Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Czasem los szykuje dla nas najlepsze niespodzianki
Jagna wiedzie spokojne, poukładane życie singielki. Dobrą passę przerywa niespodziewany telefon od brata, który prosi ją o przysługę, chcąc skorzystać z bardzo ciekawej propozycji zawodowej. Choć niechętnie, Jagna zgadza się pojechać do rodzinnego domu na Suwalszczyźnie, aby zaopiekować się matką, z którą od lat ma skomplikowaną relację.
To lato na zawsze odmieni jej życie. Na jaw zaczną wychodzić rodzinne mroczne sekrety, ale obok Jagny pojawi się niespodziewanie ktoś, kto pomoże jej przetrwać. I udowodni, że nawet w najgorszych momentach warto mieć iskierkę nadziei na lepsze jutro.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 300
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 38 min
Lektor: Aleksandra Kowalewska
Pamiętaj, że człowiek się zmienia, jednak jego przeszłość nigdy.
Becca Fitzpatrick, Szeptem
W pracowni panował półmrok. Zupełnie mi to nie przeszkadzało. Właściwie to bardzo lubię ten moment. Kojarzy mi się ze spokojem. Okej, być może po części również z samotnością, lecz do niej zdążyłam się już przyzwyczaić. Moją minimalistycznie urządzoną pracownię oświetliła wysoka lampa stojąca na stole. Dawała ciepły, przyjemny blask, podczas gdy za oknem było nieprzyjemnie i dżdżyście. Luty zdecydowanie nikogo nie rozpieszczał i nie wyglądał jak ten z pięknych fotografii, gdzie błękit nieba fantastycznie kontrastuje z bielą śniegu. Mokry, zimny, wietrzny. Taki właśnie był ten miesiąc, który najchętniej przespałabym zakopana po uszy w swojej przytulnej sypialence. Dla pewności zostawiłabym jeszcze kartkę: „Nie budzić do wiosny!”, gdyby ktoś uprzejmy próbował wyrwać mnie z tego snu zimowego.
Po śnieżnej, cudownie białej puchowej kołdrze pozostało jedynie wspomnienie. Niebo zasnuły ciemne chmury i mimo że był środek dnia, zdawać by się mogło, że wieczór na dobre rozgościł się w Otwocku. Czułam to. Smętna i senna aura dawała mi się we znaki. Wypiłam już dwie kawy, które wciąż nie postawiły mnie na nogi. A były naprawdę mocne! Ziewałam raz za razem, próbując zmobilizować się do pracy. Tej miałam całkiem sporo. Część naczyń czekało na pierwszy wypał, inne zaś na szkliwienie. Miałam też kilka gotowych produktów, które planowałam tego dnia wysłać, lecz padający deszcz chciał siłą zatrzymać mnie w domu. Właściwie bardzo dobrze mu to szło! Z nosem przy szybie zerkałam na płynące strugi, choć czułam wyraźnie gdzieś na plecach, że coś lub ktoś spogląda na mnie z wyrzutem.
Stały tam i patrzyły, choć nie miały oczu.
Schnące kubki, spodeczki i tacki dosłownie piętrzyły się na regałach. Żeby tylko znaleźć na wszystko czas!, pomyślałam, zabierając się do pracy.
Nieco zrezygnowana zerknęłam raz jeszcze na złożone poprzedniego dnia zamówienie. Stała klientka z Gdańska zamówiła kolejne miseczki z morskim motywem. Muszę przyznać, że akurat te uwielbiałam tworzyć najbardziej. Spośród wszystkich dotychczas wykonanych prac najbliższe memu sercu były wodno-plażowe motywy. To one sprawiały, że pracowałam z przyjemnością. Jasny piasek, szmaragd i błękit wód, spiętrzone białe fale, którymi zdobiłam wypalone naczynia, przypomniały mi o jednym.
Czas na urlop. Najlepiej gdzieś, gdzie każdego ranka będzie witał mnie delikatny szum morza lub oceanu. Jak ja marzę o wylegiwaniu się nad cieplutką wodą! Marzenie ściętej głowy.
Odkąd otworzyłam ceramiczny biznes, zapomniałam, czym tak naprawdę są wakacje. Właściwie to wykreśliłam słowo „urlop” z mojego słownika. Zupełnie przestało dla mnie istnieć. Było mi żal odpoczywać, gdy wiedziałam, że czeka na mnie masa pracy. A tej było naprawdę sporo. Czasem za dużo jak na jedną osobę, ale starałam się nie narzekać. Biznes się kręcił, ja miałam z czego żyć, nie przymierałam głodem i spełniałam się w swojej pasji. Mówią, że gdy robisz to, co kochasz, nie traktujesz tego jak pracę. Może coś w tym jest…
Zamówienia co rusz spływały na firmową skrzynkę, internetowy sklepik wciąż informował potencjalnych klientów, że przedmioty zostały wyprzedane. Dawało mi to potężnego kopa do dalszego działania. O wypoczynku nie było więc mowy. Zwłaszcza że firmę prowadziłam sama, bez niczyjej pomocy. Złapałam motywacyjny wiatr w żagle i chciałam wycisnąć z tego możliwie jak najwięcej. Dopóki mam na to wszystko siłę.
– Dwie duże miski na owoce, morski motyw, wykończenie szkliwo i angoba – przeczytałam na głos, by uporządkować myśli.
Tego dnia wyjątkowo galopowały, sam jeden Bóg wie dokąd. Zamiast być tu i teraz, wędrowałam w inne miejsca. Wszystkie były już odległe, przeżyte jak znak minionych czasów, ale musiałam do tego wracać, zapisując myśli, tak jak zaleciła moja terapeutka.
Prosiłaś, bym notowała to, co wyda mi się istotne dla terapii. Droga, to ci się spodoba. Dzisiaj przeanalizujemy to, co było lata temu. Zawsze powtarzasz, że warto cofać się, by wyciągnąć z tamtego czasu to, co najważniejsze i istotne. Wróćmy więc. Jesteś gotowa? To pierwsza notatka. Postaram się zebrać myśli, choć te mogą być chaotyczne. Jeszcze nie mam wprawy, sama rozumiesz. To dla mnie trudne…
Gdy sięgam do wspomnień ze szkoły, przypominam sobie coś jeszcze, co wyjątkowo nie pasowało moim rówieśnikom. Moja waga. Tak, tak! Błahe, prawda? A jednak. Nigdy nie byłam szczupłą dziewczyną, jak większość żeńskiej części mojej klasy. Zawsze miałam gdzieś „za dużo” lub „zbyt wiele”. Gdy teraz w modzie jest to, by być WYSTARCZAJĄCĄ, ja zawsze miałam czegoś ponad stan i normę. Waga była moją zmorą.
Odkąd pamiętam, moje życie toczyło się wokół wszelakich diet, które za każdym razem zaczynały się „od poniedziałku”, a kończyły się z pierwszym wieczornym napadem głodu, gdy po całym dniu jedzenia sałat opychałam się frytkami maczanymi w rozpuszczonych lodach waniliowych. Niektórych mdliło takie połączenie, a ja je kochałam. Czułam się jak Wenezuelki, które ubóstwiają łączyć smaki. Nie chcę siebie teraz usprawiedliwiać. Próbowałam wszystkiego, by sprostać oczekiwaniom innych, jeśli chodzi o sylwetkę, ale za bardzo lubiłam jedzenie, które niejednokrotnie traktowałam jako małe nagrody czy coś, co jest namiastką pocieszenia po przykrych wydarzeniach dnia codziennego. To mnie gubiło. I gubi do tej pory, jeśli mam być szczera.
Aktywność fizyczna kończyła się zazwyczaj na spacerach, które utrzymywały moją kondycję w jako takich ryzach. Chociaż muszę teraz przyznać, że i te wykręcane na nogach kilometry trafiały się ostatnio niezbyt często. Prowadziłam siedzący tryb życia i niestety zbierałam jego nieprzyjemne żniwo w postaci bólu kręgosłupa i dodatkowych kilogramów. Gdy zerkałam w lustro, widziałam, że mam tu i ówdzie „za dużo”. Mierząc ubrania w rozmiarze 42 czy nawet 44, tęsknie zerkałam na te z cyfrą 38. Kiedyś się uda, Jagna!, dopingowałam siebie, chociaż sama nie wierzyłam, że to „kiedyś” nastąpi i wreszcie mi się uda.
Nie wiem, na ile to może być istotne, ale prosiłaś, bym zapisywała wszystko, co czuję. Wiesz? Bardzo często gadałam do siebie. Teraz też to robię, ale rzadziej niż wtedy. W czasach szkolnych znajomi drwili, gdy próbowałam tłumaczyć sobie coś, wypowiadając myśl głośno i wyraźnie. Puszczałam te, nieraz nieprzyjemne, uwagi mimo uszu. Czasem coś tam odpysknęłam, że rozmawiam z kimś na równie wysokim poziomie intelektualnym, bo z amebami to pogadać się nie da. Nie powiem, wynikały z tego awantury, ale z dumą patrzyłam na to, że zrobiłam, co mogłam, by moje było na wierzchu. Taka właśnie byłam. Lubiłam stawiać na swoim. Z wiekiem ten upór zelżał. Właściwie to prawie zanikł. Stawianie na swoim zeszło z piedestału, ustępując miejsca robieniu wszystkiego dla innych, umiejętności wyciągania ręki i godzenia się na kompromis.
To chyba dobra zmiana, nieprawdaż?
Poprawiłam niedbały blond koczek na środku głowy, który zwykłam pieszczotliwie nazywać „cebulą”, po czym zabrałam się do pracy. Ujęłam blok ulubionej gliny. Odcięłam średniej wielkości kawałek żyłką, odłożyłam odmierzoną część, a resztę z powrotem zawinęłam w folię i odłożyłam na półkę. Wszystko w mojej pracowni miało swoje miejsce.
Właściwie to z perspektywy czasu widzę, że całe moje życie jest poukładane. Może z wyjątkiem życia rodzinnego. To było mocno zagmatwane. Odejście, a dokładniej śmierć ojca, spotęgowało chorobę matki. Nie widywałyśmy się zbyt często. Spotkania odbywały się dwa lub trzy razy do roku. Na Wielkanoc i podczas świąt Bożego Narodzenia. Obchodziliśmy również urodziny matki, chociaż na te nie zawsze się wybierałam. Nie dlatego, że duma mi na to nie pozwalała. Po prostu nie czułam się mile widziana w domu, w którym się wychowywałam i spędziłam całe dzieciństwo. Wyglądało to tak, jakby raz na zawsze wyrzucono mnie z gniazda. Ot, wyjazd z biletem w jedną stronę.
Nie chciałam wprowadzać do poukładanego życia chaosu. I nie miałam tu na myśli tylko swojego życia. Egzystencja mojej matki była w miarę uporządkowana, póki nie przekraczałam progu rodzinnego domu. Wtedy wszystko stawało na głowie, jakby ten wypracowany ład w jednej chwili runął niczym domek z kart. Awantura goniła awanturę, piętrzyły się nieporozumienia. Rzadko kiedy atmosfera bywała przyjazna. Dlatego wolałam nie kusić losu i unikałam zbyt częstych spotkań. Dla dobra nas wszystkich. A zwłaszcza mamy.
Chwyciłam odcięty kawałek gliny i przenosząc go na stół roboczy, zaczęłam nim rzucać o blat, by pozbyć się pęcherzyków powietrza. Robiłam to szybko i precyzyjnie, bo zbyt długie mizianie gliny powoduje później pękanie naczyń.
Ceramika jest dość kapryśnym hobby. Przygotowywanie zamówień za każdym razem wiązało się z wielką niewiadomą. Podczas pierwszego wypału wychodziło na jaw, czy biskwit popęka, czy nie. Szkliwienie i kolejny wypał również niejednokrotnie mnie zaskakiwały. Szkliwa, które dobrze znałam, potrafiły rozlać się po pracy lub wypalały się w dziwny sposób, dając na naczyniu zupełnie inny efekt, niż planowałam. Może to wydać się dziwne, ale lubiłam tę nutkę niepewności, kiedy eksperymentowałam. Zarazem irytowało mnie okrutnie, gdy miałam sztywne ramy ze strony klientów, a ci niestety nie zawsze przyjmowali wyjaśnienia, że towar nie jest w stu procentach gotowy i taki, jaki sobie wymarzyli. Potknięcia i niespodzianki się zdarzały, mimo iż w pracę z gliną wkładałam całe serce.
Sprawnymi ruchami uformowałam sporej wielkości kulę. Gdy miałam już kształt, który wydawał mi się bliski ideału, zatopiłam w nim kciuk, tworząc wgłębienie. Stale przekręcając kulę, powiększałam i rozszerzałam miejsce zagłębienia do momentu, aż powstało półkole przypominające miseczkę. Uwielbiałam ten moment. Z kawałka pozornie bezkształtnej masy zaczynało powstawać „coś”. Dawałam życie czemuś nowemu, co będzie służyć kupującym przez długi czas. O ile rzecz jasna kurier nie postawi sobie za punkt honoru sprawdzić wytrzymałości kartonu i jakości wypełnienia chroniącego naczynia.
Raz za razem wygładzałam nowy przedmiot, tworząc takie krawędzie, by glina nie popękała podczas suszenia i wypału. Nie mogły być ani zbyt cienkie, ani za grube. Deseczką wyrównywałam wszystkie nierówności i zamazywałam odbite gdzieniegdzie palce. Z pietyzmem pracowałam nad miseczką, by sprostać wymaganiom ważnej klientki. Mogłabym przysiąc, że niejednokrotnie wywalałam jęzor na wierzch podczas największego skupienia. Jak to mówią, ten typ tak ma.
Gdy wstępne naczynie było gotowe, ostrym nożykiem ścięłam wierzch, by rant był gładki i równy. Zwilżonym w wodzie kawałkiem tkaniny przecierałam krawędź i miejsca, które wymagały poprawek. Odstawiłam gotową pracę na dobrze oświetlone miejsce, przyglądając jej się krytycznie z każdej strony…
Tymczasem odezwał się mój telefon, gwałtownie przerywając ciszę.
– Szlag by to – jęknęłam.
Wytarłam ręce o wysłużony fartuch i zerknęłam na wyświetlacz.
Imię brata zdawało się wibrować na ekranie.
Mój brat to temat rzeka. Ale od początku. Gdy miałam pięć lat, w naszym domu pojawiła się mała istota z brązowymi i lekko kręconymi kędziorkami. Był piękny! Miał ciekawskie oczka, małe paluszki… Rodzice powiedzieli mi wtedy bardzo poważnym tonem, że będę miała teraz braciszka, którym muszę się opiekować. Z perspektywy czasu widzę, że było to trochę nieodpowiedzialne, jak na pięciolatkę, ale pamiętam, że wtedy wzięłam to sobie bardzo poważnie do serca. Mimo iż początkowo nie było kolorowo, a jako dziecko nie potrafiłam odnaleźć nici porozumienia z płaczącym noworodkiem, pokochałam go od pierwszego wejrzenia i przyrzekłam sobie pomagać mu w każdej potrzebie. To trwa do dzisiejszego dnia. Karol jest dla mnie bardzo ważny. Nie boję się powiedzieć, że zrobię dla niego wszystko. Siostrzano-braterska miłość to miłość silniejsza, niż może się to wydawać. Potrafi przekraczać granice własnego komfortu, wykraczać poza niemożliwe, przenosić góry. Nawet ewentualne sprzeczki znosi się inaczej. Z pokorą wyciąga się dłoń, przełyka gorycz w łyżce miodu. Rozumiesz, prawda? Nawet gdy jesteśmy już dorośli, wciąż zrobię dla niego wszystko. Jestem honorowa.
Obiecałam sobie kiedyś, że pomogę mu w każdej, nawet najgorszej sytuacji. Cokolwiek by się działo, zrobię wszystko dla mojego brata.
Karol.
– Oho, będą z tego kłopoty!
Przesunęłam palcem po matrycy i włączyłam tryb głośnomówiący.
Nie lubię brudzić telefonu gliną. Trudno później doprowadzić go do ładu. Smugi zostają na ekranie na długi czas.
– Halo? – rzuciłam na tyle głośno, by brat mógł mnie usłyszeć.
Niech wie, że pracuję. Im wszystkim wydaje się, że ceramika to nie praca. A przynajmniej nie taka prawdziwa, na pełen etat.
– Cześć, Jagna! Sorka, że dzwonię o tej godzinie. Pewnie robisz w glinie?
Zaśmiałam się pod nosem. Cóż innego mogłam robić?
– Ależ skąd! Sączę drinka na Malediwach. Pewnie, że pracuję! – wbiłam mu szpileczkę, po czym dodałam zgodnie z prawdą: – Co się urodziło? Ostatnio dzwonisz do mnie tylko wtedy, gdy coś się pochrzani.
– Słuchaj… Nawet nie wiem, jak zacząć.
– Czyli się pochrzaniło – skwitowałam. – Może spróbuj od początku? Będzie najprościej. Tak zawsze mawiał…
– Ojciec, wiem – uciął.
W jego tonie dało się wyczuć niemałe podenerwowanie. Od razu do głowy zaczęły napływać mi niepokojące myśli galopujące wśród chorej matki. Czy Lidia miała kolejny rzut choroby? Nie wiem, jak bardzo demencja zawędrowała w głąb umysłu mojej matki. Przecież nie rozmawiamy… Co mogło się stać? Zapomniała, że zostawiła coś na kuchence i puściła dom z dymem? A może wyszła z Mikaszówki, zapominając drogi powrotnej? Czułam, jak serce zaczęło mi niepokojąco dudnić. Pulsowało mi w skroniach, a oddech przyspieszył tak, jakbym właśnie weszła na szóste piętro. Dobra, na trzecie. Na szóste w życiu bym się nie wdrapała. Oczami wyobraźni widziałam, jak leżę zdyszana na schodach i wyciągam drżącą rękę do przechodzących obok mnie osób, zerkając błagalnie, prosząc cicho, by wezwali dźwig, który wciągnie mnie na to zasrane szóste piętro. Nie powiem, to wyobrażenie robiło wrażenie!
Demencja i wszystko, co z nią związane, to okropne zło… Wiesz, co pomyślałam, gdy ostatni raz spoglądałam na rodzinny dom? Mam na myśli czas, gdy się wyprowadzałam. Pomyślałam: Kocham cię, mamo, ale dłużej nie potrafię tkwić w tej relacji. Twój umysł wyniszcza mój organizm. Lepiej więc odejść. Dla naszego wspólnego dobra.
Zapadło milczenie.
– Mów, do cholery, i nie trzymaj mnie w niepewności, stresujesz mnie tym! Chodzi o mamę?
Brat zacmokał i milczał jeszcze przez krótką chwilę.
Odnosiłam wrażenie, że stara się dobrze dobierać słowa, by przypadkiem nie wyrazić się niejasno. Wiedział, że lubiłam konkrety, a nie robienie wszystkiego na okrętkę.
– Poniekąd. Głównie o mnie, Helenę, no i tak właściwie to w dużej mierze o mamę. Nie wiem, czy pamiętasz, jak na Wigilii rozmawialiśmy o tym, że mam sporą szansę na staż. Pracodawca wspominał wtedy, że dwóch najlepszych pracowników wyjedzie na Florydę.
– Pewnie, że pamiętam. Czy mam rozumieć, że…
– Tak! Siostra, ja sam w to nie mogę uwierzyć! Rozwaliłem konkurencję i dostałem propozycję sześciomiesięcznego stażu w Stanach! Gdy o tym pomyślę, to zaczynam się szczypać, czy to aby mi się nie śniło.
Tym razem jego głos brzmiał niczym dzwon, był radosny, donośny i tak szczery, że nawet mi się udzieliło to Karolowe szczęście. Choć za chwilę mój brat miał wylać na mnie wiadro zimnej wody.
– Karolku, moje gratulacje! Jestem z ciebie dumna! Wiedziałam, że wygrasz w cuglach! Super, bardzo się cieszę!
– Ty się tak, siostra, nie ciesz, bo będę musiał prosić cię o przysługę… Bez twojej pomocy moja szansa legnie w gruzach.
Kolejna zmiana w jego głosie świadczyła o tym, że moja pomoc będzie niezbędna. Znałam Karola od podszewki. Nawet nie widząc jego twarzy, potrafiłam z tonu głosu wyczytać, co się święci. Obawiałam się, że nadciąga burza.
– Jaką przysługę? – spytałam.
– Chodzi o mamę.
No jasne, że o mamę… Cholera jasna.
– Karol, błagam…
– Jagna, to ja błagam! To tylko sześć miesięcy, które zlecą szybciej, niż myślisz. To moja ogromna szansa i chciałbym, żeby Helena była tam ze mną. Zrozum mnie… O nic więcej cię nie poproszę. Chcę spróbować, a taka możliwość nie trafi się drugi raz. Jaguś, no weź…
Potok słów płynących ze słuchawki był nie do zatrzymania. Cieszyłam się, że nie mam słuchawki przy uchu, bo wtedy groziłoby to wyrzuceniem smartfona przez okno. Nawet nie próbowałam stopować brata i mu przerywać, dopóki sam nie skończył, by złapać oddech. Trochę to zajęło. Miał chłopak gadane, jak mu na czymś zależy, trzeba mu to przyznać!
– I co, miałabym rzucić wszystko i przyjechać, by zająć się matką? Jak to sobie wyobrażasz? Przecież ona reaguje na mnie tak, jak alergik uczulony na kota reaguje na sierściucha! Nie wytrzymamy ze sobą… Ja nawet nie wiem, jak miałabym się nią zająć! Dobrze wiesz, że widujemy się tylko od święta, i to już za wiele… Nie bez powodu wyjechałam!
– Siostra, nie rób mi tego. Musisz mi pomóc… – Jego głos był stanowczy i błagalny.
Mimo że dzieliły nas setki kilometrów, czułam, jak bardzo zależy mu na tym wyjeździe. Zapewne gdyby był obok, patrzyłby na mnie jak kot ze Shreka. Robiłby zbolałą minę, no i te wielkie, maślane oczy.
– Och, nie stawiaj mnie w takiej sytuacji. Doskonale wiesz, jak tego nie cierpię. I dla jasności, nic nie muszę… – Trochę skłamałam, bo cichutki głos w mojej głowie, niczym diabełek, który czasem szepcze coś do ucha, tym razem aż krzyczał: „Przestań się oszukiwać! Dobrze wiesz, że musisz! Obiecałaś to sobie, już nie pamiętasz? Miałaś mu pomagać! Cokolwiek by się działo!”.
– Skoro nie musisz, to możesz mi pomóc. I o to cię teraz błagam. Padam na kolana! Słyszysz? Jagna, nie daj się prosić… Wrócisz do swojego domu, nim skończy się lato. – Brat ewidentnie uruchomił tryb kota ze Shreka.
„Wrócisz, nim skończy się lato”. To zdanie dudniło mi w uszach. Było jak gong, który po uderzeniu rozbrzmiewał jeszcze przez dłuższą chwilę. Myślałam, że od tego ogłuchnę. Zagryzłam boleśnie wargę. Co robić?, myślałam, bębniąc brudnymi palcami o kolana.
– Nim skończy się lato? To kiedy kończy ci się ten staż? – Próbowałam mówić tak, jakby nie targały mną żadne emocje, jednak nawet takie zagrywki nie wyprowadziłyby mojego brata w pole. Znał mnie równie dobrze i już wiedział, że teraz jest najlepszy moment na to, by ugrać jak najwięcej.
– Dwudziestego dziewiątego sierpnia. Właściwie to dwudziestego ósmego, bo dwudziestego dziewiątego wylatujemy do Polski. Sama widzisz… Wrócisz do domu na koniec sierpnia. Tylko błagam, zgódź się i pomóż bratu w potrzebie.
Milczałam. Sześć miesięcy poza domem. Pół roku bez pracy i ofiara na rzecz rozwoju Karola. Dwa kwartały z chorą matką, która na każdym kroku daje mi do zrozumienia, jak bardzo mnie nie cierpi. Cudowna perspektywa.
Tym razem niewidzialny aniołek przycupnął na moim ramieniu, szepcząc, że to sześć miesięcy, by naprawić podupadającą relację, która z pozoru wydaje się nie do naprawienia. Zaczynałam kalkulować. Ja i matka byłyśmy jak dwa żywioły. Starcie takich wielkich mas mogło doprowadzić do tragedii. Jasny gwint. Karol potrafił urządzić człowieka lepiej niż Dorota Szelągowska.
– Słuchaj, muszę to przemyśleć, przespać się z tym. Wiesz, że taka zmiana to wywrócenie życia do góry nogami. Nie mówię „nie”, ale nie mówię też „tak”. Daj mi chwilę na zastanowienie, okej?
– Jagna… Chciałbym, żebyś wiedziała, że to dla mnie okazja, która drugi raz się nie powtórzy.
– Wiem, braciszku… Zadzwonię jutro.
Rozłączyłam się, nie czekając na pożegnanie.
Nie boję się o jutro, choć czuję strach jak kiedyś.
Miuosh i Zespół Pieśni i Tańca „Śląsk”, Igor Herbut, Mantra
W nocy nie spałam dobrze. Przekręcałam się z boku na bok, a oczy nawet na chwilę nie chciały się przymknąć, bym mogła odpłynąć w regenerujący sen. A wszystko dzięki mojemu bratu, który postanowił mnie uszczęśliwić w tak beznadziejny sposób. Chyba najgorszy z możliwych.
Łóżko zaskrzypiało. Być może przez moją wagę, bo przed snem zjadłam pudełko lodów i porcję frytek. Te były fit, bo pieczone w piekarniku. Lody jak zawsze wyśmienite, frytki nieco mniej, ale frytki to frytki. Nawet te gorszej jakości są smaczne.
Miałam dość gapienia się na sufit i ściany, mimo że bardzo je lubiłam. Niewielką sypialnię urządziłam kiedyś minimalistycznie, acz przytulnie. Nie brakowało w niej grafik, zdjęć i roślin, które zajmowały każdy wygospodarowany na to centymetr. Nie wieszałam i nie ustawiałam takich rzeczy przypadkowo. Wszystko miało swoje miejsce i bardzo o to dbałam. Byłam pedantką, która walczy o swoje rzeczy i terytorium.
Przez okno wpadało nikłe światło latarni. Otwock tonął we mgle i smogu. Uroki zimowej aury. Mimo tych drobnych niuansów uwielbiam to miasteczko. Ma duszę i niepowtarzalny klimat. Nawet na stronie miasta pysznił się napis: „Otwock – miasto z dobrym klimatem”. Coś w tym było. To tu czułam się jak ryba w wodzie. I niestety z tej wody ktoś chce wyłowić mnie i wsadzić do innej.
Docierało do mnie, jak bardzo boję się nadchodzącej zmiany. Znów zrobię coś kosztem czegoś, stawiając swoje potrzeby na drugim miejscu. Ten strach był związany również z tym, że cenię sobie ład i porządek, a tu moje poukładane życie mój kochany braciszek burzy jednym telefonem.
Przestałam łudzić się, że uda mi się zasnąć. Zegar tykał i tykał, odliczając upływające sekundy i doprowadzając mnie tym samym do szewskiej pasji. Tarcza wskazywała 3:47. Odrzuciłam wściekle kołdrę na bok, spuszczając na zimną podłogę bose stopy.
One na maksa nie pasowały do mojej sylwetki. Jako jedyne były filigranowe i małe, wówczas gdy wszystko wydawało się większe: twarz była okrągła, uda masywne, biust spory, a biodra tak pełne, że z trudem wyszukiwałam dżinsy w sieciówkach. Znalazłam na to dobry patent. Po prostu przestałam je kupować. Dzięki temu zaoszczędziłam sobie wiele nerwów. Wolałam nie irytować się, gdy kolejny raz nie mogłam znaleźć odpowiedniego rozmiaru. Każde spodnie sprawiały wrażenie, jakby ktoś celowo je zmniejszał, wiedząc, że lada moment będę je mierzyć. Ile ja godzin przepłakałam po wyjściu ze sklepowych przymierzalni, gdy po raz kolejny nie potrafiłam znaleźć swojego rozmiaru! Wyłam jak bóbr… Gdy pewnego razu wróciłam z zakupów bez spodni, za to z pudłem lodów – bo lody zawsze rozumieją! – wtedy podjęłam decyzję, że nie będę się więcej katować. Stawiałam więc na zwiewne sukienki, które nosiłam cały rok, bez względu na panującą za oknem aurę. Ktoś kiedyś zapytał mnie, czy nie zimno mi w tyłek, gdy przychodzi mróz. Odpowiadałam, że na szczęście w Polsce nie ma takich mrozów i moje pośladki nie mają się czego obawiać. Najczęściej temat się wtedy kończył, a ja mogłam robić swoje.
Powlokłam się do kuchni, by jak najszybciej uruchomić ekspres. Marzyłam o kawie. Czarnej, mocnej i tak aromatycznej, żeby zapach rozniósł się po całym domu. Wiedziałam, że przecież i tak już nie zmrużę oka.
Kawę parzyłam jak na autopilocie. Jeden guzik, podstawienie filiżanki, kolejny guzik. Dźwięk młynka i zapach rozdrabnianych ziaren wybudziły mnie. Przetarłam twarz lekko spoconymi dłońmi i biorąc wypełniony naparem kubek, szłam niezbyt żwawym krokiem do salonu. Rozsiadłam się na wygodnej kanapie, roniąc kilka kropel kawy na drewnianą podłogę.
– Cholera jasna…
Odłożyłam naczynie na stolik kawowy i sięgnęłam po chusteczki higieniczne. Wyciągnęłam ostatnią z tekturowego opakowania i przyklękając, zaczęłam ścierać plamę rozlanej cieczy. Gdy próbowałam się podnieść, pośladkiem zawadziłam o stolik. Ten poruszył się złowrogo, kubek zatańczył i runął na podłogę, roztrzaskując się w drobny mak i rozchlapując kawę na wszystkie strony.
– Co jest ze mną nie tak?! – wrzasnęłam i zapłakałam cicho. Rzadko mi się to zdarzało.
Tego dnia byłam kłębkiem nerwów. Wystarczyła jedna rozmowa z bratem, która sprawiła, że zamieniłam się w kruchą postać. A przecież jestem silną babą! Taką twardo stąpającą po ziemi, rozkręcającą swój biznes. Gdyby nie upór i determinacja, nigdy nie wyjechałabym z domu rodzinnego. A zrobiłam to i wyszłam na tym całkiem nieźle. Początki były trudne, nie miałam grosza przy duszy i pomocy ze strony bliskich, ale stanęłam na nogi. Zbudowałam wszystko dzięki wyrzeczeniom i ciężkiej pracy. Tylko ten cholerny telefon…
Załzawionym wzrokiem spojrzałam na czarne plamy i skorupki, które zostały z ulubionego naczynia.
– A jeśli tak właśnie roztrzaska się moje życie? – szepnęłam do siebie. Chciało mi się wyć. Tak po prostu.
Trzeba by zadzwonić do najlepszej przyjaciółki. Ona zawsze ma do powiedzenia coś mądrego, co często pokrzepia jak gorąca herbata, trzymana w zmarzniętych dłoniach. Elka umie mówić rozsądnie i nie raz, nie dwa strzelała mi w trudnych chwilach motywacyjne pogadanki. Dobra w tym jest, cholera jasna! Człowiek nabierał rozpędu i chciał z marszu zacząć wszystko zmieniać.
Dlatego tak bardzo musiałam z nią porozmawiać.
Jesteśmy przyjaciółkami od dzieciaka. Nie skłamię, gdy powiem, że różnimy się pod każdym względem. Razem grałyśmy w kapsle na drodze przy kościele, łapałyśmy żuki i przenosiłyśmy je w bezpieczne miejsce, by nikt ich nie rozdeptał, grałyśmy w klasy i w gumę. Elka jest szczupłą i wysoką szatynką, której twarz nawet podczas okresu dojrzewania nie oszpecał żaden pryszcz, podczas gdy ja, niewysoka blondynka, borykałam się (i gwoli jasności nadal się borykam!) z dodatkowymi kilogramami. Nie mogę zapominać o tym, że miałam problemy z wypryskami na czole i brodzie. Te szczęśliwie już się nie pojawiają. Nawet z przedmiotów szkolnych stałyśmy po dwóch przeciwległych stronach. Ja dawałam jej korki z biologii, ona uczyła mnie przewrotów na wuefie. Ja pozwalałam jej odpisywać polski, ona mi matematykę. Wyjątkiem były fizyka i chemia. Z tych przedmiotów obydwie byłyśmy beznadziejne. Nie raz, nie dwa zostawałyśmy w kozie, co jeszcze bardziej nas zbliżyło.
Tylko Elka zobaczyła, że przyjaźń ze mną jest fajna, a wygląd nie jest czymś najważniejszym. Po raz pierwszy ktoś docenił moje wnętrze. Za to zawsze byłam jej wdzięczna. Właściwie to jestem jej wdzięczna po dziś dzień. Ela to mój promyk, gdy zaczyna otaczać mnie mrok. Świeci, wyciągając do mnie dłoń i wskazując drogę. Czy to nie jest piękne w tej naszej pokręconej przyjaźni?
Kilka godzin później czekałam na Elżbietę w naszej ulubionej kawiarence. Była kameralna i cicha, przepełniona zapachem świeżo zmielonych ziaren. Ściany z czerwonej cegły świetnie współgrały z topornymi regałami, na których od podłogi aż po sufit piętrzyły się książki. Czarne lampy dawały przyjemne i ciepłe światło, a przytulności surowemu wnętrzu dodawało mnóstwo kwiatów, które poustawiane były w każdym wolnym miejscu: na szerokich parapetach, na ciemnej podłodze oraz na półkach pośród mniej i bardziej opasłych tomów. W tle szumiała jakaś muzyka, która grała na tyle cicho, by można było swobodnie skupić się na rozmyślaniach, czytaniu czy rozmowie.
Rozejrzałam się po otwartym pomieszczeniu. Zawsze to robię. Mam takie zboczenie. Niektórzy przeskakują spękane płyty chodnikowe, spacerując po mieście, ja zaś gapię się i rozglądałam, by móc wyłapać ciekawe niuanse. Kilka stolików pozostawało wolnych, przy innych siedzieli biznesmeni, pary lub samotne osoby delektujące się napojem, słodkościami i książkami. Lubię to miejsce i niespieszny klimat, jaki tu panuje. Niejednokrotnie przebywałam tu samotnie lub w towarzystwie przyjaciółki, która na moje nieszczęście ma nieznośny zwyczaj spóźniania się na wszystkie spotkania. Tak jest i tym razem.
Mijał kwadrans, a Eli wciąż nie było. Wkurzyłam się. I to do tego stopnia, że zaczęłam nerwowo bębnić palcami o blat stolika, starając się robić to na tyle cicho, by nie przeszkadzać innym gościom kawiarenki. Gdybym miała jakiś przyrząd do mierzenia poziomu mojej irytacji, już dawno wywaliłoby skalę. Moje życie miało okazję wywrócić się o 180 stopni, a ona zdawała się mieć to w nosie. No cholera jasna! Spóźniała się, mimo iż prosiłam ją o punktualność. Minuty mijały jedna za drugą, a drzwi kawiarni otwierały się jedynie po to, by wpuścić lub wypuścić swoich gości. I nie, żadnym z tych gości nie była Spóźnialska Elżunia.
Zrezygnowana, wstałam od stolika i podeszłam do kontuaru, by zamówić kawę. Nie miałam pojęcia, ile będę musiała jeszcze na nią czekać. Czas dla Elżbiety był pojęciem względnym: istniał, lecz nie brała go zbytnio serio. Tu się różniłyśmy. Jej dywagacje na ten temat kompletnie mnie nie przekonywały. Elka uważała, że należało się spóźniać, ponieważ bycie punktualnym lub stawianie się gdzieś, o zgrozo, przed czasem było… niekulturalne. Dodawała też, że w dobrym tonie jest przychodzenie kilkanaście minut po umówionej godzinie, co dzielnie wcielała w codzienne życie prywatne oraz zawodowe. Zawsze z głośnym śmiechem pukałam się w głowę, dając jej do zrozumienia, że coś tam jej pod kopułą nie do końca styka. I proszę, miałam swoje śmieszki… Teraz kilkanaście minut spóźnialskiej Elżuni zamieniało się w kilkadziesiąt minut. Na złość mi to robi czy co?
– Poproszę dużą, mocną, czarną kawę – powiedziałam, siląc się na uśmiech.
Nie byłam w humorze. Perspektywa podjęcia decyzji bardzo mnie męczyła. Nieprzespana noc też dawała o sobie znać. Miałam wrażenie, że bez względu na to, jaką decyzję podejmę, żadna z nich nie będzie tą dobrą. Znalazłam się między młotem a kowadłem. Wybierając swoje życie, urażę rodzinę, natomiast pomoc bratu zrujnuje moje poukładane życie. Co z moją firmą? Kilka miesięcy to nie tydzień urlopu. To nie mogło się udać. Należy wybrać mniejsze zło. Tylko jak? Wybrać firmę i zamknąć na zawsze rozdział „rodzina”? Brat nigdy mi tego nie wybaczy. Cholera jasna. Na co mi było się tak spieszyć do tej dorosłości? Co złego w byciu uczniem? Z perspektywy czasu dopiero widzę, jak problemy tamtego okresu były błahe w porównaniu z tymi, które mam teraz.
– Czy podać coś jeszcze? Mamy wyśmienity sernik na kakaowym spodzie! – Barista wyrwał mnie z zamyślenia.
– Za ciasto podziękuję, jak widać, i tak dobrze wyglądam. – Poklepałam się po brzuchu, próbując wykrzywić usta w grymasie, który miał przypominać uśmiech. Żeby nie było! Miałam ogromną chęć na ciasto, jednak postanowiłam nie kusić losu, bo na jednym kawałku mogłam nie poprzestać. – Ale poprosiłabym jeszcze o szklankę niegazowanej wody.
– Oczywiście. Zaraz pani przyniosę.
– Dziękuję bardzo!
Odwróciłam się i skierowałam do ulubionego stolika. Miałam stąd widok na całe pomieszczenie. Uwielbiałam obserwować ludzi. Czasem patrząc na ich gesty, w myślach tworzyłam im historie, a że wyobraźnię miałam wyjątkową, to działało lepiej niż w niejednym hicie z Netflixa. Historie były więc różne: pełne szczęścia lub dramatów, nieraz służbowe, gdzie komuś nad głową wisiał deadline, ktoś robił coś na ASAP. Ktoś planował coś niezgodnego z prawem… Siedziałam tak i wymyślałam niestworzone rzeczy, zerkając na przewijających się ludzi, którzy mimo iż byli mi zupełnie obcy, stawali się bliżsi w tych historiach, które sobie skrzętnie kleciłam w głowie.
Tak było i teraz. Nie miałam nic lepszego do roboty, a ofiary nawinęły się same. Zerkałam więc i wymyślałam. Widziałam brunetkę w wieku zbliżonym do swojego. Siedziała z kobietą, której jasne włosy mocno przyprószyła siwizna, a zadbaną twarz znaczyło wiele zmarszczek. Dłonie zdradzające jej lata właśnie przykrywały gładkie ręce dziewczyny. Kobiety uśmiechały się do siebie, rozmawiały. Miały w oczach tańczące iskierki. Matka z córką w wydaniu, którego ja nigdy nie doświadczę. I już dokładałam im historię, żeby nie było zbyt cukierkowo. Brunetka z matką bawiły się w czarne wdowy. Rozkochiwały w sobie bogatych mężczyzn, by przed samą śmiercią położyć łapę na majątku. I teraz cieszyły się z kasy, którą wyciągnęły od umierającego klienta.
Czy gdyby nie chichot losu i choroba matki, mogłybyśmy tak kiedyś wspólnie spędzać czas? Przestałam wymyślać historię innym. Popadałam w zadumę i melancholię, którą przerwał odgłos stawianej szklanki z wodą oraz filiżanki i aromat świeżo zaparzonej kawy. Trochę nieobecnym wzrokiem spojrzałam na baristę i znów wymuszając uśmiech, kiwnęłam w podziękowaniu głową. Zanurzyłam wargi w gorącym napoju, delektując się głębokim smakiem.
Drzwi kawiarenki otworzyły się, wprawiając w ruch przyczepione u szczytu dzwoneczki. Elżbieta, wchodząc do środka, wpuściła nieco chłodnego powietrza. Szybko rzuciła okiem na stoliki i wyszczerzając zęby w uśmiechu, ruszyła do naszego ulubionego, przy którym siedziałam już dobre pół godziny.
– O cholerka, tłoczno dzisiaj! Cześć, kochana! – Rzuciła torbę na wolne krzesło, zdjęła dwurzędowy karmelowy płaszcz i powitała mnie cmoknięciem w policzek.
– Wcześniej było mniej osób… – Nie omieszkałam podkreślić pierwsze słowo.
Ela machnęła ręką, pobrzękując złotymi bransoletkami.
– Wiem, wiem, co chcesz przez to powiedzieć… Spóźniłam się i biję się w pierś. Ale to raptem ile, pięć minut?
– Dodaj jeszcze trzydzieści.
– Trzydzieści pięć?! Jasny gwint, nieźle popłynęłam. No nic, pozostaje mi jedynie przeprosić, że musiałaś na mnie czekać. Wybacz, Jagna, nie wiedziałam, że stracę tyle czasu na stacji benzynowej. – Pochyliła się, konspiracyjnie zniżając głos do szeptu. – Przyjechałam samochodem Mariusza, on ma wlew z drugiej strony i kompletnie się zamotałam. Zablokowałam się przy tych cholernych dystrybutorach. Na bank jutro znajdziesz nagranie z monitoringu na jakichś głupkowatych stronach! Ile ja się wstydu najadłam!
Od razu oczami wyobraźni zobaczyłam to, jak przyjaciółka próbuje manewrować rodzinnym kombi, taranując wszystkich i wszystko dookoła. Nawet szczerze uśmiechnęłam się na te wyimaginowane obrazy.
– Pójdę coś zamówić i zaraz powiesz mi, co było tak ważne, że zadzwoniłaś do mnie o tak chorej porze.
Odprowadziłam wzrokiem przyjaciółkę. Widziałam, jak barista mówi coś do Eli, wyszczerzając przy tym zęby w szerokim uśmiechu, a ona, śmiejąc się donośnie, przechyla głowę do tyłu.
Kokietka, psia jego mać! Tak. Elka bez wątpienia potrafi kokietować jak nikt inny, zarzekając się za każdym razem, że robi to zupełnie nieświadomie. Być może faktycznie miała wrodzoną kokieterię, której mnie brakowało. To by usprawiedliwiało fakt, że jestem samotna. Nie umiałam flirtować i reagować na zaczepki będące wstępem do flirtu. Widocznie stałam w innej kolejce, gdy rozdawano talenty. Chwilę później przyjaciółka wróciła do stolika i klapnęła niezbyt elegancko.
– To opowiadaj, co się przydarzyło. Bo widzę, że musiało być grubo, skoro siedzisz teraz jak na szpilkach.
– Dzwonił do mnie Karol.
– I co w związku z tym? To przecież twój brat. Normalne, że czasem zadzwoni, no nie? – zapytała i posłała kolejny uśmiech bariście, który przyniósł zamówienie do stolika.
Ela skusiła się na duże cappuccino oraz sernik, o którym mówił mężczyzna. Ciasto faktycznie wyglądało smakowicie. Przez chwilę żałowałam, że nie wzięłam małej porcji dla siebie.
– A to, że chce mi trochę namieszać w życiu…
– Jezu, brzmi poważnie… Co znowu wymyślił? – Przyjaciółka wpakowała sobie do ust potężny kawałek ciasta, przez co zrozumienie jej graniczyło z cudem.
– Prosił mnie o przysługę, która jest dla mnie czymś praktycznie nie do przejścia. Dostał propozycję stażu. Zagraniczny wyjazd na sześć miesięcy. Twierdzi, że to dla niego wielka szansa, i w tym akurat doskonale go rozumiem.
– „Jedna taka szansa na sto…” – zaśpiewała Elka, po czym upiła łyk gorącego cappuccino. Piana osiadła na jej górnej wardze, tworząc zabawne mleczne wąsy, które szybciutko oblizała koniuszkiem języka.
– Tak, właśnie tak. – Uśmiechnęłam się krzywo na wspomnienie tekstu piosenki. – I tu mam wejść ja, cała na biało.
– Oho! Niech zgadnę! – Przymknęła oczy, dotykając skroni palcami wskazującymi, jakby udawała, że bawi się w medium. – Karolek wyjeżdża ze swoją dziunią, a ty masz zostawić swoje życie na poczet jego kształcenia? Zostawić Otwock i wyjechać na pół roku do Mikaszówki?
– Tak, właśnie tak. Kurde, Ela… Ja się do tego nie nadaję… Jeżdżę do matki na święta, a i tak czuję się wtedy jak intruz! – Wydałam z siebie żałosny jęk.
Rzadko przeklinam, tylko że jedynie wulgaryzmy cisnęły mi się na usta. Z trudem powstrzymywałam się przed użyciem cięższych słów.
– Uuu, widzę, że faktycznie sytuacja z tych nieprzyjemnych. Ale wiesz, co ci powiem? Może to jest jakaś szansa?
– Błagam, Elka… Niby jaka i na co? Żebyśmy się z matką pozabijały? Przecież gdy znowu będę musiała słuchać tych nieprzyjemności i bzdur na swój temat, to zwariuję. Wyjechałam z domu rodzinnego bez grosza przy duszy, bo matka mnie obwiniała o to, co się stało!
Przyjaciółka położyła dłoń na moim udzie. Nie polepszyło to mojego samopoczucia, ale zauważyłam, że w jej twarzy coś się zmieniło. Oczy Elżbiety wyglądały jak dwa płomyki. Musiała wpaść na jakiś pomysł. Ten wzrok zawsze to oznaczał. Coś chodziło po jej głowie i jedynie sekundy dzieliły mnie od tego, by dowiedzieć się, co jej przyszło na myśl. Co prawda jej pomysły nie zawsze były trafne, ale może tym razem mogła wpaść na coś, na co ja jeszcze nie zdążyłam?
– Szansa na pojednanie! Pomyśl tylko. Będziecie we dwie. Ona będzie na ciebie, nazwijmy to brutalnie, skazana. Czujesz ten klimat, nie? To sześć miesięcy, podczas których możecie złapać nić porozumienia. Możesz odzyskać więź i nieco ją wzmocnić, wyjaśnić to głupie nieporozumienie. Będziesz jedyną osobą, na którą Lidia będzie mogła liczyć. To idealny czas! Spójrz na to z tej perspektywy! Jako genialny moment na naprawę pogruchotanej relacji. Potrzebujesz urlopu, więc potraktuj to jako odpoczynek i zmianę klimatu. Przyjemniej żyje się na skraju puszczy przy samym jeziorze niż w mieście, prawda? A i Karol po tym wszystkim zostanie twoim dłużnikiem, co będziesz mogła wykorzystać. Jak to mówią, win-win!
– Elka, to tylko tak wspaniale wygląda. Patrzysz na to zbyt optymistycznie, gdy ja jestem totalną realistką i już widzę, jak na dzień dobry nad Mikaszówką zawisają burzowe chmury. Wielu wypowiedzianych słów nie da się ot tak zapomnieć i cofnąć, więc naprawianie tej relacji jest dla mnie tak trudne i niebezpieczne, jak wejście na ośmiotysięcznik! Zasapię się na pierwszych metrach podejścia.
– Trudne, ale nie niemożliwe. Ktoś musi być twoim szerpą i jakoś dasz radę.
Milczałam i analizowałam to, co powiedziała. Owszem, miała sporo racji. Nie było to wszystko niemożliwe. Każdy kiedyś przychodzi po rozum do głowy, tylko czy obydwie strony konfliktu wytrzymają ze sobą do tego momentu? Ta myśl nie dawała mi spokoju.
– Okej. Załóżmy, że powiem Karolowi, że się zgadzam. Co ze sklepem? Mam zamówienia. Nie zawieszę firmy. Stawałam na rzęsach, by to wszystko ogarnąć i być tu, gdzie jestem.
– Skoro mówisz „załóżmy”, to już wiem, że się prawie zdecydowałaś. I super! A o firmę się nie martw. Dasz mi klucze, ogarnę wysyłki gotowych zamówień. Sprawdzimy, czy w okolicy Mikaszówki jest jakaś pracownia ceramiczna lub miejsce, gdzie możesz zrobić wypał. Lepić możesz niemal wszędzie, a najwyżej poinformujesz klientów o tym, że koszt ich naczyń nieco wzrośnie. Postawisz sprawę jasno; albo poczekają sześć miesięcy po starej cenie lub z niewielkim rabatem, albo dorzucą parę groszy więcej i ich naczynia będą o czasie. Jagna… Poradzimy sobie, serio. Masz szansę coś odbudować. Pomyśl tylko, matki kiedyś zabraknie. Będziesz umiała spojrzeć na siebie w lustro, wiedząc, że nie spróbowałaś wyprostować tamtych spraw?
Jasne, nie umiałabym…
Odwróciłam głowę, by ukryć zbierające się w kącikach oczu łzy. Zerkałam w dal, zawieszając wzrok na matce i córce, które chichotały przy jednym ze stolików. Nie mogłabym sobie tego darować. Wciąż miałabym do siebie żal. Tak jak wtedy, gdy zmarł ojciec.
– Mówiłam ci już, że jesteś moją najlepszą przyjaciółką? – powiedziałam wreszcie nieco łamiącym się głosem.
– Nie raz, nie dwa. – Uśmiechnęła się szeroko. – Nie trzymaj go dłużej w niepewności, zadzwoń, jak tylko wrócisz do domu.
Pokiwałam głową i czując przyjemne pokrzepienie, uśmiechnęłam się szczerze, a zły nastrój zaczął ze mnie schodzić niczym powietrze spuszczane z nadmuchanego balona.
Tylko pamiętaj, by zawsze być sobą i nie bać się mówić tego, co myślisz, albo tego, by głośno marzyć.
J.A. Redmerski, Na krawędzi nigdy
Wciskałam do swojej pięćsetki resztę bagaży. Przypominało to popularną grę Tetris, tyle że ułożone w idealnej linii pakunki nie znikały, robiąc miejsce innym. Auto załadowałam do granic możliwości, choć byłam przekonana, że nie zabrałam niczego, co mogłoby być zbędne. Pakowanie się na sześć miesięcy to nie lada wyzwanie. Musiałam zabrać za sobą cieplejszą odzież, taką przejściową i tę, która nadawać się będzie na upalne dni. Dochodziły do tego ubrania robocze, glina, potrzebne szkliwa i angoby oraz akcesoria, bez których nie potrafiłam tworzyć ceramiki. Owszem, mogłam zamówić to wszystko przez internet, by nie ciągnąć całego wyposażenia ze sobą, ale nie chciałam, by coś się zmarnowało, gdy nie będzie mnie tu przez jakiś czas. Spakowałam więc najważniejsze rzeczy w plastikowe pudełka, kilka biskwitów gotowych do nałożenia szkliwa owinęłam starannie folią bąbelkową i układając je w kartonach, modliłam się, by podczas drogi kubki nie straciły swych uszu. Inaczej cała moja robota pójdzie na marne.
Fiat dosłownie pękał w szwach. Byłam w szoku, że jest w stanie aż tyle w sobie pomieścić. Kładąc ostatni kartonik na fotelu pasażera, rozprostowałam się i krytycznie spojrzałam na swoje dzieło. Nigdy nie podróżowałam tak zapchanym samochodem. Zastanawiałam się, czy będę potrafiła jechać, nie widząc niczego w lusterku wstecznym. Miałam nawyk zerkania co rusz w lusterka, a bez tego umieszczonego pośrodku przedniej szyby czułam się jak dziecko we mgle. Wzięłam głęboki oddech i po raz ostatni spojrzałam na budynek i obejście, ogród. Podbiegłam do drzwi, by po raz ostatni upewnić się, że wszystko pozamykałam. Elka uważa to za nerwicę natręctw, ja wolę nazywać to „sprawdzaniem dla świętego spokoju”.
– Komu w drogę, temu zapakowane i zatankowane auto…
Wsiadłam, zamykając za sobą drzwi. Jeden z kartonów zatrząsł się, ale nie runął, co uznałam za dobry znak. Wcisnęłam sprzęgło, uruchomiłam silnik i wrzucając wsteczny bieg, wyjechałam ostrożnie na ulicę.
Relacja matka–córka. Nie każda jest idealna. Przynajmniej moja taka nie jest. Właściwie nigdy nie byłyśmy z mamą bardzo blisko. Dużo ode mnie wymagała,a ja za wszelką cenę próbowałam temu sprostać. Czasem słyszałam od niej dobre słowo, aprobatę. Nieraz mnie przytuliła, poklepała po ramieniu. Jednak zdarzało się też, że mówiła, że się na mnie zawiodła. Co więc robiłam? Och, właśnie to! Buntowałam się. Chciałam, żeby mnie zauważyła, żeby zrozumiała, czego pragnę w życiu. A chciałam głównie jednego – traktowania mnie na równi z Karolem, który był głaskany po głowie wówczas, gdy ja obrywałam zwiniętą w rulon gazetą. Znasz to? Faworyzowanie? Chyba w każdej rodzinie tak bywa, jednak nie każdy chce się do tego przyznawać. Ale zastanów się przez moment. Czy jako rodzic jesteś w stanie dzielić uczucie po równo? Nie winię za to matki, absolutnie. Ale mam do niej trochę żalu. Wiesz za co? Za to, że uznała mnie za wroga. Że nie pozwoliła mi nic wytłumaczyć, tylko wbiła sobie do głowy, że jestem wrzodem w naszej rodzinie. Czymś, co trzeba usunąć. Więc zanim ona to zrobiła, wzięłam sprawy w swoje ręce i sama odeszłam. Byleby nie słyszeć, że śmierć taty to moja wina. Byle nie czuć tych spojrzeń rzucanych w moim kierunku. Przepełnionych bólem, czymś, co przypominało smutek, wzrok, który krzyczy: „zawiodłam się na tobie, nienawidzę cię”. Odeszłam. To było jedyne wyjście.
Kocham moją mamę, ale czasami też nie mogę jej znieść. Nie powiem, że jej nienawidzę. To zbyt wielkie słowo. Ale boli to, że tak łatwo mnie skreśliła. Dlatego każdy powrót do domu jest czymś, przez co później cierpię i muszę długo to trawić, by dojść do siebie. Czy wiesz, co z tym zrobić? Bo ja już chyba całkowicie załamałam ręce…
Pogoda nie była sprzyjająca. Pokonywanie większości trasy w deszczu ze śniegiem okazało się nie lada wyzwaniem. Wciąż uważałam, by zachowywać bezpieczną odległość względem innych użytkowników ruchu, przestrzegałam ograniczeń prędkości.
Miałam kilka punktów karnych, które zgarnęłam za zbyt szybką jazdę, chociaż według mnie nie było to znaczne przekroczenie. Policjant jednak pozostał nieugięty, powtarzając: „Z przepisami będzie się pani kłócić?”, i za jazdę o dwadzieścia kilometrów na godzinę za dużo wlepił mi mandat.
Dlatego pilnowałam się jak nigdy, pamiętając to uczucie dyskomfortu i wstydu, gdy odbierałam blankiet od mundurowego. Założę się, że Ela dostałaby tylko pouczenie. Kilometry mijały, deszcz ze śniegiem zelżał, a na horyzoncie widać było słońce, które nieśmiało próbowało wychylać się zza grubej warstwy szaroburych chmur. Nawet przez krótką chwilę zobaczyłam skrawek błękitnego nieba, co wzięłam za dobry znak. Skoro po tak obrzydliwej pogodzie udało mi się dostrzec odrobinę błękitu, nic złego nie mogło się wydarzyć. Musiało być dobrze. Chyba…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki