W głuszy - Justyna Jelińska - ebook + audiobook + książka

W głuszy ebook

Jelińska Justyna

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Życie w malowniczej Trzebieży toczy się niespiesznie. Dla trójki przyjaciół jednak czas płynie w zupełnie innym tempie. Annę Jankowską po trudnych życiowych doświadczeniach trafia strzała amora. Mieczysława Zarzycka i Kamil Kier próbują rozwiązać sprawy, które ktoś usiłuje zamieść pod dywan. Zaangażowani w nową zagadkę szukają powiązań męża Mieci z tajemniczą Osadą. Im bardziej się w to zagłębiają, tym większy mrok ich otacza. Czy Osada naprawdę istnieje? Jakie sekrety skrywają lasy Trzebieży? I czy faktycznie zło czai się w głuszy?

Kontynuacja powieści „Sąsiadka” i „Zdążyć przed śmiercią”, bardzo dobrze przyjętych przez czytelników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 267

Oceny
4,1 (69 ocen)
35
15
14
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Nie polecam

Z braku laku i chcąc dokończyć w weekend cykl Sąsiadka sięgnęłam po najnowszą część. Opis spoko, oceny póki co wysokie. Dla mnie jednak to najgorsza część cyklu. Nadal autorka brnie w infantylne, żenujące porównania i zbędne opisy. Naiwność Anki po jej przejściach denerwuje, robienie z kobiet generalnie takich nijakich lub tylko pyskatych też mi się nie podoba. A już zamknięta osada, z której nikt nie wychodzi, ale prowadząca handel i przemyt nie trzyma się kupy. Do tego wiejski pokicjan niedorajda nagle wyciąga z aresztu podejrzanego i jadą ratować świat - serio? Potem ta strzelanina, osłanianie - żenujące z filmów poniżej jakiejkolwiek klasy. No i taka szybka miłość po stracie partnerki w tak makabrycznych okolicznościach? Jestem zdecydowanie na nie.
61
bleblata

Całkiem niezła

Całkiem całkiem
20
ila77

Nie polecam

przeczytalam całą trylogię i totalnie zmarnowany czas. beznadziejna ,bohaterowie plascy,lektorka masakra.czytala beż żadnych emocji,jakaby prowadziła nudny wykład. na pewno do tej autorki już nie wroce
21
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

książka podobała mi się
10
kasiamarkiewicz13

Nie oderwiesz się od lektury

To jest zdecydowanie moja ulubiona część serii 🤗 Dzieje się dużo,ciekawie i szybko. Na jaw wychodzą skrywane przez lata tajemnice. Owiana legendą osada dodaje smaczku całej historii a osoby z nią związane zaskoczą swym zaangażowaniem. Miecia jak zawsze nie do podrobienia a mała Trzebież staje się metropolią zła. Bo zło czai się wszędzie 😱 W tej części dostajemy wszystko czego nam potrzeba,trupa,zagadkę i odpowiedzi na wszystkie pytania. Czy oznacza to koniec przygód trójki przyjaciół? 🤔 Tego nie wie nikt 🙃 Mroczny klimat Trzebieskich lasów pochłonie Was od początku. Autorka umiejętnie zbudowała klimat,który intryguje i ciekawi. Część z bohaterów zaskoczy nas w nowej odsłonie 🫢 Szczególnie jeden wątek jest moim ulubionym 🤫 Tą historię trzeba po prostu przeczytać.
10

Popularność




Playlista

Guns N’ Roses – Sweet Child O’ Mine Julee Cru­ise – Fal­ling Roxette – It Must Have Been Love Kings of Leon – Revelry TOTO – Hold the Line Emi­nem – Moc­king­bird Coma – Spa­dam Billy Idol – Rebel Yell Miracle of Sound – Val­halla Cal­ling Lin­kin Park – Numb Luxtor­peda – Auty­styczny

Żane­cie Kuśmie­rek – w podzię­ko­wa­niu za wspar­ciemojej twór­czo­ści – oraz mojemu bratu Arka­diu­szowiKwiat­kow­skiemu, który z całych sił kibi­co­wał Sąsiadce

Prolog

Wiatr poru­szał koro­nami drzew, które wyko­ny­wały nie­po­ko­jący taniec. Ptaki z dono­śnym krzy­kiem opu­ściły swe domo­stwa, skryte pośród gałęzi. Stare dęby i sosny, nie­wzru­szone ucieczką loka­to­rów, koły­sały się, poję­ku­jąc.

Widziały tak wiele. Gdyby tylko mogły mówić, gdyby mogły szep­nąć choć słowo…

Oko­lica i przy­roda ukry­wają zło, które czai się w głu­szy, chro­nią tajem­nice i opraw­ców.

Kłam­stwo i mrok idą ze sobą w parze, prze­mie­rza­jąc ramię w ramię trze­bie­skie uliczki, roz­staje i nie­uczęsz­czane dukty. I choć foto­gra­fie są praw­dziwe, skry­wają tajem­nicę, któ­rej nie wolno wyja­wić. Jak ciemne, skłę­bione chmury, które przed groźną burzą spo­wi­jają niebo, pomru­ku­jąc zło­wrogo, budząc lęk i nie­po­kój.

Śmierć… Była o krok, wyczu­wali jej oddech na kar­kach, a deli­katne wło­ski uno­siły się na skó­rze, two­rząc wątły i łasko­czący szpa­ler.

Krew, która pły­nęła po oko­licy jak rwący stru­mień wio­sną, powoli wsią­kała w gli­nia­stą glebę, która co roku rodzi zagad­kowe przed­mioty i kości.

Strach, który zamy­kał usta miesz­kań­com, gdy chcieli ochro­nić kogoś swo­imi wspo­mnie­niami. A dokoła one.

Gdyby tylko stare dęby i sosny mówiły…

Lipiec

Czas jest wszyst­kim, co masz… i pew­nego dnia może się oka­zać, że masz go mniej, niż sądzisz.

Randy Pausch, Ostatni wykład

Rozdział pierwszy

Powia­towe Cen­trum Zdro­wia w Otwocku, połu­dnie

Roz­grzane powie­trze wpa­dało do jasnej sali, któ­rej kolor przy­pra­wiał Mie­czy­sławę o mdło­ści. Roz­glą­dała się wokół. Wstała z nie­wy­god­nego krze­sełka, które stało przy­su­nięte do szpi­tal­nego łóżka. Wyj­rzała przez okno, a jej wzrok padł na czarny worek, spo­czy­wa­jący na noszach nie­sio­nych przez dwóch rosłych męż­czyzn. Wzdry­gnęła się i pospiesz­nie przy­sia­dła z powro­tem na krze­śle.

– Nie­złe masz towa­rzy­stwo, nie ma co! Takie ciche, nieco sztywne… Wytrzy­mu­jesz tu jakoś? – spy­tała Annę, która w otwoc­kim szpi­talu docho­dziła do zdro­wia po czerw­co­wych wyda­rze­niach.

Jan­kow­ska kolejny raz była bli­ska utraty życia. Młoda kobieta z czar­nymi wło­sami, które zdą­żyły odro­snąć i się­gnęły oboj­czy­ków, po raz drugi oszu­kała prze­zna­cze­nie, wyrwaw­szy się ze szpo­nów śmierci. Te deli­kat­nie musnęły jej bladą skórę, pozo­sta­wia­jąc krwawe wybro­czyny nie­mal na całym ciele. Kolejna bole­sna pamiątka, druga obok odcię­tego ser­decz­nego palca pra­wej dłoni.

– Nie mam wyj­ścia… – szep­nęła, by po chwili dodać nieco bar­dziej wesoło: – Zobacz, zaczę­łam nawet sta­wiać sobie kre­ski w krzy­żówce jak jakiś wię­zień! Odli­czam dni do wyj­ścia.

Mie­cia zer­k­nęła na mar­gi­nes „200 Pano­ra­micz­nych”, po czym par­sk­nęła śmie­chem, wpra­wia­jąc w ruch swój dorodny biust.

– Mam wra­że­nie, że w wię­zie­niu lepiej dobra­liby kolor ścian. Ten wygląda, jakby tu ktoś nasrał… I z nudów roz­ma­zał, bo się zło­tówki na tele­wi­zor skoń­czyły, a jakąś roz­rywkę zapew­nić sobie trzeba! – wska­zała głową w kie­runku sta­rego kine­skopu, pod któ­rym wid­niała karta z wypło­wia­łym cen­ni­kiem. Koń­ski ogon w kolo­rze blond musnął jej kark. – Masz bilon? Mogę ci syp­nąć zło­tem. Skle­powa sta­wia, więc się nie krę­puj!

– Powiedz to tym pijacz­kom pod skle­pem!

– Sama mia­ła­bym na sie­bie bat ukrę­cić? Od razu mogła­bym się zacząć pako­wać. A tak cał­kiem serio: potrze­bu­jesz cze­goś? Coś ci zała­twić?

Anna unio­sła się na przed­ra­mio­nach, a jej twarz prze­szył gry­mas bólu. Ciało pamię­tało bole­sne ude­rze­nia mimo upły­wa­ją­cego czasu.

– Po pro­stu chcia­ła­bym już wyjść i żyć spo­koj­nie. Cho­ciaż oba­wiam się, że spo­kój nie jest mi pisany.

Mie­czy­sława poło­żyła dłoń na ręce przy­ja­ciółki. Mimo panu­ją­cego zadu­chu skóra Anny była zimna jak lód.

– Co ty ple­ciesz, Anka… To wszystko jest za nami! Te pojeby albo nie żyją, albo gniją w pier­dlu. Już nic ci nie grozi. Jesteś bez­pieczna! – kłam­stwo lekko spły­nęło z ust Mieci.

Nie wszy­scy zostali schwy­tani. Pozo­stała jedna osoba. Gabriela. Tej skle­powa nie­na­wi­dziła z całego serca. Do tej pory Gabry­sia cho­dzi wolna, zgrab­nie uni­ka­jąc poli­cjan­tów i wymiaru spra­wie­dli­wo­ści. Mie­czy­sława nie chciała mar­twić przy­ja­ciółki, którą los doświad­czył w wystar­cza­jąco bru­talny spo­sób. Widziała w oczach Jan­kow­skiej strach przed powro­tem do rze­czy­wi­sto­ści. Gdyby pisnęła choć słówko, że ta wywłoka cha­dza sobie spo­koj­nie po świe­cie, Anka nie zmru­ży­łaby oka w oba­wie o swoje życie. Zarzycka pod­jęła decy­zję: znaj­dzie Gabrielę i wsa­dzi ją za kratki, nim Anna dowie się o tym, że wstrętna bru­netka zaszyła się w jakimś bez­piecz­nym miej­scu.

– Niby tak, ale… – Anna urwała, skła­da­jąc myśli w logiczną całość. Zni­żyła głos do szeptu. – To, co się stało, odci­snęło piętno. Chyba nie potra­fię żyć spo­koj­nie. Cza­sami myślę, że zwa­rio­wa­łam. Gdy tylko usły­szę w nocy jakiś szmer, mam wra­że­nie, że ktoś z nich jed­nak pozo­stał na wol­no­ści i chce mnie skrzyw­dzić.

Mie­cia wes­tchnęła, pró­bu­jąc odwró­cić uwagę Anny od swego zde­ner­wo­wa­nia.

– Ania, ja to wszystko rozu­miem, serio. Uwa­żam jed­nak, że nie należy zatra­cać się w prze­szło­ści. Spójrz na to z innej strony. Prze­ży­łaś. Masz wię­cej żyć niż pie­przony kot! Spa­dasz na cztery łapy, cho­ciaż bra­kuje ci pazurka – wska­zała głową na kikut po palcu ser­decz­nym przy­ja­ciółki. – Zaczniesz żyć pełną pier­sią. A co do piersi, to wiesz, z doświad­cze­nia mówię! – Mie­cia uśmiech­nęła się sze­roko, potrzą­sa­jąc biu­stem.

Jan­kow­ska, widząc popisy skle­po­wej, ryk­nęła śmie­chem.

– Mie­cia… Ty nawet z emo­cjo­nal­nego szamba czło­wieka wycią­gniesz!

– Od tego są przy­ja­ciele!

Ania mimo uśmie­chu poru­szyła się nie­spo­koj­nie.

Zarzycka czuła, że dziew­czynę coś trapi. Znała ją na tyle dobrze, że potra­fiła z jej ruchów i gestów wyczy­tać o wiele wię­cej niż inni. Cze­kała. Czuła, że prę­dzej czy póź­niej Anka zacznie wresz­cie mówić. Trwało to dłuż­szą chwilę, aż w końcu rekon­wa­le­scentka się ode­zwała.

– Nie wiem, czy powrót do Trze­bieży będzie dobrym pomy­słem. Pomy­śla­łam sobie, że może odsprze­dam ci swój dom… Twoje mał­żeń­stwo z Janu­szem chyba nie ma szans na to, żeby zostało odbu­do­wane…? O, albo dom Sta­sia Rębi­cha! Prze­pi­sał mi go, pamię­tasz? Mia­łam tam dojść do sie­bie, ale sama już nie wiem, czy w Trze­bieży będę umiała żyć… Może zamiast sprze­da­wać mój dom, prze­pi­szę ci Sta­siową cha­łu­pinę, tak jak on to zro­bił dla mnie?

– Anka, do jasnej cho­lery! – krzyk­nęła Mie­czy­sława.

Jan­kow­ska skrzy­wiła się. Nie cier­piała wul­ga­ry­zmów. Nawet słowo „cho­lera”, choć wul­garne nie było, wpra­wiało dziew­czynę w dys­kom­fort. Wolała dobie­rać słowa, uni­ka­jąc szpet­nych wyra­zów z łaciny podwór­ko­wej.

– Ten wybuch to dla­tego, że chcę stąd uciec, czy dla­tego, że zapy­ta­łam o tego fra­jera?

– To, że chcesz stąd spie­przyć! Nie bądź głu­pia, bła­gam! Tu nic ci nie grozi!

– Myśla­łam tak, gdy pierw­szy raz prze­kra­cza­łam próg domku na Jaśmi­now­ców trzy­na­ście. A tu taka fajna nie­spo­dzianka. Od pro­ble­mów w War­sza­wie ucie­kłam wprost do pie­kła, jakie zgo­to­wano mi w Trze­bieży.

– Ania, ja wiem… Każdy by się oba­wiał powrotu. Ale teraz naprawdę wszystko jest pod kon­trolą. Nikt cię nie skrzyw­dzi. Masz moje słowo. Sama widzia­łam, jak wyno­sili sztyw­nego Mar­cela. A reszta sie­dzi w pier­dlu i prędko stam­tąd nie wyjdą. Chcesz ucie­kać do końca życia? To żadne wyj­ście. Wszę­dzie będziesz oglą­dać się za sie­bie, szu­ka­jąc poten­cjal­nego zagro­że­nia. Tu wszyst­kie zostały wyeli­mi­no­wane. Jan­kow­ska, no… Ogar­nijże się wresz­cie i prze­stań chrza­nić. Żebyś miała świa­do­mość: ni­gdzie cię z Trze­bieży nie wypusz­czę, zapo­mnij!

– Po pro­stu się boję. Ale masz rację… Pew­nie gdzie indziej też będę się wszyst­kiego bać. Nawet wła­snego cie­nia… – Anka opa­dła zre­zy­gno­wana na poduszki.

– Więc zostań. Prze­stań ucie­kać. A co do domu… Prze­niosę swoje graty do Sta­ni­sława, a tobie udo­stęp­nię twoją chatę. Będziemy miesz­kały naprze­ciwko sie­bie. Będę na wycią­gnię­cie ręki. I niczego mi nie prze­pi­suj, taka była i jest wola Sta­ni­sława. Jego chatka jest twoja, ja z niej tylko chwi­lowo sko­rzy­stam.

Jan­kow­ska uśmiech­nęła się nie­pew­nie, po czym kiw­nęła głową.

*

– Szlag by to – syk­nęła, kopiąc kamyk, który poto­czył się po par­kingu. Rozej­rzała się.

Lip­cowe pro­mie­nie przy­pie­kały jej nagie ramiona. Wycią­gnęła z kie­szeni klu­czyki. Ruszyła w kie­runku swo­jej czar­nej fie­sty, która wcze­śniej posta­wiona w cie­niu, teraz nagrze­wała się w peł­nym słońcu. Otwo­rzyła samo­chód, a w twarz ude­rzyło ją parne powie­trze, które sku­mu­lo­wało się w ciem­nym wnę­trzu. Pospiesz­nie uchy­liła resztę drzwi z nadzieją, że gorąc czym prę­dzej ulotni się z pojazdu.

Mie­czy­sława oparła się o karo­se­rię, zapo­mi­na­jąc o tym, że ta rów­nież nagrzała się od lip­co­wego słońca.

– Cho­lera jasna! – odsko­czyła.

Czuła się fatal­nie. Kłam­stwo, któ­rym kar­miła przy­ja­ciółkę, uci­skało ją jak pętla na szyi wisielca. Choć Mie­cia tłu­ma­czyła sobie, że ostat­nim, czego potrze­buje teraz Anna, jest stres i strach, mimo to jej samo­po­czu­cie dra­stycz­nie się pogor­szyło.

Brzy­dziła się kłam­stwem, a sama się do niego posu­nęła. Zamknęła uchy­lone drzwi od strony pasa­żera.

– Zarzycka, jesteś bez­na­dziejną kum­pelą – rze­kła pod nosem, wsia­da­jąc do wciąż roz­grza­nego wnę­trza. Czuła, jak po ple­cach spływa strużka potu.

Wło­żyła klu­czyk do sta­cyjki, odpa­liła sil­nik i już miała ruszać, gdy roz­dzwo­nił się tele­fon. Rzu­ciła okiem na pul­su­jący ekran.

– Co tam się uro­dziło, gwiazdo inter­ne­tów? – zażar­to­wała.

– Bar­dzo zabawne, Mie­ciu, doprawdy. Żart tak suchy, że muszę wodą prze­pi­jać – Kamil po dru­giej stro­nie zaczął chrzą­kać. – Sły­szysz? Aż się dusić zaczą­łem. Gdzie ta woda, do cho­lery?!

– Dobra, nie pier­nicz. Coś się stało?

– Prze­glą­da­łem po raz kolejny zdję­cia, które zna­la­złaś. Janusz poja­wia się też na innych fotach. Nie zwró­ci­li­śmy na to uwagi, bo nie stał na pierw­szym pla­nie. Tyle że ten Janusz z reszty zdjęć jest w podob­nym wieku, co obec­nie. Tro­chę to śmier­dzi, nie uwa­żasz?

Wia­do­mość zbiła ją z tropu.

– Cze­kaj, to… To prze­cież nie­moż­liwe. Wszę­dzie pozna­ła­bym mojego męża. Zresztą te foto­gra­fie wyglą­dają jak robione wiele lat temu.

– Magia pro­gra­mów gra­ficz­nych – prze­rwał jej Kier. – Mie­cia, Janusz sie­dzi w czymś po uszy. Nie zni­kał gdzieś na jakiś czas? Nie zacho­wy­wał się dziw­nie?

– Zacho­wy­wał… I zni­kał, ale byłam prze­ko­nana, że pochła­nia go praca. Wła­ści­wie to nawet sam tak mówił. Twier­dził, że w sto­larni ma dużo roboty – przy­znała.

Żyła z Janu­szem tyle lat, a dopiero teraz uzmy­sło­wiła sobie, że zupeł­nie nie zna swo­jego męża. Jak to robił, że ukry­wał przed nią swoje dru­gie życie? Myślała, że wie o nim wszystko, a tym­cza­sem mąż ją zawiódł, wycie­ra­jąc sobie usta sło­wami przy­sięgi niczym chustką, która chwilę póź­niej wylą­do­wała w koszu. Koszu peł­nym kłamstw i nie­do­mó­wień. Mie­czy­sława wie­lo­krot­nie pró­bo­wała zro­zu­mieć, dla­czego ich mał­żeń­stwo zakoń­czyło się pew­nego dnia. Ta druga, jakież to prze­wi­dy­walne… Wystar­czyło, by inna kobieta zain­te­re­so­wała się nim, a mąż, urze­czony aten­cją Gabrieli, posta­no­wił wejść w to miękko, jak w roz­pusz­cza­jące się w masel­nicy masło.

Zarzycka roz­ło­żyła swoje mał­żeń­stwo na czyn­niki pierw­sze. Cza­sem uspra­wie­dli­wiała sie­bie, cza­sem męża, jed­nak wszel­kie próby koń­czyły się jed­nym: zło­ścią, któ­rej nie potra­fiła poha­mo­wać. Waliła wów­czas pię­ścią w stół, jęcząc żało­śnie. Bo cze­góż chcieć wię­cej, skoro ma się wszystko? Ta myśl nie dawała jej spo­koju, powra­cała jak bume­rang. Ona, zamiast zła­pać go i scho­wać do szafy, rzu­cała tym bume­rangiem raz za razem.

– Wpa­dłem na pewien pomysł… – Kamil zaczął nie­pew­nie, w słu­chawce wciąż pano­wała cisza. Nie zwia­sto­wała niczego dobrego.

– Chcesz spraw­dzić, w co wpie­przył się mój były mąż idiota? – wyrzu­ciła z sie­bie.

– Nie mylisz się!

– Kamil, myślisz, że to jest nam teraz potrzebne? Bro­dze­nie po kolana w gów­nie? Dopiero z jed­nego się wygrze­ba­li­śmy, a już mamy wła­zić w dru­gie?

– Powin­ni­śmy to spraw­dzić. I nie daj się pro­sić.

Jego upór nieco ją draż­nił. Posta­no­wiła ska­pi­tu­lo­wać, choć cichutki gło­sik w jej gło­wie dawał sygnały, że to bar­dzo głupi pomysł.

– To co pro­po­nu­jesz?

– Poga­daj z kimś, kto zna Trze­bież i jej stare tajem­nice. Z kimś, kto miesz­kał tu od samego początku.

Zasta­na­wiała się przez moment, kto mógłby mieć naj­wię­cej infor­ma­cji o ich tajem­ni­czej miej­sco­wo­ści. Kie­dyś pierw­szą osobą, która przy­szłaby jej na myśl, byłaby Wil­czyca, eks­cen­tryczna zie­larka, która swym zacho­wa­niem nie­jed­no­krot­nie napę­dziła Ani Jan­kow­skiej stra­cha. Kle­men­tyna Wilk swoją apa­ry­cją przy­po­mi­nała zjawę. Ubrana w powłó­czy­ste suk­nie, wyglą­dała, jakby sunęła kilka cen­ty­me­trów nad zie­mią. Zarzycka pamię­tała prze­ra­że­nie war­sza­wianki, gdy Kle­men­tyna wysta­wała pod oknami jej domo­stwa, odpra­wiała swe dzi­waczne rytu­ały i mówiła pół­słów­kami, jakby szep­tała pod nosem strasz­liwe klą­twy. Mieci było nawet żal tej kobie­ciny, któ­rej życie dało do wiwatu.

Roz­sta­nie z mężem, który nie potra­fił znieść myśli o cier­pie­niu w obli­czu nad­cho­dzą­cej śmierci wśród naj­bliż­szych, i kłam­stwo, któ­rym kar­miła swoją dora­sta­jącą i zba­cza­jącą na złe tory córkę, spra­wiły, że Wil­czyca w okrutny spo­sób ode­szła z tego świata. Krąg życia zato­czył koło, córka zamknęła oczy matki, pełna zło­ści i nie­na­wi­ści do Mie­czy­sławy i jej przy­ja­ciółki. Trze­bież skrywa wiele tajem­nic, lecz ci, któ­rzy znali choć ich uła­mek, nie­chęt­nie wyja­wiali prawdę. Spo­łecz­ność wolała zabrać swoją wie­dzę do grobu, niż przy­pad­ko­wym sło­wem ujaw­nić i uwol­nić tym samym zło. Ściany miały uszy, las obser­wo­wał, a dia­beł zacie­rał ręce, gdy kolejna dusza pró­bo­wała wyjść przed sze­reg.

– Sta­ni­sław Rębich! – Mie­czy­sława wresz­cie wydała z sie­bie gło­śny krzyk, a po dru­giej stro­nie słu­chawki dało się sły­szeć rado­sny śmiech.

– Tak jeeest, Mie­czy­sława wraca do akcji!

– Pieprz się, Kamil – odparła ze śmie­chem.

Ruszyła z par­kingu, wzbi­ja­jąc w powie­trze tumany kurzu. Miała plan. Stu­kała w kie­row­nicę, kie­ru­jąc się do miej­sca, w któ­rym prze­by­wał Sta­sio. Upie­cze dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu. O tak, Mie­czy­sława wraca do gry, pomy­ślała, prze­łą­cza­jąc na roc­kową sta­cję. Już po chwili wyśpie­wy­wała na całe gar­dło Sweet Child O’ Mine.

Sta­ni­sław swo­imi star­czymi i nieco męt­nymi oczami widział rze­czy tak dziwne i nie­po­ko­jące, że więk­szość trze­bie­żan chcia­łaby zamieść je pod dywan, byle tylko nie wyszły na jaw.

Rozdział drugi

Dom spo­koj­nej sta­ro­ści Szczę­śliwy Dwo­rek, popo­łu­dnie

Wielka kuta brama swym wyglą­dem przy­po­mi­nała wjazd do pil­nie strze­żo­nej rezy­den­cji. Mie­cia opu­ściła okno i sta­rała się objąć wzro­kiem gigan­tyczną pose­sję. Jasne kamyki chrzę­ściły pod kołami, gdy ostroż­nie wjeż­dżała na par­king dla gości. Zapar­ko­wała nie­byt zgrab­nie, zaj­mu­jąc dwa miej­sca. Mimo to nie prze­par­ko­wała samo­chodu. Wysko­czyła z auta i nagle poczuła się bar­dzo mała w sto­sunku do oka­za­łej budowli.

Ogromny budy­nek w stylu pała­co­wym robił wra­że­nie. Tynk, cho­ciaż gdzie­nie­gdzie pozie­le­niał, wciąż pre­zen­to­wał się nie­na­gan­nie. Zdo­biony fron­ton, roślinne pła­sko­rzeźby, oka­la­jące masywne drew­niane okna ze szpro­sami, rzędy kolumn i kolu­mie­nek. Bryła nie przy­po­mi­nała kla­sycz­nego domu spo­koj­nej sta­ro­ści. Wyglą­dała nazbyt ele­gancko. Mie­cia zdzi­wiła się, skąd Sta­ni­sław Rębich miał tyle szmalu, by zapew­nić sobie takie warunki na stare lata. Dodat­kowo zdzi­wie­nie potę­go­wał fakt, że Sta­sio hoj­nie prze­pi­sał swój dom…

Szczę­śliwy Dwo­rek stał pośród wyso­kich, sta­rych drzew. Domi­no­wały tu sosny i brzozy, któ­rych gałę­zie owego dnia nie poru­szały się nawet o mili­metr. Duszne, roz­grzane powie­trze stało w miej­scu. Zewsząd dało się sły­szeć pta­sie trele i cyka­nie świersz­czy. Par­cela odda­lona była od głów­nej drogi, dzięki czemu nie dobie­gał tu hałas prze­jeż­dża­ją­cych samo­cho­dów. Cisza, spo­kój. Miej­sce ide­alne do spę­dze­nia w nim ostat­nich lat życia.

Pobyt tutaj musi kosz­to­wać kro­cie. Czym więc zaj­mo­wał się sta­ru­szek? Mie­czy­sława coraz czę­ściej myślała o tym, że miesz­kańcy skry­wają swoje grze­chy i tajem­nice. Wie­działa, że Rębich nie piśnie ani słówka o tym, skąd ma taką for­tunę, lecz cie­ka­wość skle­pi­karki była sil­niej­sza. Mie­cię kor­ciło, by poru­szyć ten temat pod­czas spo­tka­nia. Zarzycka nie­raz ura­biała sobie ręce po łok­cie, jed­nak wąt­pliwe było, że kie­dy­kol­wiek zaro­bi­łaby tyle, by odło­żyć na spo­kojne życie w tak eks­klu­zyw­nym miej­scu. Sta­ni­sław nato­miast zda­wał się leżeć na żyle złota, któ­rej pokłady wyglą­dały na nie­wy­czer­pane. Kobieta, tak jak więk­szość spo­łecz­no­ści, uwiel­biała zasta­na­wiać się, w jaki spo­sób ktoś doszedł do swo­jego majątku. Ot, zaglą­da­nie do czy­je­goś łóżka czy port­fela jest na porządku dzien­nym. Któż tego nie robi? Niech pierw­szy rzuci kamie­niem.

Mie­czy­sława wzięła głę­boki wdech i raź­nym kro­kiem prze­szła przez sze­roki par­king i pod­jazd. Kamyki pod sto­pami wyda­wały przy­jemny i kojący dźwięk, który współ­grał z pta­sim śpie­wem. Tłu­ściutki kos, ukryty w cie­niu dzi­kiej róży, urzą­dzał wspa­niały kon­cert. Prze­sko­czyła zgrab­nie dwa schodki, po czym chwy­ciła dużą, nie­zbyt wygodną klamkę. Musiała użyć nieco siły, by skrzy­dło masyw­nych drzwi otwo­rzyło się na tyle, aby mogła swo­bod­nie wejść do środka.

W holu roz­świe­tlo­nym lam­pami pano­wała cisza. Mie­czy­sławę począt­kowo zadzi­wił fakt, że pomiesz­cze­nie jest sztucz­nie doświe­tlone, mimo że pro­mie­nie słońca zaglą­dały przez duże okna od frontu. Ściany, pokryte bla­do­nie­bie­ską tapetą w białe pasy, zdo­biło malar­stwo: obrazy jakichś lokal­nych arty­stów. Nie­które z nich przed­sta­wiały pej­zaże, inne zaś wiej­ską faunę domową: konie, krowy, kury, gęsi i kaczki.

Duże donice, pousta­wiane tu i ówdzie, wypeł­nione były dorod­nymi rośli­nami. Nie­ty­powa mie­szanka zapa­chowa draż­niła skle­pową w nosie. Aro­mat znany jej z pralni che­micz­nej mie­szał się z pasto­waną pod­łogą, świeżo zmie­loną kawą, wil­gotną zie­mią i czymś, co przy­po­mi­nało słod­kawe i cięż­kie dam­skie per­fumy. Te ostat­nie nuty zapa­chowe kom­plet­nie nie przy­pa­dły Mieci do gustu. Wolała zapa­chy, które w odbio­rze są bar­dziej rześ­kie. Od słod­kich i cięż­kich ulep­ków robiło jej się nie­do­brze, a skro­nie roz­sa­dzał nie­przy­jemny ból. W miarę jak Mie­cia zbli­żała się do wyso­kiej recep­cyj­nej lady, per­fu­me­ryjna, duszna woń była coraz sil­niej­sza.

Dopiero przy tym kon­tu­arze dostrze­gła, że za wyso­kim jasnym meblem sie­dzi młoda kobieta. Szczu­pła sza­tynka z fio­le­to­wymi koń­ców­kami wło­sów wspie­rała brodę dło­nią, patrząc w ekran dużego i nieco zakrzy­wio­nego moni­tora. Żuła gumę w tak obsce­niczny spo­sób, że skle­powa miała ochotę zła­pać dziew­czynę za kark, byleby tylko prze­stała mla­skać wyma­lo­waną pasz­czą. Powstrzy­mała się jed­nak i gło­śno chrząk­nęła, dając o sobie znać.

Kobieta leni­wie unio­sła głowę i ode­rwała wzrok od kom­pu­tera. Wymu­szony i wyuczony uśmiech nawet przez krótką chwilę nie wyglą­dał przy­jaź­nie. Była to raczej kary­ka­tu­ralna mina, która przy­po­mi­nała gry­mas.

– Pani do kogo?

Do Misia Gogo, psia twoja mać, Mie­cia rzu­ciła w myślach. Sza­tynka dzia­łała jej na nerwy. Sta­rała się nie oce­niać książki po okładce, jed­nak z góry skre­śliła dziew­czynę, nie widząc w niej niczego, co mogłoby wzbu­dzić sym­pa­tię. Ona ją iry­to­wała, począw­szy od nabur­mu­szo­nej i znu­dzo­nej postawy, przez wstrętne żucie gumy, a na tem­brze głosu skoń­czyw­szy. Choćby miały zostać jedy­nymi ludźmi na ziemi, Mie­czy­sława nie potra­fi­łaby wzbu­dzić w sobie żad­nych przy­ja­znych uczuć.

– Do Sta­ni­sława Rębi­cha – odpo­wie­działa krótko, opie­ra­jąc się o wysoką ladę. Zro­biła to z tru­dem, bowiem pokaźny biust nie uła­twiał zaję­cia wygod­nej pozy­cji.

– To pani nie wie, że odwie­dziny naszych pod­opiecz­nych odby­wają się w kon­kretne dni i godziny? – sza­tynka z fio­le­to­wymi koń­ców­kami prze­wró­ciła oczami.

Ty durna bździą­gwo… Trzy­maj­cie mnie, bo zaraz roz­szar­pię dzie­wu­chę, jęk­nęła w myślach i wzięła głę­boki oddech, by unik­nąć słow­nego spię­cia, nie­uchron­nego niczym nad­cią­ga­jąca let­nia burza.

Rzu­ciła dziew­czy­nie nie­szczery uśmiech.

– A skąd niby mam wie­dzieć? Jestem tu pierw­szy raz i…

– Infor­ma­cje na tablicz­kach są, inter­net jest. Dowie­dzieć się można wcze­śniej, jeśli się tylko chce – odparła recep­cjo­nistka i dobit­nie pod­kre­śliła ostat­nie słowa, posy­ła­jąc na koniec uśmie­szek prze­peł­niony try­um­fem.

W środku Mie­czy­sława aż zawrzała. Nikomu nie pozwoli na takie trak­to­wa­nie, a zwłasz­cza dzie­wu­sze, która led­wie skoń­czyła szkołę.

– Posłu­chaj no, dziew­czynko – wyce­dziła. – Nie zgry­waj mi tu takiego choj­raka, bo jesz­cze nie wiesz, z kim tań­czysz. Szybko zetrę ci ten uśmie­szek z buźki, jeśli będziesz trak­to­wać mnie jak śmie­cia. Gdy­byś tylko odro­biła pracę domową przed przyj­ściem do tej pracy, wie­dzia­ła­byś, z kim roz­ma­wiasz… – Mie­cia ble­fo­wała, uda­jąc ważną per­sonę.

Sza­tynka nie­spo­koj­nie poru­szyła się w dizaj­ner­skim fotelu obro­to­wym.

– Co, strach oble­ciał, że za swoją nie­wy­pa­rzoną gębę możesz stra­cić pracę? – Mie­cia wzięła się pod boki.

Dziew­czyna za kon­tu­arem chrząk­nęła, jej głos drżał lekko, gdy powie­działa:

– Pan Sta­ni­sław Rębich jest w pokoju numer dzie­więt­na­ście. Po scho­dach na dru­gie pię­tro i w prawo.

Recep­cjo­nistka, sku­liw­szy się na fotelu, utkwiła wzrok w swo­ich poma­lo­wa­nych na czarno paznok­ciach i usły­szała:

– Nie można było tak od razu?

Mie­cia dumna z sie­bie ruszyła we wska­za­nym kie­runku.

*

Mie­czy­sława Zarzycka ster­czała dłuż­szą chwilę przed drzwiami z jasnego drewna. Nie była pewna, czy ma zapu­kać, czy wejść bez tych wszyst­kich cere­gieli. Ni­gdy wcze­śniej nie musiała pukać do Rębi­cha. Gdy miesz­kał w Trze­bieży, każdy do sta­ruszka wcho­dził jak do sie­bie. Każdy też czuł się swo­bod­nie w jego towa­rzy­stwie. Mie­czy­sława trak­to­wała kra­jana jak rów­nego sobie. Miała dla niego mnó­stwo sza­cunku i empa­tii. Cza­sem śmiała się, że Sta­sio jest dla niej jak ojciec, któ­remu może powie­rzyć wszel­kie tro­ski i rado­ści. Rębich jak nikt inny potra­fił słu­chać i nie raz, nie dwa rato­wał sąsia­dów mądrym sło­wem, które roz­ja­śniało ciem­ność i było niczym dro­go­wskaz.

Chwy­ciła deli­kat­nie klamkę, po czym naci­snęła ją i pchnęła drzwi. Uchy­liły się z głu­chym skrzyp­nię­ciem. Zarzycka wsu­nęła się do środka.

Sta­ni­sław stał twa­rzą do okna, wspie­ra­jąc się dłońmi o sze­roki para­pet, który przy­po­mi­nał mar­mur. Mie­czy­sława wcią­gnęła gło­śno powie­trze. Rębich nikł w oczach. Z męż­czy­zny o słusz­nej postu­rze stał się wychu­dzo­nym i zgar­bio­nym star­cem, który nie przy­po­mi­nał już daw­nego sie­bie.

– Sta­sio? – spy­tała nie­pew­nie.

Kobieta, zamiast zro­bić krok do przodu, nie­znacz­nie się cofała, zapie­ra­jąc się o fra­mugę. Nie­pew­ność, która ją ogar­nęła, była widoczna jak na dłoni.

Sta­ni­sław odwró­cił się mozol­nie, jakby każdy ruch spra­wiał mu trud­ność. Wychu­dzona twarz, poorana sie­cią zmarsz­czek, upstrzona była licz­nymi pla­mami wątro­bo­wymi.

Nie przy­po­mi­nał męż­czy­zny, któ­rego pamię­tała. Odnio­sła wra­że­nie, że w pokoju numer dzie­więt­na­ście widzi kogoś obcego. Spoj­rzała w oczy sta­ruszka. To były jego oczy; mądre, cie­płe, lekko mętne, teraz prze­peł­nione rado­ścią ze spo­tka­nia. I cho­ciaż reszta jego wyglądu nijak się Mie­czy­sła­wie nie zga­dzała, kobieta posłała mu zatro­skany uśmiech.

– Sta­siu! Co oni ci tutaj zro­bili? – jęk­nęła i ruszyła w jego stronę, by zamknąć jego kru­che ciało w swoim uści­sku.

– Trzy­mają mnie przy życiu. Nie­wiele mi już go zostało, Mie­ciu – sta­rzec objął ją trzę­są­cymi się dłońmi.

Czuła chłód jego lek­kiego dotyku, mimo iż na zewnątrz pano­wał nie­wy­obra­żalny skwar. Prze­nio­sła wzrok na jego ręce. Skóra cienka niczym papier, pomarsz­czona do gra­nic moż­li­wo­ści, a plamy zdo­biły nie­mal całe dło­nie. Wyglą­dało to tak, jakby malarz nabrał za dużo bru­nat­nej farby i zaczął ją roz­chla­py­wać na rękach modela.

– Co ty mówisz, Sta­chu! Ty nas wszyst­kich prze­ży­jesz – pró­bo­wała żar­to­wać.

Rów­nież ona nie przy­po­mi­nała samej sie­bie. Odkąd prze­kro­czyła próg pokoju, zmie­niła się w mgnie­niu oka. Przed chwilą wypro­sto­wana, skle­powa sku­liła się w sobie.

– Miło mi, że wciąż we mnie wie­rzysz. Wiesz, Mie­ciu, na każ­dego przy­cho­dzi pora. Widać przy­szedł czas i na mnie – poki­wał głową z uśmie­chem.

Mie­czy­sława patrzyła z uzna­niem. Sąsiad potra­fił z rado­ścią mówić o śmierci. Pogo­dził się z tym, pomy­ślała.

– Wiem, wiem. Cho­ciaż na­dal nie jestem z tym pogo­dzona…

– Będziesz, w moim wieku będziesz, prze­ko­nasz się o tym. Każda minuta będzie darem, gdy zegar zacznie odli­czać dni do śmierci. A gdy już kukułka zacznie swoje trele w ostat­niej godzi­nie, poże­gnasz życie z unie­sioną głową.

Star­szy pan z tru­dem usiadł w bor­do­wym uszaku. Sap­nął dono­śnie, jakby w jed­nej chwili spo­żyt­ko­wał całą swoją ener­gię życiową.

– Sta­ni­sła­wie, mam do cie­bie pyta­nie – zaczęła nie­śmiało, przy­su­wa­jąc sobie krze­sło jak naj­bli­żej Rębi­cha. Poło­żyła swoją dłoń na jego ręku.

– Powiem ci wszystko, o ile pamięć nie spłata mi figla. Ostat­nio moja głowa szwan­kuje. Wszystko mi się kieł­basi! Kury chcia­łem iść kar­mić, wyobra­żasz sobie? Mojej Jaro­sławy po kory­ta­rzach szu­ka­łem – Sta­ni­sław zaśmiał się, jakby opo­wie­dział dobry żart.

Mie­cia posłała star­cowi uśmiech, raz jesz­cze przy­pa­tru­jąc się czło­wie­kowi, który zmie­nił się nie do pozna­nia. Ogar­nął ją smu­tek. Musiała jed­nak wziąć się w garść.

– Sta­siu, zna­la­złam pewne zdję­cia… Foto­gra­fie dziw­nych osad­ni­ków. Wyglą­dają, jak gdyby zostały wyko­nane w innej epoce, ale coś nie zga­dza się w tym wszyst­kim. Na tych zdję­ciach jest Janusz.

Poża­ło­wała, że nie wzięła ze sobą odbi­tek. Mogłaby poka­zać wszystko, co ją nie­po­koi. Miej­sce, które uwiecz­niła lustrzanka, było nie­ty­powe. Gęsty las w tle wyglą­dał tak, jakby swymi ramio­nami obej­mo­wał małe beto­nowe budynki, przy­po­mi­na­jące sze­ro­kie zej­ścia do piw­nic. Zie­mianki, tak nazy­wała je jej babka, która sama miała podobną na swoim podwó­rzu. Zdję­cia w kolo­rze wybla­kłej sepii nad­gryzł ząb czasu. Poła­mane rogi spra­wiały wra­że­nie, że kru­chy papier roz­pad­nie się w dło­niach. I oni… Osad­nicy, zamknięci w tajem­ni­czej enkla­wie, z twa­rzami poro­śnię­tymi gęstymi i dłu­gimi bro­dami. Wyglą­dali jak sekta.

Rębich skrzy­wił się i zadrżał.

Mie­czy­sława zaczęła zasta­na­wiać się, czy Sta­ni­sław ma jakieś infor­ma­cje, na któ­rych tak bar­dzo jej zależy. Cze­kała, aż sta­ru­szek coś powie. Nie­stety, na razie mil­czał jak zaklęty.

– Pro­szę cię, prze­cież widzę, że coś wiesz. Muszę dowie­dzieć się, co mój mąż robił wśród tych cuda­ków. Chcę mieć pew­ność, że to, co odkry­łam na zdję­ciach, nie zagraża ani mnie, ani Annie. Ona już swoje wycier­piała. Musisz coś wie­dzieć, ja to wiem!

– Podasz mi wodę? To nie będzie krótka opo­wieść… – Sta­ni­sław wska­zał trzę­sącą się dło­nią nie­wielki stół z okrą­głym bla­tem. Nóżki nowo­cze­snego mebla wyda­wały się toporne w sto­sunku do cien­kiej płyty, która na nich spo­czy­wała.

Mie­cia posłusz­nie chwy­ciła ciężką szklankę, która wyglą­dała jak stary krysz­tał.

Kobieta pamię­tała, jak przed świę­tami mama dawała jej bar­dzo ważne zada­nie: wyczy­ścić domowe krysz­tały, które w szkla­nej witry­nie cały rok zbie­rały kurz.

Podała szklankę Rębi­chowi. Męż­czy­zna upił łap­czy­wie kilka łyków, roniąc strużkę, która spły­nęła mu po bro­dzie.

*

– Miej­sce, które widzia­łaś na zdję­ciach, było kie­dyś prze­kleń­stwem Trze­bieży, lecz wciąż uwa­żam, że wszystko to jest two­rem wyobraźni. Ponoć ci ludzie zamiesz­ki­wali wiele lat temu osadę. Była dobrze scho­wana pośród naszej głu­szy. Nie­wi­doczna dla ludz­kich oczu, była czymś, co przy­pra­wiało nas o dresz­cze.

Sie­dząca na krze­śle Mie­cia pochy­liła się w stronę Sta­ni­sława. Jej oczy przy­po­mi­nały dwa wiel­kie spodki.

– Osada?! U nas, w Trze­bieży?!

– Tak, tak mówiono, ale wiesz, jak to jest. To jak Kto­kol­wiek widział, kto­kol­wiek wie. Moja wie­dza bazuje tylko na zasły­sza­nych opo­wie­ściach. No więc ci osad­nicy… Mówiono, że zaj­mo­wali się prze­my­tem. O ile pamięć mnie nie myli, cho­dziło głów­nie o alko­hol, ale wieść gminna nie­sie, że rów­nież o han­del żywym towa­rem. Plot­ko­wano, że rodzina Zarzyc­kich była w to zamie­szana. Brat dziadka Janu­sza był bar­dzo zwią­zany z osadą, ale po praw­dzie ni­gdy niczego mu nie udo­wod­niono. Stąd myślę, moja droga, że to wszystko plotki. Tak jak i ta cała osada i jej dziwni miesz­kańcy. Ot, jak wymy­śla­nie cza­row­nicy, by móc nią stra­szyć dzieci. Nie zaprzą­taj sobie tym głowy… Szkoda czasu, Mie­ciu.

– Plotka plotką, ale, Sta­siu, ja zna­la­złam dowody. Foto­gra­fie nie mogą kła­mać.

– Cza­sem kła­mią… Poka­zują to, co nasze oko chce zoba­czyć – Rębich roz­ło­żył ręce. – Tak i tu. Chcesz się cze­goś doszu­kać, to i znaj­dziesz. Kłam­stwo to nor­malna rzecz… Choć tego nie pochwa­lam, cza­sem kła­mię. Wiesz, co mówią? Kłam­stewka są lep­sze niż bole­sna prawda. A to nagi­na­nie rze­czy­wi­sto­ści na foto­gra­fiach, w tele­wi­zji. Choćby te wszyst­kie kobitki, co to się wyszczu­plają i powięk­szają w innych miej­scach. Kła­mią? Kła­mią! Na ulicy spo­tkasz taką i nie poznasz, bo na zdję­ciach to inne stwory! – Sta­ru­szek zaśmiał się ze swo­jego żartu, jakby odwra­ca­jąc uwagę Mieci od wcze­śniej­szych słów.

– Żarty się cie­bie trzy­mają, Staszku!

– A cóż mi pozo­stało? Tylko śmiać się, ot co. Mie­ciu, ty się od tych kry­mi­nal­nych zaga­dek z daleka trzy­maj. Małoś nacier­piała, dziecko? Zostaw to, zacznij żyć bez mie­sza­nia się w cudze sprawy.

– Ankę chcę chro­nić, zro­zum! Powie­dzia­łam, że już nic jej nie grozi! Skła­ma­łam jak ostat­nia fra­jerka… A tym­cza­sem oka­zuje się, że mój mąż i jego rodzinka mogli być umo­czeni w han­del żywym towa­rem! – Mie­cia, pode­rwaw­szy się z krze­sła, zaczęła ner­wowo cho­dzić po pokoju.

Zazwy­czaj tak wła­śnie pró­bo­wała zebrać do kupy myśli. Tego dnia ów spo­sób nie dzia­łał tak, jak powi­nien. Słowa Sta­ni­sława nie dawały jej spo­koju.

Zasta­na­wiała się, jakichż to kłamstw dopusz­czał się wychu­dzony sta­rzec.

– Mie­ciu, wszystko rozu­miem… Ale grze­ba­nie w tej spra­wie nikomu nie pomoże. Jak już mówi­łem, to plotki. Sam nie­raz się po naszych lasach szwen­da­łem, gdy byłem młod­szy i mia­łem wię­cej sił. Żad­nej osady ni­gdy nie zna­la­złem. A nasze lasy znam jak wła­sną kie­szeń. Nie szu­kaj i nie węsz, dobrze radzę.

Mie­czy­sława spoj­rzała badaw­czo na Sta­ni­sława. Jego twarz zmie­niała się z sekundy na sekundę. Raz usta zaci­skały się, two­rząc cie­niu­sieńką linię, innym razem brwi i czoło marsz­czyły się, przy­bie­ra­jąc zło­wrogi wygląd.

– Skoro to niby, jak mówisz, plotka, to dla­czego niby mam nie węszyć i nie szu­kać? Bo co? Bo w każ­dej plotce jest zia­renko prawdy? Sta­siek, nie jestem głu­pia. Wiesz coś jesz­cze, ale ukry­wasz to przede mną, jak ukry­wa­li­śmy wszystko przed Anką, gdy wpro­wa­dziła się do Trze­bieży. I dokąd to mil­cze­nie dopro­wa­dziło? Dla­czego kła­miesz? – spo­chmur­niała. – Wiesz, co sobie pomy­śla­łam? Ty jesteś jak ta foto­gra­fia. Ukry­wasz coś, nie jesteś szczery. Nie chcesz mówić? Nie mów. Ale możesz mieć przez to kogoś na sumie­niu…

Rębich poki­wał smutno głową. Mętne oczy zaszkliły się przez chwilę. Słowa bolały, lecz nie mógł kłó­cić się z prawdą.

– Naj­le­piej będzie, gdy po pro­stu będziesz miała oko na Aneczkę. Bez mie­sza­nia się w dziwne sprawy, które cie­bie nie doty­czą.

Mie­czy­sława kuc­nęła przy Sta­ni­sła­wie, wga­pia­jąc się w niego wiel­kimi oczami. Widziała, jaką walkę toczy z sobą.

– Jeśli fak­tycz­nie Zarzyccy mają coś z tym wspól­nego, to sprawa jak naj­bar­dziej mnie doty­czy. Noszę to samo nazwi­sko. A na Anię tak czy siak będę mieć oko. Mam w związku z tym pewną prośbę. Oczy­wi­ście nie za darmo!

Sta­ni­sław uśmiech­nął się poro­zu­mie­waw­czo. Znów jego twarz w ułamku sekundy się zmie­niła: po zacię­to­ści i zło­wro­gim wyglą­dzie nie było śladu, a oczy nabrały rado­snego wyrazu. Poczuł ulgę, że temat osad­ni­ków zszedł na boczny tor.

– Chcesz zamiesz­kać w moim domu, mam rację?

– Masz, masz. Jak ty to robisz, że potra­fisz czy­tać we mnie jak w otwar­tej księ­dze, stary pier­dzielu? – Mie­czy­sława roze­śmiała się, wysta­wia­jąc język, i pró­bo­wała udo­bru­chać Rębi­cha.

– Cha­łupę Aneczce zapi­sa­łem, żeby do zdro­wia wró­ciła. Ale myślę, że się razem doga­da­cie i jak trzeba, zapis się zmieni. A co do pie­nię­dzy, to nic za to nie chcę. Oszczęd­no­ści mam, a i tego do trumny nie zabiorę. Niech ci się dobrze mieszka.

Oszczęd­no­ści. Mie­czy­sła­wie zaświe­ciła się ostrze­gaw­cza lampka. Skąd Rębich ma pie­nią­dze? Jego tajem­ni­cze zacho­wa­nie, próby wmó­wie­nia jej, że osada jest jedy­nie wytwo­rem wyobraźni trze­bie­skiej spo­łecz­no­ści, pobyt w eks­klu­zyw­nym domu spo­koj­nej sta­ro­ści… Te myśli nie dawały jej spo­koju. Sta­rzec coś ukrywa. Coś, czego broni, trzy­ma­jąc to kur­czowo.

– Dzięki, Sta­siu. Anioł, nie czło­wiek – powie­działa, wymu­sza­jąc deli­katny uśmiech.

– A jesz­cze przed chwilą był stary pier­dziel! – zaśmiał się, a Mie­czy­sława go uści­skała.

Przy­tu­lił ją. Pomarsz­czone dło­nie drżały, gdy swym wątłym cia­łem zamy­kał ją w uści­sku. Był wdzięczny za sza­cu­nek, jaki oka­zy­wali mu miesz­kańcy. W jego świe­cie zabra­kło naj­bliż­szych, któ­rzy wybrali złą drogę. Mimo to wciąż mógł liczyć na trze­bie­skich kra­jan. Zabłą­kana łza poto­czyła się po poora­nym bruz­dami policzku. Smu­tek i wstyd wypły­wały na twarz starca. Do końca swo­ich dni będzie żyć ze świa­do­mo­ścią, że okła­mał przy­ja­ciół, by bro­nić swo­ich bli­skich.

Niebo za oknem pociem­niało, a schludne pomiesz­cze­nie w domu spo­koj­nej sta­ro­ści w jed­nej chwili zro­biło się chłodne i nie­przy­jemne.

Nie tylko foto­gra­fie kła­mią. Ludzie będą, są i byli w tym o wiele lepsi.

Rozdział trzeci

Domek Jasz­czaka, wie­czór

Przez Trze­bież prze­ta­czała się burza. Grube kro­ple desz­czu bęb­niły o dach, bły­ska­wice raz za razem roz­ry­wały niebo. Ptaki uci­chły. Dud­niące grzmoty raz trza­skały znie­nacka, by po chwili zło­wrogo pomru­ki­wać mię­dzy odgło­sami ulewy. Powie­trze, choć wciąż parne, pach­niało teraz desz­czem i odro­biną świe­żo­ści.

Kamil pochy­lał się nad foto­gra­fią, którą ostroż­nie trzy­mał w pal­cach, jakby oba­wiał się, że moc­niej­szy chwyt znisz­czy jedyne dowody na to, że osada ist­niała naprawdę.

Poza­gi­nane rogi doda­wały odbitce lat. Las, który ota­czał osad­ni­ków, zda­wał się wie­dzieć wię­cej. Męż­czyźni z dłu­gimi bro­dami i zaple­cio­nymi wło­sami byli jed­na­kowo ubrani. Kra­cia­ste koszule wybi­jały się na tle drzew. Nie­duże beto­nowe zej­ścia przy­wo­dziły na myśl bun­kry z zamierz­chłych cza­sów. W tle maja­czyło coś, co swym kształ­tem przy­po­mi­nało krzyż.

– Spójrz. Widzisz? – wska­zał pal­cem.

Mie­cia bez cere­gieli wyrwała mu zdję­cie z rąk. Chło­pak wcią­gnął gło­śno powie­trze.

– Uspo­kój się, chło­pie… To tylko zdję­cie! Nie sap tak!

Trzep­nęła go deli­kat­nie w ramię. Wciąż roz­pa­mię­ty­wała roz­mowę z Rębi­chem.

– To aż zdję­cie. Jedyny trop, rozu­miesz? Nie zniszczmy tego!

– Dobra, pokaż mi lepiej, gdzie zauwa­ży­łeś tę gnidę? – spy­tała, pró­bu­jąc wypa­trzeć męża wśród tłumu.

Kamil postu­kał pal­cem w postać, która stała tyłem, lecz twarz pro­fi­lem zwró­cona była w stronę obiek­tywu. Zarzycka przy­glą­dała się dłuż­szą chwilę, po czym odrzu­ciła gwał­tow­nie foto­gra­fię, jakby ta parzyła.

Dłoń Mieci bez­wied­nie powę­dro­wała do roz­sze­rzo­nych ust.

– O kurwa mać! To on! To naprawdę on!

– Mówi­łem… Ja wiem, Mie­ciu, że te zdję­cia to jakby cię kąsały, ale możesz wziąć do ręki tę fotkę? Chcę poka­zać ci coś jesz­cze.

Skle­powa prze­tarła twarz dłońmi. Czuła bole­sne pul­so­wa­nie w skro­niach. Nie chciała znów patrzeć na męża, który wyglą­dał nie­mal iden­tycz­nie jak mie­siąc temu. Cie­ka­wość jed­nak wzięła górę. Mie­cia chwy­ciła z obrzy­dze­niem zdję­cie i spoj­rzała pyta­jąco na Kamila.

– Zobacz. Porów­naj te dwa zdję­cia. Jedno z mło­dym Janu­szem i to z Janu­szem z lat teraź­niej­szych.

– No patrzę. I co?

Kamil wes­tchnął gło­śno, wzno­sząc oczy ku górze.

– Kto i dla­czego pod­mie­nił mi Mie­czy­sławę? Skup się, do cho­lery! Nie widzisz, że te zdję­cia się róż­nią?

Mie­cia wzięła oby­dwie foto­gra­fie. Czuła się, jakby ważyły kilka kilo­gra­mów.

Cią­żyły jej nie­przy­jem­nie w dło­niach.

– No widzę. Mały fra­jer, a tu duży fra­jer – poło­żyła odbitki obok sie­bie, wska­zu­jąc pal­cem męża.

– Ja pie­przę, laska! Ogar­nij się, no! Pra­co­wać się z tobą nie da! – Kamil wstał od stołu, gło­śno odsu­wa­jąc krze­sło.

Na jed­nej z odbi­tek widoczny był z lekka roz­myty budy­nek, któ­rego wcze­śniej żadne z nich nie zauwa­żyło. Scho­wany za ścianą gęstego lasu, wta­piał się w tło, jakby ktoś pró­bo­wał go ukryć.

– Kamil, ja cie­bie bar­dzo prze­pra­szam… Jakoś tak dzi­siaj nie jestem sobą. Za dużo wra­żeń jak na jeden dzień. Ale obie­cuję, że teraz się sku­pię.

– Mie­cia, zanim przy­stą­pimy do pracy, powiesz mi, co się dzieje? Wiesz, że ze mną możesz poga­dać o wszyst­kim. Ulży ci, jak spu­ścisz parę.

Zer­k­nęła na niego. Stał pochy­lony, wspie­ra­jąc się na wypro­sto­wa­nych dło­niach. Wyrzeź­bione przed­ra­miona i ramiona wyglą­dały, jakby wykuto je w skale. Na gło­wie, któ­rej włosy były ścięte nie­mal do mini­mum, jak zawsze tkwiła czapka. Dziś miał na sobie czer­woną bejs­bo­lówkę, która doda­wała mu dra­pież­no­ści. Mie­cia gapiła się na niego, chło­nąc jego zatro­skane spoj­rze­nie, nijak nie­pa­su­jące do takiego faceta.

– To wszystko zaczyna mnie prze­ra­stać. Gabriela wciąż jest gdzieś na wol­no­ści, okła­muję Ankę, że zagro­że­nie już minęło… Mój jesz­cze mąż jest w coś wplą­tany. To chyba nawet mnie zbyt mocno przy­tła­cza, cho­ciaż dosko­nale wiesz, że potra­fię znieść wiele. Zabawne, co? Prze­ra­sta to mnie, babkę z jajami, która bie­rze wszystko na klatę. Zaczy­nam myśleć, że to za dużo, nawet jak dla mnie. Gubię się. Mam wra­że­nie, że ota­czają mnie kłam­stwo, bagno i obłuda.

Kamil poki­wał głową ze zro­zu­mie­niem. Oparł się poślad­kami o stół i splótł umię­śnione ręce na piersi.

Skle­powa zapa­dła się w sobie. Męż­czy­zna spo­glą­dał na smętną i zatro­skaną kobietę.

– Zawsze twier­dzi­łem, że jesteś zbu­do­wana z innej gliny. Silna, nie­za­leżna, nie­ustra­szona. Opie­ra­jąca się każ­dej burzy. Ale nawet twar­dej, jak skała, zda­rza się ukru­szyć. To nie czyni jej słab­szą. Wręcz prze­ciw­nie… Każda rysa poka­zuje, jak wiele ta skała prze­szła. To uszla­chet­nia. Tak jest też z tobą.

– Zawsze w takich sytu­acjach masz mądrą sen­ten­cję? – spy­tała, uśmie­cha­jąc się deli­kat­nie. Wypro­sto­wała się nie­znacz­nie, jakby tymi sło­wami pokle­pał ją po ple­cach.

– Nie – zaśmiał się. – Sam jestem zdzi­wiony, że powie­dzia­łem coś mądrego.

Pokrę­ciła głową i po przy­ja­ciel­sku trzep­nęła go w ramię.

Kolejny grzmot prze­to­czył się z dono­śnym dud­nie­niem. Brzmiał tak, jakby niebo roz­ry­wało się tuż nad ich gło­wami. To była pierw­sza taka burza, która w tym roku nawie­dziła Trze­bież. Tuż przed pierw­szą bły­ska­wicą dało się sły­szeć nie­śmiałe pomruki, zwia­stu­jące zała­ma­nie pogody. Powie­trze stało się cięż­sze, a na drze­wach nie poru­szał się ani jeden listek. Od zachodu po nie­bie cią­gnęły gra­na­towe chmury, które swym wyglą­dem prze­ra­ziły nie­jed­nego miesz­kańca pod­war­szaw­skiej wsi, ci wyjąt­kowo nie lubią burz. Gdy już jakaś prze­ta­czała się przez trze­bie­skie zie­mie, zosta­wiała po sobie pobo­jo­wi­sko. Brak prądu, powa­lone stare drzewa, palące się sto­doły, zalane łąki i pola, gni­jące uprawy i baloty, któ­rych rol­nicy nie zdą­żyli zabrać na czas. Burza ni­gdy nie jest dla nich jak kathar­sis. Wręcz prze­ciw­nie. To jedna z plag.

Gdy ciemne chmury zasnu­wały błę­kitne niebo, nie trzeba było długo cze­kać, aż pogoda weź­mie się do roboty. Miesz­kańcy, usta­wia­jąc w oknach tlące się grom­nice, zatra­cali się w modli­twie, by żywioł oszczę­dził ich domo­stwa. Ich twa­rze i zło­żone dło­nie oświe­tlało cie­płe świa­tełko, które tań­czyło na pociem­nia­łym kno­cie.

– Kamil, jest jesz­cze coś. I to musimy zała­twić szybko i spraw­nie.

Chło­pak zer­k­nął na nią podejrz­li­wie. Jego czoło zmarsz­czyło się mocno.

– Musimy się stąd wynieść. Anka nie­ba­wem wycho­dzi ze szpi­tala. Wiesz, to jej dom. My pomiesz­ku­jemy tu tylko chwi­lowo. Wła­ści­wie to ja, bo ty wpie­przy­łeś się na krzywy ryj – zażar­to­wała, uno­sząc zna­cząco brwi, gdy wypo­wia­dała ostat­nie zda­nie. Lubiła się z nim prze­ko­ma­rzać i cie­szyło ją to, że chło­pak miał do sie­bie ogromny dystans i nie­zły refleks w grze słow­nej. Szybko odbi­jał piłeczkę, rzu­ca­jąc cię­tymi jak brzy­twa ripo­stami.

– Wła­śnie widzę, jak ci ze mną źle. Kamil, podaj, Kamil, przy­nieś, Kamil, przy­tul! – paro­dio­wał jej roz­kazy piskli­wym gło­si­kiem.

– A tobie jaja ktoś obciął, że tak pie­jesz? – odcięła się Zarzycka, śmie­jąc się na całe gar­dło.

Śmiech nie trwał jed­nak długo. Nagły błysk roz­świe­tlił pomiesz­cze­nie, a idący w parze gło­śny trzask grzmotu zamknął jej na moment buzię. Pomruk trwał dłuż­szą chwilę.

– Prze­ko­naj się sama, jeśli jesteś gotowa na praw­dzi­wego męż­czy­znę! – dodał, gdy dźwięk ucichł.

– Praw­dzi­wego męż­czy­znę? – Mie­cia aż prych­nęła. – A gdzie taki jest? Bo ja tu żad­nego nie widzę…

– Ty mnie nie pro­wo­kuj, bo póź­niej będziesz żało­wać…

– A tam, pierdu, pierdu… Naj­pierw roz­ochocą i obie­cują, a póź­niej kota ogo­nem odwra­cają. Męż­czyźni, psia jego mać! Dobra, Kier! Mamy tro­chę rze­czy do ogar­nię­cia. Jutro się prze­pro­wa­dzamy. Póź­niej poga­dam z Anką, żeby prze­pi­sała mi dom Staśka.

Mie­czy­sława zmie­niała zręcz­nie temat, gdy poczuła, że ich potyczki słowne zaczy­nały nie­bez­piecz­nie zmie­rzać w kie­runku, któ­rego fak­tycz­nie mogła póź­niej żało­wać.

W końcu wciąż jest żoną Janu­sza Zarzyc­kiego. Wstręt­nej kana­lii, dodała w myślach, ile­kroć myślała o swoim mężu, który stra­cił dużo w jej oczach, gdy pogry­wał z jej zaufa­niem i uczu­ciami. Pod­jęła nawet decy­zję o roz­wo­dzie. Posta­no­wiła jed­nak zająć się tym dopiero wtedy, gdy upo­rząd­kuje sprawy, które spa­dły jej na głowę.

– Jutro? Mie­ciu, po co ten pośpiech?

– Jaja pod­cięli i przy oka­zji uszy ci upie­przyli, co? No jutro, jutro. Anka może wyjść lada dzień, więc czasu jest naprawdę mało. Zacznij się pako­wać, jutro prze­nie­siemy nasze graty do domu Staśka i posprzą­tamy dom Ani przed jej powro­tem. Jak już wróci, podej­mie decy­zję o tym, czy sprze­daje swój dom, czy nie. Wiesz, ile tam wycier­piała. Wspo­mi­nała coś o sprze­daży swo­jej chaty, więc dajmy jej chwilę, by mogła zade­cy­do­wać, czy opusz­cza Trze­bież, czy spró­buje zapu­ścić tu korze­nie.

– Aj, Miećka, Miećka… Cza­sem to mam ochotę zatkać ci tę jadaczkę…

Mie­cia uśmiech­nęła się sze­roko na te słowa, po czym uda­jąc, że cze­goś szuka, schy­liła się, wycią­gnęła spod stołu dłoń i poka­zała Kami­lowi środ­kowy palec.

– Jak dziecko… – pokrę­cił głową i ruszył, by się pako­wać.

Mie­czy­sława została sama, zamy­ślona nad sepio­wymi odbit­kami.

*

Kamil usta­wiał w salo­nie zapeł­nione kar­tony. W więk­szo­ści były w nich sprzęty do nagry­wa­nia mate­ria­łów na YouTu­bie oraz ubra­nia. Mie­czy­sława, która poga­niała go jesz­cze kil­ka­dzie­siąt minut temu, wciąż sie­działa przy stole. Z radia sto­ją­cego na kuchen­nym bla­cie pły­nęła spo­kojna muzyka, która melo­dyj­nie zapeł­niała cią­żącą w powie­trzu ciszę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki