Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Twoja prawdziwa natura zawsze znajdzie sposób, by polała się krew
Liz Becker już od dzieciństwa wiedziała dwie rzeczy: że ma wyjątkowy dar i że pod żadnym pozorem nie może go ujawnić. Robiła wszystko, by wieść możliwie najbardziej zwyczajne i spokojne życie, a jednak pewnego dnia na jej trop wpadli Szukający. I uderzyli w jej najczulszy punkt: porwali ukochaną córkę. Teraz kobieta musi wykorzystać wszystkie swoje moce, by ją odnaleźć. Musi też skonfrontować się z kimś bliskim, kimś, kto miał ją chronić, a okazał się zdrajcą.
Wyprawa do najmroczniejszych zakamarków miasta, walka z tajemniczym stowarzyszeniem i ukryte w specjalnej strefie laboratoria, w których prowadzi się okrutne eksperymenty – Liz jest gotowa na każde niebezpieczeństwo, by tylko ocalić życie córki. Czy jej niezwykłe zdolności, które ukrywała przed całym światem, staną się w decydującym momencie zbawieniem czy przekleństwem?
Nie lubię dwóch słów – „nigdy” i „zawsze”, jednak tym razem jestem poniekąd zmuszona użyć jednego po drugim.
Zawsze myślałam, że będę wiodła spokojne życie, i nigdy nie przyszło mi do głowy to, że wyjawię komuś moją tajemnicę.
Jestem Liz Becker i posiadam nietypowe zdolności. Widzę przyszłość człowieka, którego dotknę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 298
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej córce Jowicie
By lepiej poczuć klimat książki, polecam odsłuchanie poniższej playlisty. Warto wracać do tych kawałków, gdy tytuł pojawi się w treści książki.
Jan Hammer – Crockett’s Theme (Miami Vice)
Scorpions – Still Loving You
Lynyrd Skynyrd – Simple Man
The White Buffalo – House of the Rising Sun
Lana Del Rey – High by the Beach
Raphael Lake & Royal Baggs – Slow Farewell
WAR*HALL – Dead Man Walking
Nie lubię dwóch słów: „nigdy” i „zawsze”, jednak tym razem jestem zmuszona ich użyć, jednego po drugim. Zawsze myślałam, że będę wiodła spokojne życie, i nigdy nie przyszło mi do głowy to, że wyjawię komuś moją tajemnicę.
Jestem Liz Becker i posiadam nietypowe zdolności. Widzę przyszłość człowieka, którego dotknę. Tak ściślej rzecz ujmując, to raczej jej migawki. Przyszłość mniej lub bardziej odległą, taką dobrą oraz złą. I tylko u osób, które są mi zupełnie obce. Nie wiem, czy nazwałabym to darem czy może przekleństwem. Dziwne uczucie – lekkie muśnięcie drugiej osoby i przed moimi oczami ukazuje się obraz rychłego wypadku czy wygranej na loterii. Dotknięcie ramienia i widzę migawkę przeprowadzki lub włamania. Radości i problemy rodzinne. I tylko u osób, które są mi obce. Nigdy nie miałam żadnej wizji, gdy dotykałam siebie bądź kogoś mi bliskiego. Jakby mój umysł świadomie bronił się przed poznaniem przyszłości mojej lub moich najbliższych.
Nie miałam okazji, by opowiedzieć komukolwiek moją historię, dziwnie się czuję, robiąc to teraz. Muszę to zrobić, bo mi i mojej córce grozi niebezpieczeństwo. Chcę, żebyś mi pomógł stąd uciec… Zanim zacznę na dobre opowiadać o rzeczach najistotniejszych, przeniosę Cię na moment do przeszłości. Przeszłości, która mnie zbudowała i dała to, z czym żyję do dziś.
Liz
Odkąd sięgam pamięcią, wiodłam stosunkowo spokojne i szczęśliwe życie w Austin w stanie Nevada. Z siostrą, matką i kundlem Gatsbym (wielką, włochatą i nieposłuszną cholerą, do której wszystkie trzy miałyśmy ogromną słabość) mieszkaliśmy w niewielkim domku przy Court Street.
Ojciec zmarł, gdy miałam pięć lat. Był niezwykle przystojnym facetem. Wysoki, umięśniony z błyskiem w oku. Wykończyły go papierosy, które odpalał przed domem, jeden od drugiego. Za każdym razem śmiał się, że na coś trzeba umrzeć. Zanosił się przy tym mokrym i duszącym kaszlem, po którym obowiązkowo musiał zebrać pokaźny kawał zalegającej w płucach wydzieliny i splunąć nią na ziemię. Pamiętam, jak to mnie wtedy okropnie obrzydzało, niejednokrotnie dźwięk i widok całej operacji sprawiały, że wzdrygałam się mimo woli i wykrzywiałam w grymasie swoje pełne, malinowe usta. Teraz na to wspomnienie się uśmiecham, bo to właściwie jeden z bardziej wyrazistych obrazów, które zostały mi po ojcu.
Pamiętam jeszcze, że czasem opowiadał mi o czytaniu przyszłości, o przepowiedniach Nostradamusa. Drapał się wtedy po swojej brodzie lub przeczesywał szpakowate włosy, powtarzając, że niekiedy trafiają się ludzie ze szczególnymi zdolnościami, o których lepiej nie mówić innym, bo może to nieść ze sobą przykre konsekwencje. Zazwyczaj mówił to, patrząc z lekko przymkniętymi powiekami na majaczące w oddali delikatne pagórki porośnięte spaloną przez gorące powietrze i słońce trawą, trzymając w ustach tlącego się papierosa. Jego szare oczy stawały się wtedy tak bardzo tajemnicze, a dym unoszący się z czerwonawego koniuszka wypalającego się tytoniu tańczył delikatnie na rozgrzanym powietrzu Nevady.
Kilka lat temu zaczęłam się zastanawiać, czy ojciec czegoś nie podejrzewał… Czy sam był taki jak ja i czy to po nim odziedziczyłam dar. Nie było mi dane porozmawiać z nim na ten temat. Zamglone wspomnienia z tamtego okresu raz na jakiś czas przecinają mój umysł. Jest ich mało, minął szmat czasu, a przeszłość coraz bardziej ulatuje mi z głowy.
Okolica, w której mieszkałyśmy, dla wielu nie wyglądała zachęcająco, jednak to było moje małe miejsce na ziemi. Azyl, który z wiekiem coraz bardziej doceniam. Czułam się tam niezwykle bezpieczna.
Austin nie było tętniącym życiem miastem. To raczej mała i prawie opustoszała mieścina przy pięćdziesiątce, znanej jako The Loneliest Road in America. Pagórki porośnięte wysuszoną trawą, piach i pustynne tereny to widok, którym karmiłam swoje oczy od wczesnego dzieciństwa. Turyści przyjeżdżają tu, by zobaczyć pozornie wymarłe miasto, które funkcjonowało i funkcjonuje normalnie. O ile oczywiście brak pośpiechu i wyścigu szczurów to dla kogoś normalne życie – dla mnie owszem, innego przecież nie znałam.
Nasz dom z werandą zachęcającą do wieczornego siedzenia z kubkiem kakao, obity białym sidingiem wyróżniał się wśród przyczep, które stały porozrzucane po okolicy w taki sposób, że wyglądały „jakby ktoś w gówno patyków nawsadzał”. Tak lubiła mawiać moja matka – przeurocza i niezbyt wysoka kobieta z ciętym językiem, farbowanymi na rudo włosami, dużym biustem i dość ciężką ręką, która niejednokrotnie wymierzała karę, dając siarczyste klapsy w mój, wtedy płaski jak deska, tyłek. Twierdzi, że zmarnowałam sobie życie, dlatego niechętnie utrzymuję z nią kontakt. Matka to matka, szanuję ją, ale nie chcąc wdawać się w kłótnie, zwyczajnie unikam naszych spotkań. To wydaje mi się najlepszym rozwiązaniem… Dla obu stron.
Siostra Lucy, słodziuteńka blondyneczka (ale tylko z pozoru) z szarymi oczami, które odziedziczyła po ojcu, nie czuła się najlepiej w Austin. Uważała to miejsce za nędzną dziurę bez perspektyw, z której trzeba jak najszybciej spierdolić. Tak, to są jej słowa. Lubiła wyrażać się dosadnie, i to od najmłodszych lat… Była chyba jedynym dzieckiem, które bluzgało jak szewc! Widocznie nie chciała pozostawić nikomu miejsca na jakiekolwiek interpretacje. I jak powiedziała – tak zrobiła. Po ukończeniu dwudziestu jeden lat wzięła ślub z dobrze sytuowanym mężczyzną na wieczorze panieńskim przyjaciółki w Las Vegas. Pamiętam, gdy zafascynowana swoim facetem mówiła, że to ten jedyny, że to miłość od pierwszego wejrzenia, że pierdolnęła ją strzała amora. Ja osobiście uważam, że i ją, i jego uderzył nie żaden Bogu ducha winny amorek, a duża dawka alkoholu, którą wlewali w siebie tamtej gorącej nocy. I oczywiście klimat Vegas, w którym szybko można utonąć. Gdy już obydwoje powiedzieli to sakramentalne „tak”, wyjechali do Illinois i osiedlili się w Knoxville – uroczym mieście, które wybrałabym na miejsce zamieszkania mojej córki, gdybym tylko mogła to zrobić.
Razem z Lucy uczęszczałyśmy do tej samej klasy. Dzieliły nas co prawda dwa lata, ale moja siostra była mistrzynią symulowania. Przez swoje kłamstewka i niechęć do edukacji zawaliła naukę, tak więc gdy ja osiągnęłam wiek szkolny, szłyśmy ramię w ramię, by uczyć się w jednej klasie. Na początku ogromnie się cieszyłam, ale szybko moja kochana siostrzyczka wylała na mnie przysłowiowy kubeł zimnej wody. Nie siedziałyśmy razem w ławce, nie miałyśmy wspólnych przyjaciółek, a nasze drogi po przekroczeniu progu szkoły bardzo szybko się rozchodziły.
Siostra szybciej nawiązywała znajomości, dzieciaki w klasie chciały zadawać się z „tą starszą”, ja zazwyczaj przerwy spędzałam, siedząc z nosem w książce. Lucy uwielbiała mi dokuczać, często dla zabawy podstawiała mi nogę (ku uciesze jej przyjaciółek), a ja ze swoją kiepską koordynacją ruchową wielokrotnie mogłam stracić zęby na szkolnym korytarzu.
To właśnie podczas jednego z żartów mojej siostry zorientowałam się, że coś jest ze mną nie tak… A było to w czwartej klasie szkoły podstawowej.
Dzień jak co dzień – Lucy postanowiła, że dla zabawy popchnie mnie łokciem, gdy wychodziłyśmy z sali od matematyki. Straciłam równowagę i runęłam wprost w ramiona Matta Newtona – przystojnego bruneta, w którym podkochiwały się chyba wszystkie dziewczyny z klasy. Złapałam go wtedy za ramiona i zobaczyłam kilka urwanych obrazów: Matta stojącego pod tablicą w sali geograficznej, śmiech chłopców z drugiego rzędu i wielką, grubą, czerwoną literę F, którą profesor Dipot wpisywała przy jego nazwisku.
– Hej, wszystko w porządku? Jesteś cała? Masz dziwną minę, czujesz się dobrze? – Chłopak zasypał mnie gradem pytań. Stałam wtedy i wpatrywałam się w jego twarz z otwartą gębą i nieprzytomnymi oczami. Wciąż byłam jeszcze myślami przy obrazach, które pojawiły się w mojej głowie.
– Ta-ak… Tak… – wydukałam z siebie tylko te słowa.
– To dobrze. Uważaj na siebie! Poćwicz swoją równowagę, bo następnym razem możesz nabić sobie guza! – mówił tak szybko, że nie nadążałam za potokiem wypowiadanych przez niego słów.
– Mhm. – Niezwykle elokwentnie zakończyłam rozmowę.
Chłopak popatrzył na mnie, uśmiechnął się i pokręcił głową tak, że grzywka opadła mu na jedno oko. Normalnie pewnie gapiłabym się na niego maślanymi oczami, ale tym razem nie mogłam tego zrobić. Było coś ważniejszego niż Newton. Moje myśli zajęły dziwne obrazy, które za nic nie chciały wyjść z mojej głowy. Następną lekcją miała być geografia.
Dość nerwowym i niespokojnym krokiem dotarłam pod salę do geografii. Niepokój, jaki mi towarzyszył, był nie do zniesienia. Dłonie zaczęły się pocić, żołądek podchodził do gardła, a moja skóra była biała jak papier.
Nie wiedziałam, dlaczego te obrazy, które mignęły mi w głowie, tak bardzo mnie przestraszyły. Tłumaczyłam sobie, że to chyba kwestia tego, jak bardzo to, co zobaczyłam, było realistyczne. Cholernie spięta, czekałam na to, co się wydarzy. Czy to, co zobaczyłam, to tylko wymysł i wytwór mojej dziecięcej i wybujałej wyobraźni (czytałam mnóstwo książek, moja wyobraźnia pracowała naprawdę na wysokich obrotach), czy faktycznie miałam się czym martwić, bo właśnie poniekąd przepowiedziałam Newtonowi przyszłość (przynajmniej tę najbliższą i na szczęście taką, która nie odmieni całkowicie jego młodego życia).
Dzwonek. Odniosłam wrażenie, że tym razem zadzwonił jakoś szybciej niż zwykle. Zazwyczaj każda przerwa ciągnęła się niczym miód ściekający z drewnianej łyżki prosto na chrupiące i ciepłe tosty, które robiła moja mama. Powoli wstałam z podłogi i przyciskając do piersi podręczniki, ustawiłam się przed drewnianymi drzwiami z okienkiem. Profesor Dipot zamaszystym ruchem otworzyła drzwi. Zawsze (celowo używam tego słowa) spędzała przerwy w swojej klasie, którą pieszczotliwie nazwaliśmy jaskinią zła. Kobieta kisiła się w tej szkolnej jaskini, do której nie wpuszczała świeżego powietrza, więc zapach, jaki tam panował, był zbliżony do tego, jaki bije od duszonej na patelni cebuli. Tak więc lepiej było pilnować czasu przerwy, by przypadkiem nie spóźnić się na lekcję geografii. Spóźnialscy byli surowo traktowani przez nauczycielkę.
Dipot była bardzo szybką kobietą. Mówiła z prędkością światła (tak mi się przynajmniej wydawało), poruszała się równie prędko, była niesamowicie konkretna, a na jej lekcjach uczniowie siedzieli cicho i spokojnie jak trusie. Czuliśmy respekt wobec niskiej i przysadzistej pani od geografii. Gdy jeszcze jej nie znaliśmy, robiliśmy sobie z niej żarty. Jej włosy z trwałą ondulacją miały odcień fioletu – wyglądało to tak, jak gdyby Dipot farbowała sobie swoje popalone i spuszone włosy gencjaną. Ubierała się we wzorzyste i workowate ubrania, które przypominały ciężkie zasłony. Szybko starła nam z twarzy nasze durnowate uśmieszki, gdy pokazała nam, na co tak naprawdę ją stać i jakie zasady panują na jej lekcjach. A my tych zasad przestrzegaliśmy.
– Dzień dobry, dzieciaki – rzuciła w naszą stronę, gdy stanęliśmy przy swoich miejscach, i szybko przeleciała wzrokiem nasze twarze.
– Dzień dobry, pani profesor – odpowiedzieliśmy chórem wyuczoną regułką. Staliśmy przy tym na baczność, bo takiego zachowania wymagała od nas kobieta. Wierz mi, nie zwracaliśmy się tak i nie zachowywaliśmy się podobnie w stosunku do żadnego nauczyciela uczącego w tej szkole. Wyjątkiem była Dipot, która swoim jestestwem budziła w nas przerażenie.
– Siadajcie – powiedziała szybko i usadowiła swoje pokaźnych rozmiarów dupsko na wysiedzianym i z lekka rozklekotanym obrotowym fotelu (który wyglądał, jakby przeżył już tak wiele, że mógłby z powodzeniem ruszyć na fotelową emeryturę). I tak, wiem… Użyłam słowa „dupsko”, bo teraz nazywam rzeczy po imieniu. Dziś nie boję się opowiadać o jej wielkiej dupie, którą zakrywały te dziwaczne stroje. Kiedyś natomiast baliśmy się powiedzieć o niej cokolwiek. Odnosiliśmy wrażenie, że ta baba ma oczy i uszy dookoła głowy, że słyszy wszystko – nawet wtedy, gdy nie było jej w najbliższej okolicy. Jak gdyby była dziwacznym tworem, który jakiś szaleniec wykreował w sypiącym się domku pośrodku lasu, by męczyć i nękać biednych uczniów.
– Zanim zaczniemy lekcję, sprawdzę, czy przyswoiliście sobie wiedzę z poprzednich zajęć. Newton, rusz się i stań przy tablicy – powiedziała to tak, że dwa zdania zlały się w jeden bełkot.
Serce podeszło mi do gardła. Pamiętam, że Dipot nawet wtedy na nas nie spojrzała. Wertowała dziennik w poszukiwaniu odpowiedniej rubryki z napisem „geografia”. Nie wiedziałam, że moje dłonie mogą być jeszcze bardziej spocone, niż były dosłownie kilka minut wcześniej. Z trudem łapałam oddech, serce waliło mi tak, że gdyby mogło, to bez wątpienia wyskoczyłoby mi z piersi. Starałam się nie okazywać zdenerwowania, jednak gdyby nauczycielka podniosła na mnie swój przenikliwy wzrok, czytałaby we mnie jak w otwartej księdze i byłam pewna, że wiedziałaby, jak bardzo jestem przerażona.
Mina Matta nie była lepsza od mojej, twarz chłopaka zmieniała co chwilę kolor: raz bladła, przez co Newton wyglądał jak drżący kawałek papieru, by po chwili zmienić odcień na zbliżony do buraczanego. Odkąd pamiętam, lubiłam, gdy mężczyźni się czerwienili, ale wtedy zrobiło mi się go tak bardzo żal. Widziałam, jak ukradkiem wyciera mokre od potu ręce o spodnie, gdy wolnym krokiem zmierzał w kierunku tablicy.
– Dalej, Newton. Nie mamy całego dnia. Zagęszczaj ruchy i migiem pod tablicę – ponaglała go Dipot. Matt podskoczył jak rażony piorunem i zdecydowanie żwawiej ruszył na przód klasy, ciągle jednak wlepiał swój wzrok w buty.
– Skład atmosfery, kolego! – rzuciła pierwsze pytanie Dipot, odchylając się na rozklekotanym fotelu. Ten potwornie zaskrzypiał, jak gdyby błagał o litość jej wielkie dupsko. Kobieta nie przejmując się zbytnio dźwiękami wychodzącymi spod jej tyłka, wpatrywała się z pewną dozą satysfakcji w zestresowanego Matta i jedną ręką stukała długopisem o dziennik.
W zupełnej ciszy, która panowała w sali, dźwięk ten rozchodził się bardzo głośno i wbijał boleśnie w uszy.
– Yyyy… Tleeen… Azooot… i coś tam jeszcze…? – wyliczał chłopak, a z pierwszego rzędu zaczynały dobiegać cichutkie chichoty.
– Coś tam jeszcze? Słucham, rozwiń tę myśl. – Dipot zaczęła delikatnie kołysać się na fotelu, odchylając się to w przód, to w tył. Słowo daję, myślałam, że to biedne obrotowe krzesło rozwali się pod naporem jej ciała. Skrzypiało i trzeszczało, dając znać, że nie zostało mu już zbyt wiele życia.
– No… może jakieś bakterieee? Wirusy?
– A pan Newton nie słyszał o gazach, takich jak argon, neon, hel? A wodór chociażby? To może warstwy atmosfery? Umiesz je wymienić, chłopcze?
– To będzie ta, jak jej tam… strefa życia? Stratosfera? Później chyba troposfera? – wyliczał coraz bardziej zakłopotany chłopak. Śmiechy stawały się coraz głośniejsze, a ja odczuwałam coraz większy dyskomfort. Wszystko jak w tej zasranej wizji! Dipot uśmiechała się pod nosem, po czym odbiła się od oparcia fotela, które wydało z siebie zgrzyt oraz dziwne pierdnięcie, i jednym ruchem usiadła prosto. Do tej pory nie jestem pewna, czy to pierdnięcie to był dźwięk krzesła, czy może jej tyłka.
– Newton, Newton… Nie pogrążaj się, co? Dlaczego nie zgłosiłeś nieprzygotowania do lekcji? – mówiąc to, przewiercała chłopaka na wylot swoim zimnym spojrzeniem.
– Bo pani nigdy nie pyta z poprzedniej lekcji – powiedział cicho i nieśmiało Matt.
– Brawo, Matt, od dzisiaj zmieniamy nasze głupie przyzwyczajenia! Siadaj, pała! – Uniosła znacznie swój głos i pochyliła się nad dziennikiem. Widziałam, jak wpisuje czerwone, tłuste F do rubryki, dokładnie tak jak w mojej wizji.
I nagle w uszach zabrzmiał narastający pisk, czerń pojawiła się przed moimi oczami. Czułam, że zatracam się w nicość, a moje ciało bezwładnie osuwa się z krzesła i upada głośno na podłogę.
Nie mogłam otworzyć oczu. Powieki były jak z ołowiu – ciężkie i toporne. Starając się je uchylić, czułam się jak sztangista na zawodach, który z trudem unosi nad swoją głową ciężki drążek z dyskami ważącymi po kilkadziesiąt funtów. Pisk w uszach delikatnie zelżał, z trudem zaczęłam unosić powieki, jednak nie wychodziło mi to najlepiej.
– Liz? Liz, słyszysz mnie? – Dźwięk powoli dochodził do moich uszu. Delikatnie zaczęłam otwierać oczy.
Nade mną pochylała się profesor Dipot, niekoniecznie ładnie pachnąca. Cebulowy zapach bijący od nauczycielki, owiewał moją twarz i sprawiał, że zbierało mi się na wymioty. Wokół niej zgromadzili się inni uczniowie z mojej klasy, na ich twarzach malowały się zdziwienie, strach. Gdzieś w dalszym rzędzie ktoś chichotał, jednak ja miałam to gdzieś.
Mrugnęłam kilkukrotnie, by sprawdzić, czy obraz pochylającej się nauczycielki i moich szkolnych znajomych nie zniknie, a ja znów nie wybiorę się do jakiejś ciemnej krainy, która zamknie mi oczy i zapiszczy w uszach. Jednak widok klasy i uczniów nie chciał zniknąć, wciąż pojawiał się przed moimi oczami. Potwornie bolała mnie głowa, dłonie w dalszym ciągu były spocone. Delikatnie, acz stanowczo odepchnęłam się jedną ręką od podłogi, by usiąść pośrodku zbiegowiska, które się przy mnie utworzyło. Mdłości nie minęły, miałam wrażenie, że żółć podchodzi mi do gardła i niebawem wyląduje na wzorzystym ubraniu nauczycielki. Właściwie to mój paw nie odznaczałby się za bardzo na jej dziwacznym stroju. Dotknęłam dłonią głowy – pod palcami poczułam coś lepkiego. Oderwałam gwałtownie rękę, na swoim palcach ujrzałam krew i resztki brudu, który musiał przykleić się do moich spoconych dłoni, gdy próbowałam odepchnąć się od niedomytej szkolnej podłogi.
– Ja… Co się stało? Trochę mi niedobrze… – powiedziałam dość niewyraźnie, mimo że wspomnienia powoli zaczynały do mnie wracać. Wizja, Matt przed tablicą, śmiechy na sali, ocena w dzienniku. Znów zaczynało robić mi się okropnie duszno, tłok wokół kompletnie nie poprawiał mojej sytuacji, brakowało mi powietrza.
– Chłopcy, otwórzcie natychmiast okno! – Dipot wyrzuciła słowa z prędkością światła. Dwóch wysokich chłopców szybko doskoczyło do okien, otwierając je i wpuszczając odrobinę świeżego powietrza. Czy to mi pomogło? Będę z Tobą szczera – za cholerę nie pamiętam! Ale wiem jedno: wciąż myślałam o tej sytuacji i postanowiłam, że muszę to sprawdzić. Choćbym miała zemdleć po raz drugi – muszę się dowiedzieć, czy to był jednorazowy incydent. To przekonanie utkwiło mi w głowie i chciałam doprowadzić tę sprawę do końca. Za wszelką cenę.
*
– Liz, co to miało być, co? – Lucy nie dawała mi żyć, wierciła mi dziurę w brzuchu (a potrafiła to robić jak nikt inny) podczas naszego powrotu ze szkoły. Jej kolorowy plecak przerzucony przez jedno ramię zabawnie kołysał się i obijał o pośladki, których tak bardzo jej zazdrościłam. Zachwycające, krągłe. Lucy zawsze wydawała mi się idealna. Kolor oczu pasował do koloru włosów, jej sylwetka była proporcjonalna. Ciężko było znaleźć kogoś, kto nie obejrzałby się za moją siostrą. Była moim przeciwieństwem… Ja miałam kasztanowe włosy do ramion, niebieskie oczy, jasną cerę i widoczne piegi na lekko zadartym nosie. Byłam dosyć „płaska” i niska, a jedyne, co w sobie lubiłam, to pełne usta. Wkurwiało mnie to, że moja siostra była taka „perfekcyjna”, bo czułam się przy niej jak brzydka, szara myszka. Mała, szara, pieprzona myszka. Popychadło i śmieć, z którego można bezkarnie się nabijać. Tak właśnie się czułam przy mojej siostrze, którą kochałam z całego serca, ale i czasem nienawidziłam. Nasza relacja była trudna, ciężko ją opisać, ale właściwie nie tak trudno zrozumieć.
– Nic. Nie wiem, o co ci chodzi. – Starałam się ją zbyć, odburkując szybko odpowiedź. Szłam z opuszczoną głową i wzrokiem wbitym w asfalt. W głowie odbijały mi się echem słowa ojca, by nigdy nikomu nie wspominać o czymś, co wydaje się nam dziwne i nienaturalne. A bez wątpienia ta wizja taka była. Kto normalny, do cholery, przewiduje przyszłość? Mam dać kolejny powód do śmiechu mojej starszej siostrze? Żeby mogła nazywać mnie dziwadłem? Nigdy w życiu! I tak ma ze mnie ubaw, dopieka mi w szkole, dogryza w domu. Nie ma opcji, bym pisnęła jej choć słówko! Wtedy Lucy nagle się zatrzymała, co spowodowało, że z impetem na nią wpadłam. Złapałam ją za ramiona, ona szybkim ruchem odwzajemniła uścisk, by pomóc utrzymać mi równowagę.
I wtedy oprzytomniałam, uśmiechając się od ucha do ucha. Musiałam wyglądać jak skończona kretynka. Kurwa!!! Nic nie widzę! Nie mam żadnej wizji! Stałam tak i z uśmiechem, którego nie powstydziłby się sam Joker, gapiłam się na moją siostrę jak wół na malowane wrota.
– Ziemia do Liz? Czy ty przypadkiem nie za mocno przyjebałaś sobie w tę pustą głowę? – zapytała Lucy, energicznie machając mi przed oczami. Bransoletki na jej nadgarstku zabawnie zabrzęczały, wydając z siebie kojący dla uszu dźwięk. Nadal stałam i gapiłam się na nią z tym przygłupim uśmiechem. Wtedy moja siostra wzruszyła swoimi szczupłymi ramionami, odwróciła się na pięcie i w podskokach ruszyła w kierunku naszego domu, zostawiając mnie na poboczu drogi numer pięćdziesiąt.
Przez kilka, a nawet kilkanaście tygodni od tego zdarzenia nie nawiedzały mnie żadne wizje. Ani jeden dziwny obraz nie utkwił mi w pamięci. Sytuacja ze szkoły nie chciała się powtórzyć. Z jednej strony cieszyłam się, bo nie czułam się jeszcze bardziej inna, niż byłam dotychczas – i tak nazywano mnie dziwakiem, bo spędzałam większość wolnego czasu z nosem w książce. Z drugiej strony coś mnie ciągnęło do tego tajemniczego świata, świata, w którym widziałam coś przed wszystkimi. To było ciekawe, fascynujące i zaskakujące zarazem – nie raz myślałam wtedy o tym, że chciałabym móc znów spróbować przewidzieć przyszłość, pokierować swoim zachowaniem inaczej, spróbować nie stchórzyć.
Życie toczyło się względnie spokojnym tempem, nasz dom przy Court Street tętnił życiem, matka smażyła naleśniki, a Lucy recytowała swoją kwestię, której wyuczyła się na blachę, na przesłuchanie do szkolnego przedstawienia. Zabawnie gestykulowała i wydymała usta, chcąc jak najbardziej wyraziście odegrać rolę, o którą tak bardzo się starała.
Siedziałam na wysokim barowym krześle i machałam nogami, grzebiąc łyżką w konfiturze borówkowej, myślami byłam gdzieś daleko. Donośne walenie w drzwi wybiło mnie z zadumy.
Siostra sapnęła zdenerwowana; dałabym sobie głowę uciąć, że miała zamiar ze złości tupnąć nogą. Mama przerzucając naleśnika na drugą stronę, zwróciła się do mnie:
– Liz, ruszże się i otwórz te cholerne drzwi.
Naleśnik zaskwierczał na patelni, a ja posłusznie zsunęłam się z krzesła i zeskoczyłam gładko na podłogę. Ruszyłam w stronę drzwi, zdążyłam chwycić klamkę, gdy nagle poczułam, że ogromna siła popycha mnie wraz z drzwiami, a czyjaś ręka spycha mnie z przejścia. Odruchowo złapałam tę dłoń, by całkowicie nie stracić równowagi.
Wtedy zobaczyłam przed oczami ostre światło. Usłyszałam klakson ciężarówki i niewyobrażalny huk. Przed oczami widziałam odfruwającą na wietrze bejsbolówkę. Kadr skupił się na wielkim ciężarowym aucie, które stało na poboczu. I wtedy zobaczyłam zmasakrowane i rozczłonkowane przez ciężarówkę ciało, które leżało w dziwnej pozycji. Nienaturalnie wygięta głowa ze zdartym skalpem wyglądała jak częściowo zmiażdżony arbuz. Pęknięta czaszka i kawałki brei wyglądającej jak mózg leżały na asfalcie. Mężczyźnie z ust i uszu ciekła krew, wzrok miał tępy, nieobecny, zamglony. Taki wygasły… Jego ciałem dwa razy wstrząsnął dziwny dreszcz. Oderwana noga leżała kilka stóp od niego, stercząca kość wystawała z urwanej kończyny, poszarpana skóra wisiała i moczyła się w ciemnoczerwonej kałuży. Wszędzie pełno krwi. Krzyk. Ktoś głośno krzyczał… A ja nie mogłam wyrwać się z tej cholernej wizji.
– Hej, mała! Uspokój się, przecież nie odepchnęłam cię tak mocno!
Dopiero teraz zorientowałam się, że stoję przed otwartymi drzwiami i krzyczę.
Tak, to był mój krzyk, mój okropny wrzask, który boleśnie wbijał się w uszy domowników i sąsiadki, pani Melindy Rooth. Matka złapała mnie w objęcia, zapominając o naleśniku, który zaczął przypalać się na patelni.
– Ma-ma-ma-mmooo… Pa-a-an Roo-oo-ooth – łkałam w rękach matki. Pachniała specyficznie, proszkiem do prania, wanilią, którą za każdym razem dodawała do naleśników, i lekko przepalonym tłuszczem.
– Ciiicho, ciiicho… Czego chcesz, Melindo? – Matka głaskała mnie po głowie, starając się mnie uspokoić. Rzuciła ostre spojrzenie w kierunku sąsiadki.
– Jeszcze się pytasz, Megan? Pilnujcie tego swojego cholernego kundla! Jeśli jeszcze raz zobaczę, że kopie w moim ogródku, złapię za strzelbę i odstrzelę mu łeb przy samej dupie! Jasne?! Może wtedy nauczycie się, że psa się pilnuje, kurwa mać! – wykrzyczała sąsiadka, celując palcem wskazującym w moją matkę, nie dając tym samym nikomu dojść do głosu.
Spojrzała na nas jeszcze raz wzrokiem, który chyba miał nas wszystkie wbić w ziemię. Ja nadal łkałam w rękaw sukienki w kropki mojej mamy. Sąsiadka odwróciła się na pięcie zamaszystym ruchem, zrobiła krok w kierunku drzwi.
Klakson, pisk opon i huk. Krzyk. Przeraźliwy krzyk.
Wszystkie cztery w jednym momencie stanęłyśmy na baczność. Twarz pani Rooth zrobiła się biała jak papier. Matka podbiegła do drzwi i zamarła, przyciskając dłonie do ust.
– Jezus Maria! Czy to…? – zdołała wykrztusić i urwała w pół zdania. Sąsiadka w jednej chwili rąbnęła na podłogę w przedpokoju. Matka natychmiast ruszyła jej na pomoc. Już chyba wiedziałam dlaczego. Zacisnęłam dłonie i powieki. Jednak ciekawość tego, czy miałam rację, była silniejsza od strachu. Biorąc głęboki oddech, uchyliłam powiekę i wyjrzałam zza pleców mojej matki.
Leżał na ulicy, w kałuży krwi. Zmasakrowany, jak przed chwilą w moich umyśle.
Moja wizja, cholerna wizja! Znów to się stało! Czy pan Rooth zginął przeze mnie? Ta myśl kotłowała się w mojej głowie. Wtedy rozpłakałam się na dobre.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Przeklęty dar
ISBN: 978-83-8313-482-6
© Justyna Jelińska i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Weronika May
Korekta: Anna Grabarczyk
Okładka: Krystian Żelazo
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://wydawnictwo-amare.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek