37,50 zł
Niosąca nadzieję powieść o odwadze i przyjaźni silniejszej niż ideologia 1942. Dwunastoletni Lorenzo zostaje wysłany do Sieny do swojej ciotki. Ma u niej mieszkać tak długo, aż skończy się wojna. Biegając po ulicach starego, pełnego tajemniczych zakamarków miasta, poznaje Franca, który podziela jego uwielbienie dla Mussoliniego i marzenie o zwycięstwie Włoch. Ich bezgraniczne oddanie dla sprawy zaczyna się kruszyć, gdy spotykają Daniele, żydowskiego chłopca. Tymczasem Niemcy zajmują Sienę i zaczynają deportować żydowskich mieszkańców. Lorenzo nie chce się temu bezczynnie przyglądać. Jego decyzja zagraża jednak nie tylko przyjaźni z Frankiem, lecz także bezpieczeństwu całej jego rodziny „To wzruszająca i wciągająca historia o doświadczeniach wojennego pokolenia, o dorastaniu i o sile przyjaźni w trudnych czasach”. SWR 2
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 487
Niemand weiß, dass du hier bist
© 2019 Piper Verlag GmbH, München/Berlin
Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2020 for the Polish translation by Anna Makowiecka (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Magdalena Granosik
Korekta: Iwona Wyrwisz, Izabela Sieranc, Joanna Rodkiewicz
ISBN: 978-83-66512-97-9
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2020
Dla moich rodziców,
José-Marie Bougan Giampietro i Guida Giampietra.
Pamięci Ferruccia Valecha
Już od tygodnia byłem w Sienie, kiedy zamiast spodziewanego przyjazdu mamy przyszedł telegram. Był 8 sierpnia 1942 roku.
Nigdy wcześniej nie dostałem telegramu ani też żadnego nie widziałem, ale wiedziałem, co to jest. Telegram zawsze był krótki, drogi i szybki, zawierał też ważne wiadomości. Przeważnie złe.
Od początku powinno być dla mnie jasne, że coś tu nie gra. W domu, w Trypolisie, tuż za drzwiami mieliśmy najpiękniejszą plażę świata, więc dlaczego mielibyśmy jechać na wakacje do Sieny, gdzie nie ma morza? I rzeczywiście. Nabrałem jakichś niejasnych podejrzeń, ale skutecznie wypierałem je ze świadomości; nie zadawałem też żadnych pytań. Chyba bałem się usłyszeć odpowiedź.
A teraz odpowiedź tkwiła w tej małej żółtej kopercie, którą Zia Chiara odebrała od posłańca Regie Poste Italiane.
– Czy to od mamy? – spytałem.
Zia Chiara przytaknęła, po czym odwróciła się bez słowa i nie zapalając światła, ruszyła ciemnym korytarzem do salonu. Szedłem tuż za nią. Nie chciałem zostać sam, nie w tym nieoświetlonym przejściu, które ciągnęło się wzdłuż wszystkich pokojów. To stare mieszkanie było ponure i pełne zakamarków, w których ciągle się gubiłem.
Weszliśmy do salonu, a za nami przyczłapała z kuchni Cesarina, która cały czas trzymała w ręce mokrą ścierkę. Salon był jedynym pomieszczeniem, w którym nie czułem się jak w sali muzealnej czy też zamkowym lochu. I tylko tu okiennice były otwarte przez cały dzień. Wszędzie indziej zamykano je, by chronić przed światłem antyczne meble i freski na ścianach. Środek salonu zajmował olbrzymi stół na dwanaście osób. Pod ścianą stały dwie komody, w których mieściły się naczynia i sztućce, a podwójne oszklone drzwi prowadziły na taras z czerwonej cegły.
W kącie przy oknie znajdował się kominek, a obok, w fotelu, który niegdyś musiał być żółty, drzemał Nonno. Kiedy weszliśmy, otworzył oczy, a Zia Chiara podała mu kopertę.
– Od Louisy – odpowiedziała na jego nieme pytanie.
Nonno rozciął ją nożykiem do otwierania listów, włożył okulary i zaczął czytać. Bezwiednie poruszałem rękami. Ile czasu potrzeba, aby przeczytać telegram? Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Nonna, w dniu mojego przyjazdu do Sieny, nie mogłem oderwać oczu od jego kościstych, chudych nóg, których kształt rysował się pod wełnianym kocem; gapiłem się na jego zwiotczałe policzki, rzadkie siwe włosy i wąsy zwisające aż za kąciki ust. Czy tak wygląda oficer, który brał udział w Wielkiej Wojnie?
Mimo wszystko chciałem mu pokazać, że jestem dobrze wyszkolonym i gotowym do walki Balilla1. Trzasnąłem obcasami i zasalutowałem. Niestety, do ostatniej chwili nie mogłem się zdecydować, czy mam to zrobić na sposób wojskowy, czy też rzymski. Moja ręka powędrowała w stronę czoła, po czym wystrzeliła do przodu i natychmiast wróciła do twarzy. Poczułem gorącą falę wstydu, sięgającą od szyi aż do uszu. Wąsy Nonna drgnęły, a jego siwe oczy błysnęły łagodnie spod brwi wyglądających jak kępy wełny drzewnej. Machnął na mnie, po czym pocałował mnie w oba policzki i objął ciaśniej, niż się spodziewałem. Pachniał przyjemnie wodą po goleniu i tytoniem fajkowym.
Po chwili odłożył telegram na kolana i popatrzył na nas poważnie sponad okularów.
– Umberto został wysłany na front – oznajmił.
– Maria santissima! – zawołała Cesarina i się przeżegnała.
Zia Chiara chwyciła telegram i pośpiesznie przebiegła wzrokiem jego treść.
– A więc jednak. Cholera!
Nie rozumiałem tego zdenerwowania. Tata był oficerem, majorem wojsk inżynieryjnych, i przecież to jasne, że musiał iść na front, wciąż trwała wojna. Można się było raczej dziwić, że dotychczas nie poszedł. Dla mnie ważniejsze było co innego.
– A mama? – spytałem. – Kiedy przyjedzie mama?
Zia Chiara podała mi telegram. Miałem przed oczami bardzo krótki i lakoniczny tekst: „Umberto powołany. Front egipski. Rozmowy trwają. List w drodze”.
Na front egipski! W tym momencie moje serce zrobiło fikołka. Tata miał walczyć u boku Rommla!
Rommel, Lis Pustyni! Był dowódcą niemieckich oddziałów w Afryce Północnej, tak odważnego generała nie miała cała armia włoska. Już raz omal nie straciliśmy Libii, do której wkroczyli Anglicy. I wtedy, w marcu 1941 roku, z pomocą przyszedł korpus ekspedycyjny Rommla, i zupełnie jak pustynny wiatr, zwany ghibli, wręcz zmiótł wroga.
Cesarina zawinęła sobie kuchenną ścierkę wokół rąk.
– Jak to możliwe? Przecież Umberto nie jest zdolny do walki!
– Niezdolny do służby – poprawiła ją Zia Chiara. Moja ciotka była nauczycielką w szkole podstawowej, również w czasie wakacji letnich. – No tak, teraz biorą już chyba wszystkich, nawet sparaliżowanych i tych z jednym okiem.
– Tata nie jest sparaliżowany! – krzyknąłem do niej. – A już na pewno nie jest niezdolny do służby.
Zia Chiara drgnęła i ściągnęła brwi.
– To nie znaczy, że się do niczego nie nadaje – powiedziała, jak gdyby chcąc wyjaśnić coś, co powinno rozumieć każde myślące dziecko. – Wszyscy wiemy, że jest świetnym inżynierem i odważnym oficerem. Ale gdy mówimy o służbie z bronią w ręku, to żołnierze wysyłani na front muszą być zdrowi i fizycznie całkiem bez szwanku. A on nie jest.
– Jest! On może normalnie pracować i służyć ojczyźnie.
– Jest wiele sposobów, by służyć ojczyźnie, Lorenzo – powiedział Nonno. – Nie wszyscy żołnierze i oficerowie walczą na froncie. Prowadzenie wojny wymaga świetnej organizacji, a nad tym pracuje się na tyłach wojsk, w sztabie, w ministerstwie wojny. I do tego potrzebni są najlepsi ludzie, tacy, którzy potrafią podejmować właściwe decyzje. I tam najbardziej przydałby się twój tata.
Tata z pewnością nie pragnąłby czegoś takiego. To nie byłaby prawdziwa wojna!
– Dlaczego go powołano? – spytała Cesarina, zwijając ścierkę coraz ciaśniej.
Ostrzegawcze spojrzenie Nonna skierowane w stronę Zia Chiary było tak szybkie, że nie miałem pewności, czy je w ogóle dostrzegłem.
– Nasze oddziały poniosły wielkie straty – odpowiedział. – I teraz w północnej Afryce potrzebni są wyjątkowo dobrzy oficerowie. Dlatego został powołany.
– Ale człowiek z ministerstwa obiecał przecież, że się tym zajmie – upierała się Cesarina.
Zia Chiara prychnęła pogardliwie.
– Masz na myśli Eugenia Bruniego? Ten nie zamierza sobie brudzić rąk.
A więc dlatego mama została w Rzymie i wysłała mnie samego dalej, aż do Sieny! Nie chciała, żebym był świadkiem pertraktacji z wujem Eugeniem, by jak najszybciej sprowadzić tatę do Włoch. Wuj Eugenio był kuzynem mamy i uważał się za faszystę związanego z tym ruchem od początku jego istnienia. Do partii wstąpił jeszcze przed rewolucją faszystowską, a teraz zajmował ważne stanowisko w rządzie, w każdym razie tak twierdził. I akurat on miałby pomóc mamie w tym, żeby tata nie wypełnił swojego patriotycznego obowiązku? Coś takiego mogły wymyślić tylko baby!
Różne myśli przychodziły mi do głowy. Gdyby plan mamy się powiódł, to przeprowadzilibyśmy się do Rzymu. Opuścilibyśmy Trypolis, nasze jasne mieszkanie, wysokie palmy, które rosły przed naszymi oknami. I najpiękniejszą plażę nad Morzem Śródziemnym. Ja zostawiłbym moją szkołę, przyjaciół, którzy tam mieszkali. A przede wszystkim Hakima.
Wszystko działo się tak szybko, że w ogóle nie miałem szans, żeby pomyśleć o tych wydarzeniach, nie mówiąc już o ich zrozumieniu. Aż któregoś wieczoru, dzień przed wyjazdem, mama powiedziała mi, że wakacje letnie spędzimy u Nonna i Zia Chiary. Nawet nie miałem czasu pożegnać się z Hakimem.
A teraz Zia Chiara krążyła tam i z powrotem, jak tygrys w klatce.
– Ta wojna to czysty nonsens! Powinniśmy byli trzymać się od niej jak najdalej, ale nie, Mussolini koniecznie musiał zabawić się z Hitlerem w wojnę!
– Chiara! Proszę! – syknął Nonno. Przenosił wzrok na przemian z Zia Chiary na mnie.
Ale ona najwyraźniej wpadła we wściekłość i nie można jej było powstrzymać.
– Co proszę? Od samego początku byliśmy nędznie uzbrojeni i kiepsko przygotowani! Straciliśmy Abisynię. Trwoniliśmy czas i siły w Grecji, Albanii, a teraz giniemy także w Rosji, nie mówiąc już o naszych przygodach w Egipcie. Gdyby nie Niemcy, Anglicy dawno wyrzuciliby nas z Libii. Zniszczyli dziesięć naszych dywizji i nikt nie wie, ilu włoskich żołnierzy zginęło przy tej okazji, bo nawet nie jesteśmy w stanie ich policzyć!
Mówić o tym w ten sposób to była… zdrada! Cesarina z szeroko otwartymi oczami trzymała się kurczowo swojej ścierki, a Nonno uderzył dłonią w oparcie fotela.
– Milcz! W tym domu darzymy szacunkiem naszych żołnierzy.
Policzki Zia Chiary zaczerwieniły się, a jej delikatne nozdrza poruszały się w rytm oddechów. Nagle, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, jej zielone oczy wypełniły się łzami. Opuściła głowę.
– Wybacz, babbo2 – wyszeptała. – Nie chciałam zachować się lekceważąco. Nie wobec ciebie.
Nonno westchnął, jego gniew natychmiast ustąpił.
– Poczekajmy na list od Louisy. Wówczas będziemy wiedzieć więcej i więcej też zrozumiemy – powiedział z wyraźnym zmęczeniem w głosie.
– Możemy ją o wszystko zapytać, kiedy po mnie przyjedzie – odezwałem się.
– Kiedy po ciebie przyjedzie?
– Tak. Kiedy już będziemy mieli jechać do domu.
Nonno i Zia Chiara spojrzeli na siebie.
– Lorenzo, co ci powiedzieli rodzice? – spytała moja ciotka.
Chciałem, by moje słowa zabrzmiały dziarsko i dynamicznie, ale głos mi się nieoczekiwanie załamał.
– Że mamy spędzić letnie wakacje u was – odpowiedziałem piskliwie.
Zia Chiara załamała ręce.
– Niesłychane!
– Chiara… – wyszeptał Nonno.
– Co Chiara? Co Chiara? Wysyłają do nas chłopca, nie wyjaśniając mu niczego? Przykro mi, ale nie uważam tego za słuszne. I nie rozumiem tego. On ma prawo, by mu o wszystkim mówić.
Byłem tak zszokowany jej wybuchem, że drżały mi ręce, ale w tej chwili akurat chciałem się do niej przytulić.
Tata bardzo ją kochał. W jego oczach zawsze pojawiały się łagodność i tkliwość, kiedy opowiadał o swojej małej siostrze, a mnie za każdym razem uderzało, jak bardzo jest do niego podobna. Miała taką samą szczupłą, pociągłą twarz, ten sam uśmiech odsłaniający górne zęby, nawet poruszała się podobnie jak on: żwawo i energicznie. Tylko jej cera była o wiele jaśniejsza, jak migdałowe mleko. Krótkie rude loki zawsze chowała pod granatowym beretem, kiedy szła na plażę. I miała jeszcze więcej piegów niż ja.
– Może nie chcieli niepokoić Lorenza, dopóki ta sprawa nie wyjaśni się do końca – powiedział Nonno.
– Co rodzice powinni mi byli powiedzieć? – spytałem.
Kiedy po dwudziestu czterech godzinach zeszliśmy z pokładu statku, a po kolejnych czternastu spędzonych w pociągu wreszcie przybyliśmy do Rzymu, mama powiedziała mi, że musi zostać w Rzymie, żeby załatwić parę ważnych spraw. Obiecała, że wkrótce do nas dołączy, i wysłała mnie pociągiem do Sieny. Samego. Z olbrzymią walizą, o wiele za dużą na letni urlop.
Nonno wziął w swoje dłonie moje ręce.
– Postanowiliśmy, że na wypadek gdyby twój ojciec nie został jednak przeniesiony do Rzymu, ty zostaniesz tutaj, w Sienie, gdzie jest spokojnie. Trypolis stał się zbyt niebezpieczny.
Chciałem krzyczeć. Ale byłem w stanie tylko skrzeczeć.
– Na jak długo?
Nonno odpowiedziałby: aż Anglicy wyniosą się z północnej Afryki albo: aż zrobi się spokojniej. Ale nie Zia Chiara.
– Aż wojna się skończy – oświadczyła bezlitośnie.
A na to się w ogóle nie zanosiło i nawet ja się tego obawiałem.
Od wielu godzin leżałem pod zbyt ciepłym prześcieradłem i gapiłem się w sufit, trzy metry nade mną. Choć była już godzina policyjna, przed Bar del Ponte trzech mężczyzn dyskutowało głośno na temat piłki nożnej. Ich głosy, wzmocnione przez wysokie mury domów, odbijały się echem od ścian mojego pokoju. Nie rozumiałem ani jednego słowa, moje myśli całkiem je zagłuszały.
Moja matka chciała na dobre wyjechać z Libii.
Właśnie teraz, gdy mieliśmy szansę zdobyć Egipt i na zawsze przepędzić Anglików z północnej Afryki? Jakie to tchórzliwe! Libia należała do Włoch! Była naszą kolonią od 1912 roku. Ktoś musiał zostać i jej bronić.
Mój przyjaciel Fabio i ja mieliśmy w pogardzie rodziny, które opuściły Libię – w ostatnich miesiącach ponad połowa moich szkolnych kolegów znikła z dnia na dzień. Dwa dni przed naszym wyjazdem drzwi mieszkania Fabia również zastałem zamknięte. Zamknięte były okiennice. I nikt nie odpowiadał na mój dzwonek.
Wyjechaliśmy bez pożegnania, jak jacyś złodzieje. Mama nie okazała się na tyle odważna, by mi o tym powiedzieć. Oczywiście, protestowałbym! Uciekłbym i ukryłbym się u Hakima, we wsi Askari, gdzie zawsze go odwiedzałem, kiedy mama była u którejś z przyjaciółek i nie pilnowała mnie zbytnio. Wtedy żona Hakima, Aischa, stawiała między nami glinianą miskę z górą jasnego kuskusu polanego sosem ostrym jak ogień. Hakim i ja siedzieliśmy w kucki na podłodze i jedliśmy palcami, a ona w tym czasie zajmowała się niemowlęciem, które skrzeczało w drewnianej skrzynce. Aischa miała szesnaście lat, jej oczy były czarne jak węgielki. Mama niechętnie patrzyła na moje wizyty w domu Hakima. Mówiła, że jego towarzystwo psuje moje maniery, bo coraz bardziej zachowuję się jak mały Arab.
Co się teraz działo z Hakimem? Zacisnąłem powieki, aby powstrzymać napływające do oczu łzy.
Byłem z nim w porcie tego dnia, kiedy półtora roku temu do Trypolisu przybyły pierwsze niemieckie oddziały. Niemieccy żołnierze mieli małe nosy, a ich twarze czerwieniały na słońcu i od razu zaczynała im się łuszczyć skóra.
– Zupełnie jak twoja – dokuczał mi Hakim.
Tyle że oni byli wysocy i sprawiali wrażenie bardziej zaciętych, groźnych, a przede wszystkim bardziej zdyscyplinowanych niż włoscy mężczyźni. Śpiewali jednym głosem przerażające piosenki i maszerowali w perfekcyjnych szeregach tak równo, jak gdyby ktoś poprzywiązywał ich do żelaznych drążków.
I mieli Rommla. Każdy chłopak marzył o tym, by pod nim służyć. A teraz u jego boku miał walczyć mój ojciec.
Dwa lata przed wybuchem wojny mój tata zachorował na zapalenie mózgu, stało się to we wsi na południu Libii, gdzie nadzorował budowę urządzeń nawadniających. Kiedy wyzdrowiał, był niemal ślepy na lewe oko. Ale to nie przeszkadzało mu w dalszej pracy inżyniera wojskowego. Każdy opowiadał, jakim dobrym specjalistą był mój ojciec. Taki oficer jak on był cennym nabytkiem dla naszej wspólnej armii. Nic nie mogłoby go powstrzymać.
Wstałem, ukląkłem przy łóżku i złożyłem ręce do modlitwy. Recytowałem w ciszy Ojcze nasz i Zdrowaś Mario, potem otworzyłem oczy i na nowo wpatrzyłem się w sufit pokryty freskami, ale nie widziałem żadnego.
– Panie, chroń naszego Duce, Benita Mussoliniego, i naszych dzielnych żołnierzy oraz prowadź ich do zwycięstwa. Proszę, chroń tatę, pomóż mu zostać bohaterem i pozwól, aby cały i zdrowy wrócił do domu. Chroń mamę, Nonna i Cesarinę. Ach, prawda, i Zia Chiarę. Proszę, chroń też Hakima, mimo że on nie wierzy w Ciebie, tylko w Allacha. – Zawahałem się i wyszeptałem jeszcze: – Spraw, proszę, żeby mama mnie stąd zabrała i zawiozła do Trypolisu. Amen.
Na ulicy panowała zupełna cisza i tylko księżycowe światło docierało do pokoju przez szpary w okiennicach. Zamknąłem oczy – i nagle je otworzyłem.
Czy tata wiedział, że mama chciała go ściągnąć do Rzymu?
Co kobieta rozumiała ze spraw wojny i wojskowego obowiązku? W jej naturze leżała ochrona mężczyzny przed niebezpieczeństwem i śmiercią. Ale tata nie mógł przecież zrobić czegoś tak niehonorowego. A może mógł? Zwykle po doniesieniach radiowych z frontu moi rodzice rozmawiali przyciszonymi głosami i natychmiast milkli, kiedy się zbliżałem. Sprawiali wrażenie zmartwionych, wręcz zgnębionych.
Czy oni już nie wierzyli w zwycięstwo?
Ja w każdym razie wierzyłem. Od tego dnia przed dwoma laty, kiedy Duce ogłosił przystąpienie Włoch do wojny przeciwko Francuzom i Anglikom. Zdarzyło się to 10 czerwca 1940 roku, ukończyłem wtedy drugą klasę. Było gorące popołudnie, w powietrzu aż trzeszczało. Jak w radiu. Do naszego domu przyszli sąsiedzi. Panie siedziały na kanapie i w fotelu przed radiem, które wyglądało jak monstrum wyciosane z ozdobnego ciemnego drewna. Mężczyźni stali z wyprostowanymi plecami i wyprężonymi piersiami. Tata włożył mundur. My, dzieci, skakałyśmy z podekscytowania, a nasze matki co rusz nas ganiły i uspokajały. Włochate, grube muchy brzęczały wokół naszych spoconych głów.
Transmisja z Rzymu była kiepskiej jakości i nie zrozumiałem ani jednego słowa. Słyszałem tylko, jak niezliczony tłum ludzi krzyczał: „Duce! Duce!”. Wtedy tata podkręcił radio na pełną głośność.
„Ludu włoski!”, chrypiał Mussolini. „Do broni! Udowodnij swą nieustępliwość, odwagę i serce!”
Tłum zgromadzony na Piazza Venezzia odpowiedział szaleńczym wrzaskiem. Dorośli klaskali i wiwatowali, a my skakaliśmy tak, jak gdybyśmy mieli sprężyny pod stopami.
Duce obiecał nam zwycięstwo.
„Vinceremo!”, ryczał niemal codziennie z radia. To słowo stało się naszym okrzykiem wojennym.
Mama i Zia Chiara nie miały pojęcia o wojnie. Teraz, razem z Niemcami, pod wodzą Rommla i mojego ojca, musieliśmy zwyciężyć. A tata miał zostać bohaterem. I mieliśmy wrzucić Anglików do morza.
Promienie słońca przecisnęły się przez szpary w zamkniętych okiennicach i połaskotały mnie w nos. Otworzyłem oczy. Ale to nie słońce mnie obudziło, lecz szybkie kroki na korytarzu. Każdego ranka Zia Chiara ze swoją ciężką, wytartą teczką, z którą się prawie nie rozstawała, wychodziła z domu i znikała na długie godziny.
Budzik wskazywał pięć po wpół do ósmej. Były wakacje, cóż więc Zia Chiara robiła o tak wczesnej porze poza domem? Dotychczas zupełnie mnie to nie interesowało, ale jej oburzające wypowiedzi poprzedniego dnia spowodowały, że stałem się nieufny. Dobra faszystka nie mówi takich rzeczy.
Ulica też już się obudziła. W Bar del Ponte syczał ekspres do kawy, dzwoniły filiżanki do espresso. Przejeżdżający rowerzysta zadzwonił głośno, a ktoś ostro go ofuknął. Hałas podnoszonej metalowej rolety zagłuszył na chwilę wszystkie inne dźwięki. Usłyszałem chlust wylewanej wody, a potem szuranie ogromnej miotły, którą właścicielka zamiatała na mokro chodnik przed swoim sklepem. Pachniały kiepska erzac-kawa i mokre kamienie bruku.
Zia Chiara nigdy nie mówiła, dokąd idzie. Kiedy raz ją o to spytałem, w odpowiedzi jedynie zmarszczyła czoło nauczycielki, która nie chce, aby zawracano jej głowę. Miałem się nie wtrącać. Dlaczego?
Zignorowałem miskę, ustawioną na żeliwnej podstawie, którą Cesarina każdego ranka napełniała świeżą wodą, ubrałem się szybko, włożyłem okulary na nos i wybiegłem z pokoju.
W korytarzu przed drzwiami sypialni dziadka chwilę się zawahałem. Mój pokój znajdował się najdalej od kuchni, drzwi wejściowych, od wszystkiego. Od pozostałych pomieszczeń dzieliła go ponura i pełna zakamarków część mieszkania, którą nazywałem „ziemia niczyja”, a która prowadziła koło kaplicy.
Kaplica była najmniejszym i najwęższym pokojem w mieszkaniu. Było tam akurat tyle miejsca, że wystarczało go na ustawienie kamiennego ołtarza i czterech krzeseł. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające drogę krzyżową i olejny obraz Jezusa. Obraz pachniał kurzem i kadzidlanym dymem i naprawdę podobałby mi się, gdyby Jezus nie był przedstawiony jako car.
Patrzył z malowidła, które całkowicie zakrywało ścianę ponad ołtarzem. Miał na sobie czarną, sięgającą stóp szatę ze złotą wstęgą od kołnierza do obszycia oraz koronę ze złota i czerwonego zamszu, zwieńczoną krzyżem. Wyglądał jak car Iwan Groźny.
Nonno twierdził, że car uosabiał Jezusa na krzyżu, ale ja mu nie wierzyłem. Na wszystkich obrazach, które widziałem, Jezus był pięknym mężczyzną z długimi lokami i niebieskimi oczami pełnymi miłości. Car zaś miał brodę jak rozbójnik, a jego oczy przypominały oczy diabła. Były nieruchome i stale utkwione we mnie, bez względu na to, gdzie stałem, i nie było w nich ani odrobiny łaski.
Drzwi kaplicy nie dało się całkiem zamknąć, zawsze pozostawała w nich szpara. Kiedy je mijałem, czułem, jak śledzą mnie oczy cara, a wraz z nimi także duchy mroku, które on sam przywoływał.
Zia Chiara otworzyła drzwi mieszkania, a potem zamknęła je za sobą, zbiegła po schodach w dół. Wtedy ja przemknąłem obok kaplicy.
Kiedy wysunąłem głowę za bramę domu, Zia Chiara właśnie skręcała w uliczkę o śmiesznej nazwie Cane e Gatto3. Poczekałem, aż jej kroki ucichły, po czym ruszyłem za nią.
Uliczka była tak wąska, że promienie słońca docierały jedynie do górnych pięter domów. Powietrze było tu chłodne i wilgotne, zupełnie jak w piwnicy. Ta woń wciąż wydawała mi się obca. Trypolis pachniał gorącymi kamieniami i kurzem, także odpadkami i ziołami wysuszonymi przez słońce, stepem i morzem. Tu wszystko woniało starością: bruk, domy, nawet śmieci w kątach. Czuć było czas, niesłychanie dużo czasu. Poczułem nagle, jak daleko od domu jestem.
W mojej pamięci nie znalazłem nic związanego ze Sieną. Dawniej, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Neapolu, przyjeżdżaliśmy tu częściej. Gdy skończyłem trzy lata, tata został przeniesiony do Trypolisu, a mama i ja pojechaliśmy tam wraz z nim.
Tata opowiadał mi, że Siena przypomina olbrzymi zamek rycerski, z palazzi liczącymi tysiące lat, z wieżami i murem, który otaczał całe miasto. W mojej wyobraźni stworzyłem sobie zaczarowany świat, z rycerzami w błyszczących zbrojach i dwórkami w spiczastych kapeluszach z welonami. Ale tu ulice były zapaskudzone końskimi pecynami i oślimi plackami, a ludzie nosili szare ubrania, które wisiały na nich, jakby były za duże. Kamienie były tak stare i wmurowane tak szczelnie, że duchy ludzi, którzy mieszkali tu i umierali w ciągu wielu stuleci, nie mogły stąd uciec. Czułem je wszędzie.
Zia Chiara szła swoim równym krokiem i była już daleko przede mną. Musiałem się pośpieszyć, jeśli nie chciałem jej stracić z oczu. Na końcu długiej, ciasnej uliczki znikła w jakimś wejściu. Prowadziło ono do jednego z wielu identycznych domów pokrytych starym, pożółkłym tynkiem, który tu i ówdzie odpadał, odsłaniając ceglany mur. Kiedy wszedłem do środka przez ciężką drewnianą bramę, usłyszałem, jak gdzieś na górze ktoś ostrożnie zamknął drzwi.
I co teraz? Jak to sobie wyobrażałem? Że tak całkiem sam przypuszczę szturm na czyjeś mieszkanie w imieniu Duce?
Gdzieś na klatce schodowej świeciła się słaba żarówka. Poczułem ciekawość. Na palcach wszedłem po schodach na trzecie piętro. Tu zastałem dwoje drzwi. Za pierwszymi mieszkała rodzina o nazwisku Bianchi. Na szyldzie wiszącym na drugich drzwiach wypisane było nazwisko Cabibbe. Coś mi ono mówiło. Gdzie mogłem je słyszeć?
Nagle za drzwiami rozległ się głos kobiety.
I jeszcze głos mojej ciotki. Tak cicho, jak to tylko było możliwe, zszedłem na dół i wybiegłem na ulicę. Zia Chiara na pewno będzie tędy wracała do domu, poszedłem więc w przeciwnym kierunku i znalazłem się na zalanym słońcem placu. Aż zamrugałem, całkiem oślepiony nagłym światłem. Ogromny półokrągły plac, otoczony starymi palazzi. Powierzchnia placu, wyłożona czerwonymi kamieniami, była nieco nachylona, a ze środka płaskiego dna biegło osiem pasów z białych kamieni aż do górnej krawędzi placu, gdzie w marmurowej fontannie błyszczała w słońcu turkusowa woda. Ostry, wąski pasek cienia dzielił plac ukośnie na pół, sięgając aż poza fontannę. Ciemnoczerwona wieża, wąska i prosta jak ołówek, wznosiła się w niebo i była tak wysoka, że miało się wrażenie, że chce przebić chmury. Była wyższa niż minaret wielkiego meczetu w Trypolisie! Kilka wron, kracząc głośno, latało wokół białej korony, na szczycie której wisiał dzwon.
– Lorenzo! Co ty tu robisz?
Przede mną stała Zia Chiara. Miała surową, rozgniewaną twarz. Musiałem szybko coś wymyślić.
– Muszę do końca wojny tkwić w domu? – zapytałem z udawanym oburzeniem. – Mam już dwanaście lat!
Nie wolno mi było samemu wychodzić na ulicę. Tak postanowił Nonno, bo Cesarina już na samą myśl o tym niemal dostawała ataku serca.
Zia Chiara popatrzyła na mnie tak, jakby chciała zajrzeć do wnętrza mojej czaszki.
– Śledziłeś mnie – odgadła.
Jej oczy przybrały osobliwy kolor, taki sam widziałem tylko u kotów.
– Dlaczego? – dopytywała się.
Nie brzmiało to jak pytanie, lecz raczej jak rozkaz. Nie miałem na to rozsądnej odpowiedzi. Poczułem złość. To ona miała coś do ukrycia, nie ja! Bezwiednie zerknąłem na jej wypchaną teczkę.
– Nazywa się Torre del Mangia – powiedziała nagle.
– Co takiego? – spytałem, kompletnie zbity z tropu.
– Ta wieża. A ten wspaniały palazzo, do którego należy, to Palazzo Pubblico, czyli ratusz. – Zia Chiara wykonała półkolisty ruch ręką. – Stoimy właśnie na Piazza del Campo.
Patrzyłem na nią wielkimi oczami. Kompletnie nie rozumiałem tej nagłej zmiany.
– Chodź ze mną. – Odwróciła się i jak gdyby nigdy nic ruszyła przed siebie. Dreptałem posłusznie za nią.
– Dokąd idziemy?
– Pokażę ci miasto, żebyś mógł bez trudu odnaleźć drogę.
Te słowa zaskoczyły mnie, aż się zatrzymałem.
– Czy to znaczy, że zakaz wychodzenia z domu już nie obowiązuje?
– Zgadza się. Od początku uważałam to za nonsens. Cesarina i Nonno nieco wyszli z wprawy, jeśli chodzi o dzieci. I dlatego są przesadnie ostrożni.
– Musimy jeszcze kupić coś do jedzenia – powiedziała Zia Chiara prawie trzy godziny później. Letni skwar nie robił na niej żadnego wrażenia, biegała po mieście jak zapobiegliwa wiewiórka. Zalewała mnie przy tym taką falą informacji, że mój mózg niemal pękał. Dwie trzecie od razu zapominałem.
Sklep spożywczy znajdował się w domu, który sąsiadował z naszym. Przy wejściu odsunęliśmy zasłonę z plecionej słomy, która chroniła przed muchami, i weszliśmy do środka. Panował tam przyjemny chłód i cudownie pachniały wędzona kiełbasa, dojrzewający ser i przyprawy, a także mydło i ciastka.
W ciągu wielu lat te właśnie produkty naznaczyły wnętrze sklepu swoim zapachem, bo teraz wcale ich tu nie było. Na regałach znajdowały się nieliczne opakowania makaronu, ryżu, mleka w proszku i środki do prania. Na ladzie leżało kilka sztuk poszarzałego salami, chuda kość od szynki, kilka opakowań topionego sera i jeszcze mniej torebek erzac-kawy. Przed ladą stały prawie puste lniane worki z fasolą, ciecierzycą i mąką. Białej mąki nie było wcale.
– Signorina Guerrini! – zawołała sklepowa. – Cóż za honor. Dzień dobry.
– Dzień dobry, signora Tacconi – odpowiedziała sucho Zia Chiara.
Signora Tacconi miała obwisłe policzki i wielki nochal, o czubek którego opierały się wąskie okulary do czytania w rogowej oprawce. Czarne włosy ułożyła w ciasny kok, a jej brzuch i piersi opinał wielki jak obrus biały fartuch. Kiedy sklepowa mnie dostrzegła, klasnęła w ręce.
– No, kogóż my tu mamy? Małego Lorenzuccio? – zaszczebiotała. – Wyrosłeś na dużego chłopca! Kiedy ostatni raz cię widziałam, akurat uczyłeś się chodzić.
Powiedziawszy to, zwróciła się do Zia Chiary, jakbym ja nie umiał mówić.
– Ile lat już ma to małe kochanie, dziewięć?
– Mam dwanaście lat – odpowiedziałem z oburzeniem.
Signora Tacconi zrobiła wielkie oczy.
– Już dwanaście? No to musisz jeść więcej makaronu, chłopcze, jeśli chcesz być tak duży i silny jak mój Franco. Franco, chodź tutaj!
Jadłbym więcej, gdyby pani sprzedawała w swoim sklepie lepsze rzeczy, miałem na końcu języka.
Do lady przyczłapał niechętnie wezwany chłopak. Był o głowę wyższy ode mnie i miał pierś zapaśnika, włosy obcięte na zapałkę jak żołnierz i okrągłe, różowe policzki. Jego ciemnobrązowe oczy lustrowały mnie spod gęstych rzęs.
Signora Tacconi przycisnęła go do siebie.
– Czyż nie jest wspaniały? Ma dwanaście lat i już brano go za awangardystę4.
Chwalipięta. Aby należeć do awangardystów, trzeba było mieć przynajmniej czternaście lat. W wieku dwunastu lat należało się jeszcze do Balilla.
– No to pięknie – odpowiedziała Zia Chiara i wyjęła z torby kartki żywnościowe.
– Ilaria, możesz podejść? Mamy klientów! – zawołała signora Tacconi w stronę zaplecza, po czym ponownie zwróciła się do nas: – Pomaga mi w czasie szkolnych wakacji.
W tym momencie przez mój mózg przeszło tornado i wymiotło z niego wszystkie myśli. Została pustka. Poczułem, jak światła wokół mnie kierują się w jeden punkt, by oświetlić porcelanową twarz dziewczyny, która z gracją sarenki podeszła do lady.
– Dzień dobry, signora Guerrini.
Delikatna i drobna, miała mały nosek, zupełnie inny niż krzepkie tutejsze nochale, jej ciemnobrązowe błyszczące włosy układały się na ramionach jak zasłona z mięciutkiego zamszu.
– Witaj, Ilario, miło cię widzieć – odpowiedziała Zia Chiara. – Jak ci się wiedzie w gimnazjum?
– Całkiem dobrze, dziękuję – odpowiedziała. – Może poza matematyką. Jest o wiele trudniejsza niż w szkole podstawowej.
– W każdej chwili możesz do mnie przyjść, jeśli sobie z czymś nie radzisz.
Stałem oniemiały na środku sklepu, ze zwieszonymi ramionami i otwartymi ustami. Musiałem wyglądać niesłychanie głupio. Zia Chiara pociągnęła mnie do przodu.
– To jest Lorenzo, mój bratanek. Będzie u nas mieszkał przez jakiś czas. – Powiedziawszy to, zerknęła na mnie i dodała: – Ilaria była moją uczennicą w szkole podstawowej.
Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie, a w jej oczach zamigotały złote iskierki. Spuściłem wzrok i dostrzegłem niewielkie wzniesienie na jej bluzce. Moje serce wykonało dziki skok. Co się ze mną dzieje?
W międzyczasie Zia Chiara zaczęła robić zakupy. Signora Tacconi manewrowała wagą, zapisywała ceny, odcinała kartki i bez przerwy przy tym paplała, Ilaria zaś zdejmowała kolejne rzeczy z regałów i napełniała papierowe torebki. Nie mogłem oderwać od niej oczu.
– Lorenzo! – zawołała Zia Chiara.
Drgnąłem wystraszony.
– Och… co takiego?
– Signora Tacconi mówi, że byłoby dobrze, gdybyście mogli się razem bawić. Zaproponowałam, żeby Franco przyszedł do nas jutro po południu.
Oderwałem wzrok od Ilarii i zwróciłem na Franca. Zjadał właśnie plasterek mortadeli i mierzył mnie spojrzeniem zmrużonych oczu. W sklepie nigdzie nie widziałem mortadeli.
Popchnąłem prawe skrzydło naszej bramy wejściowej i przytrzymałem je plecami, by przepuścić Zia Chiarę.
Sień była bardzo obszerna, ponoć dawniej przejeżdżała przez nią dorożka konna. Brama z ciemnego drewna dębowego była gruba jak moje ramię, a na obu jej skrzydłach wisiały żeliwne kołatki. Za bramą było zawsze ciemno, bo ściany zbudowano z ciemnoczerwonych cegieł. Z sufitu zwisała brzydka lampa z żółtego szkła. Poręcz kamiennych schodów zdobiła biała kolumna wysokości człowieka. Na szczycie kolumny siedział kamienny lew, który trzymał w łapie rodzinny herb. Jak wyjaśnił mi Nonno, nasza rodzina od średniowiecza należała do szlachty i była kiedyś bardzo bogata, aż do czasu, kiedy jeden z prapradziadków zainwestował rodzinny majątek w źle prowadzone interesy i wszystko stracił. Uratował się tylko ten dom. Nonno i Chiara zajmowali duże mieszkanie na drugim piętrze, resztę budynku wynajmowali.
Kierowałem się już w stronę schodów, gdy Zia Chiara zatrzymała mnie, postawiła torby na podłodze, minęła kolumnę i otworzyła szeroko bramę w tylnym końcu sieni.
– To jestrimessa – powiedziała. – Dawniej trzymano w niej dorożkę, ale dziś pełni funkcję magazynu.
Za drzwiami stały stare meble, piętrzyły się skrzynie i kosze, sterty czasopism, puste ramy do obrazów, narzędzia i mnóstwo innych rzeczy. Wszystko pokryte było delikatną warstwą kurzu. Zia Chiara wyciągnęła zza największej szafy hulajnogę. W miejscach gdzie odpadł czerwony lakier, widać było plamy rdzy. Moja ciotka starła z niej kurz.
– Należała do twojego ojca – powiedziała. – Właściwie jesteś już trochę za duży na to, żeby jeździć na hulajnodze. Ale dzięki niej będziesz trochę bardziej niezależny. A kiedy pomaluje się ją odrobiną farby, będzie wyglądała jak nowa.
Dopiero kiedy szliśmy po schodach na górę, uświadomiłem sobie, jak sprytnie Zia Chiara odwróciła moją uwagę od niej samej. Ale jeśli myślała, że zapomniałem, to się myliła. Tajemnica tkwiła w jej skórzanej teczce, tego byłem pewny.
Zia Chiara zdjęła beret i postawiła teczkę przy stojaku na parasole. Jakież to było nieostrożne! Potrzebowałem tylko minuty, by sprawdzić jej zawartość. Jak tylko będzie zajęta czymś innym…
I akurat wtedy, gdy zamykałem drzwi wejściowe, ktoś do nich zastukał. To był uczeń, któremu Zia Chiara udzielała korepetycji. Moja ciotka zaprowadziła go do pokoju tuż obok wejścia. Nie zaszczyciwszy mnie ani jednym spojrzeniem, sięgnęła po swoją teczkę i zniknęła z nią za drzwiami.
– Jak ty wyglądasz? – krzyknęła Cesarina, kiedy przestąpiłem próg cucinone.
Kuchnia była ogromna jak jakaś sala. Połowę jednej ściany zajmował wielki murowany piec, na drugiej znajdował się olbrzymi kamienny zlew ze staroświeckim mosiężnym kranem, wystającym wprost ze ściany. Tu prano bieliznę i odzież, a także kąpano się w emaliowanej blaszanej wannie.
Cesarina pociągnęła mnie do kranu.
– Już dobrze, dobrze – protestowałem. – Właśnie chciałem umyć ręce.
– Ręce! Ciebie całego należałoby namoczyć! Gdzieś ty był?
– W rimessie. Polerowałem tam hulajnogę. To tylko kurz.
– Hmm… Szczęście, że dziś jest dzień kąpieli.
W Trypolisie mieliśmy prawdziwą łazienkę z bieżącą wodą. W Sienie bieżąca woda była tylko w toalecie i w cucinone, i oczywiście była lodowato zimna. Nic więc dziwnego, że kąpano się tylko w sobotę wieczorem. Ale teraz nie było jeszcze południa.
– Zamierzałaś już przygotować kąpiel? – spytałem, szorując ręce, ramiona i twarz.
– Nie, muszę wcześniej zrobić pranie. W tym upale wszystkim wam potrzebne są czyste koszule i bluzki. Przede wszystkim tobie. Jutro jest nabożeństwo. Daj mi twoją koszulę, popino5.
Okrągła i miękka, Cesarina była niewiele wyższa ode mnie, miała bujne piersi i szerokie biodra. Wszystko w niej było szare: zapięta pod szyję bluzka, szeroka spódnica, która sięgała niemal do kostek i nadawała jej postaci kształt dzwona, siwe włosy luźno związane w kok, wodniste, otoczone siecią miękkich zmarszczek oczy, które wpatrywały się teraz we mnie z miłością. W dniu mojego przyjazdu Cesarina przycisnęła mnie mocno do piersi, pachnącej szarym mydłem i sosem pomidorowym. Od razu pokochałem tę kobietę.
Cesarina napełniła wodą trzy metalowe kubły, wcisnęła mi do rąk jeden, a sama wzięła dwa pozostałe. Razem zanieśliśmy je, by postawić na żeliwnej blasze – tylko w kuchni palono w piecu, aby zaoszczędzić węgiel.
Mój kubeł musiałem nieść w obu rękach. Już po kilku krokach poczułem ból między łopatkami, a ramiona drżały mi tak, że przy każdym kolejnym kroku z wiadra wylewało się trochę wody. Cesarina niosła dwa kubły pełne wody, jakby to były dzbanki z piwem, i nie uroniła ani kropli. Postawiłem mój kubeł na blasze pieca.
– Jak to może być, że jesteś taka silna, Cesarina?
Chodziła mocno pochylona i wydawała się stara. Ale teraz, wzdychając, usiadła na drewnianym stołku i skubnęła mnie w nos.
– Ciężka praca czyni człowieka silnym. A ja całe swoje życie ciężko pracowałam, już jako mała cittina, gdy miałam sześć lat.
Cittini, tak nazywano w Sienie małe dzieci, tego już zdążyłem się nauczyć. Sieneńczycy używali wielu zabawnych słów, których nie znano nigdzie indziej, i mówili, charakterystycznie posapując, zaś głoskę „k” wymawiali jak „hs”.
– Gdy miałaś sześć lat? – zdziwiłem się.
– Tak, wtedy wysyłano mnie z owcami w góry.
– Całkiem samą?
– Całkiem samą. Zimą musiałam wychodzić przed wschodem słońca. I biada, jeślibym nie przyprowadziła do domu wszystkich owiec całych i zdrowych. Dostałabym lanie. – Cesarina wstała. – Woda się gotuje.
Nie pozwoliła mi nieść wrzątku, sama wlała trzy kubły ukropu do blaszanej kadzi, która już stała przygotowana w zlewie, dolała do niej zimnej wody i wsadziła do środka tarę. Wypłukała bieliznę z kurzu, włożyła ją do gorącej wody i dokładnie namydliła szarym mydłem, a potem tarła, aż ręce jej poczerwieniały. Po dłuższej chwili zapytałem:
– Czy pilnowanie owiec sprawiało ci wtedy przyjemność?
Pokręciła powoli głową.
– Wolałabym chodzić do szkoły.
Nigdy nie widziałem jej z książką czy gazetą w ręce. Czy w ogóle umiała czytać i pisać? Nie odważyłem się ją o to zapytać.
Trudno było wyobrazić sobie Cesarinę jako sześcioletnie dziecko. Miałem przed oczami obraz samego siebie, jak pilnuję stada owiec w ciemnych, groźnych górach. Na gołych nogach czułem lodowaty zimowy wiatr, pod stopami ostre kamienie, w ręku trzymałem kij, za pomocą którego szukałem drogi i pędziłem przed sobą zwierzęta. Słyszałem ich beczenie i czułem ciężką woń ich wełny. I widziałem, jak cienie nocy wyciągały w moją stronę ostre pazury.
– Lorenzo! Czy ty zasnąłeś?
Drgnąłem.
– Przepraszam.
– Daj mi koszulę, powiedziałam.
Ściągnąłem koszulę, a Cesarina włożyła ją do wody.
– Jutro przyjdzie do nas Franco, żeby się ze mną bawić – powiedziałem.
– Kto to Franco?
– Syn signory Tacconi.
Cesarina przerwała pranie i zrobiła taką minę, jakby wąchała moje skarpetki.
– Od kiedy to bawisz się z dziećmi sklepikarzy?
Wzruszyłem ramionami.
– To był pomysł signory Tacconi, a Zia Chiara się zgodziła.
Cesarina tarła moją koszulę tak gwałtownie, jakby chciała wygładzić tarę.
– Cholerna wojna – wymamrotała i wrzuciła koszulę do kadzi z wodą do płukania. – Wojna zawsze rujnuje stary dobry porządek świata.
Wypłukała pranie w czystej wodzie i wykręciła je, po czym włożyła wszystko do wiklinowego kosza, który razem zanieśliśmy na strych, z którego wychodziło się na taras.
Schody były strome i wysokie, więc kiedy dotarliśmy do drzwi na taras, oddech Cesariny przypominał gwizdanie imbryka na herbatę. Z kieszeni fartucha wyciągnęła żelazne kółko, do którego przyczepionych było kilka kluczy. Parę stopni wyżej znajdowały się jeszcze jedne małe drewniane drzwi.
– Co jest tam na górze? – spytałem.
– Tylko taki mały schowek.
– A mogę tam zajrzeć?
Cesarina otworzyła kółko i podała mi najmniejszy klucz. Wspiąłem się na górę i ostrożnie otworzyłem drzwi. Gorące, pełne kurzu powietrze niemal uderzyło mnie w twarz. Wstrzymałem oddech.
Była to mała izdebka wielkości dwa i pół na dwa metry, znajdująca się bezpośrednio pod belką podporową i dachem, który opadał ukośnie do samej podłogi. W dach wbudowana była mała lukarna. Drobiny pyłu tańczyły w jasnej kolumnie światła, choć szyba w okienku była całkiem matowa z powodu grubej warstwy kurzu i ptasich odchodów. Szary kurz przykrywał też kilka drewnianych skrzyń, za którymi leżał stary materac.
Kiedy wszedłem do środka, moje buty pozostawiły na podłodze wyraźne ślady. Wykorzystałem kawałek drewna, by usunąć pajęcze sieci, i otworzyłem okno. Do środka wpłynęło świeże powietrze. Niecały metr niżej zobaczyłem czerwony, rozgrzany słońcem dach sąsiedniego domu. Dach opadał łagodnie, wydawał się idealny, żeby się na niego wdrapać. Nie mogłem się oprzeć pokusie i kiedy tylko zdołałem przecisnąć się przez okno na zewnątrz, zsunąłem się powoli w dół. Odważyłem się zrobić dwa ostrożne kroki. Dachówki klekotały pod moimi stopami, ale były suche i szorstkie, co dawało mi dobrą przyczepność. W niektórych miejscach porastały je żółte narośla, które w słońcu błyszczały jak olbrzymie kaczeńce. Wdrapałem się na kalenicę i usiadłem na niej okrakiem.
Pod sobą miałem dachy miasta, ułożone jedne pod drugimi, zupełnie jak gigantyczne klocki. Byłem zaskoczony, jak niewielki wydał mi się świat widziany z góry. W oddali wystawał biały czubek sięgającej nieba Torre del Mangia. Trochę dalej spomiędzy dachów wynurzały się kopuła i wieża katedry w czarno-białe paski.
Osłoniłem oczy ręką przed ostrym słońcem. Wózek zaprzężony w osła i wojskowy samochód, które właśnie wjeżdżały do miasta przez jedną z bram, przypominały z tej wysokości miniaturowe modele. Brama nosiła nazwę Porta Romana, jak wyjaśniła mi Zia Chiara, ponieważ prowadziła na południe, w kierunku Rzymu. Za nią aż po horyzont rozciągało się morze żółto-zielonych wzgórz. Cyprysy i małe zagajniki to były jedyne ciemnozielone kropki na ścierniskach. Całe miasto otaczał mur wysoki na metr, a ja byłem uwięziony w tym mieście.
Usłyszałem lekki szelest. Na drugim końcu kalenicy siedział rudy kot, patrzył na mnie zielonymi jak mech oczami i lekko poruszał ogonem. Wyciągnąłem rękę w jego kierunku.
– Chodź tu, kiciu!
Kot poruszył lewym uchem i spoglądał na mnie, w ogóle nie mrugając. Jednak nie odważył się podejść. Wygrzebałem z kieszeni spodni na wpół wyschnięty kawałek mięsa zawinięty w chusteczkę. Na obiad każdy dostał jeden plasterek, cienki, szary i twardy jak skórzany pasek, polany mdłym sosem z niewielkiej ilości oleju i dużej ilości wody. Cesarina dała mi najbardziej tłusty kawałek. Miała dobre intencje, ale mnie mdliło od tłuszczu. Wyplułem go do mojej chusteczki, kiedy nie patrzyła.
– Jesteś głodny?
Kot skierował jedno i drugie ucho w moją stronę. Przesunąłem się nieco bliżej i wyciągnąłem rękę.
– Chodź, to smaczne.
Zwierzak wstał i zrobił jeden krok. Ogon miał wyprostowany jak świeca, jedynie jego koniuszek drżał z ekscytacji. Pokusa była duża, ale nieufność jeszcze większa.
– Chodź, odważ się – wyszeptałem.
Przesunąłem się jeszcze kawałek w stronę kota i umieściłem kawałek mięsa na dachówce, po czym się cofnąłem. Kot, nie spuszczając ze mnie wzroku, ostrożnie szedł po dachu. Z każdym krokiem rozpłaszczał się coraz bardziej, a ostatnie centymetry pokonał, pełznąc na brzuchu. Wąskie paski jego źrenic rozszerzały się, aż stały się całkiem okrągłe. Znieruchomiałem zupełnie. Kot błyskawicznie porwał zdobycz i pobiegł w dół dachu. Tuż przed rynną zatrzymał się i poruszył kilkakrotnie głową, żując twardy kawałek. A potem skoczył na sąsiedni dach i znikł.
Kiedy przeciskałem się z powrotem przez dachowe okno na strych, na podłogę upadł klucz. Podniosłem go, wsunąłem do kieszeni i ze zdumieniem stwierdziłem, że mam już w niej jeden. Czyżby był jeszcze jeden, który wisiał ukryty gdzieś na okiennej ramie? Wyglądał dokładnie tak jak ten, który dała mi Cesarina. Wypróbowałem go. Pasował.
– Zamknąłeś drzwi? – spytała, gdy oddawałem jej klucz.
Przytaknąłem.
– Świetny widok tam z góry.
– Mam nadzieję, że nie wchodziłeś na dach?
– Nie – odpowiedziałem o wiele za szybko. Aby odwrócić jej uwagę, dodałem: – Widziałem rudego kota.
– Naprawdę? To pewnie jeden z ostatnich.
– Dlaczego?
Powiesiła na sznurku bluzkę Zia Chiary, przymocowała ją klamerką i wyciągnęła rękę, żebym podał jej drugą.
– Większość kotów wylądowała w garnku jako zające dachowe.
Nic więc dziwnego, że ten był tak nieufny.
– Przecież nie można jeść kotów!
– Daj mi tę klamerkę, bo mi ręka zdrętwieje. Oczywiście, że można jeść koty. Są nawet całkiem smaczne. A w biedzie…
Podawałem jej jedną klamerkę za drugą, a ona wieszała szybko resztę prania. Ile biedy zaznała Cesarina jako dziecko w tych opuszczonych górach?
– To prawdopodobnie był kocur – powiedziała.
– Co takiego? – spytałem, oderwany nagle od swoich myśli.
– Ten twój kot. Rude koty to przeważnie samce. – Podniosła pusty kosz. – No, a teraz szybko na dół. Muszę się brać do gotowania, a ty marsz do kąpieli! – Zmarszczyła nos. – Woniejesz jak skruszały bażant.
W soboty jadaliśmy kolację później, bo kąpiel zabierała sporo czasu, a przed jedzeniem odmawialiśmy w kaplicy różaniec, jak każdego wieczoru zresztą. Bez odmówienia różańca Cesarina nie zaczynała gotować. Siadałem zawsze jak najdalej od cara, na ostatnim krześle, i zaczynaliśmy głośno recytować, każdy ze swoim różańcem w ręku, pięć razy Zdrowaś Mario, jeden raz Ojcze nasz, Credo, i jeszcze raz od początku, przesuwając kolejne paciorki. Było to morderczo nudne. Car patrzył na mnie surowo, na szczęście diabelskie błyski w jego oczach gasły, kiedy w kaplicy siedzieliśmy wszyscy razem.
Po kolacji Nonno włączył radio, które stało na niskim stoliku obok jego fotela. Usiadłem na podłodze przed radiem i czekałem na wiadomości dotyczące wojny – to był mój jedyny sposób kontaktowania się z tatą. Na Morzu Śródziemnym wokół Malty toczyła się wielka bitwa morska, a jej celem było opanowanie szlaków morskich, którymi dostarczano zaopatrzenie do północnej Afryki. Nasze oddziały nie mogły zostać odcięte od ojczyzny. Spiker przekonywał o rychłym zwycięstwie. Nie mogło przecież być inaczej. Na zakończenie nadano audycję muzyczną, która w ogóle mnie nie interesowała. Wyszedłem na balkon, aby po raz czwarty, i tym razem w spokoju, przeczytać list od mamy, który wreszcie przyszedł.
Najukochańszy Lorenzo,
mam nadzieję, że jest Ci dobrze u Nonna, Zia Chiary i Cesariny, i jestem pewna, że zawsze odnosisz się do wszystkich uprzejmie i z szacunkiem. Już dawno chciałam być z Wami, ale niestety wszystko trwa dłużej, niż zaplanowałam. Nonno i Zia Chiara pewnie wyjaśnili Ci, że tata i ja postanowiliśmy na czas wojny opuścić Trypolis. Zrobiło się tam zbyt niebezpiecznie. Wiem, że to bardzo trudne dla Ciebie, i wolałabym powiedzieć Ci o tym sama. Muszę jakiś czas zostać w Rzymie. To bardzo ważne! Wuj Eugenio nie mógł zapobiec powołaniu Twojego Ojca do wojska, ale obiecał, że zrobi wszystko, aby został wkrótce przeniesiony. I w tym celu musimy jeszcze przeprowadzić kilka rozmów z ważnymi osobami.
Dostałam wiadomości od Taty. Wszystko u niego w porządku, jest pełen wiary w to, że kolejna ofensywa w Afryce zakończy się zwycięstwem.
Będę próbowała jak najszybciej przyjechać do Was do Sieny. Bądź dzielnym i posłusznym chłopcem. I w swych wieczornych modlitwach pamiętaj o swoim Tacie i żołnierzach, którzy tak odważnie i z honorem nas bronią.
Całuję Cię bardzo mocno, moje drogie Kochanie.
Zbliżyłem list do nosa, ale poczułem tylko zapach papieru, wyschniętego atramentu i zwykłego mydła, którym przed jedzeniem myłem ręce. Zapach mamy dawno się ulotnił.
W naszym mieszkaniu w Trypolisie moi rodzice mieli salottino arabo, wypełniony meblami i rzeczami, które kupili na suku w Trypolisie. Były tam skórzane poduszki do siedzenia, lampy zapachowe, bogato zdobione srebrne misy i wiele innych przedmiotów. Zawsze towarzyszyłem mamie, kiedy szła na targowisko w poszukiwaniu nowych skarbów. Mama ubierała się wtedy w suknię, mimo że mogła ją pobrudzić, ale przywiązywała dużą wagę do tego, by zawsze wyglądać elegancko i schludnie. My, Włosi, nigdy nie powinniśmy zapominać o tym, że jesteśmy dla wszystkich wzorem.
Jechaliśmy jedną z wielu dorożek ze składanym dachem, które przez wszystkich używane były jako taksówki. Dorożkarz kłaniał się i łamanym włoskim dziękował wylewnie za suty napiwek, a my wchodziliśmy pieszo na suk. Na drewnianych rusztowaniach umieszczonych nad wąskimi uliczkami rozwieszono suche maty, dzięki czemu nie docierały tam promienie palącego słońca. Wielu mężczyzn miało na sobie powiewne jasne dżelaby, a niektórzy turbany na głowach. Nieliczne kobiety przytrzymywały rąbek ciemnej szaty przed twarzą tak, że w wąskiej szparze widać było tylko oczy.
Najmniejsze sklepy tłoczyły się jeden przy drugim, a każdy ich zakamarek pełen był baśniowych wręcz towarów, że nie wiedziałem, na co patrzeć. Kolorowe chusty i kaftany z jedwabiu, pantofle z łyka i zamszu, kunsztownie zdobione wyroby ze skóry, miedziane, wypolerowane do połysku imbryki do parzenia herbaty, także całe girlandy złotych bransolet. Na grubo ciosanych drewnianych stołach piętrzyły się piramidy przypraw we wszystkich możliwych odcieniach żółci, czerwieni, brązu, zieleni i czerni, zupełnie jak diuny wielokolorowej pustyni. Ich przeróżne wonie mieszały się w powietrzu i łaskotały mnie w nos, a na wargach czułem ich ziołowy posmak. Słyszałem nawoływania handlarzy, głośne targowanie się w języku arabskim, dźwięki obróbki srebra i złota dochodzące z mrocznej budki złotnika, który punkcik po punkciku wykuwał na naczyniu filigranowy, misterny wzór. Był to głośny, niepokojący, a jednocześnie czarowny świat. Mama trzymała mnie mocno za rękę, także wtedy, gdy byłem już na to o wiele za duży, ale obawiała się, że zgubi mnie w tym tłumie i ścisku.
Przed powrotem do domu dostawałem pączka, po którym moja prawa dłoń godzinami pachniała olejem. Lewa pachniała ręką mamy.
Złożyłem list i z powrotem schowałem go do koperty. Jaskółki ćwiczyły swoje nurkujące loty nad kościołem Santo Spirito, potężną ceglaną budowlą w kształcie prostopadłościanu, nad którą wznosiła się niska, ale bardzo szeroka okrągła dzwonnica, teraz czerwieniejąca w zachodzącym słońcu. Na placu kościelnym z kamienną fontanną pośrodku trzech chłopców grało w piłkę.
Nie rozumiałem, dlaczego mama traci czas na układy z wujem Eugeniem. Od samego początku było wiadome, że sprawa zakończy się kompletną klapą. Nie lubiłem tego wuja. Naśmiewał się z moich chudych ramion i nóg, a jego oddech śmierdział cygarem. Kiedy głośno wycierał nos, na jego szyi pojawiały się grube żyły. W jego obecności twarz taty kamieniała. I ojciec, i wuj nie znosili się nawzajem, to zauważał każdy, tylko nie mama.
Nagle rozmowa w salonie zrobiła się głośniejsza.
– Po prostu nie rozumiem, dlaczego ona naraża się na niebezpieczeństwo z powodu kilku mebli – denerwowała się Zia Chiara. – Ma przecież dziecko, na miłość boską!
– Tu nie chodzi o meble – odpowiedział Nonno. – Przeprowadzka to tylko pretekst. Chodzi o Umberta. Ona ciągle ma nadzieję, że go stamtąd wyciągnie.
Jego… O czym oni mówili?
– Ale jak ona sobie to wyobraża? Że pojedzie na front na grzbiecie wielbłąda i powie: „Proszę wybaczyć, panie generale, ale zabieram mojego męża do domu”. To przecież czyste szaleństwo tak myśleć!
Wpadłem do pokoju.
– Jakie szaleństwo? Gdzie jest moja mama?
Nonno i Zia Chiara patrzyli na mnie z przerażeniem. Zapomnieli, że wciąż tu byłem.
– Chodź tu, Lorenzo. – Nonno przyciągnął mnie do siebie i objął ramieniem. – Dziś rano przyszedł telegram od twojej matki. Niczego nie załatwiła w Rzymie i pojechała z powrotem do Trypolisu.
– Co? Do Trypolisu? W liście pisała przecież, że…
– List wysłała tydzień temu z Rzymu. Jej statek wczoraj wypłynął z Neapolu.
Patrzyłem w jego wodniste, niebieskie oczy. Potrzebowałem dłuższej chwili, aby ta wiadomość do mnie dotarła. A więc mama wróciła do Libii. Beze mnie. A na morzu między Sycylią, Maltą a północną Afryką rozpętało się piekło, dopiero co słyszeliśmy o tym w radiu. Czułem bolesny ucisk w krtani. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu i kilka razy poruszyłem wargami, zanim zdołałem wyjąkać:
– Czy już tam dotarła?
Nonno przycisnął mnie do siebie mocniej.
– Nie wiemy.
Milczałem. Nie było co mówić, zawieziono mnie w bezpieczne miejsce i pozostawiono samemu sobie.
Ale wojny są niebezpieczne. I bezpieczne miejsca także mogą takie być.
Franco miał na sobie niedzielne ubranie, czyli ciemnoniebieskie krótkie spodnie i marynarkę z tego samego, o wiele za ciepłego na lato, materiału. Na kołnierzu jego koszuli widać było pasek potu, a podkolanówki zsunęły mu się, tworząc harmonijkę nad kostkami. Trzymał w ręku papierową torbę.
– Mama przysyła pani trzy jajka, signorina Guerrini.
– To bardzo miłe z jej strony – odpowiedziała Zia Chiara, która razem ze mną podeszła do drzwi. Jej oczy zajaśniały. – Podziękuj mamie bardzo serdecznie od nas wszystkich.
Tylko trzy jajka. Cesarina nie liczyła się dla signory Tacconi.
Zia Chiara zamknęła drzwi i wysłała nas obu do mojego pokoju. Szedłem pierwszy. Franco, idąc za mną z zielonego salonu obok pokoju kredensowego, rozglądał się dookoła.
– Jak duży jest wasz dom?
Kiedy weszliśmy do mojego pokoju, Franco aż otworzył usta. Pokój pomalowany był na jasnoniebiesko, a sufit wydawał się zawieszony tak wysoko, że czasami miałem wrażenie, że płyną pod nim chmury. Ściany zdobiły malowidła godne pałacu albo kościoła. Przedstawiały pnącą się winorośl, kwiaty, ptaki, kobietę z lilią w dłoni. Pokój umeblowany był antykami: pod ścianą stały metalowe łóżko, stolik nocny, szafa, biurko, na środku stół.
– Ty chyba jesteś małym księciem – powiedział, a jego oczy błysnęły złośliwie. – Och, och! Pałac jak Śpiącej Królewny, ale do garnka nie macie co włożyć, prawda? No tak. A gdzie są twoje zabawki?
– Nie mam tu żadnych.
– Kłamiesz.
Powiedziawszy to, odsunął mnie bezceremonialnie na bok i zabrał się do otwierania komody.
– No, wiedziałem! – zawołał, kiedy wysunął jej dolną szufladę i wyjął z niej model kolejki. Dostałem ją na urodziny tuż przed wyjazdem, więc mama zapakowała ją do dużej walizki wraz z kilkoma innymi zabawkami. Była to piękna angielska miniatura kolei: szyny, lokomotywa parowa, wagon na węgiel i trzy wagony pasażerskie. Wszystko leżało ułożone w specjalnie wytłoczonych formach w czarno-żółtym pudełku: za każdym razem po zabawie układałem w nim starannie każdą część. I teraz drgnąłem przerażony, kiedy Franco odwrócił pudełko i wysypał z niego wszystko na podłogę, po czym chwycił lokomotywę, wagon na węgiel i daremnie próbował je połączyć swoimi grubymi paluchami.
– Durne zabawki eleganckich ludzi – warknął i sfrustrowany uderzył jedną częścią zabawki o drugą. Wyrwałem mu je z ręki.
– Zepsujesz to!
Spojrzałem na złamany sprzęg lokomotywy i pozbierałem szybko pozostałe części kolejki, żeby uratować je przed zniszczeniem, ale Franco przestał się nimi interesować. Wrócił do komody, podeptał przy tym pokrywę pudełka, po czym zaczął wyrzucać z szuflady moje samochodziki. Odwrócił się do mnie z samolotem w ręku.
– Hej, to jest klasa!
Trzymał model samolotu torpedy, którym Italo Balbo przeleciał nad Atlantykiem. Balbo był gubernatorem w Libii i prawdziwym asem lotnictwa. Niestety, już na samym początku wojny został zestrzelony, i to przez pomyłkę, przez swoich własnych ludzi.
Franco przebiegł z samolotem przez cały pokój, robiąc przy tym hałas i depcząc po samochodzikach.
– To dziecinada – podsumował, kiedy już wszystkie moje zabawki, i nawet trochę ubrań, leżały rozrzucone na podłodze. – Ja mam coś o wiele lepszego.
Wsadził samolot do kieszeni i wymaszerował z pokoju. Pobiegłem za nim.
– Oddaj mi samolot!
– Przyniosę ci go!
Franco biegł do wyjścia, otworzył drzwi i ruszył schodami w dół.
– Franco!
Wypadłem za nim na ulicę: i zobaczyłem go przed wejściem do domu obok sklepu spożywczego. Wymachiwał samolotem i uśmiechał się szeroko. Idź do diabła!, pomyślałem i odwróciłem się, by wrócić do domu. Nie miałem zamiaru prosić jego rodziców o zwrot samolotu.
– Principino! Poczekaj! – zawołał za mną Franco. Zignorowałem go. Ale pobiegł za mną i chwycił mnie za ramię.
– Chodź, nie bądź mięczakiem, chcę ci coś pokazać.
– Oddaj mi mój samolot!
– Zaraz. Najpierw chodź ze mną. To ci się spodoba.
Właściwie powinienem być nieufny. Ale ciekawość wzięła górę.
Poszedłem za Frankiem do tylnego wejścia do sklepu, które było jeszcze węższe i ciemniejsze niż nasze. Za kamiennymi schodami kryły się małe drewniane drzwi, których w mroku prawie nie można było odróżnić od ściany. Ciężki, zardzewiały żelazny klucz zazgrzytał w zamku, zapiszczały zawiasy i zimne, zatęchłe powietrze uderzyło nas w twarze. Cofnąłem się.
– Chodź – zachęcał Franco.
Wepchnął mnie do środka i zamknął za nami drzwi. Otoczyła nas nieprzenikniona ciemność, poczułem narastający strach. Chciał mnie zamknąć w mrocznym lochu?! Słyszałem, jak Franco maca po ścianach, a potem zaskrzypiały jeszcze jedne drzwi. Franco pociągnął mnie za sobą.
Jeszcze zanim zapalił światło, już wiedziałem, co się tam kryło. Zapach szynek, salami i pecorino6 był tak oszałamiający, że aż się zachwiałem. Stojące pod ścianą solidne regały uginały się pod ciężarem worków z mąką, cukrem, fasolą, grochem, suszonymi owocami, a nawet kawą. Gomółki serów piętrzyły się obok piramid konserw. Na podłodze stały blaszane dzbanki z mlekiem i brzuchate butelki z oliwą. Z sufitu, między salami i girlandami kiełbas, zwisała ogromna mortadela w kształcie beczki oraz dwie wielkie szynki, które z jednej strony przykryte były jeszcze skórą z sierścią.
Franco obserwował moją twarz i się uśmiechał.
– Jesteś głodny?
Wyjął nóż z szuflady stołu na środku pomieszczenia, złapał połowę salami i odciął dwa plastry. Ugryzł jeden i podał mi drugi. Cofnąłem się nieufnie.
– Masz, weź.
Wcisnął mi do ręki plaster salami, gruby niemal jak palec, ciemny, w którym oka tłuszczu błyszczały jak perły. Odgryzłem kawałek i jęknąłem z rozkoszy. Nawet ostre ziarenka pieprzu wydały mi się wyśmienite.
– Smaczne, nie? – spytał Franco.
Tylko skinąłem głową, bo byłem zbyt zajęty żuciem, by coś powiedzieć. Rozejrzałem się wokół. Od lat nie widziałem takiej ilości jedzenia zgromadzonej w jednym miejscu.
– Do kogo to wszystko należy? – spytałem, kiedy już przełknąłem.
– Do mojego ojca. To zapasy sklepowe.
– A tobie wolno tak się samemu obsługiwać?
Franco odciął dwa plastry napoczętego już sera pecorino i podał mi jeden.
– Jasne – odparł.
Nie wierzyłem w ani jedno jego słowo. Dzieciom nie wolno było jeść bez pozwolenia dorosłych. Franco dość sporo ryzykował. Czy robił to dla mnie? Kiedy już spustoszył mój pokój?
– Czegoś takiego nie ma u was zbyt często, prawda, principino?
Powoli zaczynał mi działać na nerwy.
– Przestań mnie tak nazywać!
– Dlaczego? – Wytarł palcem nos. – Jesteście przecież szlachtą, nie?
Nie wiedziałem, co znaczy być szlachtą. Z pewnością nie to, że byliśmy bogaci. Jednak musiało to być coś szczególnego. W przeciwnym wypadku Franco nie robiłby wokół tego tyle hałasu. Popatrzyłem na niego spod na wpół przymkniętych powiek.
– A przeszkadza ci to, synu sklepikarza?
Jego nozdrza rozszerzyły się i Franco zrobił krok w moim kierunku.
– Ty… Wy wszyscy jesteście tylko antyfaszystami zadzierającymi nosa!
Rzuciłem się na niego i szturchnąłem go tak silnie, że upadł do tyłu. Nie spodziewał się tego i wlepił we mnie zdumione oczy.
– Cofnij to! – wrzasnąłem.
Byłem wstrząśnięty. My mielibyśmy być antyfaszystami? Czy miał na myśli Zia Chiarę? A więc nie byłem jedyny, który ją podejrzewał!
– Guerrini są dobrymi faszystami! I prawdziwymi patriotami! Mój dziadek został ranny podczas Wielkiej Wojny w bitwie nad Piawą! A mój ojciec jest teraz na froncie, w przeciwieństwie do twojego. A ja jestem Balilla i będę do śmierci wierny Duce i królowi!
Franco wstał z podłogi. Obawiałem się, że rzuci się na mnie. Był sporo wyższy i mocniej zbudowany – dwa razy na pewno nie pozwoliłby się zaskoczyć. Ale jego gniew już minął.
– Dobrze, dobrze, nie wściekaj się – powiedział i otrzepał spodnie z kurzu. – Skąd ty właściwie jesteś?
– Z Trypolisu.
– Jesteś uciekinierem.
– Bzdura, jestem na wakacjach.
Franco się roześmiał.
– Na wakacjach, akurat!
– Tak! Jak tylko wrzucimy Anglików do morza, wracam do domu. Moja matka tam jeszcze jest. A poza tym nie bądź taki nadęty. Trypolis jest o wiele większy od Sieny. Tak duży, że nawet Duce przyjechał tam z wizytą. I widziałem go!
– Kiedy? – spytał Franco z czcią.
– To było dawno temu, miałem wtedy osiem lat. Ale byłem przy tym! Nasza grupa Balilla przed nim nawet maszerowa…
– Cicho!
Gwałtownie przycisnął swoją dłoń do moich ust. Usłyszałem przytłumione głosy.
– Cholera! Mój ojciec!
Błyskawicznie odwiesił salami na miejsce, ustawił ser tą stroną, z której kroił plastry, do ściany i zmiótł ręką okruchy ze stołu.
– Wychodzimy, szybko – syknął.
Wymknąłem się ze spiżarni, Franco zgasił światło i zamknął drzwi. W słabym świetle, które docierało tu od wejścia do domu, dostrzegłem, że włożył klucz do otworu między dwiema cegłami. W tym momencie drzwi do domu otworzyły się na całą szerokość. Franco chwycił mnie za ramię i pociągnął za sobą. Poczułem zimne powietrze wypełniające korytarz, który został za nami. W drzwiach ukazała się masywna postać.
– Jest tu kto? – usłyszałem niski głos. Ktoś, lekko utykając, wszedł do środka i potrząsnął drzwiami spiżarni. – Maria pewnie znów zapomniała zamknąć. Wejdź, Ugo.
Za ojcem Franca pojawiła się druga, jeszcze potężniejsza postać.
– Kto to jest? – wyszeptałem.
– Mój wuj. Zamknij buzię.
Ojciec Franca otworzył drzwi i obaj mężczyźni weszli do spiżarni, zostawiając je uchylone.
– Szybko. Teraz. Uciekamy!
Na palcach przekradliśmy się do wyjścia. Byliśmy tylko dwa metry od niego, kiedy drzwi otworzyły się znowu. Franco wepchnął mnie z powrotem w korytarz. Jego ojciec niósł pod pachą salami. Zamknął drzwi i odłożył klucz do otworu między cegłami. Przytrzymał drzwi przed wujem Franca i sam wyszedł za nim. Drzwi zamknęły się i w zamku zazgrzytał klucz.
W ciemności można było dostrzec tylko cienki pasek światła nad progiem. Słyszałem plusk kropel spadających z dachu i dreptanie maleńkich pazurków na kamiennej podłodze. Ciemność zaczęła wręcz uciskać moją pierś i utrudniać oddychanie. Zacząłem biec w stronę drzwi.
– Na pomoc! Otwierać!
Franco zatrzymał mnie, zanim zacząłem walić w nie pięścią.
– Czyś ty oszalał? Wiesz, co z nami zrobią, kiedy nas nakryją?
Zatrzymałem się.
– A czy nie mówiłeś, że wolno ci się samemu tam obsługiwać? – spytałem, ale Franco nie odpowiedział.
Wraz z ciszą wrócił lęk. Oddychałem coraz szybciej i zauważyłem, że drży mi dolna warga. Chrząknąłem, ale mój głos mimo to zabrzmiał piskliwie.
– Co teraz zrobimy?
– Bez paniki. Zabezpieczyłem się.
Usłyszałem jakieś skrobanie, dwa, trzy razy, i nagle rozbłysnął płomyk zapałki. Franco podszedł do drzwi, wyciągnął z ciemnego kąta świecę i mrok ustąpił.
– Ukryłem ją tu na wypadek, gdyby mnie zamknięto. Dobrze pomyślane, co?
Rzeczywiście mnie to zaskoczyło, ale nie byłem pewien, czy przewidział wszystko.
– Masz dodatkowy klucz?
– Nie. Ojciec go schował. Ale jest jeszcze inna droga.
– Jaka?
– Chodź ze mną.
Korytarz prowadził lekko w dół i kończył się kamiennymi schodami, które stromo opadały. Ich końca nie było widać. Franco szedł pierwszy. Poczułem, jak żołądek podchodzi mi do gardła. To było o wiele gorsze niż „ziemia niczyja”. Gorsze niż car. Prawdopodobnie tu na dole mieszkali jego demoniczni służący.
Płomień świecy Franca mrugał coraz niżej i stawał się coraz mniejszy.
– Franco! Zaczekaj!
Dogoniłem go, kiedy był już w wielkiej piwnicy zastawionej przeróżnymi rupieciami.
– Dokąd idziemy? – spytałem.
– Zobaczysz.
Czy on chciał mi spłatać złośliwego figla? Dobrze znał swoją piwnicę – mógł nagle zdmuchnąć świecę i zostawić mnie tu samego. W ciemności.
Chwyciłem go za ramię i zmusiłem, żeby się zatrzymał.
– Co ty wyprawiasz? Nic ci nie zrobiłem! Wyprowadź mnie stąd!
Uśmiechnął się z triumfem.
– Boisz się, co?
Zacisnąłem wargi. Za nic nie sprawiłbym mu przyjemności, więc nie przyznałem się, że tak.
– Powiedz mi w końcu, dokąd idziemy!
– Do twojego domu.
– Co takiego?
– Jest podziemne przejście do waszej piwnicy, ale najpierw musimy zejść jeszcze niżej. Idziesz?
Kręconymi schodami dotarliśmy do niskiego, wykutego w skale tunelu. Czuć było woń wilgotnych kamieni i smród mysich sików. W prawo i lewo odchodziły kolejne ciemne odgałęzienia – otwierały się jak czarne przerażające pyski. Woda, która od stuleci ściekała tutaj przez sufit i ściany, pozostawiła przedziwne kamienne formy. W migoczącym świetle świecy nabierały żółtawego odcienia i wiły się jak żmije. Wyobrażałem sobie, jak ktoś za pięćdziesiąt lat znajduje nasze zmumifikowane zwłoki. Kilka solidnych uderzeń w twarz wydało mi się teraz całkiem przyjemną alternatywą.
– Jesteś pewien, że znasz tę drogę? – przerwałem ciszę.
– Tak, już raz tu byłem.
– Sam? – spytałem nieufnie.
Miałem wrażenie, że Franco się zastanawia, ile może mi zdradzić.