­tru­jąc się w ota­cza­jące nas książki.

Tłu­mię wes­tchnie­nie. Jeden pro­blem naraz.

‒ Na co masz ochotę? – pytam, wyj­mu­jąc z półki kilka tomów, w tym Byrona, Word­swor­tha i Blake’a, po czym ukła­dam je w zgię­ciu łok­cia, ocze­ku­jąc na apro­batę. ‒ Poezja sta­rego bia­łego faceta czy może poezja sta­rego bia­łego faceta?

Vin­cent nie śmieje się z mojego żartu. Zamiast tego bie­rze leżący na górze tom Byrona, by spoj­rzeć na tył okładki.

Mój wzrok pada na jego dłoń. Jest nie­mal dwa razy więk­sza od mojej, a poru­sza się pew­nie i zwin­nie co jest, nie­stety, bar­dzo atrak­cyjne. Gdyby to był romans, Vin­cent Kni­ght byłby jej boha­te­rem. Bez­dy­sku­syj­nie. Jest wysoki, ma sze­ro­kie ramiona, ciemne włosy i jest przy­stojny w naj­bar­dziej nik­czemny spo­sób. Mógłby być mafij­nym egze­ku­to­rem, sam­cem alfa, bez­względ­nym miliar­de­rem z zabu­rzo­nymi rela­cjami z ojcem – mógłby pod­nieść mnie zdrową ręką, wci­snąć ple­cami w sto­jący gdzieś w głębi regał, a póź­niej mnie wypeł­nić. Szep­tałby mi też do ucha różne nie­przy­zwo­ite słowa. Nie tek­sty z kiep­skiej jako­ści porno, lecz z poezji. Słowa namięt­no­ści.

To jed­nak nie jest romans. A po spo­so­bie, w jaki Vin­cent marsz­czy brwi na skom­pi­lo­wane dzieła zebrane lorda Byrona, raczej nie powin­nam ocze­ki­wać od niego jakie­kol­wiek poezji.

Prze­stań myśleć o sek­sie, ty żało­sna dziew­czyno.

‒ To był tylko żart ‒ rzu­cam, żeby prze­rwać ciszę. ‒ Wszy­scy wie­dzą, że naj­lepsi dzie­więt­na­sto­wieczni poeci to kobiety.

Vin­cent oddaje mi Byrona.

‒ Masz może… ‒ prze­rywa z waha­niem ‒ coś prost­szego?

‒ Oba­wiam się, że Dr. Seuss był dwu­dzie­sto­wiecz­nym Ame­ry­ka­ni­nem.

Rzuca mi ziry­to­wane spoj­rze­nie. Pod­no­szę pod­bró­dek, odma­wia­jąc prze­pro­sin.

‒ Słu­chaj ‒ oznaj­mia gder­li­wie ‒ prze­pra­szam. Nad­gar­stek mnie dobija, nie spa­łem dobrze przez cały tydzień i jestem daleko poza moją strefą kom­fortu z tą gów­nianą poezją. ‒ Po tych sło­wach na policzki wypływa mu rumie­niec, choć z pew­no­ścią to tylko złu­dze­nie. ‒ Angiel­ski ni­gdy nie nale­żał do moich ulu­bio­nych przed­mio­tów.

Wszyst­kie trzy książki wkła­dam z powro­tem na półkę.

‒ Wiele osób ma z nim kło­pot – przy­znaję. ‒ Szcze­gól­nie z poezją. Choć tak naprawdę nic w tym dziw­nego przy takim naucza­niu.

Vin­cent pry­cha z gory­czą.

‒ W szkole śred­niej nie cier­pia­łem angiel­skiego. Byłem bez­na­dziejny. W pierw­szej kla­sie pra­wie musia­łem zre­zy­gno­wać z koszy­kówki, bo nauczy­ciel chciał mnie oblać, kiedy nie nauczy­łem się na pamięć jakie­goś wier­sza Szek­spira. ‒ Znów na mnie zerka. ‒ Oczy­wi­ście popra­wi­łem oceny. Byłem wystar­cza­jąco mądry, żeby skoń­czyć liceum.

‒ To, że poezja ni­gdy do cie­bie nie tra­fiła, nie ozna­cza, że nie jesteś inte­li­gentny. Poezja to… to pra­wie jak inny język. Nie ma zna­cze­nia, czy potra­fisz wyre­cy­to­wać każde słowo z pamięci. Nauka słow­nic­twa na nic się nie zda, jeśli nie poznasz gra­ma­tyki i kon­tek­stu kul­tu­ro­wego.

Nawet jeśli Vin­cent uznaje mój mono­log za żenu­jąco pre­ten­sjo­nalny, nie mówi ani słowa. W jego oczach widać cier­pli­wość. Sku­pie­nie. Jego uwaga dodaje mi pew­no­ści sie­bie, by kon­ty­nu­ować. Prze­su­wam wzro­kiem po rzę­dach sto­ją­cych przed nami ksią­żek, a póź­niej wyj­muję z półki znany, bar­dzo gruby tom Anto­lo­gii Eng­mana, wyda­nie dwu­na­ste z roz­sze­rzo­nym pro­lo­giem, po czym zaczy­nam go kart­ko­wać w poszu­ki­wa­niu roz­działu poświę­co­nego Eli­za­beth Bar­rett Brow­ning.

‒ Okej, ten będzie dobry ‒ stwier­dzam, wska­zu­jąc stronę pal­cem.

Vin­cent staje bli­żej, by móc czy­tać przez moje ramię. Nie ruszam się, zde­ter­mi­no­wana, by się nie wzdry­gnąć ani nie pochy­lić w stronę żaru jego dużego ciała.

‒ „Jeśli musisz mię kochać” ‒ czyta, cie­płem odde­chu paląc mój oboj­czyk oraz grzbiet wycią­gnię­tej dłoni.

‒ To sonet ‒ mówię, zaci­ska­jąc dłoń w pięść. ‒ Czter­na­ście wer­sów, pen­ta­metr jam­biczny. Bar­dzo łatwo to wyła­pać. Sztuczka z sone­tami polega na tym, by wypa­try­wać puenty na końcu. Zwy­kle znaj­duje się ją w ostat­nim kuple­cie, czyli dwu­wier­szu, jeśli reszta utworu jest podzie­lona na trzy strofy z kwar­ty­nami…

‒ Czyli czte­ro­wier­szami, tak?

Pod­no­szę wzrok, by spoj­rzeć na Vin­centa. To błąd. Stoi tak bli­sko, że dostrze­gam piegi na nosie i maleńką, jasną bli­znę tuż pod prawą brwią. Nie patrzy na wiersz. Patrzy na mnie.

‒ Hm, tak. ‒ Odchrzą­kuję, a póź­niej znów patrzę w książkę. ‒ Czte­ro­wier­sze. Ale spójrz, to sonet wło­ski. Jedna oktawa i sek­stet. To ozna­cza, że puenta znaj­duje się w sek­ste­cie, czyli w ostat­nich sze­ściu wer­sach.

‒ „Jeśli musisz mię kochać, niech miłość ta będzie / Za nic” ‒ czyta pierw­szy wers.

‒ „Za miłość tylko samą” ‒ cią­gnę.

Ota­cza­jące nas powie­trze gęst­nieje, a świat zawęża się do tego jed­nego zakątka biblio­teki. Na głos czy­tam pozo­stałą część sonetu, i choć mylę się w kilku sło­wach, Vin­cent ani nie par­ska śmie­chem, ani mnie nie popra­wia. Mil­czy. Naboż­nie. Odczy­ty­wa­nie słów dawno nie­ży­ją­cej kobiety w kaplicy wybu­do­wa­nej dla uczcze­nia słów i ich twór­ców wydaje się świę­to­ścią.

‒ „Dla Miło­ści mię jeno kochaj, wiecz­nie nowa, / By mogła trwać na wieki – Ta, co nie umiera”1.

Kiedy wybrzmiał ostatni wers, nastą­piła chwila ciszy, prze­ry­wana tylko wspól­nym odde­chem.

Po chwili Vin­cent pyta:

‒ O co w tym cho­dzi, pani pro­fe­sor?

Śmieję się, cichutko wypusz­cza­jąc powie­trze. Cie­szę się, że to on roz­ła­do­wał napię­cie.

‒ Eli­za­beth napi­sała to dla swo­jego męża. Nie podo­bał jej się pomysł, że mógłby ją kochać za inte­li­gen­cję lub urodę. Ona tego nie chce. To może ulec zmia­nie. Zesta­rzeje się. Może zacho­ro­wać. Może się po pro­stu… zmie­nić. A pra­gnie, by kochał ją bez­wa­run­kowo.

Vin­cent cofa się o krok. Jesz­cze przez moment czuję żar jego ciała, lecz potem znów mi zimno. Zamy­kam anto­lo­gię, po czym odwra­cam się do niego.

‒ Cho­lera ‒ stwier­dza, a na jego ustach poja­wia się uśmiech, zdra­dza­jący oszo­ło­mie­nie. ‒ Dobra jesteś.

Jego słowa roz­pa­lają moje ciało. Chyba zro­bi­łam się wil­gotna. To upo­ka­rza­jące, że tak na mnie wpływa jeden głupi kom­ple­ment. Dwa dobre słowa w cichym zakątku biblio­teki mogą spra­wić, że płonę.

‒ Wła­śnie za to tyle mi płacą ‒ rzu­cam żar­to­bli­wie sła­bym gło­sem, poda­jąc Vin­cen­towi książkę. ‒ Tak naprawdę dostaję naj­niż­szą pen­sję. I kilka dodat­ko­wych dolców za nocną zmianę, co bar­dzo mi się podoba.

Vin­cent waży na zdro­wej dłoni Anto­lo­gię Eng­mana, jakby się nad czymś zasta­na­wiał.

‒ Do któ­rej pra­cu­jesz?

Zupeł­nie nie mam poję­cia, dla­czego pyta.

‒ Hmm, powin­nam stąd wyjść przed piątą. To zna­czy zakła­da­jąc, że ten, kto przyj­dzie na poranną zmianę nie okaże się kuta­sem i fak­tycz­nie dotrze tu o cza­sie.

Mój towa­rzysz gwiż­dże pod nosem.

‒ Jezu. To straszne. Jak czę­sto pra­cu­jesz w nocy?

‒ Zwy­kle zgła­szam się na ochot­nika w piątki – odpo­wia­dam, wzru­sza­jąc przy tym ramio­nami.

‒ Dla­czego? ‒ w jego gło­sie brzmi coś na kształt urazy. ‒ Wszy­scy wie­dzą, że naj­lep­sze imprezy są w piątki.

‒ Nie prze­pa­dam za nimi. To zna­czy, oczy­wi­ście lubię się napić z przy­ja­ciółmi, ale raczej na spo­koj­nie. Tłum spra­wia… nie wiem. ‒ Na myśl o ogłu­sza­ją­cej muzyce i ciem­nych poko­jach zatło­czo­nych cał­ko­wi­cie obcymi oso­bami aż się wzdry­gam. ‒ Ale pro­wa­dzę życie towa­rzy­skie. Impre­zuję na swój spo­sób. Co czwar­tek piję wino i orga­ni­zuję wie­czory fil­mowe ze współ­lo­ka­tor­kami, a w nie­dziele zakra­piane późne śnia­da­nia.

Kącik ust Vin­centa unosi się w zna­czą­cym uśmieszku.

‒ Więc ‒ mówi ‒ impre­zu­jesz w czwartki i nie­dziele.

– Mhm.

‒ A w piątki sie­dzisz za biur­kiem i czy­tasz porno.

Trzy

Z zasko­cze­nia otwie­ram usta.

‒ Nie czy­tam… To nie było… To nie jest porno.

Vin­cent unosi ręce do góry, wycią­ga­jąc dło­nie w geście kapi­tu­la­cji.

‒ Słu­chaj, prze­cież odro­bina przy­jem­no­ści nie zaszko­dzi. Nie zamie­rzam cię oce­niać. I obie­cuję, że nie doniosę na cie­bie za czy­ta­nie w pracy, jeśli o to się mar­twisz.

Dro­czy się ze mną. Zamiast paniki czuję teraz roz­draż­nie­nie. Kiedy z unie­sio­nym pod­bród­kiem wbi­jam w niego wzrok zdra­dza­jący nie­po­ha­mo­waną wście­kłość, Vin­cent nie wygląda na spe­szo­nego, lecz po pro­stu zaci­ska usta, by powstrzy­mać śmiech.

‒ Fik­cja ‒ rzu­cam ze zło­ścią ‒ to zdrowy spo­sób na ćwi­cze­nie wyobraźni…

‒ Daj spo­kój. Ty aku­rat nie potrze­bu­jesz wyobraźni. Możesz wejść na naj­bliż­szą domówkę i ustawi się kolejka face­tów chęt­nych speł­nić wszyst­kie twoje pra­gnie­nia. ‒ Gdy tylko prze­staje mówić, marsz­czy nos, jakby pomysł brzmiał lepiej w jego gło­wie.

Zakła­dam ręce na pier­siach. Mój brak doświad­cze­nia w rela­cjach intym­nych to bole­sne miej­sce, a on wło­żył w nie palec niczym w otwartą ranę.

‒ Mogę sobie kogoś zna­leźć, jeśli zechcę ‒ stwier­dzam. ‒ Ale tego nie robię, bo chło­paki z uczelni to nie­doj­rzałe małe grem­liny, które grają w gry wideo w obskur­nych piw­ni­cach, mówią mizo­gi­ni­styczne bzdury dla zabawy i nie potra­fią zna­leźć łech­taczki. Boha­te­ro­wie moich powie­ści są namiętni, uta­len­to­wani oraz…

‒ Fik­cyjni.

Na widok mojego miaż­dżą­cego spoj­rze­nia Vin­cent unosi brew, pro­wo­ku­jąc mnie do powie­dze­nia, że się myli.

Zamiast tego mówię tylko:

‒ Czyli przy­zna­jesz, że chło­paki z uczelni są do niczego?

Wybu­cha śmie­chem. By nie czuć dumy, że udało mi się wydo­być z niego ten dźwięk, odwra­cam się do pó­łek, prze­bie­ga­jąc wzro­kiem po grzbie­tach ksią­żek, choć tak naprawdę nie widzę ani nazwisk auto­rów, ani tytu­łów.

Kiedy ponow­nie zer­kam na Vin­centa, uśmie­cha się do mnie, zupeł­nie jakby zna­lazł ostatni naroż­nik bar­dzo trud­nych puz­zli.

‒ Teraz rozu­miem ‒ stwier­dza.

‒ Co rozu­miesz? ‒ pytam gło­sem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu.

Vin­cent pod­nosi książkę.

‒ Nie bez powodu tak bar­dzo podoba ci się ten wiersz.

‒ A niby dla­czego?

‒ Bo ty też się boisz.

Śmieję się, choć to raczej prze­jaw roz­go­ry­cze­nia niż humoru.

‒ Czego się boję?

‒ Jest piąt­kowy wie­czór. Jesteś młoda i dość… Dość inte­li­gentna, a na doda­tek tak głę­boko zanu­rzy­łaś się w roman­sie, że nie­mal musia­łem cię stam­tąd wycią­gać siłą. To zna­czy, że albo masz się za kogoś lep­szego, albo boisz się tam poka­zać. Nie chcesz rezy­gno­wać z kon­troli i robić cze­goś, jeśli nie możesz zer­k­nąć na spoj­lery umiesz­czone na ostat­niej stro­nie. „Kochaj mnie dla miło­ści samej”. Książki są nie­zmienne. Ludzie się zmie­niają. Jesteś… ‒ wska­zuje na mnie Anto­lo­gią Eng­mana ‒ jesteś tchó­rzem.

Wście­kłość zalewa mnie jak dziki ogień, tak gorąca i straszna, że aż szczy­pie w oczy.

‒ Mylisz się.

‒ Czyżby?

Nie, szep­cze głos w mojej gło­wie.

‒ Abso-kurwa-lut­nie.

Nie odry­wam od niego wzroku. On robi to samo. A póź­niej, tylko jeden raz – tak szybko, że mogła­bym mru­gnąć i tego nie zauwa­żyć – pewny sie­bie wzrok Vin­centa prze­nosi się na moje usta.

– Udo­wod­nij to.

Zupeł­nie jakby zie­mia zaczęła mi się koły­sać pod sto­pami. Zupeł­nie jak­bym nie­spo­dzie­wa­nie stała się Ali­cją w kró­li­czej norze lub Lucy Peven­sie, która prze­szła przez szafę – dziew­czynką wpa­da­jącą na łeb na szyję do świata fan­ta­zji.

Może cho­dzi o wyzwa­nie w ciem­nych oczach Vin­centa, a może o moją złość, która dodaje mi odwagi i deter­mi­na­cji, by mu udo­wod­nić, że o niczym nie ma poję­cia. Nie­za­leż­nie od powodu, w jed­nej chwili z przy­spie­szo­nym odde­chem i galo­pu­ją­cym ser­cem patrzę na niego, a w następ­nej wspi­nam się na palce, opie­ram dło­nie na jego ramio­nach i głę­boko wbi­jam paznok­cie w czarny, baweł­niany T-shirt. Zupeł­nie jak­bym chciała go uka­rać, że dopro­wa­dził mnie do szału, że jest tak pewny sie­bie, by mnie pod­da­wać psy­cho­ana­li­zie w mojej świę­tej prze­strzeni.

A potem go całuję. Mocno.

Vin­cent jęczy, jego wargi roz­chy­lają się, a serce dudni pod moimi dłońmi. Przez moment jestem dumna, bo myślę, że go zasko­czy­łam, a potem czuję rzep jego ortezy na koszulce i dociera do mnie, że pomię­dzy nami znaj­duje się jego chora ręka.

Odry­wam się od niego i chwiej­nie cofam o krok.

Czy naprawdę to zro­bi­łam?

– Cho­lera, prze­pra­szam – mówię zdy­szana i zawsty­dzona. – Twoja ręka…

Nie udaje mi się nawet dokoń­czyć.

Vin­cent upusz­cza Anto­lo­gię Eng­mana. W chwili, gdy ląduje u naszych stóp z cięż­kim stu­ko­tem, jego teraz wolna dłoń ląduje na moim karku. Może i jest zbu­do­wany jak ceglana ściana, ale w spo­so­bie, w jaki jego dłoń mnie obej­muje, jest łagod­ność. Nie jest wyma­ga­jąca. To cier­pliwy, wspie­ra­jący dotyk.

Deli­kat­nie ści­ska moją szyję, bez słów pro­sząc, bym spoj­rzała mu w oczy. I to wła­śnie robię. Pło­nie w nich ogień, który pasuje do ognia we mnie.

– Prze­stań prze­pra­szać – mówi bar­dzo poważ­nie – i zrób to jesz­cze raz.

To sza­leń­stwo.

W jaki spo­sób spra­wia, że czuję się, jak­bym to ja rzą­dziła? Że to ja wyszłam z ini­cja­tywą? Ponie­waż wszystko wska­zuje na to, że to on trzyma mnie w dłoni, chro­niąc moje ciało przed roz­bi­ciem na milion kawa­łecz­ków.

– Ni­gdy nie cało­wa­łam nikogo na trzeźwo – przy­znaję z zaru­mie­nioną twa­rzą.

Mina mu łagod­nieje.

– To poćwicz na mnie – pro­po­nuje. – Jestem tutaj. Cały twój.

Nie pró­buję ani naci­skać, ani prze­ko­ny­wać. Po pro­stu stoi spo­koj­nie i nie­wzru­sze­nie ‒ jak skała, na któ­rej mogę się oprzeć w przy­pły­wie nie­po­koju ‒ i daje mi czas, któ­rego potrze­buję, aby zebrać myśli.

Pra­gnę go poca­ło­wać. To oczy­wi­ste. A jeżeli Vin­cent nie jest naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­cym na świe­cie kłamcą, on także zde­cy­do­wa­nie nie ma nic prze­ciwko temu. Jed­nak mam w gło­wie taki chaos, że zupeł­nie nie umiem pojąć tego rów­na­nia. Nor­malni ludzie, jeśli nie są pijani w sztok, nie rzu­cają się na sie­bie w ciągu dzie­się­ciu minut od spo­tka­nia – nawet jeśli te dzie­sięć minut poświę­cili na żar­liwe prze­ko­ma­rza­nia i czy­ta­nie sone­tów w ciem­nym rogu nie­mal pustej biblio­teki.

Praw­dziwe życie ni­gdy nie przy­po­mina powie­ści.

Gdzie jest haczyk?

Vin­cent błęd­nie odbiera moje waha­nie.

– Jeśli nie masz ochoty, możesz wró­cić do książki. Przy­rze­kam, że moje ego dziel­nie znie­sie ten cios. Ale nie odma­wiaj mi ze stra­chu.

Te słowa na nowo pod­sy­cają mój żar.

– Nie boję się…

Jego dłoń ponow­nie zaci­ska się na moim karku, tym razem pona­gla­jąco.

– To chodź tutaj – mru­czy.

Pie­przyć to, mówię do sie­bie. Tak, moje włosy są w nie­ła­dzie, a maki­jaż ma kilka godzin. Tak, flu­ore­scen­cyjne świa­tła i wypło­wiały dywan nie­ko­niecz­nie budują nastrój. Chcia­ła­bym czuć się bar­dziej poukła­dana, bar­dziej przy­go­to­wana na bycie trzy­maną i doty­kaną.

Ale Vin­cen­towi nie prze­szka­dza, że nie jestem ide­alna i może tylko to się liczy.

Życie jest zde­cy­do­wa­nie zbyt krót­kie, żeby nie sko­rzy­stać z szansy poczu­cia się jak boha­terka romansu.

Biorę więc głę­boki wdech, by dodać sobie odwagi, a póź­niej ponow­nie uno­szę twarz i zbli­żam ku Vin­cen­towi swoje usta. Z kciu­kiem w miej­scu wyczu­wal­nego pulsu i pal­cami w moich wło­sach, pochyla głowę, po czym całuje mnie deli­kat­nie jeden, a póź­niej drugi raz. Dotyk jego ust jest prze­lotny, lekki jak piórko – zupeł­nie jakby się ze mną draż­nił. Wyrywa mi się nie­cier­pliwy dźwięk, podej­rza­nie przy­po­mi­na­jący skom­le­nie, a Vin­cent się śmieje.

Potem całuje mnie jak należy.

Wzdy­cham, gdy usta Vin­centa doty­kają moich. Roz­chy­lam wargi, nasze języki muskają się, naj­pierw nie­śmiało, a potem coraz śmie­lej, eks­plo­ru­jąc i wiru­jąc. Zupeł­nie nie przy­po­mina to nie­zdar­nych, prze­siąk­nię­tych alko­ho­lem poca­łun­ków, jakie znam – to coś cał­ko­wi­cie innego. Zde­cy­do­wa­nego. Nie­śpiesz­nego.

Dokład­nie tak wygląda poca­łu­nek, kiedy całą wypeł­nia mnie despe­racka potrzeba pozna­nia smaku dru­giej osoby.

Vin­cent wodzi po mojej dol­nej war­dze naj­pierw języ­kiem, a póź­niej deli­kat­nie zębami. Dyszę. Mocne bicie serca zagłu­sza wszyst­kie inne dźwięki. Kiedy męż­czy­zna scho­dzi niżej, by lek­kimi poca­łun­kami pie­ścić linię szczęki, z drże­niem wkła­dam dłoń w jego ciemne włosy. Są gęste i jedwa­bi­ście gład­kie.

Spraw­dzam, co się sta­nie, gdy lekko za nie pocią­gnę.

Vin­cent jęczy z twa­rzą ukrytą w mojej szyi. Czuję to głę­boko w kościach, roz­brzmiewa jak echo i ude­rza mnie pro­sto mię­dzy nogi. Wtu­lam się w niego, a kiedy pod cien­kimi, czar­nymi spodniami poczuję jego twar­dość, gwał­tow­nie łapię powie­trze. Nie mam poję­cia, co mnie tak zaska­kuje. Z moich obszer­nych badań lite­rac­kich wiem, jak to wszystko działa. Na samą myśl, że to ja jestem powo­dem wzwodu Vin­centa, czuję przy­pływ pożą­da­nia. Natych­miast zaczy­nam żało­wać, że na dro­dze stają nam jego spodnie i moje leg­ginsy. Chcę się ich pozbyć. Pra­gnę dotyku nagiej skóry. Pra­gnę, by Vin­cent przy­tu­lał mnie taką otwartą, roz­pa­loną, wil­gotną i chętną. Prze­su­wam dłoń na jego biceps, chwy­tam za przy­kryty baweł­nianą koszulką twardy mię­sień, a póź­niej, wsparta na nim, ocie­ram się o niego bio­drami.

– Cho­lera – rzuca tuż przy moim policzku. – Pani pro­fe­sor, zabije mnie pani.

Po tych sło­wach zaci­skają mi się mię­śnie brzu­cha. I wtedy przy­cho­dzi mi do głowy straszna myśl: on nawet nie zna mojego imie­nia.

Cztery

Odsu­wam się, by wcią­gnąć do płuc chłodne powie­trze, pró­bu­jąc się uspo­koić. Vin­cent korzy­sta z oka­zji, by pochy­lić głowę i zło­żyć czułe poca­łunki na moim odsło­nię­tym oboj­czyku.

Jest w tym dobry. Podej­rza­nie dobry.

– Czy masz zwy­czaj uwo­dze­nia kobiet w biblio­te­kach, czy to dla cie­bie nowość? – Chcę, żeby zabrzmiało to jak żart, ale jestem pewna, że sły­szy nie­po­kój w moim gło­sie.

Składa ostatni poca­łu­nek na mojej szyi i pro­stuje się, by na mnie spoj­rzeć.

– Nie – mówi, po czym wyja­śnia: – To zna­czy uwo­dzi­łem kobiety, ale ni­gdy w biblio­tece. I nie mia­łem takiego zamiaru. Naprawdę na ponie­dzia­łek muszę napi­sać pracę i ta durna, pie­przona orteza – pod­nosi uszko­dzoną rękę, któ­rej po chwili pozwala opaść na pierś – też jest praw­dziwa. Skrę­ci­łem nad­gar­stek pod­czas let­nich tre­nin­gów. To nie jest tylko próba zdo­by­cia współ­czu­cia.

Obser­wuję go spod zmru­żo­nych powiek.

– Tylko skrę­ci­łeś? – pytam.

– Upa­dłem na niego po dwu­tak­cie z obroną.

– Hmm. Ten tem­blak wygląda poważ­nie.

– Tre­ner – odpo­wiada Vin­cent z napię­ciem – praw­do­po­dob­nie prze­sa­dził. Nie chce, żebym stra­cił wię­cej roz­gry­wek niż to konieczne.

Zaci­skam usta, przy­po­mi­na­jąc sobie wszyst­kie oglą­dane rela­cje, w któ­rych na boisku do koszy­kówki bru­tal­nie trak­to­wał człon­ków prze­ciw­nej dru­żyny. Zanim zdążę się zasta­no­wić, wyrywa mi się pyta­nie:

– Na pewno nikomu nie przy­ło­ży­łeś?

Vin­cent z wes­tchnie­niem odchyla głowę do tyłu, wbi­ja­jąc wzrok w sufit.

– Zakła­dam, że wiesz, kim jestem.

– To, że nie cho­dzę na imprezy, nie ozna­cza, że nie mam poję­cia, co się dzieje na uczelni.

– Byłaś kie­dyś na meczu koszy­kówki?

– Nie, ale widzia­łam, jak rok temu zła­ma­łeś tam­temu face­towi nos.

Vin­cent się krzywi.

– To nie był naj­lep­szy pomysł. Ale ten dupek na to zasłu­żył.

– Co takiego zro­bił?

Przez chwilę wydaje się zasko­czony, zupeł­nie jakby nasta­wił się na kaza­nie, że prze­moc ni­gdy nie jest dobrym roz­wią­za­niem.

– Powie­dział coś, czego nie powi­nien.

– Do cie­bie?

– Nie. Do mojego współ­lo­ka­tora, Jaba­riego.

– Rozu­miem. – Marsz­czę brwi. – No cóż, w takim razie dałeś ciała, Kni­ght.

– Naprawdę?

– Mhm. Powi­nie­neś wal­nąć go jesz­cze co naj­mniej ze trzy razy, zanim odcią­gnęli cię sędzio­wie.

Na jego twa­rzy poja­wia się nieco zaże­no­wany uśmiech, który na mnie działa w jakiś dziwny spo­sób. Zdrową dłoń opiera mi na ramie­niu. Zasta­na­wiam się, czy wie, że każde prze­su­nię­cie kciuka po oboj­czyku wywo­łuje we mnie dresz­cze przy­jem­no­ści.

– To nie w porządku, że ty znasz moje imię, a ja nie znam two­jego – mru­czy.

Do tej pory nie zda­wa­łam sobie sprawy, że moja ano­ni­mo­wość to taki kom­fort. Oczy­wi­ście mogłam mu podać nie­praw­dziwe imię, ale na samą myśl o kłam­stwie żołą­dek skręca mi się w poczu­ciu winy.

– Jestem Ken­dall – mówię cicho.

– A zatem Ken­dall – szep­cze, wyma­wia­jąc moje imię tak deli­kat­nie, jak gdyby był to puch – ten tem­blak nie służy mi do pod­rywu, jeśli tym się mar­twisz.

Powstrzy­muję uśmiech.

– Nie podej­rze­wa­łam cię o to. To byłby dość kiep­ski pod­ryw. Nie mam poję­cia, jak miał­byś porząd­nie prze­le­cieć dziew­czynę opartą o półkę z książ­kami, mając tylko jedną sprawną…

Jedy­nym ostrze­że­niem jest szel­mow­ski błysk w jego ciem­nych oczach.

Potem obej­muje swoją zdrową ręką moją talię pod swe­trem i pod­nosi mnie do góry. Wyrywa mi się upo­ka­rza­jący pisk zasko­cze­nia i zarzu­cam mu ramiona na szyję, jedną dło­nią chwy­ta­jąc go za włosy, a drugą za koszulkę. Nie jestem drobna. Nie jestem zbu­do­wana jak boha­terki, które można swo­bod­nie prze­kła­dać po sypialni, nazy­wa­jąc przy tym słod­kimi lub zadzior­nymi. Pomimo sze­ro­kich bar­ków Vin­centa i impo­nu­ją­cego obwodu jego bicep­sów, tro­chę się boję, że bar­dzo szybko może się zda­rzyć coś przy­krego.

– To był żart. Tylko żar­to­wa­łam.

– Ale ja nie.

Po pro­stu chwyta mnie pew­niej. Palce wbija w moje bio­dro na tyle, by spra­wić mi nie­zwy­kle przy­jemny ból. Może będę miała siniaki. Nie mam poję­cia, czemu ta myśl tak mnie pod­nieca.

– Nie upuść mnie – ostrze­gam.

– Wiesz, że mógł­bym pod­nieść cię z przy­siadu, prawda?

Wystar­cza­ją­cym potwier­dze­niem jego słów jest jędrna linia jego poślad­ków, którą czuję na łyd­kach.

– Tak tylko mówię.

Vin­cent się śmieje, muska­jąc przy tym moją skórę gorą­cym odde­chem.

– Daj mi chwilę. Przy­naj­mniej pozwól mi się posta­rać. Obie­cuję, że cię utrzy­mam, Ken­dall.

Na dźwięk wła­snego imie­nia w jego ustach znów płonę pożą­da­niem. Vin­cent też musiał to odczuć, bo robi krok do przodu, aż czuję za ple­cami coś twar­dego – to półka. Jest przy­krę­cona do ściany, więc wiem, że praw­do­po­dob­nie nie uda nam się jej prze­wró­cić, ale na­dal nie czuję się pew­nie w tej pozy­cji, gdy nie mam na czym oprzeć stóp.

To wszystko jest bar­dzo nie­bez­pieczne.

– Co mówi­łaś – mru­czy – o mnie, przy­ci­ska­ją­cym cię do regału z książ­kami? Bo wydaje mi się, że nie ma wąt­pli­wo­ści, że sobie z tym pora­dzę.

Czuję falę oszo­ło­mie­nia. Odchy­lam głowę tak, że moje usta muskają jego ucho.

– Udo­wod­nij to – szep­czę.

Zamiast śmie­chu w piersi Vin­centa wzbiera pomruk – niski i podej­rza­nie przy­po­mi­na­jący war­cze­nie. Po chwili znów zaczyna mnie cało­wać. Już nie tak deli­kat­nie. Od pożą­da­nia, z jakim spo­ty­kają się nasze usta, aż zaci­ska mi się żołą­dek.

On nie może być praw­dziwy. Szybko odpy­cham tę myśl, bo chło­pak zaczyna ocie­rać się o mnie bio­drami. Skąd on się wziął? Bo cho­ler­nie faj­nie jest pro­wa­dzić z nim małą wojnę słowną, czy­tać moje ulu­bione wier­sze, a potem obści­ski­wać się pod ścianą i nie mogę uwie­rzyć, że prze­ży­łam pra­wie dwa­dzie­ścia jeden lat mojego życia, nie czu­jąc się w ten spo­sób. Nie jestem w sta­nie jasno myśleć. Mój świat ogra­ni­cza się teraz do ogrom­nego, cie­płego, męskiego ciała, ota­cza­ją­cych mnie ramion, które doci­skają mnie coraz moc­niej, oraz jego ust, które…

Z mojej lewej strony coś spada na zie­mię z gło­śnym łosko­tem.

Zasko­czona, odska­kuję od Vin­centa.

To książka.

Musia­łam zrzu­cić ją z półki. Będę musiała odło­żyć ją na miej­sce, żeby Mar­gie nie…

Och, cho­lera.

Mar­gie.

Zde­cy­do­wa­nie minęło już pięt­na­ście minut, co ozna­cza, że jest bar­dzo praw­do­po­dobne, że przyj­dzie tu odło­żyć książki.

Gorącz­kowo ude­rzam Vin­centa w ramię.

– Postaw mnie, pro­szę.

Natych­miast to robi.

Gdy tylko staję na pod­ło­dze, wymi­jam go i odsu­wam się co naj­mniej o metr. Jego zdrowa ręka opada z powro­tem na bok. Pozba­wiona bli­sko­ści jego gorą­cego ciała przy­po­mi­nam sobie, jak lodo­wato robi się w biblio­tece, udaje mi się jed­nak nie owi­nąć szczel­nie swe­trem i nie scho­wać się w nim. Nie będę tego robić. A przynaj­mniej nie wtedy, gdy przede mną stoi zaru­mie­niony Vin­cent z ustami spuch­nię­tymi od poca­łun­ków, z roz­czo­chra­nymi wło­sami i oszo­ło­mioną miną.

To moja sprawka, mówię do sie­bie. To przeze mnie tak wygląda.

Moje współ­lo­ka­torki krzy­cza­łyby, gdyby mogły mnie teraz zoba­czyć. Har­per i Nina przez lata wci­skały mi kit, że jestem tą doma­torką, tą roz­sądną, tą mamuśką z naszej grupy. A dzi­siaj? Jestem nie do pozna­nia. Postra­da­łam zmy­sły. Zupeł­nie jak nie ja.

– Mówi­łam ci – stwier­dzam ze spo­ko­jem, któ­rego tak naprawdę nie czuję. – Nie boję się.

Jego usta drgają.

– Masz rację.

Na dźwięk jego niskiego, ochry­płego głosu zaczy­nam drżeć. Muszę jed­nak myśleć bar­dziej prag­ma­tycz­nie. Jestem w pracy. Mam prze­ło­żoną, która wkrótce może przyjść mnie szu­kać. A co potem? Stracę dzie­wic­two w ciem­nym kącie jedy­nej cało­do­bo­wej biblio­teki w Cle­ment, z chło­pa­kiem, któ­rego dopiero pozna­łam?

Logika i roz­są­dek są okrutne.

Wygła­dzam przód koszulki i chrzą­kam.

– Naprawdę powin­nam wra­cać do pracy. Ale jeśli pój­dziesz ze mną, pomogę ci wypo­ży­czyć tę książkę.

Po tych sło­wach cofam się o krok. Uśmiech na twa­rzy Vin­centa przy­po­mina bar­dziej gry­mas.

– Spo­tkamy się na dole – mówi. Pod wpły­wem mojego zacie­ka­wio­nego spoj­rze­nia wska­zuje gestem na kro­cze. Choć jest dość ciemno, a na doda­tek ma czarne spodnie, i tak udaje mi się dostrzec jego impo­nu­jącą erek­cję. – Zejdę za chwilę.

Na twarz wypływa mi rumie­niec.

– Och. Och, rozu­miem.

Mam wra­że­nie, że powin­nam powie­dzieć coś jesz­cze – coś, co potwier­dzi­łoby zna­cze­nie tego, co się wła­śnie wyda­rzyło – ale jest zbyt wiele do omó­wie­nia. Nie wiem, od czego zacząć.

Odcho­dząc od rega­łów, nie oglą­dam się za sie­bie, bo jest duża szansa, że jeśli to zro­bię, wrócę tam, by skoń­czyć to, co zaczę­li­śmy.

Na szczy­cie scho­dów waham się przez chwilę, zanim ruszam kory­ta­rzem, by pobiec do dam­skiej toa­lety. Nie­zna­joma dziew­czyna patrząca na mnie w lustrze umiesz­czo­nym nad rzę­dem umy­wa­lek ma sze­roko otwarte oczy, a usta zaró­żo­wione i opuch­nięte. W gar­dle wzbiera mi zdu­szony śmiech. Ja chyba śnię. Prze­cież nie obści­ski­wa­łam się przed chwilą z Vin­cen­tem Kni­gh­tem. W biblio­tece. Na swo­jej zmia­nie. Po (naj­wy­raź­niej nie­zwy­kle pod­nie­ca­ją­cym) gło­śnym czy­ta­niu wier­sza Eli­za­beth Bar­rett Brow­ning.

Co teraz? Mam się z nim umó­wić? Czy Vin­cent Kni­ght cho­dzi w ogóle na randki? A może to będą tylko oka­zjo­nalne spo­tka­nia, gdy będzie przycho­dził do biblio­teki na moje nocne zmiany i będziemy wymy­ślać milion spo­so­bów na pro­fa­na­cję wszyst­kich dzia­łów? Może za dużo sobie wyobra­żam. Może to tylko dzi­waczne, jed­no­ra­zowe zda­rze­nie. Chwila namięt­no­ści, którą obró­cimy w żart, zanim każde z nas pój­dzie w swoją stronę.

Nie mam poję­cia, co będzie dalej. Stra­ci­łam cho­lerny wątek.

Drżącą dło­nią odkrę­cam kran, by lodo­watą wodą ochla­pać roz­pa­lone policzki. Mijają minuty – nie wiem ile, bo nie mam przy sobie tele­fonu – ale moje ciało naj­wy­raź­niej nie zamie­rza ochło­nąć.

Muszę się spo­tkać z Vin­cen­tem przy biurku wypo­ży­czalni.

Czemu więc nie jestem w sta­nie się poru­szyć?

– Do dia­bła – rzu­cam na głos. Te słowa odbi­jają się echem od pustych kabin. Kiedy ponow­nie patrzę w oczy wła­snemu odbi­ciu w lustrze, wstrzą­sa­jąco jasno dociera do mnie, że Vin­cent mógł mieć rację.

Może fak­tycz­nie jestem tchó­rzem.

Gdy w końcu znaj­duję w sobie dość siły, by opu­ścić dam­ską toa­letę, pośpiesz­nie scho­dzę na dół i kie­ruję się pro­sto do biurka, kuląc ramiona ze wstydu. Mar­gie wró­ciła, prze­kłada książki na jed­nym z nie­wiel­kich wóz­ków słu­żą­cym nam do ich prze­wo­że­nia pod półki.

Nie ma śladu po Vin­cen­cie.

– Udało się wydru­ko­wać? – pytam.

Mar­gie potwier­dza ski­nie­niem głowy.

– Rano ten biedny dzie­ciak bie­rze udział w tar­gach kariery, a nie mógł sobie pora­dzić z usta­wie­niem mar­gi­ne­sów w CV.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. E. Bar­rett-Brow­ning Sonety, Insty­tut Wydaw­ni­czy „Bibl­jo­teka Pol­ska”, War­szawa 1924, s. 22. [wróć]