Nim skończy się lato - Justyna Jelińska - ebook + audiobook + książka

Nim skończy się lato ebook i audiobook

Jelińska Justyna

5,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czasem los szykuje dla nas najlepsze niespodzianki

Jagna wiedzie spokojne, poukładane życie singielki. Dobrą passę przerywa niespodziewany telefon od brata, który prosi ją o przysługę, chcąc skorzystać z bardzo ciekawej propozycji zawodowej. Choć niechętnie, Jagna zgadza się pojechać do rodzinnego domu na Suwalszczyźnie, aby zaopiekować się matką, z którą od lat ma skomplikowaną relację.

To lato na zawsze odmieni jej życie. Na jaw zaczną wychodzić rodzinne mroczne sekrety, ale obok Jagny pojawi się niespodziewanie ktoś, kto pomoże jej przetrwać. I udowodni, że nawet w najgorszych momentach warto mieć iskierkę nadziei na lepsze jutro.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 300

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 38 min

Lektor: Aleksandra Kowalewska

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Luty

Rozdział pierwszy

Pamię­taj, że czło­wiek się zmie­nia, jed­nak jego prze­szłość ni­gdy.

Becca Fitz­pa­trick, Szep­tem

W pra­cowni pano­wał pół­mrok. Zupeł­nie mi to nie prze­szka­dzało. Wła­ści­wie to bar­dzo lubię ten moment. Koja­rzy mi się ze spo­ko­jem. Okej, być może po czę­ści rów­nież z samot­no­ścią, lecz do niej zdą­ży­łam się już przy­zwy­czaić. Moją mini­ma­li­stycz­nie urzą­dzoną pra­cownię oświe­tliła wysoka lampa sto­jąca na stole. Dawała cie­pły, przy­jemny blask, pod­czas gdy za oknem było nie­przy­jem­nie i dżdży­ście. Luty zde­cy­do­wa­nie nikogo nie roz­piesz­czał i nie wyglą­dał jak ten z pięk­nych foto­gra­fii, gdzie błę­kit nieba fan­ta­stycz­nie kon­tra­stuje z bielą śniegu. Mokry, zimny, wietrzny. Taki wła­śnie był ten mie­siąc, który naj­chęt­niej prze­spa­ła­bym zako­pana po uszy w swo­jej przy­tul­nej sypia­lence. Dla pew­no­ści zosta­wi­ła­bym jesz­cze kartkę: „Nie budzić do wio­sny!”, gdyby ktoś uprzejmy pró­bo­wał wyrwać mnie z tego snu zimo­wego.

Po śnież­nej, cudow­nie bia­łej pucho­wej koł­drze pozo­stało jedy­nie wspo­mnie­nie. Niebo zasnuły ciemne chmury i mimo że był śro­dek dnia, zda­wać by się mogło, że wie­czór na dobre roz­go­ścił się w Otwocku. Czu­łam to. Smętna i senna aura dawała mi się we znaki. Wypi­łam już dwie kawy, które wciąż nie posta­wiły mnie na nogi. A były naprawdę mocne! Zie­wa­łam raz za razem, pró­bu­jąc zmo­bi­li­zo­wać się do pracy. Tej mia­łam cał­kiem sporo. Część naczyń cze­kało na pierw­szy wypał, inne zaś na szkli­wie­nie. Mia­łam też kilka goto­wych pro­duk­tów, które pla­no­wa­łam tego dnia wysłać, lecz pada­jący deszcz chciał siłą zatrzy­mać mnie w domu. Wła­ści­wie bar­dzo dobrze mu to szło! Z nosem przy szy­bie zer­ka­łam na pły­nące strugi, choć czu­łam wyraź­nie gdzieś na ple­cach, że coś lub ktoś spo­gląda na mnie z wyrzu­tem.

Stały tam i patrzyły, choć nie miały oczu.

Schnące kubki, spodeczki i tacki dosłow­nie pię­trzyły się na rega­łach. Żeby tylko zna­leźć na wszystko czas!, pomy­śla­łam, zabie­ra­jąc się do pracy.

Nieco zre­zy­gno­wana zer­k­nę­łam raz jesz­cze na zło­żone poprzed­niego dnia zamó­wie­nie. Stała klientka z Gdań­ska zamó­wiła kolejne miseczki z mor­skim moty­wem. Muszę przy­znać, że aku­rat te uwiel­bia­łam two­rzyć naj­bar­dziej. Spo­śród wszyst­kich dotych­czas wyko­na­nych prac naj­bliż­sze memu sercu były wodno-pla­żowe motywy. To one spra­wiały, że pra­co­wa­łam z przy­jem­no­ścią. Jasny pia­sek, szma­ragd i błę­kit wód, spię­trzone białe fale, któ­rymi zdo­bi­łam wypa­lone naczy­nia, przy­po­mniały mi o jed­nym.

Czas na urlop. Naj­le­piej gdzieś, gdzie każ­dego ranka będzie witał mnie deli­katny szum morza lub oce­anu. Jak ja marzę o wyle­gi­wa­niu się nad cie­plutką wodą! Marze­nie ścię­tej głowy.

Odkąd otwo­rzy­łam cera­miczny biz­nes, zapo­mnia­łam, czym tak naprawdę są waka­cje. Wła­ści­wie to wykre­śli­łam słowo „urlop” z mojego słow­nika. Zupeł­nie prze­stało dla mnie ist­nieć. Było mi żal odpo­czy­wać, gdy wie­dzia­łam, że czeka na mnie masa pracy. A tej było naprawdę sporo. Cza­sem za dużo jak na jedną osobę, ale sta­ra­łam się nie narze­kać. Biz­nes się krę­cił, ja mia­łam z czego żyć, nie przy­mie­ra­łam gło­dem i speł­nia­łam się w swo­jej pasji. Mówią, że gdy robisz to, co kochasz, nie trak­tu­jesz tego jak pracę. Może coś w tym jest…

Zamó­wie­nia co rusz spły­wały na fir­mową skrzynkę, inter­ne­towy skle­pik wciąż infor­mo­wał poten­cjal­nych klien­tów, że przed­mioty zostały wyprze­dane. Dawało mi to potęż­nego kopa do dal­szego dzia­ła­nia. O wypo­czynku nie było więc mowy. Zwłasz­cza że firmę pro­wa­dzi­łam sama, bez niczy­jej pomocy. Zła­pa­łam moty­wa­cyjny wiatr w żagle i chcia­łam wyci­snąć z tego moż­li­wie jak naj­wię­cej. Dopóki mam na to wszystko siłę.

– Dwie duże miski na owoce, mor­ski motyw, wykoń­cze­nie szkliwo i angoba – prze­czy­ta­łam na głos, by upo­rząd­ko­wać myśli.

Tego dnia wyjąt­kowo galo­po­wały, sam jeden Bóg wie dokąd. Zamiast być tu i teraz, wędro­wa­łam w inne miej­sca. Wszyst­kie były już odle­głe, prze­żyte jak znak minio­nych cza­sów, ale musia­łam do tego wra­cać, zapi­su­jąc myśli, tak jak zale­ciła moja tera­peutka.

PsychoTERAP nr 1

Pro­si­łaś, bym noto­wała to, co wyda mi się istotne dla tera­pii. Droga, to ci się spodoba. Dzi­siaj prze­ana­li­zu­jemy to, co było lata temu. Zawsze powta­rzasz, że warto cofać się, by wycią­gnąć z tam­tego czasu to, co naj­waż­niej­sze i istotne. Wróćmy więc. Jesteś gotowa? To pierw­sza notatka. Posta­ram się zebrać myśli, choć te mogą być cha­otyczne. Jesz­cze nie mam wprawy, sama rozu­miesz. To dla mnie trudne…

Gdy się­gam do wspo­mnień ze szkoły, przy­po­mi­nam sobie coś jesz­cze, co wyjąt­kowo nie paso­wało moim rówie­śni­kom. Moja waga. Tak, tak! Błahe, prawda? A jed­nak. Ni­gdy nie byłam szczu­płą dziew­czyną, jak więk­szość żeń­skiej czę­ści mojej klasy. Zawsze mia­łam gdzieś „za dużo” lub „zbyt wiele”. Gdy teraz w modzie jest to, by być WYSTAR­CZA­JĄCĄ, ja zawsze mia­łam cze­goś ponad stan i normę. Waga była moją zmorą.

Odkąd pamię­tam, moje życie toczyło się wokół wsze­la­kich diet, które za każ­dym razem zaczy­nały się „od ponie­działku”, a koń­czyły się z pierw­szym wie­czor­nym napa­dem głodu, gdy po całym dniu jedze­nia sałat opy­cha­łam się fryt­kami macza­nymi w roz­pusz­czo­nych lodach wani­lio­wych. Nie­któ­rych mdliło takie połą­cze­nie, a ja je kocha­łam. Czu­łam się jak Wene­zu­elki, które ubó­stwiają łączyć smaki. Nie chcę sie­bie teraz uspra­wie­dli­wiać. Pró­bo­wa­łam wszyst­kiego, by spro­stać ocze­ki­wa­niom innych, jeśli cho­dzi o syl­wetkę, ale za bar­dzo lubi­łam jedze­nie, które nie­jed­no­krot­nie trak­to­wa­łam jako małe nagrody czy coś, co jest namiastką pocie­sze­nia po przy­krych wyda­rze­niach dnia codzien­nego. To mnie gubiło. I gubi do tej pory, jeśli mam być szczera.

Aktyw­ność fizyczna koń­czyła się zazwy­czaj na spa­ce­rach, które utrzy­my­wały moją kon­dy­cję w jako takich ryzach. Cho­ciaż muszę teraz przy­znać, że i te wykrę­cane na nogach kilo­me­try tra­fiały się ostat­nio nie­zbyt czę­sto. Pro­wa­dzi­łam sie­dzący tryb życia i nie­stety zbie­ra­łam jego nie­przy­jemne żniwo w postaci bólu krę­go­słupa i dodat­ko­wych kilo­gra­mów. Gdy zer­ka­łam w lustro, widzia­łam, że mam tu i ówdzie „za dużo”. Mie­rząc ubra­nia w roz­mia­rze 42 czy nawet 44, tęsk­nie zer­ka­łam na te z cyfrą 38. Kie­dyś się uda, Jagna!, dopin­go­wa­łam sie­bie, cho­ciaż sama nie wie­rzy­łam, że to „kie­dyś” nastąpi i wresz­cie mi się uda.

PsychoTERAP nr 2

Nie wiem, na ile to może być istotne, ale pro­si­łaś, bym zapi­sy­wała wszystko, co czuję. Wiesz? Bar­dzo czę­sto gada­łam do sie­bie. Teraz też to robię, ale rza­dziej niż wtedy. W cza­sach szkol­nych zna­jomi drwili, gdy pró­bo­wa­łam tłu­ma­czyć sobie coś, wypo­wia­da­jąc myśl gło­śno i wyraź­nie. Pusz­cza­łam te, nie­raz nie­przy­jemne, uwagi mimo uszu. Cza­sem coś tam odpy­sk­nę­łam, że roz­ma­wiam z kimś na rów­nie wyso­kim pozio­mie inte­lek­tu­al­nym, bo z ame­bami to poga­dać się nie da. Nie powiem, wyni­kały z tego awan­tury, ale z dumą patrzy­łam na to, że zro­bi­łam, co mogłam, by moje było na wierz­chu. Taka wła­śnie byłam. Lubi­łam sta­wiać na swoim. Z wie­kiem ten upór zelżał. Wła­ści­wie to pra­wie zanikł. Sta­wia­nie na swoim zeszło z pie­de­stału, ustę­pu­jąc miej­sca robie­niu wszyst­kiego dla innych, umie­jęt­no­ści wycią­ga­nia ręki i godze­nia się na kom­pro­mis.

To chyba dobra zmiana, nie­praw­daż?

Popra­wi­łam nie­dbały blond koczek na środku głowy, który zwy­kłam piesz­czo­tli­wie nazy­wać „cebulą”, po czym zabra­łam się do pracy. Uję­łam blok ulu­bio­nej gliny. Odcię­łam śred­niej wiel­ko­ści kawa­łek żyłką, odło­ży­łam odmie­rzoną część, a resztę z powro­tem zawi­nę­łam w folię i odło­ży­łam na półkę. Wszystko w mojej pra­cowni miało swoje miej­sce.

Wła­ści­wie to z per­spek­tywy czasu widzę, że całe moje życie jest poukła­dane. Może z wyjąt­kiem życia rodzin­nego. To było mocno zagma­twane. Odej­ście, a dokład­niej śmierć ojca, spo­tę­go­wało cho­robę matki. Nie widy­wa­ły­śmy się zbyt czę­sto. Spo­tka­nia odby­wały się dwa lub trzy razy do roku. Na Wiel­ka­noc i pod­czas świąt Bożego Naro­dze­nia. Obcho­dzi­li­śmy rów­nież uro­dziny matki, cho­ciaż na te nie zawsze się wybie­ra­łam. Nie dla­tego, że duma mi na to nie pozwa­lała. Po pro­stu nie czu­łam się mile widziana w domu, w któ­rym się wycho­wy­wa­łam i spę­dzi­łam całe dzie­ciń­stwo. Wyglą­dało to tak, jakby raz na zawsze wyrzu­cono mnie z gniazda. Ot, wyjazd z bile­tem w jedną stronę.

Nie chcia­łam wpro­wa­dzać do poukła­da­nego życia cha­osu. I nie mia­łam tu na myśli tylko swo­jego życia. Egzy­sten­cja mojej matki była w miarę upo­rząd­ko­wana, póki nie prze­kra­cza­łam progu rodzin­nego domu. Wtedy wszystko sta­wało na gło­wie, jakby ten wypra­co­wany ład w jed­nej chwili runął niczym domek z kart. Awan­tura goniła awan­turę, pię­trzyły się nie­po­ro­zu­mie­nia. Rzadko kiedy atmos­fera bywała przy­ja­zna. Dla­tego wola­łam nie kusić losu i uni­ka­łam zbyt czę­stych spo­tkań. Dla dobra nas wszyst­kich. A zwłasz­cza mamy.

Chwy­ci­łam odcięty kawa­łek gliny i prze­no­sząc go na stół robo­czy, zaczę­łam nim rzu­cać o blat, by pozbyć się pęche­rzy­ków powie­trza. Robi­łam to szybko i pre­cy­zyj­nie, bo zbyt dłu­gie mizia­nie gliny powo­duje póź­niej pęka­nie naczyń.

Cera­mika jest dość kapry­śnym hobby. Przy­go­to­wy­wa­nie zamó­wień za każ­dym razem wią­zało się z wielką nie­wia­domą. Pod­czas pierw­szego wypału wycho­dziło na jaw, czy biskwit popęka, czy nie. Szkli­wie­nie i kolejny wypał rów­nież nie­jed­no­krot­nie mnie zaska­ki­wały. Szkliwa, które dobrze zna­łam, potra­fiły roz­lać się po pracy lub wypa­lały się w dziwny spo­sób, dając na naczy­niu zupeł­nie inny efekt, niż pla­no­wa­łam. Może to wydać się dziwne, ale lubi­łam tę nutkę nie­pew­no­ści, kiedy eks­pe­ry­men­to­wa­łam. Zara­zem iry­to­wało mnie okrut­nie, gdy mia­łam sztywne ramy ze strony klien­tów, a ci nie­stety nie zawsze przyj­mo­wali wyja­śnie­nia, że towar nie jest w stu pro­cen­tach gotowy i taki, jaki sobie wyma­rzyli. Potknię­cia i nie­spo­dzianki się zda­rzały, mimo iż w pracę z gliną wkła­da­łam całe serce.

Spraw­nymi ruchami ufor­mo­wa­łam spo­rej wiel­ko­ści kulę. Gdy mia­łam już kształt, który wyda­wał mi się bli­ski ide­ału, zato­pi­łam w nim kciuk, two­rząc wgłę­bie­nie. Stale prze­krę­ca­jąc kulę, powięk­sza­łam i roz­sze­rza­łam miej­sce zagłę­bie­nia do momentu, aż powstało pół­kole przy­po­mi­na­jące miseczkę. Uwiel­bia­łam ten moment. Z kawałka pozor­nie bez­kształt­nej masy zaczy­nało powsta­wać „coś”. Dawa­łam życie cze­muś nowemu, co będzie słu­żyć kupu­ją­cym przez długi czas. O ile rzecz jasna kurier nie postawi sobie za punkt honoru spraw­dzić wytrzy­ma­ło­ści kar­tonu i jako­ści wypeł­nie­nia chro­nią­cego naczy­nia.

Raz za razem wygła­dza­łam nowy przed­miot, two­rząc takie kra­wę­dzie, by glina nie popę­kała pod­czas susze­nia i wypału. Nie mogły być ani zbyt cien­kie, ani za grube. Deseczką wyrów­ny­wa­łam wszyst­kie nie­rów­no­ści i zama­zy­wa­łam odbite gdzie­nie­gdzie palce. Z pie­ty­zmem pra­co­wa­łam nad miseczką, by spro­stać wyma­ga­niom waż­nej klientki. Mogła­bym przy­siąc, że nie­jed­no­krot­nie wywa­la­łam jęzor na wierzch pod­czas naj­więk­szego sku­pie­nia. Jak to mówią, ten typ tak ma.

Gdy wstępne naczy­nie było gotowe, ostrym noży­kiem ścię­łam wierzch, by rant był gładki i równy. Zwil­żo­nym w wodzie kawał­kiem tka­niny prze­cie­ra­łam kra­wędź i miej­sca, które wyma­gały popra­wek. Odsta­wi­łam gotową pracę na dobrze oświe­tlone miej­sce, przy­glą­da­jąc jej się kry­tycz­nie z każ­dej strony…

Tym­cza­sem ode­zwał się mój tele­fon, gwał­tow­nie prze­ry­wa­jąc ciszę.

– Szlag by to – jęk­nę­łam.

Wytar­łam ręce o wysłu­żony far­tuch i zer­k­nę­łam na wyświe­tlacz.

Imię brata zda­wało się wibro­wać na ekra­nie.

PsychoTERAP nr 3

Mój brat to temat rzeka. Ale od początku. Gdy mia­łam pięć lat, w naszym domu poja­wiła się mała istota z brą­zo­wymi i lekko krę­co­nymi kędzior­kami. Był piękny! Miał cie­kaw­skie oczka, małe paluszki… Rodzice powie­dzieli mi wtedy bar­dzo poważ­nym tonem, że będę miała teraz bra­ciszka, któ­rym muszę się opie­ko­wać. Z per­spek­tywy czasu widzę, że było to tro­chę nie­od­po­wie­dzialne, jak na pię­cio­latkę, ale pamię­tam, że wtedy wzię­łam to sobie bar­dzo poważ­nie do serca. Mimo iż począt­kowo nie było kolo­rowo, a jako dziecko nie potra­fi­łam odna­leźć nici poro­zu­mie­nia z pła­czą­cym nowo­rod­kiem, poko­cha­łam go od pierw­szego wej­rze­nia i przy­rze­kłam sobie poma­gać mu w każ­dej potrze­bie. To trwa do dzi­siej­szego dnia. Karol jest dla mnie bar­dzo ważny. Nie boję się powie­dzieć, że zro­bię dla niego wszystko. Sio­strzano-bra­ter­ska miłość to miłość sil­niej­sza, niż może się to wyda­wać. Potrafi prze­kra­czać gra­nice wła­snego kom­fortu, wykra­czać poza nie­moż­liwe, prze­no­sić góry. Nawet ewen­tu­alne sprzeczki znosi się ina­czej. Z pokorą wyciąga się dłoń, prze­łyka gorycz w łyżce miodu. Rozu­miesz, prawda? Nawet gdy jeste­śmy już doro­śli, wciąż zro­bię dla niego wszystko. Jestem hono­rowa.

Obie­ca­łam sobie kie­dyś, że pomogę mu w każ­dej, nawet naj­gor­szej sytu­acji. Cokol­wiek by się działo, zro­bię wszystko dla mojego brata.

Karol.

– Oho, będą z tego kło­poty!

Prze­su­nę­łam pal­cem po matrycy i włą­czy­łam tryb gło­śno­mó­wiący.

Nie lubię bru­dzić tele­fonu gliną. Trudno póź­niej dopro­wa­dzić go do ładu. Smugi zostają na ekra­nie na długi czas.

– Halo? – rzu­ci­łam na tyle gło­śno, by brat mógł mnie usły­szeć.

Niech wie, że pra­cuję. Im wszyst­kim wydaje się, że cera­mika to nie praca. A przy­naj­mniej nie taka praw­dziwa, na pełen etat.

– Cześć, Jagna! Sorka, że dzwo­nię o tej godzi­nie. Pew­nie robisz w gli­nie?

Zaśmia­łam się pod nosem. Cóż innego mogłam robić?

– Ależ skąd! Sączę drinka na Male­di­wach. Pew­nie, że pra­cuję! – wbi­łam mu szpi­leczkę, po czym doda­łam zgod­nie z prawdą: – Co się uro­dziło? Ostat­nio dzwo­nisz do mnie tylko wtedy, gdy coś się pochrzani.

– Słu­chaj… Nawet nie wiem, jak zacząć.

– Czyli się pochrza­niło – skwi­to­wa­łam. – Może spró­buj od początku? Będzie naj­pro­ściej. Tak zawsze mawiał…

– Ojciec, wiem – uciął.

W jego tonie dało się wyczuć nie­małe pode­ner­wo­wa­nie. Od razu do głowy zaczęły napły­wać mi nie­po­ko­jące myśli galo­pu­jące wśród cho­rej matki. Czy Lidia miała kolejny rzut cho­roby? Nie wiem, jak bar­dzo demen­cja zawę­dro­wała w głąb umy­słu mojej matki. Prze­cież nie roz­ma­wiamy… Co mogło się stać? Zapo­mniała, że zosta­wiła coś na kuchence i puściła dom z dymem? A może wyszła z Mika­szówki, zapo­mi­na­jąc drogi powrot­nej? Czu­łam, jak serce zaczęło mi nie­po­ko­jąco dud­nić. Pul­so­wało mi w skro­niach, a oddech przy­spie­szył tak, jak­bym wła­śnie weszła na szó­ste pię­tro. Dobra, na trze­cie. Na szó­ste w życiu bym się nie wdra­pała. Oczami wyobraźni widzia­łam, jak leżę zdy­szana na scho­dach i wycią­gam drżącą rękę do prze­cho­dzą­cych obok mnie osób, zer­ka­jąc bła­gal­nie, pro­sząc cicho, by wezwali dźwig, który wcią­gnie mnie na to zasrane szó­ste pię­tro. Nie powiem, to wyobra­że­nie robiło wra­że­nie!

PsychoTERAP nr 4

Demen­cja i wszystko, co z nią zwią­zane, to okropne zło… Wiesz, co pomy­śla­łam, gdy ostatni raz spo­glą­da­łam na rodzinny dom? Mam na myśli czas, gdy się wypro­wa­dza­łam. Pomy­śla­łam: Kocham cię, mamo, ale dłu­żej nie potra­fię tkwić w tej rela­cji. Twój umysł wynisz­cza mój orga­nizm. Lepiej więc odejść. Dla naszego wspól­nego dobra.

Zapa­dło mil­cze­nie.

– Mów, do cho­lery, i nie trzy­maj mnie w nie­pew­no­ści, stre­su­jesz mnie tym! Cho­dzi o mamę?

Brat zacmo­kał i mil­czał jesz­cze przez krótką chwilę.

Odno­si­łam wra­że­nie, że stara się dobrze dobie­rać słowa, by przy­pad­kiem nie wyra­zić się nie­ja­sno. Wie­dział, że lubi­łam kon­krety, a nie robie­nie wszyst­kiego na okrętkę.

– Ponie­kąd. Głów­nie o mnie, Helenę, no i tak wła­ści­wie to w dużej mie­rze o mamę. Nie wiem, czy pamię­tasz, jak na Wigi­lii roz­ma­wia­li­śmy o tym, że mam sporą szansę na staż. Pra­co­dawca wspo­mi­nał wtedy, że dwóch naj­lep­szych pra­cow­ni­ków wyje­dzie na Flo­rydę.

– Pew­nie, że pamię­tam. Czy mam rozu­mieć, że…

– Tak! Sio­stra, ja sam w to nie mogę uwie­rzyć! Roz­wa­li­łem kon­ku­ren­cję i dosta­łem pro­po­zy­cję sze­ścio­mie­sięcz­nego stażu w Sta­nach! Gdy o tym pomy­ślę, to zaczy­nam się szczy­pać, czy to aby mi się nie śniło.

Tym razem jego głos brzmiał niczym dzwon, był rado­sny, dono­śny i tak szczery, że nawet mi się udzie­liło to Karo­lowe szczę­ście. Choć za chwilę mój brat miał wylać na mnie wia­dro zim­nej wody.

– Karolku, moje gra­tu­la­cje! Jestem z cie­bie dumna! Wie­dzia­łam, że wygrasz w cuglach! Super, bar­dzo się cie­szę!

– Ty się tak, sio­stra, nie ciesz, bo będę musiał pro­sić cię o przy­sługę… Bez two­jej pomocy moja szansa legnie w gru­zach.

Kolejna zmiana w jego gło­sie świad­czyła o tym, że moja pomoc będzie nie­zbędna. Zna­łam Karola od pod­szewki. Nawet nie widząc jego twa­rzy, potra­fi­łam z tonu głosu wyczy­tać, co się święci. Oba­wia­łam się, że nad­ciąga burza.

– Jaką przy­sługę? – spy­ta­łam.

– Cho­dzi o mamę.

No jasne, że o mamę… Cho­lera jasna.

– Karol, bła­gam…

– Jagna, to ja bła­gam! To tylko sześć mie­sięcy, które zlecą szyb­ciej, niż myślisz. To moja ogromna szansa i chciał­bym, żeby Helena była tam ze mną. Zro­zum mnie… O nic wię­cej cię nie popro­szę. Chcę spró­bo­wać, a taka moż­li­wość nie trafi się drugi raz. Jaguś, no weź…

Potok słów pły­ną­cych ze słu­chawki był nie do zatrzy­ma­nia. Cie­szy­łam się, że nie mam słu­chawki przy uchu, bo wtedy gro­zi­łoby to wyrzu­ce­niem smart­fona przez okno. Nawet nie pró­bo­wa­łam sto­po­wać brata i mu prze­ry­wać, dopóki sam nie skoń­czył, by zła­pać oddech. Tro­chę to zajęło. Miał chło­pak gadane, jak mu na czymś zależy, trzeba mu to przy­znać!

– I co, mia­ła­bym rzu­cić wszystko i przy­je­chać, by zająć się matką? Jak to sobie wyobra­żasz? Prze­cież ona reaguje na mnie tak, jak aler­gik uczu­lony na kota reaguje na sier­ściu­cha! Nie wytrzy­mamy ze sobą… Ja nawet nie wiem, jak mia­ła­bym się nią zająć! Dobrze wiesz, że widu­jemy się tylko od święta, i to już za wiele… Nie bez powodu wyje­cha­łam!

– Sio­stra, nie rób mi tego. Musisz mi pomóc… – Jego głos był sta­now­czy i bła­galny.

Mimo że dzie­liły nas setki kilo­me­trów, czu­łam, jak bar­dzo zależy mu na tym wyjeź­dzie. Zapewne gdyby był obok, patrzyłby na mnie jak kot ze Shreka. Robiłby zbo­lałą minę, no i te wiel­kie, maślane oczy.

– Och, nie sta­wiaj mnie w takiej sytu­acji. Dosko­nale wiesz, jak tego nie cier­pię. I dla jasno­ści, nic nie muszę… – Tro­chę skła­ma­łam, bo cichutki głos w mojej gło­wie, niczym dia­be­łek, który cza­sem szep­cze coś do ucha, tym razem aż krzy­czał: „Prze­stań się oszu­ki­wać! Dobrze wiesz, że musisz! Obie­ca­łaś to sobie, już nie pamię­tasz? Mia­łaś mu poma­gać! Cokol­wiek by się działo!”.

– Skoro nie musisz, to możesz mi pomóc. I o to cię teraz bła­gam. Padam na kolana! Sły­szysz? Jagna, nie daj się pro­sić… Wró­cisz do swo­jego domu, nim skoń­czy się lato. – Brat ewi­dent­nie uru­cho­mił tryb kota ze Shreka.

„Wró­cisz, nim skoń­czy się lato”. To zda­nie dud­niło mi w uszach. Było jak gong, który po ude­rze­niu roz­brzmie­wał jesz­cze przez dłuż­szą chwilę. Myśla­łam, że od tego ogłuchnę. Zagry­złam bole­śnie wargę. Co robić?, myśla­łam, bęb­niąc brud­nymi pal­cami o kolana.

– Nim skoń­czy się lato? To kiedy koń­czy ci się ten staż? – Pró­bo­wa­łam mówić tak, jakby nie tar­gały mną żadne emo­cje, jed­nak nawet takie zagrywki nie wypro­wa­dzi­łyby mojego brata w pole. Znał mnie rów­nie dobrze i już wie­dział, że teraz jest naj­lep­szy moment na to, by ugrać jak naj­wię­cej.

– Dwu­dzie­stego dzie­wią­tego sierp­nia. Wła­ści­wie to dwu­dzie­stego ósmego, bo dwu­dzie­stego dzie­wią­tego wyla­tu­jemy do Pol­ski. Sama widzisz… Wró­cisz do domu na koniec sierp­nia. Tylko bła­gam, zgódź się i pomóż bratu w potrze­bie.

Mil­cza­łam. Sześć mie­sięcy poza domem. Pół roku bez pracy i ofiara na rzecz roz­woju Karola. Dwa kwar­tały z chorą matką, która na każ­dym kroku daje mi do zro­zu­mie­nia, jak bar­dzo mnie nie cierpi. Cudowna per­spek­tywa.

Tym razem nie­wi­dzialny anio­łek przy­cup­nął na moim ramie­niu, szep­cząc, że to sześć mie­sięcy, by napra­wić pod­upa­da­jącą rela­cję, która z pozoru wydaje się nie do napra­wie­nia. Zaczy­na­łam kal­ku­lo­wać. Ja i matka były­śmy jak dwa żywioły. Star­cie takich wiel­kich mas mogło dopro­wa­dzić do tra­ge­dii. Jasny gwint. Karol potra­fił urzą­dzić czło­wieka lepiej niż Dorota Sze­lą­gow­ska.

– Słu­chaj, muszę to prze­my­śleć, prze­spać się z tym. Wiesz, że taka zmiana to wywró­ce­nie życia do góry nogami. Nie mówię „nie”, ale nie mówię też „tak”. Daj mi chwilę na zasta­no­wie­nie, okej?

– Jagna… Chciał­bym, żebyś wie­działa, że to dla mnie oka­zja, która drugi raz się nie powtó­rzy.

– Wiem, bra­ciszku… Zadzwo­nię jutro.

Roz­łą­czy­łam się, nie cze­ka­jąc na poże­gna­nie.

Rozdział drugi

Nie boję się o jutro, choć czuję strach jak kie­dyś.

Miu­osh i Zespół Pie­śni i Tańca „Śląsk”, Igor Her­but, Man­tra

W nocy nie spa­łam dobrze. Prze­krę­ca­łam się z boku na bok, a oczy nawet na chwilę nie chciały się przy­mknąć, bym mogła odpły­nąć w rege­ne­ru­jący sen. A wszystko dzięki mojemu bratu, który posta­no­wił mnie uszczę­śli­wić w tak bez­na­dziejny spo­sób. Chyba naj­gor­szy z moż­li­wych.

Łóżko zaskrzy­piało. Być może przez moją wagę, bo przed snem zja­dłam pudełko lodów i por­cję fry­tek. Te były fit, bo pie­czone w pie­kar­niku. Lody jak zawsze wyśmie­nite, frytki nieco mniej, ale frytki to frytki. Nawet te gor­szej jako­ści są smaczne.

Mia­łam dość gapie­nia się na sufit i ściany, mimo że bar­dzo je lubi­łam. Nie­wielką sypial­nię urzą­dzi­łam kie­dyś mini­ma­li­stycz­nie, acz przy­tul­nie. Nie bra­ko­wało w niej gra­fik, zdjęć i roślin, które zaj­mo­wały każdy wygo­spo­da­ro­wany na to cen­ty­metr. Nie wie­sza­łam i nie usta­wia­łam takich rze­czy przy­pad­kowo. Wszystko miało swoje miej­sce i bar­dzo o to dba­łam. Byłam pedantką, która wal­czy o swoje rze­czy i tery­to­rium.

Przez okno wpa­dało nikłe świa­tło latarni. Otwock tonął we mgle i smogu. Uroki zimo­wej aury. Mimo tych drob­nych niu­an­sów uwiel­biam to mia­steczko. Ma duszę i nie­po­wta­rzalny kli­mat. Nawet na stro­nie mia­sta pysz­nił się napis: „Otwock – mia­sto z dobrym kli­matem”. Coś w tym było. To tu czu­łam się jak ryba w wodzie. I nie­stety z tej wody ktoś chce wyło­wić mnie i wsa­dzić do innej.

Docie­rało do mnie, jak bar­dzo boję się nad­cho­dzą­cej zmiany. Znów zro­bię coś kosz­tem cze­goś, sta­wia­jąc swoje potrzeby na dru­gim miej­scu. Ten strach był zwią­zany rów­nież z tym, że cenię sobie ład i porzą­dek, a tu moje poukła­dane życie mój kochany bra­ci­szek burzy jed­nym tele­fo­nem.

Prze­sta­łam łudzić się, że uda mi się zasnąć. Zegar tykał i tykał, odli­cza­jąc upły­wa­jące sekundy i dopro­wa­dza­jąc mnie tym samym do szew­skiej pasji. Tar­cza wska­zy­wała 3:47. Odrzu­ci­łam wście­kle koł­drę na bok, spusz­cza­jąc na zimną pod­łogę bose stopy.

One na maksa nie paso­wały do mojej syl­wetki. Jako jedyne były fili­gra­nowe i małe, wów­czas gdy wszystko wyda­wało się więk­sze: twarz była okrą­gła, uda masywne, biust spory, a bio­dra tak pełne, że z tru­dem wyszu­ki­wa­łam dżinsy w sie­ciów­kach. Zna­la­złam na to dobry patent. Po pro­stu prze­sta­łam je kupo­wać. Dzięki temu zaosz­czę­dzi­łam sobie wiele ner­wów. Wola­łam nie iry­to­wać się, gdy kolejny raz nie mogłam zna­leźć odpo­wied­niego roz­miaru. Każde spodnie spra­wiały wra­że­nie, jakby ktoś celowo je zmniej­szał, wie­dząc, że lada moment będę je mie­rzyć. Ile ja godzin prze­pła­ka­łam po wyj­ściu ze skle­po­wych przy­mie­rzalni, gdy po raz kolejny nie potra­fi­łam zna­leźć swo­jego roz­miaru! Wyłam jak bóbr… Gdy pew­nego razu wró­ci­łam z zaku­pów bez spodni, za to z pudłem lodów – bo lody zawsze rozu­mieją! – wtedy pod­ję­łam decy­zję, że nie będę się wię­cej kato­wać. Sta­wia­łam więc na zwiewne sukienki, które nosi­łam cały rok, bez względu na panu­jącą za oknem aurę. Ktoś kie­dyś zapy­tał mnie, czy nie zimno mi w tyłek, gdy przy­cho­dzi mróz. Odpo­wia­da­łam, że na szczę­ście w Pol­sce nie ma takich mro­zów i moje pośladki nie mają się czego oba­wiać. Naj­czę­ściej temat się wtedy koń­czył, a ja mogłam robić swoje.

Powlo­kłam się do kuchni, by jak naj­szyb­ciej uru­cho­mić eks­pres. Marzy­łam o kawie. Czar­nej, moc­nej i tak aro­ma­tycz­nej, żeby zapach roz­niósł się po całym domu. Wie­dzia­łam, że prze­cież i tak już nie zmrużę oka.

Kawę parzy­łam jak na auto­pi­lo­cie. Jeden guzik, pod­sta­wie­nie fili­żanki, kolejny guzik. Dźwięk młynka i zapach roz­drab­nia­nych zia­ren wybu­dziły mnie. Prze­tar­łam twarz lekko spo­co­nymi dłońmi i bio­rąc wypeł­niony napa­rem kubek, szłam nie­zbyt żwa­wym kro­kiem do salonu. Roz­sia­dłam się na wygod­nej kana­pie, roniąc kilka kro­pel kawy na drew­nianą pod­łogę.

– Cho­lera jasna…

Odło­ży­łam naczy­nie na sto­lik kawowy i się­gnę­łam po chu­s­teczki higie­niczne. Wycią­gnę­łam ostat­nią z tek­tu­ro­wego opa­ko­wa­nia i przy­klę­ka­jąc, zaczę­łam ście­rać plamę roz­la­nej cie­czy. Gdy pró­bo­wa­łam się pod­nieść, poślad­kiem zawa­dzi­łam o sto­lik. Ten poru­szył się zło­wrogo, kubek zatań­czył i runął na pod­łogę, roz­trza­sku­jąc się w drobny mak i roz­chla­pu­jąc kawę na wszyst­kie strony.

– Co jest ze mną nie tak?! – wrza­snę­łam i zapła­ka­łam cicho. Rzadko mi się to zda­rzało.

Tego dnia byłam kłęb­kiem ner­wów. Wystar­czyła jedna roz­mowa z bra­tem, która spra­wiła, że zamie­ni­łam się w kru­chą postać. A prze­cież jestem silną babą! Taką twardo stą­pa­jącą po ziemi, roz­krę­ca­jącą swój biz­nes. Gdyby nie upór i deter­mi­na­cja, ni­gdy nie wyje­cha­ła­bym z domu rodzin­nego. A zro­bi­łam to i wyszłam na tym cał­kiem nie­źle. Początki były trudne, nie mia­łam gro­sza przy duszy i pomocy ze strony bli­skich, ale sta­nę­łam na nogi. Zbu­do­wa­łam wszystko dzięki wyrze­cze­niom i cięż­kiej pracy. Tylko ten cho­lerny tele­fon…

Załza­wio­nym wzro­kiem spoj­rza­łam na czarne plamy i sko­rupki, które zostały z ulu­bio­nego naczy­nia.

– A jeśli tak wła­śnie roz­trza­ska się moje życie? – szep­nę­łam do sie­bie. Chciało mi się wyć. Tak po pro­stu.

Trzeba by zadzwo­nić do naj­lep­szej przy­ja­ciółki. Ona zawsze ma do powie­dze­nia coś mądrego, co czę­sto pokrze­pia jak gorąca her­bata, trzy­mana w zmar­z­nię­tych dło­niach. Elka umie mówić roz­sąd­nie i nie raz, nie dwa strze­lała mi w trud­nych chwi­lach moty­wa­cyjne poga­danki. Dobra w tym jest, cho­lera jasna! Czło­wiek nabie­rał roz­pędu i chciał z mar­szu zacząć wszystko zmie­niać.

Dla­tego tak bar­dzo musia­łam z nią poroz­ma­wiać.

PsychoTERAP nr 5

Jeste­śmy przy­ja­ciół­kami od dzie­ciaka. Nie skła­mię, gdy powiem, że róż­nimy się pod każ­dym wzglę­dem. Razem gra­ły­śmy w kap­sle na dro­dze przy kościele, łapa­ły­śmy żuki i prze­no­si­ły­śmy je w bez­pieczne miej­sce, by nikt ich nie roz­dep­tał, gra­ły­śmy w klasy i w gumę. Elka jest szczu­płą i wysoką sza­tynką, któ­rej twarz nawet pod­czas okresu doj­rze­wa­nia nie oszpe­cał żaden pryszcz, pod­czas gdy ja, nie­wy­soka blon­dynka, bory­ka­łam się (i gwoli jasno­ści na­dal się bory­kam!) z dodat­ko­wymi kilo­gra­mami. Nie mogę zapo­mi­nać o tym, że mia­łam pro­blemy z wypry­skami na czole i bro­dzie. Te szczę­śli­wie już się nie poja­wiają. Nawet z przed­mio­tów szkol­nych sta­ły­śmy po dwóch prze­ciw­le­głych stro­nach. Ja dawa­łam jej korki z bio­lo­gii, ona uczyła mnie prze­wro­tów na wuefie. Ja pozwa­la­łam jej odpi­sy­wać pol­ski, ona mi mate­ma­tykę. Wyjąt­kiem były fizyka i che­mia. Z tych przed­mio­tów oby­dwie były­śmy bez­na­dziejne. Nie raz, nie dwa zosta­wa­ły­śmy w kozie, co jesz­cze bar­dziej nas zbli­żyło.

Tylko Elka zoba­czyła, że przy­jaźń ze mną jest fajna, a wygląd nie jest czymś naj­waż­niej­szym. Po raz pierw­szy ktoś doce­nił moje wnę­trze. Za to zawsze byłam jej wdzięczna. Wła­ści­wie to jestem jej wdzięczna po dziś dzień. Ela to mój pro­myk, gdy zaczyna ota­czać mnie mrok. Świeci, wycią­ga­jąc do mnie dłoń i wska­zu­jąc drogę. Czy to nie jest piękne w tej naszej pokrę­co­nej przy­jaźni?

Kilka godzin póź­niej cze­ka­łam na Elż­bietę w naszej ulu­bio­nej kawia­rence. Była kame­ralna i cicha, prze­peł­niona zapa­chem świeżo zmie­lo­nych zia­ren. Ściany z czer­wo­nej cegły świet­nie współ­grały z topor­nymi rega­łami, na któ­rych od pod­łogi aż po sufit pię­trzyły się książki. Czarne lampy dawały przy­jemne i cie­płe świa­tło, a przy­tul­no­ści suro­wemu wnę­trzu doda­wało mnó­stwo kwia­tów, które pousta­wiane były w każ­dym wol­nym miej­scu: na sze­ro­kich para­pe­tach, na ciem­nej pod­ło­dze oraz na pół­kach pośród mniej i bar­dziej opa­słych tomów. W tle szu­miała jakaś muzyka, która grała na tyle cicho, by można było swo­bod­nie sku­pić się na roz­my­śla­niach, czy­ta­niu czy roz­mo­wie.

Rozej­rza­łam się po otwar­tym pomiesz­cze­niu. Zawsze to robię. Mam takie zbo­cze­nie. Nie­któ­rzy prze­ska­kują spę­kane płyty chod­ni­kowe, spa­ce­ru­jąc po mie­ście, ja zaś gapię się i roz­glą­da­łam, by móc wyła­pać cie­kawe niu­anse. Kilka sto­li­ków pozo­sta­wało wol­nych, przy innych sie­dzieli biz­nes­meni, pary lub samotne osoby delek­tu­jące się napo­jem, słod­ko­ściami i książ­kami. Lubię to miej­sce i nie­spieszny kli­mat, jaki tu panuje. Nie­jed­no­krot­nie prze­by­wa­łam tu samot­nie lub w towa­rzy­stwie przy­ja­ciółki, która na moje nie­szczę­ście ma nie­zno­śny zwy­czaj spóź­nia­nia się na wszyst­kie spo­tka­nia. Tak jest i tym razem.

Mijał kwa­drans, a Eli wciąż nie było. Wku­rzy­łam się. I to do tego stop­nia, że zaczę­łam ner­wowo bęb­nić pal­cami o blat sto­lika, sta­ra­jąc się robić to na tyle cicho, by nie prze­szka­dzać innym gościom kawia­renki. Gdy­bym miała jakiś przy­rząd do mie­rze­nia poziomu mojej iry­ta­cji, już dawno wywa­li­łoby skalę. Moje życie miało oka­zję wywró­cić się o 180 stopni, a ona zda­wała się mieć to w nosie. No cho­lera jasna! Spóź­niała się, mimo iż pro­si­łam ją o punk­tu­al­ność. Minuty mijały jedna za drugą, a drzwi kawiarni otwie­rały się jedy­nie po to, by wpu­ścić lub wypu­ścić swo­ich gości. I nie, żad­nym z tych gości nie była Spóź­nial­ska Elżu­nia.

Zre­zy­gno­wana, wsta­łam od sto­lika i pode­szłam do kon­tu­aru, by zamó­wić kawę. Nie mia­łam poję­cia, ile będę musiała jesz­cze na nią cze­kać. Czas dla Elż­biety był poję­ciem względ­nym: ist­niał, lecz nie brała go zbyt­nio serio. Tu się róż­ni­ły­śmy. Jej dywa­ga­cje na ten temat kom­plet­nie mnie nie prze­ko­ny­wały. Elka uwa­żała, że nale­żało się spóź­niać, ponie­waż bycie punk­tu­al­nym lub sta­wia­nie się gdzieś, o zgrozo, przed cza­sem było… nie­kul­tu­ralne. Doda­wała też, że w dobrym tonie jest przy­cho­dze­nie kil­ka­na­ście minut po umó­wio­nej godzi­nie, co dziel­nie wcie­lała w codzienne życie pry­watne oraz zawo­dowe. Zawsze z gło­śnym śmie­chem puka­łam się w głowę, dając jej do zro­zu­mie­nia, że coś tam jej pod kopułą nie do końca styka. I pro­szę, mia­łam swoje śmieszki… Teraz kil­ka­na­ście minut spóź­nial­skiej Elżuni zamie­niało się w kil­ka­dzie­siąt minut. Na złość mi to robi czy co?

– Popro­szę dużą, mocną, czarną kawę – powie­dzia­łam, siląc się na uśmiech.

Nie byłam w humo­rze. Per­spek­tywa pod­ję­cia decy­zji bar­dzo mnie męczyła. Nie­prze­spana noc też dawała o sobie znać. Mia­łam wra­że­nie, że bez względu na to, jaką decy­zję podejmę, żadna z nich nie będzie tą dobrą. Zna­la­złam się mię­dzy mło­tem a kowa­dłem. Wybie­ra­jąc swoje życie, urażę rodzinę, nato­miast pomoc bratu zruj­nuje moje poukła­dane życie. Co z moją firmą? Kilka mie­sięcy to nie tydzień urlopu. To nie mogło się udać. Należy wybrać mniej­sze zło. Tylko jak? Wybrać firmę i zamknąć na zawsze roz­dział „rodzina”? Brat ni­gdy mi tego nie wyba­czy. Cho­lera jasna. Na co mi było się tak spie­szyć do tej doro­sło­ści? Co złego w byciu uczniem? Z per­spek­tywy czasu dopiero widzę, jak pro­blemy tam­tego okresu były błahe w porów­na­niu z tymi, które mam teraz.

– Czy podać coś jesz­cze? Mamy wyśmie­nity ser­nik na kaka­owym spo­dzie! – Bari­sta wyrwał mnie z zamy­śle­nia.

– Za cia­sto podzię­kuję, jak widać, i tak dobrze wyglą­dam. – Pokle­pa­łam się po brzu­chu, pró­bu­jąc wykrzy­wić usta w gry­ma­sie, który miał przy­po­mi­nać uśmiech. Żeby nie było! Mia­łam ogromną chęć na cia­sto, jed­nak posta­no­wi­łam nie kusić losu, bo na jed­nym kawałku mogłam nie poprze­stać. – Ale popro­si­ła­bym jesz­cze o szklankę nie­ga­zo­wa­nej wody.

– Oczy­wi­ście. Zaraz pani przy­niosę.

– Dzię­kuję bar­dzo!

Odwró­ci­łam się i skie­ro­wa­łam do ulu­bio­nego sto­lika. Mia­łam stąd widok na całe pomiesz­cze­nie. Uwiel­bia­łam obser­wo­wać ludzi. Cza­sem patrząc na ich gesty, w myślach two­rzy­łam im histo­rie, a że wyobraź­nię mia­łam wyjąt­kową, to dzia­łało lepiej niż w nie­jed­nym hicie z Net­flixa. Histo­rie były więc różne: pełne szczę­ścia lub dra­ma­tów, nie­raz służ­bowe, gdzie komuś nad głową wisiał deadline, ktoś robił coś na ASAP. Ktoś pla­no­wał coś nie­zgod­nego z pra­wem… Sie­dzia­łam tak i wymy­śla­łam nie­stwo­rzone rze­czy, zer­ka­jąc na prze­wi­ja­ją­cych się ludzi, któ­rzy mimo iż byli mi zupeł­nie obcy, sta­wali się bliżsi w tych histo­riach, które sobie skrzęt­nie kle­ci­łam w gło­wie.

Tak było i teraz. Nie mia­łam nic lep­szego do roboty, a ofiary nawi­nęły się same. Zer­ka­łam więc i wymy­śla­łam. Widzia­łam bru­netkę w wieku zbli­żo­nym do swo­jego. Sie­działa z kobietą, któ­rej jasne włosy mocno przy­pró­szyła siwi­zna, a zadbaną twarz zna­czyło wiele zmarsz­czek. Dło­nie zdra­dza­jące jej lata wła­śnie przy­kry­wały gład­kie ręce dziew­czyny. Kobiety uśmie­chały się do sie­bie, roz­ma­wiały. Miały w oczach tań­czące iskierki. Matka z córką w wyda­niu, któ­rego ja ni­gdy nie doświad­czę. I już dokła­da­łam im histo­rię, żeby nie było zbyt cukier­kowo. Bru­netka z matką bawiły się w czarne wdowy. Roz­ko­chi­wały w sobie boga­tych męż­czyzn, by przed samą śmier­cią poło­żyć łapę na majątku. I teraz cie­szyły się z kasy, którą wycią­gnęły od umie­ra­ją­cego klienta.

Czy gdyby nie chi­chot losu i cho­roba matki, mogły­by­śmy tak kie­dyś wspól­nie spę­dzać czas? Prze­sta­łam wymy­ślać histo­rię innym. Popa­da­łam w zadumę i melan­cho­lię, którą prze­rwał odgłos sta­wia­nej szklanki z wodą oraz fili­żanki i aro­mat świeżo zapa­rzo­nej kawy. Tro­chę nie­obec­nym wzro­kiem spoj­rza­łam na bari­stę i znów wymu­sza­jąc uśmiech, kiw­nę­łam w podzię­ko­wa­niu głową. Zanu­rzy­łam wargi w gorą­cym napoju, delek­tu­jąc się głę­bo­kim sma­kiem.

Drzwi kawia­renki otwo­rzyły się, wpra­wia­jąc w ruch przy­cze­pione u szczytu dzwo­neczki. Elż­bieta, wcho­dząc do środka, wpu­ściła nieco chłod­nego powie­trza. Szybko rzu­ciła okiem na sto­liki i wyszcze­rza­jąc zęby w uśmie­chu, ruszyła do naszego ulu­bio­nego, przy któ­rym sie­dzia­łam już dobre pół godziny.

– O cho­lerka, tłoczno dzi­siaj! Cześć, kochana! – Rzu­ciła torbę na wolne krze­sło, zdjęła dwu­rzę­dowy kar­me­lowy płaszcz i powi­tała mnie cmok­nię­ciem w poli­czek.

– Wcze­śniej było mniej osób… – Nie omiesz­ka­łam pod­kre­ślić pierw­sze słowo.

Ela mach­nęła ręką, pobrzę­ku­jąc zło­tymi bran­so­let­kami.

– Wiem, wiem, co chcesz przez to powie­dzieć… Spóź­ni­łam się i biję się w pierś. Ale to rap­tem ile, pięć minut?

– Dodaj jesz­cze trzy­dzie­ści.

– Trzy­dzie­ści pięć?! Jasny gwint, nie­źle popły­nę­łam. No nic, pozo­staje mi jedy­nie prze­pro­sić, że musia­łaś na mnie cze­kać. Wybacz, Jagna, nie wie­dzia­łam, że stracę tyle czasu na sta­cji ben­zy­no­wej. – Pochy­liła się, kon­spi­ra­cyj­nie zni­ża­jąc głos do szeptu. – Przy­je­cha­łam samo­cho­dem Mariu­sza, on ma wlew z dru­giej strony i kom­plet­nie się zamo­ta­łam. Zablo­ko­wa­łam się przy tych cho­ler­nych dys­try­bu­to­rach. Na bank jutro znaj­dziesz nagra­nie z moni­to­ringu na jakichś głup­ko­wa­tych stro­nach! Ile ja się wstydu naja­dłam!

Od razu oczami wyobraźni zoba­czy­łam to, jak przy­ja­ciółka pró­buje manew­ro­wać rodzin­nym kombi, tara­nu­jąc wszyst­kich i wszystko dookoła. Nawet szcze­rze uśmiech­nę­łam się na te wyima­gi­no­wane obrazy.

– Pójdę coś zamó­wić i zaraz powiesz mi, co było tak ważne, że zadzwo­ni­łaś do mnie o tak cho­rej porze.

Odpro­wa­dzi­łam wzro­kiem przy­ja­ciółkę. Widzia­łam, jak bari­sta mówi coś do Eli, wyszcze­rza­jąc przy tym zęby w sze­ro­kim uśmie­chu, a ona, śmie­jąc się dono­śnie, prze­chyla głowę do tyłu.

Kokietka, psia jego mać! Tak. Elka bez wąt­pie­nia potrafi kokie­to­wać jak nikt inny, zarze­ka­jąc się za każ­dym razem, że robi to zupeł­nie nie­świa­do­mie. Być może fak­tycz­nie miała wro­dzoną kokie­te­rię, któ­rej mnie bra­ko­wało. To by uspra­wie­dli­wiało fakt, że jestem samotna. Nie umia­łam flir­to­wać i reago­wać na zaczepki będące wstę­pem do flirtu. Widocz­nie sta­łam w innej kolejce, gdy roz­da­wano talenty. Chwilę póź­niej przy­ja­ciółka wró­ciła do sto­lika i klap­nęła nie­zbyt ele­gancko.

– To opo­wia­daj, co się przy­da­rzyło. Bo widzę, że musiało być grubo, skoro sie­dzisz teraz jak na szpil­kach.

– Dzwo­nił do mnie Karol.

– I co w związku z tym? To prze­cież twój brat. Nor­malne, że cza­sem zadzwoni, no nie? – zapy­tała i posłała kolejny uśmiech bari­ście, który przy­niósł zamó­wie­nie do sto­lika.

Ela sku­siła się na duże cap­puc­cino oraz ser­nik, o któ­rym mówił męż­czy­zna. Cia­sto fak­tycz­nie wyglą­dało sma­ko­wi­cie. Przez chwilę żało­wa­łam, że nie wzię­łam małej por­cji dla sie­bie.

– A to, że chce mi tro­chę namie­szać w życiu…

– Jezu, brzmi poważ­nie… Co znowu wymy­ślił? – Przy­ja­ciółka wpa­ko­wała sobie do ust potężny kawa­łek cia­sta, przez co zro­zu­mie­nie jej gra­ni­czyło z cudem.

– Pro­sił mnie o przy­sługę, która jest dla mnie czymś prak­tycz­nie nie do przej­ścia. Dostał pro­po­zy­cję stażu. Zagra­niczny wyjazd na sześć mie­sięcy. Twier­dzi, że to dla niego wielka szansa, i w tym aku­rat dosko­nale go rozu­miem.

– „Jedna taka szansa na sto…” – zaśpie­wała Elka, po czym upiła łyk gorą­cego cap­puc­cino. Piana osia­dła na jej gór­nej war­dze, two­rząc zabawne mleczne wąsy, które szyb­ciutko obli­zała koniusz­kiem języka.

– Tak, wła­śnie tak. – Uśmiech­nę­łam się krzywo na wspo­mnie­nie tek­stu pio­senki. – I tu mam wejść ja, cała na biało.

– Oho! Niech zgadnę! – Przy­mknęła oczy, doty­ka­jąc skroni pal­cami wska­zu­ją­cymi, jakby uda­wała, że bawi się w medium. – Karo­lek wyjeż­dża ze swoją dziu­nią, a ty masz zosta­wić swoje życie na poczet jego kształ­ce­nia? Zosta­wić Otwock i wyje­chać na pół roku do Mika­szówki?

– Tak, wła­śnie tak. Kurde, Ela… Ja się do tego nie nadaję… Jeż­dżę do matki na święta, a i tak czuję się wtedy jak intruz! – Wyda­łam z sie­bie żało­sny jęk.

Rzadko prze­kli­nam, tylko że jedy­nie wul­ga­ry­zmy cisnęły mi się na usta. Z tru­dem powstrzy­my­wa­łam się przed uży­ciem cięż­szych słów.

– Uuu, widzę, że fak­tycz­nie sytu­acja z tych nie­przy­jem­nych. Ale wiesz, co ci powiem? Może to jest jakaś szansa?

– Bła­gam, Elka… Niby jaka i na co? Żeby­śmy się z matką poza­bi­jały? Prze­cież gdy znowu będę musiała słu­chać tych nie­przy­jem­no­ści i bzdur na swój temat, to zwa­riuję. Wyje­cha­łam z domu rodzin­nego bez gro­sza przy duszy, bo matka mnie obwi­niała o to, co się stało!

Przy­ja­ciółka poło­żyła dłoń na moim udzie. Nie polep­szyło to mojego samo­po­czu­cia, ale zauwa­ży­łam, że w jej twa­rzy coś się zmie­niło. Oczy Elż­biety wyglą­dały jak dwa pło­myki. Musiała wpaść na jakiś pomysł. Ten wzrok zawsze to ozna­czał. Coś cho­dziło po jej gło­wie i jedy­nie sekundy dzie­liły mnie od tego, by dowie­dzieć się, co jej przy­szło na myśl. Co prawda jej pomy­sły nie zawsze były trafne, ale może tym razem mogła wpaść na coś, na co ja jesz­cze nie zdą­ży­łam?

– Szansa na pojed­na­nie! Pomyśl tylko. Będzie­cie we dwie. Ona będzie na cie­bie, nazwijmy to bru­tal­nie, ska­zana. Czu­jesz ten kli­mat, nie? To sześć mie­sięcy, pod­czas któ­rych może­cie zła­pać nić poro­zu­mie­nia. Możesz odzy­skać więź i nieco ją wzmoc­nić, wyja­śnić to głu­pie nie­po­ro­zu­mie­nie. Będziesz jedyną osobą, na którą Lidia będzie mogła liczyć. To ide­alny czas! Spójrz na to z tej per­spek­tywy! Jako genialny moment na naprawę pogru­cho­ta­nej rela­cji. Potrze­bu­jesz urlopu, więc potrak­tuj to jako odpo­czy­nek i zmianę kli­matu. Przy­jem­niej żyje się na skraju pusz­czy przy samym jezio­rze niż w mie­ście, prawda? A i Karol po tym wszyst­kim zosta­nie twoim dłuż­ni­kiem, co będziesz mogła wyko­rzy­stać. Jak to mówią, win-win!

– Elka, to tylko tak wspa­niale wygląda. Patrzysz na to zbyt opty­mi­stycz­nie, gdy ja jestem totalną realistką i już widzę, jak na dzień dobry nad Mika­szówką zawi­sają burzowe chmury. Wielu wypo­wie­dzia­nych słów nie da się ot tak zapo­mnieć i cof­nąć, więc napra­wia­nie tej rela­cji jest dla mnie tak trudne i nie­bez­pieczne, jak wej­ście na ośmio­ty­sięcz­nik! Zasa­pię się na pierw­szych metrach podej­ścia.

– Trudne, ale nie nie­moż­liwe. Ktoś musi być twoim szerpą i jakoś dasz radę.

Mil­cza­łam i ana­li­zo­wa­łam to, co powie­działa. Ow­szem, miała sporo racji. Nie było to wszystko nie­moż­liwe. Każdy kie­dyś przy­cho­dzi po rozum do głowy, tylko czy oby­dwie strony kon­fliktu wytrzy­mają ze sobą do tego momentu? Ta myśl nie dawała mi spo­koju.

– Okej. Załóżmy, że powiem Karo­lowi, że się zga­dzam. Co ze skle­pem? Mam zamó­wie­nia. Nie zawie­szę firmy. Sta­wa­łam na rzę­sach, by to wszystko ogar­nąć i być tu, gdzie jestem.

– Skoro mówisz „załóżmy”, to już wiem, że się pra­wie zde­cy­do­wa­łaś. I super! A o firmę się nie martw. Dasz mi klu­cze, ogarnę wysyłki goto­wych zamó­wień. Spraw­dzimy, czy w oko­licy Mika­szówki jest jakaś pra­cow­nia cera­miczna lub miej­sce, gdzie możesz zro­bić wypał. Lepić możesz nie­mal wszę­dzie, a naj­wy­żej poin­for­mu­jesz klien­tów o tym, że koszt ich naczyń nieco wzro­śnie. Posta­wisz sprawę jasno; albo pocze­kają sześć mie­sięcy po sta­rej cenie lub z nie­wiel­kim raba­tem, albo dorzucą parę gro­szy wię­cej i ich naczy­nia będą o cza­sie. Jagna… Pora­dzimy sobie, serio. Masz szansę coś odbu­do­wać. Pomyśl tylko, matki kie­dyś zabrak­nie. Będziesz umiała spoj­rzeć na sie­bie w lustro, wie­dząc, że nie spró­bo­wa­łaś wypro­sto­wać tam­tych spraw?

Jasne, nie umia­ła­bym…

Odwró­ci­łam głowę, by ukryć zbie­ra­jące się w kąci­kach oczu łzy. Zer­ka­łam w dal, zawie­sza­jąc wzrok na matce i córce, które chi­cho­tały przy jed­nym ze sto­li­ków. Nie mogła­bym sobie tego daro­wać. Wciąż mia­ła­bym do sie­bie żal. Tak jak wtedy, gdy zmarł ojciec.

– Mówi­łam ci już, że jesteś moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką? – powie­dzia­łam wresz­cie nieco łamią­cym się gło­sem.

– Nie raz, nie dwa. – Uśmiech­nęła się sze­roko. – Nie trzy­maj go dłu­żej w nie­pew­no­ści, zadzwoń, jak tylko wró­cisz do domu.

Poki­wa­łam głową i czu­jąc przy­jemne pokrze­pie­nie, uśmiech­nę­łam się szcze­rze, a zły nastrój zaczął ze mnie scho­dzić niczym powie­trze spusz­czane z nadmu­cha­nego balona.

Marzec

Rozdział trzeci

Tylko pamię­taj, by zawsze być sobą i nie bać się mówić tego, co myślisz, albo tego, by gło­śno marzyć.

J.A. Red­mer­ski, Na kra­wę­dzi ni­gdy

Wci­ska­łam do swo­jej pięć­setki resztę bagaży. Przy­po­mi­nało to popu­larną grę Tetris, tyle że uło­żone w ide­al­nej linii pakunki nie zni­kały, robiąc miej­sce innym. Auto zała­do­wa­łam do gra­nic moż­li­wo­ści, choć byłam prze­ko­nana, że nie zabra­łam niczego, co mogłoby być zbędne. Pako­wa­nie się na sześć mie­sięcy to nie lada wyzwa­nie. Musia­łam zabrać za sobą cie­plej­szą odzież, taką przej­ściową i tę, która nada­wać się będzie na upalne dni. Docho­dziły do tego ubra­nia robo­cze, glina, potrzebne szkliwa i angoby oraz akce­so­ria, bez któ­rych nie potra­fi­łam two­rzyć cera­miki. Ow­szem, mogłam zamó­wić to wszystko przez inter­net, by nie cią­gnąć całego wypo­sa­że­nia ze sobą, ale nie chcia­łam, by coś się zmar­no­wało, gdy nie będzie mnie tu przez jakiś czas. Spa­ko­wa­łam więc naj­waż­niej­sze rze­czy w pla­sti­kowe pudełka, kilka biskwi­tów goto­wych do nało­że­nia szkliwa owi­nę­łam sta­ran­nie folią bąbel­kową i ukła­da­jąc je w kar­to­nach, modli­łam się, by pod­czas drogi kubki nie stra­ciły swych uszu. Ina­czej cała moja robota pój­dzie na marne.

Fiat dosłow­nie pękał w szwach. Byłam w szoku, że jest w sta­nie aż tyle w sobie pomie­ścić. Kła­dąc ostatni kar­to­nik na fotelu pasa­żera, roz­pro­sto­wa­łam się i kry­tycz­nie spoj­rza­łam na swoje dzieło. Ni­gdy nie podró­żo­wa­łam tak zapcha­nym samo­cho­dem. Zasta­na­wia­łam się, czy będę potra­fiła jechać, nie widząc niczego w lusterku wstecz­nym. Mia­łam nawyk zer­ka­nia co rusz w lusterka, a bez tego umiesz­czo­nego pośrodku przed­niej szyby czu­łam się jak dziecko we mgle. Wzię­łam głę­boki oddech i po raz ostatni spoj­rza­łam na budy­nek i obej­ście, ogród. Pod­bie­głam do drzwi, by po raz ostatni upew­nić się, że wszystko poza­my­ka­łam. Elka uważa to za ner­wicę natręctw, ja wolę nazy­wać to „spraw­dza­niem dla świę­tego spo­koju”.

– Komu w drogę, temu zapa­ko­wane i zatan­ko­wane auto…

Wsia­dłam, zamy­ka­jąc za sobą drzwi. Jeden z kar­to­nów zatrząsł się, ale nie runął, co uzna­łam za dobry znak. Wci­snę­łam sprzę­gło, uru­cho­mi­łam sil­nik i wrzu­ca­jąc wsteczny bieg, wyje­cha­łam ostroż­nie na ulicę.

PsychoTERAP nr 6

Rela­cja matka–córka. Nie każda jest ide­alna. Przy­naj­mniej moja taka nie jest. Wła­ści­wie ni­gdy nie były­śmy z mamą bar­dzo bli­sko. Dużo ode mnie wyma­gała,a ja za wszelką cenę pró­bo­wa­łam temu spro­stać. Cza­sem sły­sza­łam od niej dobre słowo, apro­batę. Nie­raz mnie przy­tu­liła, pokle­pała po ramie­niu. Jed­nak zda­rzało się też, że mówiła, że się na mnie zawio­dła. Co więc robi­łam? Och, wła­śnie to! Bun­to­wa­łam się. Chcia­łam, żeby mnie zauwa­żyła, żeby zro­zu­miała, czego pra­gnę w życiu. A chcia­łam głów­nie jed­nego – trak­to­wa­nia mnie na równi z Karo­lem, który był gła­skany po gło­wie wów­czas, gdy ja obry­wa­łam zwi­niętą w rulon gazetą. Znasz to? Fawo­ry­zo­wa­nie? Chyba w każ­dej rodzi­nie tak bywa, jed­nak nie każdy chce się do tego przy­zna­wać. Ale zasta­nów się przez moment. Czy jako rodzic jesteś w sta­nie dzie­lić uczu­cie po równo? Nie winię za to matki, abso­lut­nie. Ale mam do niej tro­chę żalu. Wiesz za co? Za to, że uznała mnie za wroga. Że nie pozwo­liła mi nic wytłu­ma­czyć, tylko wbiła sobie do głowy, że jestem wrzo­dem w naszej rodzi­nie. Czymś, co trzeba usu­nąć. Więc zanim ona to zro­biła, wzię­łam sprawy w swoje ręce i sama ode­szłam. Byleby nie sły­szeć, że śmierć taty to moja wina. Byle nie czuć tych spoj­rzeń rzu­ca­nych w moim kie­runku. Prze­peł­nio­nych bólem, czymś, co przy­po­mi­nało smu­tek, wzrok, który krzy­czy: „zawio­dłam się na tobie, nie­na­wi­dzę cię”. Ode­szłam. To było jedyne wyj­ście.

Kocham moją mamę, ale cza­sami też nie mogę jej znieść. Nie powiem, że jej nie­na­wi­dzę. To zbyt wiel­kie słowo. Ale boli to, że tak łatwo mnie skre­śliła. Dla­tego każdy powrót do domu jest czymś, przez co póź­niej cier­pię i muszę długo to tra­wić, by dojść do sie­bie. Czy wiesz, co z tym zro­bić? Bo ja już chyba cał­ko­wi­cie zała­ma­łam ręce…

Pogoda nie była sprzy­ja­jąca. Poko­ny­wa­nie więk­szo­ści trasy w desz­czu ze śnie­giem oka­zało się nie lada wyzwa­niem. Wciąż uwa­ża­łam, by zacho­wy­wać bez­pieczną odle­głość wzglę­dem innych użyt­kow­ni­ków ruchu, prze­strze­ga­łam ogra­ni­czeń pręd­ko­ści.

Mia­łam kilka punk­tów kar­nych, które zgar­nę­łam za zbyt szybką jazdę, cho­ciaż według mnie nie było to znaczne prze­kro­cze­nie. Poli­cjant jed­nak pozo­stał nie­ugięty, powta­rza­jąc: „Z prze­pi­sami będzie się pani kłó­cić?”, i za jazdę o dwa­dzie­ścia kilo­me­trów na godzinę za dużo wle­pił mi man­dat.

Dla­tego pil­no­wa­łam się jak ni­gdy, pamię­ta­jąc to uczu­cie dys­kom­fortu i wstydu, gdy odbie­ra­łam blan­kiet od mun­du­ro­wego. Założę się, że Ela dosta­łaby tylko poucze­nie. Kilo­me­try mijały, deszcz ze śnie­giem zelżał, a na hory­zon­cie widać było słońce, które nie­śmiało pró­bo­wało wychy­lać się zza gru­bej war­stwy sza­ro­bu­rych chmur. Nawet przez krótką chwilę zoba­czy­łam skra­wek błę­kit­nego nieba, co wzię­łam za dobry znak. Skoro po tak obrzy­dli­wej pogo­dzie udało mi się dostrzec odro­binę błę­kitu, nic złego nie mogło się wyda­rzyć. Musiało być dobrze. Chyba…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki