Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dramatyczna historia walki o przetrwanie w ogarniętej rewolucyjnym chaosem Wenezueli
Po śmierci matki Adelaida Falcón zostaje absolutnie sama w mieście, w którym przemoc wyznacza codzienny rytm życia. To dopiero początek jej walki o przetrwanie pośród chaosu i anarchii. Wyrzucona z własnego mieszkania niespodziewanie znajduje schronienie, a zarazem szansę na rozpoczęcie nowego życia. By z niej skorzystać, musi jednak dokonać trudnego wyboru.
Głośna debiutancka powieść Kariny Sainz Borgo to portret kobiety o niezwykłej sile i niezłomnej woli życia w obliczu przemocy i bezprawia. Ta pełna napięcia, a zarazem głęboko liryczna książka pokazuje, jak kruchy jest nasz świat i jak szybko rzeczywistość, którą dobrze znamy, może się rozpaść na kawałki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 200
Dla ludzi, którzy byli tu przede mną.
I dla tych, którzy przyjdą później.
Bo wszystkie historie o morzu są polityką,
my zaś — drobinami szukającymi stałego lądu.
Och, poeto, nic cię nie zastraszy,
Nawet wiatr w drucie kolczastym. […]
Podnieś głowę,
Lecz bacz, by twoje słowa
Niosły nowe sensy.
YOLANDA PANTIN, Hueso pélvico1
Dostałem w spadku odwagę. Nie byłem odważny.
JORGE LUIS BORGES, Wyrzut sumienia
Ja także, jak ty, wychowałem się na wygnaniu.
SOFOKLES
x x x
Pochowałyśmy mamę z jej rzeczami: w niebieskiej sukience, czarnych pantoflach na płaskim obcasie i w progresywnych okularach. Nie mogłyśmy pożegnać się inaczej. Nie mogłyśmy oddzielić tych rzeczy od jej wizerunku. Byłoby to jak zwrócenie jej ziemi niekompletnej. Pogrzebałyśmy wszystko, bo po jej śmierci nie zostało nam już nic. Nie miałyśmy już nawet siebie nawzajem. Tamtego dnia złożyłyśmy nasze wyczerpane ciała. Ona w drewnianej skrzyni; ja na krześle bez poręczy w zniszczonej kaplicy, jedynej wolnej pośród pięciu czy sześciu, gdzie mogłam urządzić czuwanie przy zmarłej, choć i tę udostępniono mi jedynie na trzy godziny. W mieście nie płonęły krematoria, lecz chlebowe piece. Ludzie trafiali tam i opuszczali je niczym bochenki, których brakowało na stołach. Spadali ciężkim deszczem na naszą pamięć wraz z myślą o głodzie.
Jeśli wciąż mówię o tym dniu w liczbie mnogiej, to jedynie z przyzwyczajenia, spoiwo lat połączyło nas bowiem niczym części miecza, którym wzajemnie się broniłyśmy. Kiedy redagowałam epitafium na jej grób, zrozumiałam, że do śmierci najpierw dochodzi w słowach, w tym akcie wyrywania kogoś z teraźniejszości i osadzenia w przeszłości. W zamianie na tryb dokonany. Coś, co zaczęło się i skończyło w czasie, który dobiegł końca. To, co minęło i nigdy już nie powróci. Tak przedstawiały się fakty: od tej pory życie mamy miało być odmieniane w innej koniugacji. Grzebiąc ją, zamykałam rozdział mojego dzieciństwa i traciłam status bezdzietnej córki. W tamtym umierającym mieście ograbiono nas już ze wszystkiego, nawet ze słów w czasie teraźniejszym.
Na pogrzeb mamy przyszło sześć osób. Pierwsza zjawiła się Ana. Nadeszła, powłócząc nogami, podtrzymywana pod ramię przez Julia, swojego męża. Zdawało się, że przemierza ciemny tunel prowadzący do świata, zamieszkiwanego przez wszystkich pozostałych. Od miesięcy zażywała benzodiazepinę. Efekty terapii zaczynały się rozwiewać. Z trudem zdobywała tabletki wystarczające na dzienną dawkę. Alprazolamu brakowało, podobnie jak chleba, i przygnębienie znajdowało sobie drogę z siłą rozpaczy ogarniającej tych, którzy patrzą, jak znika wszystko, na czym im zależy: osoby, miejsca, przyjaciele, wspomnienia, jedzenie, bezpieczeństwo, pokój, rozsądek. „Strata” stała się słowem zrównującym wszystkich. Synowie Rewolucji używali go przeciw nam bez oporów.
Poznałyśmy się z Aną na wydziale humanistycznym. Od tamtej pory każda z nas w podobnym rytmie pogrążała się we własnym piekle. Tym razem także. Kiedy moją mamę przyjęto na Oddział Opieki Paliatywnej, Synowie Rewolucji aresztowali jej brata Santiaga. Tamtego dnia zatrzymano dziesiątki studentów. Skończyli z plecami poranionymi do żywego mięsa; strzelano w nich śrutem, pałowano wprost na ulicy lub gwałcono lufami karabinów. Santiagowi przypadła w udziale La Tumba, rozłożona w czasie kombinacja wszystkich tych trzech rzeczy.
Spędził ponad miesiąc w tym, ukrytym pięć pięter pod ziemią, więzieniu. Nie docierał tam żaden dźwięk, nie było okien, światła słonecznego ani wentylacji. Słyszał jedynie dudnienie wagonów metra nad głową. Santiago siedział w jednej z siedmiu cel położonych obok siebie, jedna za drugą, nie mógł więc zobaczyć ani dowiedzieć się, kogo więziono obok. Każda cela miała dwa na trzy metry powierzchni. Białe ściany i podłogę. Były jeszcze łóżka i kraty, przez które podawano tacę z posiłkiem. Nigdy nie dostawali sztućców. Jeśli chcieli jeść, musieli to robić rękoma.
Ana od dawna nie miała żadnych wieści o Santiagu. Skończyły się nawet telefony: jedna rozmowa w tygodniu, za którą płaciła grube pieniądze; ustały również wątpliwe dowody życia w postaci zdjęć, które otrzymywała za każdym razem z innego numeru.
Nie wiemy, czy żyje. „Nic o nim nie wiemy”, powiedział mi Julio przyciszonym głosem, gdy odszedł na chwilę od krzesła, na którym siedziała Ana, wbijając od pół godziny wzrok we własne stopy. Przez cały ten czas podniosła głowę tylko trzy razy, by zadać pytanie.
— O której pochowają Adelaidę?
— O wpół do trzeciej.
— Aha — mruknęła. — Gdzie?
— Na cmentarzu La Guairita, w starej części. Mama kupiła kwaterę wiele lat temu. W ładnie położonym miejscu.
— Aha… — Odniosłam wrażenie, że wymówienie tych słów oznacza dla niej tytaniczny wysiłek. — Chcesz przyjść dziś do nas, póki nie minie najgorsze?
— Jutro wcześnie rano jadę do Ocumare zobaczyć się z ciotkami i zostawić im trochę rzeczy — skłamałam. — Dziękuję. Ty też przeżywasz ciężkie chwile.
— No tak. — Ana pocałowała mnie w policzek i poszła.
Kto ma głowę zajmować się cudzym zmarłym, kiedy przeczuwa śmierć kogoś bliskiego.
Przyszły dwie emerytowane nauczycielki, z którymi mama jeszcze utrzymywała kontakt: María Jesús i Florencia. Złożyły kondolencje i szybko się wycofały, dobrze wiedząc, że żadne słowa nie cofną śmierci kobiety zbyt młodej na to, by żegnać ten świat. Opuściły kaplicę, przyspieszając kroku, jak gdyby chciały zdobyć przewagę nad którąś z Parek, nim ta przyjdzie i po nie. Do zakładu pogrzebowego nie nadszedł ani jeden wieniec prócz mojego. Wiązanka z białych goździków, która ledwie zakrywała wieko trumny.
Siostry mamy, bliźniaczki Amelia i Clara, nie przyjechały. Jedna była gruba, a druga chuda jak szkielet. Jedna w kółko coś jadła, a druga zadowalała się na śniadanie miseczką czarnej fasoli, do której wypalała skręta. Mieszkały w Ocumare de la Costa, miasteczku w stanie Aragua nieopodal Choroní i zatoki Cata. W miejscu, gdzie niebieska woda liże biały piasek, skutecznie odciętym od Caracas przez zrujnowane drogi.
Choć miały po osiemdziesiąt lat, ciotki Amelia i Clara nie były w Caracas więcej niż raz, w najlepszym razie. Nie wychyliły nosa ze swojej mieściny nawet po to, by wziąć udział w uroczystości wręczenia dyplomów, kiedy mama jako pierwsza w rodzinie Falcón skończyła studia. Na zdjęciach zrobionych wówczas w aula magna Centralnego Uniwersytetu Wenezueli wygląda ślicznie: mocno podkreślone oczy, utapirowane włosy pod biretem. W wyprostowanych rękach trzyma dyplom, a na wargach zawisł raczej samotny, nieco zawzięty uśmiech. Mama przechowywała tę fotografię wraz z indeksem potwierdzającym, że jest magistrem pedagogiki, i ogłoszeniem, które ciotki wykupiły w regionalnej gazecie „El Aragüeño”, by wszyscy się dowiedzieli, że rodzina Falcón ma już w swoich szeregach osobę z wyższym wykształceniem.
Z ciotkami widywałyśmy się rzadko. Raz albo dwa razy do roku. Jeździłyśmy do nich w lipcu i sierpniu, czasem podczas karnawału lub na Wielki Tydzień. Pomagałyśmy im w pensjonacie, a ponadto wspierałyśmy finansowo. Mama zostawiała im trochę pieniędzy i przy okazji truła: jednej, żeby przestała tyle jeść, a drugiej, by jadła. Dogadzały nam śniadaniami, od których mnie mdliło: gotowana wołowina, wielkie smażone skwary ze słoniny, pomidory, awokado i kawa guarapo — mikstura z cynamonem i melasą z trzciny cukrowej, którą przecedzały przez pończochę, by potem ganiać z nią za mną po całym domu. Eliksir ten przyprawił mnie o niejedno omdlenie, z którego one cuciły mnie swoimi lamentami szalonych matron.
— Adelaido, słonko, gdyby mama zobaczyła małą, taką mizerniutką i rachityczną, zaraz by jej dała trzy arepas2 z masełkiem! — mówiła ciocia Amelia, ta gruba. — Jak ty dbasz o tę kruszynę? Wygląda jak smażony sztokfisz. Poczekaj tu, dziecinko. Zaraz jestem z powrotem… Nie ruszaj się, ptaszyno!
— Amelio, daj jej spokój. To, że ty jesteś w kółko głodna, nie znaczy, że wszyscy inni również — wołała ciocia Clara z podwórza, gdzie doglądała swoich mangowców, popalając papierosa.
— Dziewczyno, co ty tam robisz na dworze? Chodź już, zaraz będzie obiad.
— Czekaj, patrzę, czy ci bezwstydnicy z sąsiedztwa nie przyjdą strącać mango kijem. Ostatnio wzięli sobie trzy torby.
— Proszę, zjedz jedną, jeśli chcesz, ale są jeszcze trzy — zapewniała ciocia Amelia, wróciwszy z kuchni z talerzem, na którym położyła dwie pszenne bułki faszerowane smażoną wieprzowiną. — Nie zaszkodzi ci. Jedz, moje dziecko, bo wystygnie!
Po pozmywaniu naczyń siadały w trójkę na patio, żeby zagrać w bingo, póki nie przypuściła szturmu plaga — chmara komarów, które pojawiały się punktualnie o szóstej po południu, a które odstraszałyśmy dymem, paląc suche liście i gałęzie. Robiłyśmy kopczyk i zbierałyśmy się, by patrzeć, jak płonie w promieniach zachodzącego słońca. Wtedy jedna z nich, czasem Clara, innym razem Amelia, poprawiała się w swoim wyplatanym fotelu i gderliwie wypowiadała magiczne słowo: „Zmarły”.
Nazywały w ten sposób mojego ojca, studenta inżynierii, którego matrymonialny zapał osłabł, kiedy mama wyznała mu, że spodziewa się dziecka. Sądząc po wściekłości, której ciotki nie kryły, można by sądzić, że je także wystawił do wiatru. Wspominały o nim dużo częściej niż mama, z której ust nigdy nie padło przy mnie jego imię. Bo o tacie wszelki słuch wtedy zaginął. Przynajmniej ona tak mi powiedziała. Uznałam to za więcej niż wystarczający powód, by nie tęsknić za jego obecnością. Jeśli nigdy nie chciał o nas słyszeć, czemu miałybyśmy oczekiwać czegokolwiek z jego strony?
Zawsze uważałam, że nasza rodzina jest mała. Rodzinę stanowiłyśmy mama i ja. Drzewo genealogiczne zaczynało się od nas i na nas kończyło. Trzymałyśmy się razem niczym źdźbła trzciny albo liście aloesu, roślin zdolnych rosnąć gdziekolwiek. Byłyśmy małe i żylaste, niemal włókniste, może po to, żeby nas nie bolało, jeśli ktoś wyrwie nam strzęp ciała lub wręcz całe korzenie. Zostałyśmy stworzone, by przetrwać. Nasz świat opierał się na równowadze, którą we dwie byłyśmy w stanie podtrzymywać. Cała reszta była czymś wyjątkowym, dodanym, a w związku z tym niekoniecznym. Potrafiłyśmy się bez niej obyć: nie czekałyśmy na nikogo, wystarczałyśmy sobie wzajemnie.
x x x
Zagłada. Tak się czułam, wykręcając numer do pensjonatu ciotek Falcón w dniu pogrzebu mamy. Długo nie odbierały. Schorowane kobiety w ogromnym domiszczu z trudem pokonywały odległość z patio do salonu, gdzie miały mały aparat na monety. Nikt poza nimi już go nie używał, ale wciąż pozwalał na wykonywanie i odbieranie połączeń. Ciotki prowadziły swój pensjonat od trzydziestu lat. Przez cały ten czas nie zmieniły choćby jednego obrazu. Takie właśnie były, nieprawdopodobne niczym tabebuje namalowane na zakurzonych tkaninach, zdobiących ściany pełne zacieków z tłuszczu i błota.
Próbowałam wiele razy. W końcu odebrały. Wiadomość o śmierci mamy przyjęły w ponurym nastroju i oszczędnych słowach. Kolejno podeszły do telefonu. Najpierw Clara, ta chuda, potem Amelia, ta gruba. Kazały mi opóźnić pogrzeb, przynajmniej do czasu, aż kupią bilet na następny autobus z Ocumare do Caracas. Od stolicy dzieliły je trzy godziny podróży, drogą pełną wybojów i przestępców. Te okoliczności w połączeniu z ich podeszłym wiekiem i chorobami — cukrzycą u jednej i artretyzmem u drugiej — mocno dałyby im w kość. Uznałam to za wystarczający powód, by wyperswadować im tę wyprawę. Pożegnałam się, obiecując, że je odwiedzę — skłamałam — i że wspólnie zmówimy nowennę w kaplicy u nich w miasteczku. Przystały na to niechętnie. Odłożyłam słuchawkę zdjęta nagłym przeświadczeniem: świat w takiej postaci, w jakiej go znałam, właśnie zaczął się rozpadać.
Już niemal na sam koniec, niedługo przed południem, przyszły z kondolencjami dwie sąsiadki. Przy okazji wylały na mnie potok słów pocieszenia. Coś równie bezcelowego jak rzucanie chleba gołębiom. Maríi, pielęgniarce z szóstego piętra, zebrało się na wynurzenia o życiu wiecznym. Glorię z penthouse’u najbardziej interesowało, co pocznę teraz, gdy zostałam „sama”. Bo, oczywiście, moje mieszkanie jest zbyt duże dla bezdzietnej kobiety. Bo, oczywiście, w tej sytuacji z pewnością już pomyślałam o wynajęciu przynajmniej jednego z pokoi. Teraz płacą w dolarach. Oczywiście, o ile ma się szczęście i wynajmie komuś znajomemu. Porządni ludzie, dobry dochód. Nie brak przecież szumowin, zapewniła Gloria. Niedobrze być samemu, a ty teraz zostałaś sama, trzeba mieć kogoś obok siebie, na wszelki wypadek, prawda? Na pewno znasz kogoś, komu mogłabyś wynająć, co? A jeśli nie, to przecież ona ma daleką kuzynkę, która od dawna chce przeprowadzić się do miasta. W końcu to doskonała okazja, nie? Ona wprowadzi się do ciebie, a ty dzięki temu coś zarobisz. Czy to nie wspaniały pomysł? — dopytywała nad trumną mojej dopiero co zmarłej matki. Bo kto by dał radę przy tej inflacji opłacić lekarzy, pogrzeb, kwaterę na cmentarzu! Wszystko to na pewno kosztowało cię masę pieniędzy, co? Coś tam na pewno sobie odłożyłaś, ale przecież twoje ciotki są już w podeszłym wieku i mieszkają daleko, więc na pewno przyda ci się dodatkowy dochód. No to skontaktuję cię z moją kuzynką, żebyś wykorzystała ten pokój.
Gloria ani na moment nie przestała mówić o pieniądzach. Jej napastliwe mysie oczy zawzięły się, by wykryć, jaką korzyść może wyciągnąć z mojej sytuacji, albo przynajmniej jak poprawić swoją kosztem mojej. Wszyscy tak wtedy żyliśmy: sprawdzając, co inni mają w torbie na zakupy i węsząc, czy sąsiad nie niesie przypadkiem czegoś deficytowego, a potem badając, gdzie można to zdobyć. Wszyscy staliśmy się podejrzliwi i wścibscy, zastąpiliśmy pazernością solidarność.
Sąsiadki poszły po dwóch godzinach, pierwsza znużona niedyskrecjami drugiej, a druga tym, że nie udało jej się ustalić, co stanie się z moim mieszkaniem teraz, gdy zabrakło mamy.
Życie polegało obecnie na jednym: wyjść na polowanie i powrócić żywym. Do tego sprowadzała się nasza podstawowa aktywność, nawet chowanie naszych zmarłych.
— Wynajęcie kaplicy będzie panią kosztowało pięć tysięcy mocnych boliwarów.
— Ma pan chyba na myśli pięć milionów dawnych boliwarów.
— Właśnie — odparł słodkim głosikiem pracownik zakładu pogrzebowego. — Wychodzi pani taniej, bo już przyniosła pani akt zgonu. W przeciwnym razie zapłaciłaby pani siedem tysięcy mocnych boliwarów za wydanie dokumentu.
— Siedem milionów dawnych boliwarów.
— Dokładnie.
— No tak.
— Zamawia pani usługę czy nie? — rzucił z lekkim zniecierpliwieniem.
— Sądzi pan, że mam wybór?
— To już sama pani lepiej wie.
Opłacenie czuwania przy zmarłym okazało się jeszcze bardziej skomplikowane niż sfinansowanie ostatnich dni mamy w szpitalu. System bankowy był fikcją. Ci z zakładu pogrzebowego nie mieli terminala, nie akceptowali także przelewów, a ja nie dysponowałam wystarczającą ilością gotówki, by uiścić całą opłatę, która wynosiła około dwa tysiące razy tyle co moja pensja. Ale nawet gdybym ją miała, też by jej nie przyjęli. W tamtych dniach nikt nie chciał banknotów. Stały się bezwartościowym papierem. Trzeba było dysponować ich grubymi plikami, by cokolwiek kupić, poczynając od butelki wody mineralnej — o ile była — a kończąc na opakowaniu gumy do żucia, która w tamtym okresie kosztowała czasem dziesięć lub dwanaście razy więcej niż pierwotnie. Pieniądze spadły do poziomu budulca w fantasmagorycznym mieście. Potrzebowałeś dwóch wież z banknotów po sto, żeby kupić — o ile była — butelkę oleju; potem znów trzech, by zapłacić za ćwierć kilo sera. Nic niewarte wieżowce — tym właśnie była obecna waluta: bajeczką dla dzieci. Nie mieliśmy już niczego do zaoferowania w zamian za nieliczne rzeczy, które udało nam się dopaść.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1Kość miedniczna.
2 Placuszki z mąki kukurydzianej typowe dla kuchni wenezuelskiej i kolumbijskiej.