Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pozornie cicha i spokojna Trzebież skrywa wiele tajemnic. Jedna z nich wciąż pozostaje nierozwiązana – porwanie Anny. Do akcji wkracza Mieczysława Zarzycka – temperamentna sklepowa, której cięty język zna każdy mieszkaniec Trzebieży. Postanawia zająć się sprawą jako samozwańcza pani detektyw. Przyłącza się do niej Marcel Borkowski, mimo że nie pała sympatią do pyskatej sklepikarki. Tymczasem miejscowe mroczne historie przyciągają do Trzebieży dwójkę youtuberów żądnych wrażeń i rozgłosu. Postanawiają nagrać materiał o tym, jakie brutalne rzeczy miały miejsce w tej niewielkiej podwarszawskiej wsi. Zostają wciągnięci w samo centrum dramatycznych wydarzeń. Czy Mieczysława zdąży na czas i uratuje zaginioną Annę? Do czego zdolny jest człowiek, którego chory umysł zrodził chęć zemsty?
Kontynuacja Sąsiadki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 257
By lepiej poczuć klimat i zatracić się w nim do reszty, polecam odsłuchanie poniższej playlisty :) Warto wracać do tych kawałków, gdy tytuł pojawi się w treści książki.
Patrick Swayze – She’s Like the Wind
Mariza Rizou, Panos Mouzourakis – Petao
Nick Cave & The Bad Seeds – Do You Love Me?
System of a Down – Aerials
Lion Babe – She’s a Lady
White House Records & WWO – Każdy ponad każdym
Rihanna – Man Down
Lykke Li – I Know Places
Aerosmith – Dream On
Linkin Park – In The End (Mellen Gi & Tommee Profitt Remix)
Ludovico Einaudi – Una Mattina
Lana del Rey – Say Yes To Heaven (Speed up)
Mr. Mister – Broken Wings
Czas, im bardziej jest pusty, tym szybciej płynie. Życie pozbawione znaczenia przemyka obok, jak pociąg niezatrzymujący się na stacji.
Carlos Ruiz Zafón, Cień wiatru
Chyba właśnie po tym można poznać ludzi naprawdę samotnych… Zawsze wiedzą, co robić w deszczowe dni. Zawsze można do nich zadzwonić. Zawsze są w domu. Pieprzone „zawsze”.
Stephen King, Christine
Darkowi Słowikowiza wiarę w moje możliwości i stałą, przeogromną motywację.Dziękuję!
Lęk ma płynną konsystencję, przedostaje się do żył, tętnice tłoczą go dalej.
Robert Małecki, Żałobnica
Dom Stanisława Rębicha, wieczór
Migoczące światła radiowozu rozświetlały okolicę tonącą z wolna w wieczornej szarówce. Niebieska poświata odbijała się od okien i ścian starego budynku. Powietrze wypełniała mieszanka typowych dla czerwca zapachów: jaśminowców, igliwia z pobliskiego lasu i wilgoci mgieł osadzających się na łące pomiędzy domem Jaszczaka a domkiem Stanisława Rębicha. Kochała ten czas, gdzie dni wydłużały się do granic możliwości, a wieczory pachniały jak nigdy w ciągu roku. Nocne ptaki zaczynały swoje koncerty, przekrzykując świerszcze i rechoczące żaby. Gdy wytężyła słuch, rozpoznawała kumaka, który wydawał dziwny, krótki dźwięk niepodobny do innych dźwięków wydawanych przez żaby.
– Miećka, serio tam wlazłaś? – rzucił znudzonym głosem aspirant Antoni Wagner. Nieco za duży mundur smętnie wisiał na jego ciele, odbierając mu tym samym autorytet. Wiecznie zahukany i przestraszony, robił wrażenie jedynie na miejscowych pijaczkach, którzy – widząc mundurowego – w ekspresowym na ich możliwości tempie chowali flaszki za pazuchy lub uciekali, jeśli pozwalały im na to siły.
– No wlazłaś, wlazłaś. Kurde, a co innego miałam zrobić? Instynkt zadziałał! Nic na to nie poradzę! Stało się i już, na kiego drążyć temat? – w nerwach wyrzuciła ręce w górę, omal nie strącając jego czapki. Zrobił krok w tył, na wypadek kolejnej wylewnej reakcji lokalnej sklepikarki.
Policjant spojrzał na Miecię z ogromnym politowaniem. Instynkt… Dobre sobie… Ta to zawsze sobie wymyśli i na swoje przetłumaczy, pomyślał i pokręcił głową. Zanotował coś w małym kołonotatniku, który miał w zwyczaju nosić, po czym wrócił do Mieczysławy Zarzyckiej, by kontynuować rozpoczęty temat.
– A nie mogłaś najpierw zadzwonić na policję, zamiast od razu włazić tam z buciorami? Myśl! Kobieto, przecież pozacieraliście ślady! Komendant to mnie za jaja powiesi! I jak bezpłodny zostanę, to już wiesz przez kogo! – jęknął.
– Srendant, nie komendant… – poirytowanie sięgało zenitu. – Zresztą na co ci te jaja, jak z ciebie picza jakich mało… Serio nic nie rozumiesz, chłopie? Na mózg ci się rzuciło? Gdybym tam nie weszła, nie wiedziałabym, co się stało z Anką! A jeśli leżałaby tam na podłodze, potrzebując pilnej pomocy? Pomyślałeś o tym?
– Tylko nie picza! Jeszcze słowo, Miećka, a wywalę ci mandat za obrazę funkcjonariusza na służbie! – mundurowy poczuł się niezwykle urażony nazwaniem go w ten sposób. Cały aż się gotował ze złości. Nawet nie zauważył, że nieświadomie zaczął zaciskać pięści. Strzelenie kostek otrzeźwiło go na tyle, że rozluźnił uścisk.
– Pierdu, pierdu… – rzuciła swoje ulubione powiedzonko.
– Antek, zanotuj tam, że tłumaczyłem tej mojej, żeby nosa nie wsadzała w nie swoje sprawy! Nawet dobre argumenty miałem, ale baba to zawsze wie lepiej! Przecież to, jak się uprze, to nie zmieni zdania za cholerę! – do rozmowy włączył się zaaferowany Zarzycki. Pobyt tu uznawał za ogromną stratę czasu. Z utęsknieniem myślał o tym, że ten stracony czas mógłby spędzić o wiele przyjemniej, na przykład na wygodnej kanapie, oglądając kanał sportowy. Przez żonę te plany legły w gruzach.
– Janusz, ty weź idź i sprawdź, czy cię tam za domem nie ma, co? Ty też musisz być przeciwko mnie… Kochany mężulek… – powiedziała do męża, poprawiając koński ogon, i zwróciła się raz jeszcze do mundurowego: – Ja naprawdę nie chciałam spierniczyć wam potencjalnego miejsca zbrodni. Ale wierz mi, za Anią wskoczyłabym w ogień. To był odruch. Weszłam tam, bo uznałam, że grozi jej niebezpieczeństwo. Tak postępują przyjaciele. To ostatnie zdanie możesz nawet podkreślić, jak już zanotujesz.
– Nie mnie będziesz się tłumaczyć – wzruszył ramionami i odszedł, zostawiając Mieczysławę przed domem.
Usiadła na ławeczce przed chałupką Stanisława. Po grudniowych wydarzeniach starszy pan przepisał swój dom Annie, która miała dojść do formy w tych czterech ścianach. Niestety, nie zdążyła, bo jakiś szaleniec ją uprowadził.
Tuż obok chałupiny powietrze przeciął nietoperz, frunąc w zawrotnym tempie. Jej oczy nie nadążały za ssakiem, który lawirował w czerwcowej szarówce. Lubiła patrzeć na nietoperze, chociaż matka zawsze straszyła ją, że one lubią zaplątywać się we włosy, i wtedy gryzą w głowę. Jako dziecko panikowała więc za każdym razem, gdy tylko nietoperze pojawiły się w okolicy. Teraz uwielbiała je podziwiać, zazdroszcząc im tej niebywałej swobody i szybkości, z jaką potrafiły się poruszać po wieczornym niebie.
Była pewna, że z chwilą dorwania seryjnej morderczyni Trzebież znów będzie mogła odetchnąć pełną piersią i zacząć ponownie normalnie żyć. Tak jak wtedy, gdy wieś nie była skalana żadną obrzydliwą i krwawą zbrodnią. Pierdu, pierdu – rzuciła w myślach, podpierając dłońmi głowę. Sapnęła głośno, nieco zniecierpliwiona. Nie lubiła czekać, a komendanta wciąż nie było widać.
Wróciła myślami do ostatnich wydarzeń. Złapanie Olgi Mielcarz nic nie zmieniło, a jej przyjaciółka była w ogromnym niebezpieczeństwie. Wciąż miała nadzieję, że Ania żyje i nic złego się jej nie stało. Nagle przez myśl przeszło jej coś jeszcze. Klątwa… Bez wątpienia nad tą podwarszawską wsią wisiało cholerne fatum. Jakby ktoś rzucił zły czar na żyjących tu mieszkańców. I chociaż takie myślenie wydawało się zabawne, jej kompletnie nie bawiło. Wręcz przeciwnie, była zdenerwowana i zestresowana. Ona, kobieta widząca wszystko w różowych barwach, mimo iż życie boleśnie ją doświadczyło, teraz czuła, że zawisły nad nią czarne chmury, z których lada moment mógł spaść ogromny deszcz, zalewając jej życie niczym powódź.
Przed dom zajechał kolejny samochód. Z dużego granatowego kombi wysiadł niezbyt zgrabnie otyły komendant. Jego ogromny brzuch wyprzedzał go o dobre dwie sekundy. Witold Dyrała miał bujny siwy wąs i ogromną łysinę, która sięgała niemal tyłu przyprószonej siwizną głowy. Skrzywiła się na jego widok. Mundurowy, opuszczając pojazd, podciągnął spodnie podtrzymywane przez wysłużone szelki. Zastanawiała się nad tym, jakim cudem te jeszcze nie pękły od podtrzymywania tak gigantycznego ciężaru.
– A pani to…? – sapnął zdyszany, jakby skończył triathlon Ironman. Ciężko posapując, wprawił wąsy w ruch. Przypominał jej morsa, który raźnie parska przy wychodzeniu z zimnej wody. Omal nie parsknęła śmiechem, gdy do głowy wpadło jej to porównanie. Jak dobrze, że nie wie, o czym pomyślałam. Też by mnie kretyn mandatem straszył! – popatrzyła na niego, uśmiechając się do siebie.
– Mieczysława Zarzycka, właścicielka lokalnego sklepu spożywczo-przemysłowego. Dzwoniłam z informacją, że Anna zniknęła.
– A koncesję ważną ma? I co, pewnie wchodziła pani do środka domu? – jego ton był niezwykle irytujący, przepełniony wyższością i znudzeniem. I to pytanie o koncesję. Co go to, do cholery, obchodzi?! – aż krzyknęła w myślach, po czym spokojnie próbowała skierować rozmowę na odpowiednie tory, zostawiając podenerwowanie gdzieś obok.
– Nie dzwoniłam w sprawie koncesji, więc jeśli pan pozwoli, wrócimy do tego innym razem, skoro to dla pana taki priorytet. A co do drugiego pytania, to tak. Wchodziłam. Skąd miałam wiedzieć, że mam tego nie robić? Ważniejsze było niesienie pomocy, a nie myślenie o ewentualnych śladach, które mogliśmy zatrzeć. Pan by wtedy myślał o takich rzeczach?
– Pani Zarzycka, nie mówimy o tym, co ja bym zrobił, a o tym, co pani zrobiła! Czy pani wie, że postąpiła pani nieodpowiedzialnie?
Miecia popatrzyła na komendanta z ukosa. Nie miała pojęcia, jakim cudem ta rozmowa schodziła na tak głupie i bezsensowne tory. Myślała, że policja jest od tego, by pomóc, a tymczasem wszyscy skupili się wyłącznie na wytykaniu jej błędów, które nieświadomie popełniła, chcąc ratować przyjaciółkę.
– Powtarzam po raz kolejny… Zdrowie Anny Jankowskiej było dla mnie ważniejsze! – dobitnie podkreśliła ostatni wyraz.
Dyrała pokręcił głową, mrucząc pod nosem: „I weź tu, człowieku, rozmawiaj z mądrzejszą od siebie”, po czym raz jeszcze nerwowo poprawił opadające spodnie, których szelki nie były w stanie utrzymać w ryzach. Wiedział, że niedługo przyjdzie czas, kiedy trzeba będzie się z nimi pożegnać, zmieniając je na nowszy model. Dumnym krokiem wszedł do domu, gdzie inni policjanci uwijali się jak mrówki. Mieczysława została pod chałupiną. Nie lubiła takiego aroganckiego traktowania.
– Cham i prostak – syknęła, wpatrując się w pusty dom Jaszczaków.
Kto mógł to zrobić Annie…? Dziewczyna była już i tak wystarczająco doświadczona przez życie. Po zamknięciu w areszcie agentki nieruchomości wszystko miało wrócić na normalne tory. Tak przynajmniej myślała… A jednak został ktoś jeszcze. Ktoś, kto maczał w tym wszystkim palce i przypatrywał się całej sytuacji z boku. Kim był porywacz? Czy mieszkańcy byli bezpieczni?
– Mówiłem ci, Mieciu, żebyśmy się nie wpieprzali. A ty jak zawsze musiałaś być mądrzejsza. I teraz co? Ciągać nas po komisariatach będą. Nie wiem jak ty, ale ja mam i tak za dużo roboty, żeby się jeszcze na policji stawiać – Janusz przerwał żonie rozmyślania, siadając tuż obok.
– A ja ci mówiłam, żebyś sprawdził, czy nie ma cię z tyłu domu.
– Sprawdziłem! – żachnął się.
– No i? – zerknęła na niego pytająco, lekko unosząc brew.
– No i mnie nie było.
– Och, jaka szkoda… To idź sprawdź raz jeszcze i przestań mnie denerwować.
Janusz posłusznie, chociaż niechętnie, wstał z ławki. Sytuacja, w jakiej się znaleźli, nie była mu na rękę. Od początku nie pałał sympatią do Jankowskiej. Irytowała go. Czuł, że przez nią wpakują się w jakieś tarapaty. I jakby przewidział przyszłość! Kłopoty, tyle wynieśli z tej durnej znajomości. Teraz będą ich ciągać na składanie kolejnych zeznań. Niech to szlag! – pomyślał i udał się na tył budynku, zostawiając żonę pogrążoną we własnych myślach.
Mieczysława uniosła się powoli z ławeczki, która kołysała się niebezpiecznie podczas każdego ruchu. Wzięła głęboki oddech, obciągnęła koszulkę, zakrywając lędźwie, i poprawiła koński ogon. Długa blond kitka opadła na kark i plecy, muskając jej skórę. Ruszyła w kierunku wejścia. Pewnie przekroczyła próg domu.
– Zwariowałaś? Po jaką cholerę się tu teraz pchasz? Nie widzisz, że mamy niezły rozpiernicz?! – syknął Antek, wyciągając ją siłą na zewnątrz. Jego palce boleśnie wpijały się w jej ramię.
– Te, Antek! Żebym ja cię zaraz nie wyprowadziła! Ty mi mandat wlepiać chciałeś, a ja mogę cię pociągnąć do odpowiedzialności za szkody fizyczne! Na bank mi siniak jutro wyjdzie! Więc nie fikaj, tylko prowadź mnie do komendanta, i to migiem.
– I po jakie licho? Już wystarczająco pomogłaś, depcząc to, co mogło zostać po śladach porwania. Już raz wstydu się przez waszą dwójkę najadłem, kurna! Więcej nie zamierzam!
Wyciągnęła palec wskazujący w jego kierunku, lecz on raz za razem unikał dźgnięcia w piersi, robiąc małe kroczki w tył.
– Posłuchaj no! Jeśli w tej chwili nie zawołasz tej pulchnej, turlającej się kulki na dwóch nogach, zrobię tu takie przedstawienie, że wąsaty na bank ustawi cię jak trzeba i będziesz jak w zegarku chodził! – jej ton był tak stanowczy, że aspirant zaczął się niepokoić. Rozglądał się dookoła i ukradkiem ocierał zroszone potem czoło.
– Dobra, już dobra… Ale jak coś, to ja tu dzielnie walczyłem! Wiesz, żeby się chłopaki za bardzo nie śmiali… I tak mam już nieźle przerypane, więc nie dokładaj mi na szalę więcej opierdolu… – szepnął błagalnie. Mieczysława prychnęła, lecz po chwili pokiwała głową.
– OK, jak lew walczyłeś, niech ci będzie. A teraz idź, bo chyba przypomniałam sobie coś ważnego.
*
– Skąd wiesz? – te dwa słowa komendant wyrzucił z siebie w tempie, w jakim karabin maszynowy pozbywa się pocisków z lufy. Wąs poruszył się szybko, gdy wprawiał usta w ruch. Lekko obwisłe policzki falowały, a twarz nabrała ostrego wyrazu.
– Mówiła mi zaraz po tym, jak doszła już do siebie po sytuacji w domu Jaszczaka. Może i w tym przypadku użyto tego samego?
– Ale skąd ten ktoś wytrzasnął eter? – Dyrała podrapał się po łysinie, która błyszczała tak bardzo, jakby wysmarował skórę olejem. Mieczysława skrzywiła się z lekkim obrzydzeniem.
– Tego niestety nie wiem. Ale czuję, że nie jest tak łatwo go zdobyć. Może warto, żebyście zaczęli od tego? Wtedy Olga odurzyła ją w ten sposób. Może naśladowca zrobił to samo?
Miała wielką nadzieję, że policjanci wezmą pod uwagę tę poszlakę. Od czegoś trzeba było zacząć, a wciąż odnosiła wrażenie, że mundurowi błądzą jak dzieci we mgle. Byli tu już od kilku godzin, a nikt ani nie znalazł nic istotnego, ani nie wpadł na żaden potencjalny trop.
– Naśladowca? Przestań teraz wymyślać, kobieto… – komendant skrzywił się, rzucając niewybredny komentarz.
– Bez takich komentarzy, dobra? Miło byłoby, gdyby ktoś wreszcie rzucił zwykłe „dzięki” za to, że jako jedyna chcę pomóc! – sklepowa aż się zagotowała. Nikt tak nie wyprowadzał jej z równowagi jak mundurowy poznany na dzisiejszej akcji. Może czasem jeszcze Janusz potrafił ją zirytować, natomiast to komendant powinien dostać medal za bycie wkurzającym kretynem. Miecia w myślach stawiała go na podium, a oczami wyobraźni widziała, jak podest razem z masywnym ciałem policjanta zapada się pod ziemię pod jego ciężarem.
– A ty, Miećka, co, kryminalne zagadki z jajami?! – zarechotał z daleka Kulas, lokalny amator picia pod chmurką. Był szczupłym i wysokim mężczyzną, któremu w jamie ustnej pozostał jeden ząb do otwierania butelek z piwem. Po Trzebieży poruszał się na starym wysłużonym rowerze, który skrzypiał przy każdym przejechanym metrze. Musiała przyznać, że ten facet również działał jej na nerwy. Jego ręce, choć porządnie wybrudzone, nie pamiętały, co to znaczy skalać się pracą. Jedynym jego obowiązkiem było wlewanie w siebie napojów wyskokowych, które smakowały najlepiej, gdy były stawiane przez innych kolegów sprzed sklepu. Sam nie stawiał prawie nigdy, zawsze liczył na towarzyszy. Uwielbiał też palić papierosy, najlepiej smakowały mu cudzesy wyżebrane od innych współuzależnionych. Nie lubiła ludzi wiecznie żerujących na innych. Są jak kleszcze będące nosicielami boreliozy, które – niewyciągnięte w porę – wysysają krew, zatruwając ją swoimi toksynami.
– Z jajami to ty masz problem, skoro Reńka cię kantem puściła, moczymordo ty! I jeszcze słowo, a ostatni raz Trzy Wisienki pod sklepem wypijesz! Już moja w tym głowa! Gwarantuję ci, pijaku jeden!
– A ten pijaczyna co tu robi, do jasnej cholery?! – huknął komendant, widząc nadjeżdżającego mężczyznę. – Jak tu pracować, kurna! Może zwołacie mi tu jeszcze resztę wsi, kretyni?! Na pewno będzie się nam lepiej prowadzić śledztwo! Banda idiotów, psiamać! Jak ten chlejus stąd nie zniknie, zapomnijcie o dodatkach. Wszyscy, bez wyjątku!
Dyrała odwrócił się na pięcie, znikając w domu Rębicha.
– Już to załatwiam, szefie! – krzyknął Wagner w stronę masywnych pleców przełożonego, które na dobre schowały się w chatce. Szybko poprawił za duży mundur, strzepnął z niego niewidoczne gołym okiem paproszki i dobiegł do podchmielonego rowerzysty. Z obrzydzeniem patrzył, jak ten z trudem utrzymywał równowagę na rozklekotanym jednośladzie. – Kulas! Wypieprzaj mi stąd w podskokach, ale już! Tu trwa dochodzenie! Nie możesz tu się teraz pałętać!
– Jak was do tej psiarni bioro, kurna jego raz, to ja nie wim! W podskokach… Ślepyś, kurwa, czy co? Przeca ja na rowerze jadę, kurza melodia… Pomylić rower z nogami to tylko głupi umi… – próbował postukać się w głowę, ale skoordynowanie ruchów po alkoholu było niezwykle trudne. Rowerzysta zachwiał się niebezpiecznie, rower donośnie skrzypnął, a cyklista runął wprost w krzak bukszpanu. Krzyki i bluźnierstwa niosły się po okolicy, zagłuszając świerszcze i żabi koncert.
– No to selekcja naturalna chyba zadziałała… – skwitowała Miecia i uśmiechnęła się do Antka, który z niedowierzaniem przypatrywał się całej sytuacji. – Niech poleży, może wytrzeźwieje… A! Ten eter sprawdź! To może być istotne. Ja odwalać za was roboty nie będę! Janusz, wracamy do domu!
Odwróciła się na pięcie, zostawiając Wagnera z przygłupim wyrazem twarzy.
Dom Mieczysławy i Janusza, późny wieczór
Siedziała, obejmując ulubiony czerwony kubek z gorącym naparem. Nie lubiła popijać ziółek, ale stwierdziła, że melisa będzie lepszym i znacznie zdrowszym dla wątroby rozwiązaniem niż domowy bimber. Właściwie to zapasy tego drugiego stopniały mocno po ostatnim spotkaniu z Anią.
Anna… Wciąż wracała do niej w myślach niczym bumerang. Miała ogromną nadzieję, że przyjaciółka znajdzie się jak najszybciej, cała i zdrowa. Nie chciała dopuszczać do siebie innej myśli. Tak bardzo jej brakowało tej uśmiechniętej i wrażliwej na wulgaryzmy dziewczyny! Upiła spory łyk, parząc sobie usta i język, podczas gdy Patrick Swayze wyśpiewywał z przyciszonego radioodbiornika swoje She’s Like the Wind. Lubiła ten utwór, nieco melancholijny i do głębi poruszający.
– Aj, Miećka, jakaś ty łapczywa… – syknęła do siebie, odstawiając kubek na blat stołu. Janusz lubił żartować, że to nie kubek, a wiadro. Z tym stwierdzeniem absolutnie się nie zgadzała. Jego pojemność i wielkość były idealne. Wystarczyło zrobić jeden napój, by raczyć się nim przez dłuższy czas, bez biegania do kuchni po wielką dolewkę.
Nie chciała siedzieć bezczynnie, bowiem jej irytacja sięgała wtedy zenitu. Świadomość tego, że ona siedzi sobie i duma, a Jankowskiej w tym czasie ktoś może zrobić krzywdę, sprawiała, że traciła dobry humor, który zazwyczaj nigdy jej nie opuszczał. Po raz kolejny próbowała znaleźć jakiś drobny szczegół, który pomógłby w odnalezieniu zaginionej dziewczyny. Tak bardzo liczył się tu czas! Anka zaginęła mniej więcej przed południem. Zanim ktokolwiek zainteresował się sprawą, minęło dobrych kilka godzin, które stracili bezpowrotnie. A te były niezwykle cenne. Musiała dzwonić na numer alarmowy kilka razy, żeby policja zainteresowała się losem zaginionej. Zbywano ją, odsyłano na najbliższy posterunek i wmawiano, że to żadne porwanie, a koleżanka być może zabalowała i niebawem wróci. Na nic zdało się tłumaczenie, próby opowiedzenia chociaż kawałka historii… Wszyscy odprawiali ją z kwitkiem. Gdyby chcieli jej wysłuchać! Gdyby chociaż jedna osoba pochyliła się nad opowieścią o tym, co spotkało Ankę! Czy wtedy siedziałaby z nią w kuchni, popijając herbatę lub mocniejszy trunek, śmiejąc się z całej tej kuriozalnej sytuacji, w której znów się znalazła?
Pogrążona we własnych myślach, nie zwróciła uwagi, że przestała być w pomieszczeniu sama.
– I czemu ty nie śpisz, co? – Janusz wszedł bezszelestnie i stanął naprzeciwko żony. Jego piżama w kratę opinała brzuch, który ostatnio urósł nieco po częstym spożywaniu piwa.
– Nie mogę spać. Ciągle tylko myślę i myślę… A jeśli coś przeoczyliśmy? Może gdyby ktoś wysłuchał mnie wcześniej? Myślisz, że to mogłoby coś zmienić? Kurde, Janusz… Minęło tyle godzin! Przecież to istotne, każda minuta na wagę złota, a oni gówno zrobili! Wkurza mnie to! – czuła prawdziwą wściekłość połączoną z bezradnością. Emocje opanowały całe jej ciało. Wiedziała, że złość nie polepszy sytuacji, tak jak siedzenie z założonymi rękami. Ale co mogła zrobić? Nikt nie chciał jej słuchać.
– Oj, nie gdybaj, Miećka, nie gdybaj… Lepiej ci będzie, jak zaczniesz się zadręczać? Tylko zezłościsz się bardziej i na mnie wyżywać się będziesz… A wiesz, że tego nie lubię.
– Na kimś trzeba, mój drogi! – uśmiechnęła się delikatnie, jakby ciało i umysł celowo broniły się przed spontaniczną chwilą radości. Zaprogramowane na smutek, nie chciały przez swoją zaporę przepuścić ani odrobiny szczęścia. Nie poznawała siebie. Każdy, kto ją znał, mógł powiedzieć jedno: Miecia nie była teraz tą samą osobą. Zniknęła spontaniczna radość oraz uśmiech, ustępując miejsca poirytowaniu, smutkowi i złości. Te zadomowiły się, chcąc zostać w niej na dłużej.
Janusz porozumiewawczo pokiwał głową. Przywykł do tego, że jego żona lubiła stawiać na swoim i nie było takiej siły, która mogłaby to zmienić. Była zawzięta, aczkolwiek nie dotyczyło to każdej sytuacji. Wiele przeszła, chociaż nie dawała tego po sobie poznać. Prawdę powiedziawszy, to oboje mieli za sobą bardzo trudny czas. Śmierć dwóch córek, choroba nowotworowa, alkoholizm i depresja… Bolesna mieszanka, na którą nie byli gotowi. Ile człowiek jest w stanie znieść? Oni znieśli ponad ludzką wytrzymałość. Ramię w ramię szli przez to, co pod nogi rzucał im los. Czasem dziwił się, że wyszli z tego bez szwanku jako rodzina. Wciąż byli razem, mimo że w pewnym momencie chciał zrezygnować. Wytrwał. Pokazali losowi środkowy palec, wygrywając swoją walkę. I choć byli po tym mocno pokiereszowani, szli do przodu z podniesioną wysoko głową.
– Nie siedź za długo, OK? Jutro będziesz jak zombie… – powiedział prawie szeptem. Spojrzała w jego ciemne oczy. Wzięła głęboki oddech, który wprowadził w ruch jej dorodny biust. Mimowolnie zerknął w stronę okazałego kobiecego atrybutu. Przez myśl przeszło mu jedno: z uwagi na obecne wydarzenia nie pamiętał, kiedy ostatnio go dotykał.
– Dopiję ziółka i przyjdę, obiecuję. Janusz… Przepraszam cię… – słowa z trudem wypłynęły z jej ust. Rzadko przepraszała. Nawet gdy wiedziała, że zrobiła coś źle, nie chciała przyznawać się do błędu. Lubiła, gdy ostatnie słowo należało do niej, jednak nie było to słowo „przepraszam”. Zarzycki zawsze śmiał się, że to słowo nie występuje w słowniku Mieci.
– O wszyscy święci! Oddajcie mi moją żonę! Miećka, ty i takie wielkie słowa? Może ty chora jesteś? Dzwonić po lekarza? – mąż zaśmiał się donośnie.
– A spadaj! Człowiek raz przeprosi i wielkie mi mecyje! Jakbym szmatę jakąś pod ręką miała, zaraz byś po tym pustym łbie dostał! – choć humor miała wyjątkowo kiepski, pozwoliła sobie na drobny uśmiech, który na moment rozświetlił jej twarz. Janusz odwzajemnił go i odetchnął po cichu z ulgą, czując, że tymi drobnymi żartami udało mu się na moment rozweselić żonę. Nie chciał, by jej nastrój topił się w beznadziei i szarości z prostej przyczyny: jej zły humor uderzał również w niego.
– Już nic nie mówię przecież. Przeprosiny przyjęte, Mieciu. Tylko za co właściwie przepraszasz? Bo to mnie trochę nurtuje. Zwłaszcza że rzadko to robisz, sama przyznaj.
– Wiem… A przepraszam za to, że po raz kolejny będziemy nieść brzemię mojego wścibstwa.
Janusz popatrzył na nią z wyższością. Wreszcie przyznała mu rację! Jego żona po raz pierwszy przyznała mu tę cholerną rację! Miał ochotę rzucić się jej na szyję, ale męska duma podpowiadała mu, że musi tę radość zachować dla siebie. Na pewno miał zamiar zapisać tę datę w kalendarzu, by mogli dla żartów świętować miesięcznice i rocznice.
– No wiesz, Mieciu, mówi się trudno! Co się stało, to się nie odstanie. Policja przyjechała, zrobili swoje… Tego już nie cofniemy! Dobrze, że w porę się opamiętałaś i zostawiasz tę sprawę odpowiednim służbom. Oni najlepiej będą wiedzieć, co z tym wszystkim zrobić. I wiesz? Jestem z ciebie dumny! Moja żoneczka! Moja mądra żoneczka! – już nadstawiał się do pocałunku, gdy stanowczo powstrzymała go ręką, kładąc mu ją na zbliżającej się twarzy.
– Co ty mi tu pieprzysz? Zabieraj tę paszczę… Nie powiedziałam, że zostawiam to odpowiednim służbom! Miałam na myśli to, że zamierzam odnaleźć Ankę, skoro policjantom nie jest to na rękę! – z dumą oznajmiła swoje plany, odstawiając głośno kubek. Twarz męża poczerwieniała tak bardzo, jakby zaraz miał się zagotować. Wyglądał jak postać z kreskówki, której lada moment para pójdzie uszami. Wściekłość w jednej sekundzie wyparła wcześniejszą dumę i radość.
– Trzymajcie mnie, bo oszaleję z tą durną babą! – wrzasnął na odchodne, zostawiając żonę samą.
– Ja ciebie też kocham, Janusz… Ja ciebie też… – uśmiechnęła się pod nosem, dopijając zaparzoną melisę.
Gdzieś w trzebieżańskiej głuszy, tuż przed północą
Rozejrzała się po ciemnym pomieszczeniu. Lampka naftowa dawała nikłe, przydymione, acz ciepłe światło padające na niewielki kawałek ściany i uwalniała zapach, który drażnił nozdrza. Oprócz ciemności otaczała ją przeraźliwa cisza, którą gdzieś za ścianą przeciął przeraźliwy odgłos ptaka. Przypominało to krzyk. Przejmujący pisk brzmiący jak zawodzące nawoływanie „pójdź” o lekko opadającej tonacji znała z wieczornych posiedzeń na ławeczce ze Stanisławem Rębichem.
To była pójdźka. Według wielu, zapowiedź rychłej śmierci. Przełknęła głośno ślinę, starając się nie myśleć o tym, czy zwykły nocny ptak właśnie dawał jej do zrozumienia, że niebawem jej żywot dobiegnie końca.
– Halo?! Czy ktoś mnie słyszy?! – z jej gardła wydobył się skrzeczący głos, który odbił się echem od surowych drewnianych belek przyprószonych gdzieniegdzie zielonym mchem. Czuła chłód i charakterystyczny aromat wilgoci. Dreszcz przeszył jej drobne ciało. Gdzie ja jestem…? – pomyślała, a oczy zaszły jej łzami.
Próbowała się poruszyć, lecz każda próba spaliła na panewce. Związane ręce spoczywały na skrępowanych nogach. Choćby wykrzesała z siebie wszystkie siły, jakie tylko miała, nie była w stanie się uwolnić. Sznury boleśnie wpijały się w skórę. Przez jej umysł przebiegły migawki niedawnych wydarzeń z domu Jaszczaka. Nerwowo przełknęła ślinę. Wszystkie wspomnienia wróciły ze zdwojoną siłą. Tam też ją związano i chciano odebrać życie. Czy tu czekało ją to samo? Kolejny raz? Wydawało jej się, że prawdopodobieństwo zostania trafionym piorunem jest o wiele większe niż bycie dwukrotnie porwaną, i to w tak krótkim odstępie czasu.
Wzdrygnęła się na samą myśl. Mimowolnie wzrok powędrował do prawej dłoni. Z trudem patrzyła na puste miejsce po serdecznym palcu. Wszystkie migawki bólu i okropieństw powróciły równie mocno jak przed momentem, a łzy jedna po drugiej spływały po brudnych policzkach. Pochyliła się do przodu na tyle, na ile pozwalały jej sznury, i gorzko zapłakała.
– Nie becz! Nie znoszę, gdy baby wyją… Słaba płeć… – ktoś wszedł do pomieszczenia. Głos zniekształcał modulator wmontowany w maskę.
– Więc mnie wypuść! – zajęczała żałośnie, pociągając nosem. Nie zważała nawet na to, że nazwał ją słabą. Była silniejsza niż niejeden mężczyzna! Żyła po tym wszystkim, co zgotowała jej Olga Mielcarz. Teraz była tutaj i chciała walczyć, by móc się wydostać. Nie była słaba… Mylił się. Jestem silna… – powtarzała jak mantrę, by dodać sobie otuchy i powstrzymać lecące łzy.
Tajemniczy człowiek w masce z zakrwawioną czaszką stanął naprzeciwko niej. Uniosła zapłakaną twarz i przyjrzała się stojącemu mężczyźnie. Miał muskularną sylwetkę. Rękawy czarnej koszulki podwinięte do łokci odsłaniały wytatuowane przedramiona. Masywne dłonie zakrywały czarne nitrylowe rękawiczki. Wysportowane ciało rysowało się pod warstwą czarnych ubrań. Wiedziała, że jej sytuacja jest nie do pozazdroszczenia. Miała do czynienia z silnym mężczyzną. Bicepsy i maska były widoczne nawet w tak kiepskim i przyćmionym świetle, jakie rzucała mizerna lampka na naftę. Powoli ruszył za jej plecy. Zlał ją pot. Oddychała ciężko i tak szybko, jakby właśnie przebiegła maraton. Pochylił się ku niej, a maska smagnęła odsłonięte ucho. Zadrżała i zdusiła krzyk. Nieprzyjemne mrowienie czuła od samej szyi aż po uda.
– Nigdy w życiu. Zabawa dopiero się zaczyna… – zaśmiał się złowrogo, rozpinając delikatnie guzik w jej porwanej i pobrudzonej koszuli.
Nie mogę uwierzyć, że tak normalnie wyglądam na zewnątrz, choć w środku mam kompletne pobojowisko.
Suzanne Collins, Kosogłos
Sklep spożywczo-przemysłowy, ranek
W sklepie panowała błoga cisza i spokój. Raban, jaki był tu kilkanaście minut wcześniej, ucichł. Pierwsi stali klienci, obwieszeni siatkami wypełnionymi pachnącym, świeżym pieczywem, dorodnymi pomidorami malinowymi i soczystą wędliną, którą będą pałaszować na śniadanie, zdążyli opuścić budynek. Janusz mógł spokojnie pogrążyć się w myślach, które galopowały w jego głowie niczym tysiące koni na rozgrzanej od piekącego słońca prerii. I chociaż wyglądał na oazę spokoju, w środku cały buzował. Żona potrafiła skutecznie wyprowadzić go z równowagi. Gdyby organizowano konkurs na denerwowanie mężów, Mieczysława wygrałaby go w przedbiegach. Była w tym świetna. Wczoraj i dziś znów mógł się o tym przekonać.
Drzwi zaskrzypiały i otworzyły się z głośnym zgrzytnięciem. Cholera, znowu zapomniałem je naoliwić… – pomyślał, podnosząc się z krzesła.
– Dzień dobry, Januszu! Ty dzisiaj na rannej straży? Co to za zmiany? – Zdzisław Waligóra, wchodząc do sklepu, musiał pochylić głowę. Był uśmiechniętym, bardzo wysokim i szczupłym mężczyzną zbliżającym się do sześćdziesiątki. Mimo upływu lat jego włosy wciąż miały kolor blond, a oczy były niebieskie. Podszedł do lady i uścisnął wyciągniętą dłoń sprzedawcy. Uścisk ten był silny, prawdziwie męski. Jakby mężczyźni próbowali nim wywalczyć swoje terytoria.
– Ano widzisz… Moja sobie upieprzyła w głowie, że będzie bawić się w kryminalne zagadki Trzebieży – zakpił, wykrzywiając cienkie usta w czymś, co miało przypominać uśmiech, a było jedynie jego marną imitacją. Złość i poirytowanie wciąż w nim siedziały, wypełniając każdą komórkę ciała.
– Że co? – zaśmiał się szczerze blondyn, patrząc wyczekująco na sprzedawcę. Wiedział, że sklepowa miała różne dziwne pomysły, ale ten wyjątkowo go rozbawił i zaciekawił do tego stopnia, że zakup podstawowych artykułów spożywczych zostawił na później.
– A to, co słyszałeś. Pewnie pamiętasz tę czarnulkę, co to ją chcieli zaciukać w domu Jaszczaka. Ta, co jej Stasiek dom oddał, żeby doszła do siebie… Anka Jankowska, kojarzysz, nie?
– Pewnie, że kojarzę! Ta mądrala biegała często ulicą Wiśniową i zwracała mi uwagę, że Kajtka za krótko na łańcuchu trzymam. Raz to nawet coś o policji wspominała! Nie wiem, po jaką cholerę te mieszczuchy wsadzają nos w nie swoje sprawy. Kajtuś całe życie tak stał i nikomu to nie przeszkadzało, tylko nagle paniusi coś nie w smak było! Psia jego mać…
Pies Waligóry był otyłym, wysokim kundlem sięgającym człowiekowi do pasa. Brak ruchu i ciągłe wyrzucanie resztek z obiadu sprawiły, że pies z trudem stał na czterech łapach. Przypominał baryłkę na wysokich nogach. Za to ujadał jak żaden inny pies we wsi. Słychać go było w najdalszych zakamarkach Trzebieży. Potrafił szczekać całą noc, co zupełnie nie przeszkadzało Zdzisławowi. Od lat spał ze stoperami, których nie zmieniał zbyt często.
Janusz pokiwał głową i podrapał się po zaroście, który ostatnio dzielnie zapuszczał dla tajemniczej klientki pojawiającej się często w sklepie żony. Zadziwiała go. Piękna brunetka powiedziała mu, że broda złagodziłaby jego ostre rysy twarzy. Te słowa połechtały jego ego tak bardzo, że od tamtego momentu pożegnał się z maszynką i z namaszczeniem smarował specjalnymi olejkami jeszcze marną brodę. Nawet każdego dnia układał swoje niesforne brązowe włosy, żeby tylko usłyszeć kolejny mile łechtający go komplement padający z jej ust, idealnie podkreślonych czerwoną szminką. Wyglądała jak bogini. Kręciła go… Była przeciwieństwem żony, więc to dodatkowo na niego działało.
– Ta mądrala, jak ją trafnie nazwałeś, zniknęła. Ktoś ją uprowadził, bo nie ma po niej ani śladu, za to w domu został jakiś dziwny list. Wyklejanka, że nie oszuka przeznaczenia, czy jakoś tak. I ta moja durna baba sobie wymyśliła, że na własną rękę odnajdzie tę całą Jankowską. Już w dupie jej się przewraca, daję słowo, Zdzichu… Dość mam tej mojej kobity i tych jej wspaniałych pomysłów, bo na dupie jak każda inna nie usiądzie, tylko ją swędzi, i nos w nie swoje sprawy wsadza. Już raz próbowała pomóc… Wszyscy wiemy, jak to się skończyło! – trzasnął pięścią w ladę, uruchamiając szufladkę w kasie fiskalnej, która otworzyła się z łoskotem, ukazując w pełnej krasie poranny utarg. Ten był dziś całkiem niezły, bo oprócz stałej klienteli na zakupy zatrzymało się sporo przejezdnych spieszących się do pracy.
– Miecia to silna babka, obaj o tym wiemy. Jak coś zaplanuje, to nie ma zmiłuj… – odparł Waligóra, pochylając się nad chłodnią ze smakowicie wyglądającymi wędlinami. Były tak soczyste, że najchętniej kupiłby wszystkie. – Trzydzieści deko tej krakowskiej byś mi ciachnął. A, i pytanie mam… Coś wege będziesz miał? Bo goście do mnie przyjeżdżają i ktoś ponoć mięcha nie jada, tylko jakieś roślinne rzeczy imitujące mięso.
Janusz parsknął i ruszył ku lodówce, wyciągając napoczęty kawał wędliny. Uruchomił maszynę do krojenia, a jej dźwięk wypełnił pomieszczenie. Jednostajny rytm nie działał na niego kojąco.
– Wege? Tutaj? Żebym wszystko na śmietnik później wyrzucał? Nie ma i nie będzie… A co do Miećki, silna jest i głupia jak but z mojej lewej nogi! Mało to problemów człowiek ma? Musi pchać się jeszcze tam? A jak jej się coś stanie? Nie myśli, durne babsko! Za grosz rozumu, kurna mać – złość aż z niego kipiała. Nerwowo wstukiwał kod na krakowską, a kasa fiskalna wypluwała z siebie kawałek wydrukowanego paragonu. – Podać coś jeszcze?
– Setuchnę czystej i pięć kajzerek. A! I pętko tamtej kiełbasy! Jak ona się nazywała… – wskazał palcem na swojskie wyroby.
– Brocka.
– To daj mi jej w tę i z powrotem. I pamiętaj, ty się, Janusz, tak nie nerwicuj, bo zaraz ci para uszami pójdzie. Ciśnienie ci skoczy i po erkę trza będzie dzwonić. Może i głupio, że pcha się tam, gdzie nie trzeba, ale… Postaw się przez moment na jej miejscu i postaraj się ją zrozumieć. Pomyśl o tym, co może być dla niej ważne. Nie szukałbyś przyjaciela?
Zarzycki sięgnął po kiełbasę i na moment się zamyślił. Czy szukałby przyjaciela? Nie miał pojęcia…
– Tak się składa, że nie mam przyjaciela – odparł z mocną nutą żalu w głosie, pakując sprawunki do foliowej torby. Nie myślał o tym w takich kategoriach. Był zły na Miecię i nawet przez myśl mu nie przeszło, że coś może być dla niej ważniejsze od rodziny.
– Więc tym bardziej daj jej odnaleźć przyjaciółkę. Bo tylko ona wie, jakie to dla niej istotne. My jesteśmy w tym za malutcy… Bo nie wiemy, czym jest przyjaźń. Nie jesteś nią, żeby czuć teraz jej priorytety. Zerknij no, Janusz, ile tam wyszło? Ja to wiesz, że z liczeniem na bakier.
– Trzydzieści pięć złotych.
Klient sięgnął do sfatygowanej portmonetki. Grzebał w niej dłuższą chwilę, wyłuskując ze środka drobniaki i pognieciony banknot. Wrzucił należność na bilownicę. Sprzedawca sprawnym ruchem zgarnął pieniądze, pieczołowicie prostując pomięte dwadzieścia złotych i układając je w odpowiedniej przegródce kasy fiskalnej. Waligóra uśmiechnął się pod nosem, odebrał paragon i zabierając z lady zakupy, raz jeszcze spojrzał na Zarzyckiego.
– Wspieraj ją. Takich kobiet na świecie to ze świecą szukać.
– Jak tak dalej pójdzie, to z gromnicą… – rzucił za wychodzącym Zdzisławem, który pochylał głowę w drzwiach.
– Janusz, ty tam już nie mądraluj! Zabraknie jej, to zobaczysz, jak będziesz lamentował! – odkrzyknął i ruszył na zewnątrz, robiąc miejsce kolejnemu klientowi.
Tajemnicza klientka weszła do środka, uśmiechając się od ucha do ucha. Drzwi do sklepu pozostały otwarte na oścież. Na widok kobiety Janusz wypiął dumnie pierś, niczym kogucik pilnujący snujących się w obejściu kurek. Dobrze, że żona go teraz nie widziała… Dostałby burę jak nigdy wcześniej!
– Dzień dobry! Wreszcie dowiedziałam się, z kim mam tę niebywałą przyjemność ucinać pogawędki! – uśmiechnęła się szeroko, trzepocząc długimi i gęstymi rzęsami. Krwista czerwień szminki podbiła biel jej równych zębów. Do twarzy było jej w tym odcieniu pomadki. Mało której kobiecie pasowała taka krwista czerwień.
– A pani wciąż skrywa się za maską nieznajomej! I biję się każdego dnia z myślami, zadając sobie pytanie, jak ma na imię ta piękna kobieta!
– Faktycznie! – zaśmiała się, przytykając smukłą dłoń do niewielkiego biustu okrytego granatową koszulą zapiętą pod samą szyję. – Gabriela, bardzo mi miło!
Wyciągnęła rękę, która przed chwilą spoczywała na klatce piersiowej. Janusz ochoczo wytarł swoją dłoń w spodnie, by odwzajemnić uścisk. Gabriela… Radość go rozpierała! Wreszcie kobieta ze sklepu przestała być tajemniczą nieznajomą. Zyskała imię, które idealnie do niej pasowało. Miał ochotę je wykrzyczeć. Był tak zaaferowany, że nie zauważył, iż w sklepie pojawił się ktoś jeszcze.
– Zatem co podać, Gabrysiu? – jego głos był aż nazbyt miły, świergolił niczym słowik.
– Wyślij chłopa na moment do sklepu, a już maślane oczy do pierwszej lepszej będzie robił! Janusz! Na zaplecze, ale już! – warknęła niezbyt uprzejmie Mieczysława, szybko zajmując miejsce za ladą.
– Co ty wygadujesz! Obsługuję przecież, nie widzisz? – próbował postawić się żonie, lecz gdy ta na niego spojrzała, od razu poczuł się mały jak robak. Skulił się, bo zaczynał odczuwać niezręczność tego spotkania.
– Dokończę. Idź policzyć towar, trzeba zaopatrzenie zrobić! A nie flirtować – wzrok powędrował na kobietę w granatowej koszuli. Była piękna, Miecia musiała to przyznać. Idealna figura podkreślona ołówkową spódnicą, szpilki na niebotycznie wysokim obcasie wysmuklały opalone, gładziutkie łydki. Twarz w kształcie serca nosiła perfekcyjny makijaż, jakby kobieta przed momentem wyszła od utalentowanej makijażystki. Brązowe, grube loki spięła z jednej strony wsuwką, reszta zaś opadała kaskadą na ramiona i plecy. Pieprzona bogini – sapnęła w myślach.
– To może ja już pójdę? – kobieta wyraźnie zmieszana zrobiła krok w tył. Nawet na moment nie straciła na elegancji.
– A co, już zakupów nie potrzebuje? Czy przyszła tylko wyrywać cudzych mężów? – Miecia wypięła dorodny biust, który matka zapisała jej w genach. Nie raz śmiała się, że gdy Bóg rozdawał różne dary i umiejętności, ona utknęła w kolejce po cycki. Początkowo ten żart bawił Janusza, teraz tylko prychał poirytowany, słysząc go tysięczny raz w swoim życiu.
– Potrzebuję. Oczywiście, że potrzebuję. Ale nie odpowiada mi obsługa. Jest pani niemiła i nieuprzejma. Odstrasza pani potencjalnych klientów.
– Za to pani przymila się aż za bardzo. Podać coś czy się żegnamy? Szybka decyzja – była stanowcza i nieugięta. Jej miła zazwyczaj twarz była mocno ściągnięta, a szeroki uśmiech ustąpił nieprzyjemnemu grymasowi. Była wściekła. Gdy ona potrzebowała wsparcia w związku z uprowadzeniem Anny, Janusz bawił się w najlepsze w trzebieżańskiego adonisa. Już wiedziała, dlaczego mąż tak chętnie chciał ją dziś zastąpić. Bez żadnego „ale” wziął jej zmianę, mimo że zazwyczaj kręcił na to nosem. Teraz wszystko było jasne jak słońce. Czekał na tę lafiryndę o figurze tak idealnej, że mogła jedynie o takiej pomarzyć. Odżywiając się liściem sałaty i powietrzem, nie wyglądałaby nawet w połowie tak dobrze jak ta kobieta. Tym bardziej zainteresowanie męża bolało… Gdy stały tak naprzeciwko siebie, widziała w sobie jedynie mankamenty, na które wcześniej nie zwróciłaby uwagi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki