Noc, w której zniknęła - Lisa Jewell - ebook + książka

Noc, w której zniknęła ebook

Lisa Jewell

4,4

Opis

Wszystko zaczęło się już pierwszego dnia, kiedy znalazłam kartonowy znak przybity do płotu. Ktoś napisał na nim: „Kop tutaj”.

Tak właśnie zrobiła.

W ten sposób pisarka kryminałów, Sophie, trafiła na sprawę zaginięcia nastolatki z Upfield Common. Kobieta przeprowadziła się w te okolice ze swoim partnerem, który w lokalnej szkole objął posadę dyrektora. Jednak tęsknota za Londynem sprawia, że nie potrafi odnaleźć się w nowym otoczeniu. Za sprawą tajemniczej wiadomości miejsce to staje się dla niej zdecydowanie bardziej intrygujące.

Dwa lata wcześniej 19-letnia Tallulah wyszła na randkę, zostawiając synka pod opieką swojej matki.  Wtedy Kim widziała córkę po raz ostatni. Poszukiwania zaginionej doprowadziły kobietę do Mrocznego Domu, w którym feralnego wieczoru dziewczyna była na imprezie. Wszystko wskazywało na to, że wyszła stamtąd w towarzystwie partnera. Nie udało się ustalić, jakie były dalsze losy tej dwójki.

Tajemnicze zaginięcie, opuszczona rezydencja, rodzinne sekrety i niewyleczone traumy składają się na opowieść przyprawiającą o dreszcze. Lisa Jewell z wyczuciem opowiada o niszczącej sile obsesji i tych, którzy stają się jej ofiarami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 448

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (172 oceny)
101
48
21
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sarielle

Całkiem niezła

nie tak interesująca jak miałam nadzieję. zakończenie jednocześnie przesadzone i przewidywalne. Ale ogólnie ok
31
washingtoniene

Dobrze spędzony czas

Śledzenie historii z trzech perspektyw i na trzech liniach czasowych, sprawia, że karty tej układanki powoli pokazują swoje oblicze. Nie wszystko jest widoczne na pierwszy rzut oka, trzeba patrzeć głębiej. Nie jest to dynamicznie pędząca fabuła. Dostajemy czas na to, aby zrozumieć moment zaginięcia i spokojnie analizować zebrane w dłoniach dowody. Każdy kolejny pasujący element jesteśmy w stanie nieśpiesznie dopasować, bo może on mieć różnorakie odbicie. Ig: @mania.ksiazkowaniaa
20
marlenagrochulska

Nie oderwiesz się od lektury

Daje jej 5 zasłużonych gwiazdek. To jest jeden z najlepszych thrillerów jakie czytałam. Nie należy się nastawiać na książkę gdzie na każdej stronie jest trup a nam chodzą ciarki po plecach. To raczej powolna ale bardzo dobrze napisana historia z trzech perspektyw. Sophie która przyjeżdża do miasteczka ze swoim chłopakiem który zostaje dyrektorem bardzo dobrej szkoły, mamy zaginionej dziewczyny- Kim i samej zaginionej dziewczyny czyli Tallulah. Tallulah to nastoletnia mama Noaha którego wychowuje razem ze swoim chłopakiem Zachem. Mieszkają razem z mamą dziewczyny i pewnego wieczoru wychodzą na randkę i obydwoje nie wracają. Mija 15 miesięcy a tajemnica zniknięcia nie zostaje rozwiązana, nikt nie wie co się stało z młodymi rodzicami. Aż w miasteczku nie pojawia się Sophie która znajduje przybity do plotka karton z napisem "Kop tu" ze strzałką w dół. Co się dzieje jak zacznie kopać dowiecie się czytając ta świetną książkę, polecam bardzo mocno!
10
Felunia1981

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca .
10
Dorota_Skiba

Całkiem niezła

Książka całkiem dobra. Byłaby bardzo dobra gdyby nie promowała środowiska LGBT.
11

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Night She Disappeared

Copyright © Lisa Jewell, 2021

Copyright © for the Polish translation

by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

 

 

Redaktor inicjujący: Adrian Tomczyk

Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska

Marketing i promocja: Marta Kujawa

Redakcja: Mirosław Ruszkiewicz

Korekta: Gabriela Niemiec, Mirosław Krzyszkowski

Projekt typograficzny, skład i łamanie: MELES-DESIGN

Projekt okładki i stron tytułowych: Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Zdjęcie na okładce: © metamorworks/Adobe Stock

Zdjęcie autorki:© Andrew Whitton

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

 

eISBN 978-83-67324-14-4

 

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Książkę dedykuję mojemu tacie

 

 

 

 

 

Arachnofobia

 

 

 

Arachnofobia. To jedno ze słów brzmiących tak samo strasznie jak rzecz, którą opisuje. To twarde „rach” w drugiej sylabie sugeruje obrzydliwy kształt pajęczych odnóży; miękkie „fo” jest jak fala okropnych mdłości, która zalewa ci trzewia na myśl o nagłym poruszeniu na ścianie lub podłodze; „a” na początku i na końcu to odgłos, z jakim twój mózg wrzeszczy z obrzydzenia.

 

Tallulah cierpi na arachnofobię.

 

Tallulah znajduje się w ciemności.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Część pierwsza

 

 

 

 

 

1

 

 

 

CZERWIEC 2017

 

Dziecko zaczyna marudzić. Kim nie podnosi się z fotela i wstrzymuje oddech. Cały wieczór minął jej na usypianiu małego. Jest piątek, taką parną letnią noc spędzałaby z przyjaciółmi. Godzinę przed północą zamawiałaby w barze ostatnią kolejkę przed wyjściem. A jednak dzisiaj siedzi w joggerach i podkoszulku, z ciemnymi włosami związanymi w koczek, w okularach zamiast soczewek i z kieliszkiem ciepłego wina na stoliku, którego nalała sobie wcześniej i nie miała jeszcze możliwości się napić.

Ścisza telewizor za pomocą pilota i znowu nasłuchuje.

I proszę bardzo, oto pierwsze dźwięki dziecięcego płaczu, jeszcze w fazie takiego suchego, złowróżbnego kwilenia.

Kim nigdy nie przepadała za niemowlętami. Swoje dzieci lubiła, ale pierwsze lata były dla niej męczące, wystawiały jej delikatne nerwy na próbę. Od pierwszej nocy przespanej przez oboje jej potomków Kim bardzo ceniła nieprzerwany sen, być może nawet za bardzo. Swoje dzieci urodziła młodo i mogła bez problemu znaleźć czas i miejsce w sercu na kolejne, może nawet dwójkę. Jednak nie potrafiła zmierzyć się z wizją nieprzespanych nocy. Przez lata walecznie broniła swojego snu za pomocą opasek na oczy i zatyczek do uszu, i sprejów do poduszek, i wielkich pudełek melatoniny, które koleżanka przywozi jej ze Stanów.

A potem, trochę ponad dwanaście miesięcy temu, jej nastoletnia córka Tallulah urodziła dziecko. I w taki sposób Kim w wieku trzydziestu dziewięciu lat została babcią, a w jej domu ponownie pojawiło się płaczące dziecko. Szybko, tak strasznie szybko po tym, jak jej własne przestały płakać.

Chociaż stało się to o dziesięć lat wcześniej, niż byłaby na to gotowa, pojawienie się wnuczka w jej życiu okazało się w głównej mierze wielkim szczęściem. Nazywa się Noah i ma takie same ciemne włosy jak Kim, jak wszystkie jej dzieci (Kim zawsze podobały się wyłącznie noworodki z ciemnymi włosami; te z jasnymi budzą w niej lęk). Do tego oczy, które w zależności od światła wydają się brązowe albo bursztynowe, a także grubiutkie nóżki i rączki z fałdkami na przegubach. Łatwo przychodzi mu śmiech, potrafi też zająć się sam sobą, czasami nawet na pół godziny ciągiem. Kim opiekuje się Noahem, kiedy Tallulah ma zajęcia w college’u, i od czasu do czasu panika ściska jej żołądek, gdy przez kilka minut nie słychać żadnych odgłosów. Biegnie do wysokiego krzesełka dziecięcego albo huśtawki, albo rogu kanapy, by się upewnić, że mały wciąż żyje. Znajduje go wtedy pogrążonego w myślach przy przewracaniu stron materiałowej książeczki.

Noah to dziecko jak marzenie. Ale nie lubi spać i dla Kim to źródło strasznego stresu.

W tej chwili Tallulah i Noah mieszkają u Kim, razem z Zachem, ojcem małego. Noah śpi na łóżku między nimi w pokoju dziewczyny, a Kim wkłada zatyczki do uszu, włącza jakiś szum na smartfonie i generalnie ratuje się w ten sposób przed kakofonią bezsenności dziecka.

Jednak dzisiaj Zach zabrał Tallulah na coś, co nazywają „wychodnym” i co bardziej pasowałoby do małżeństwa w średnim wieku, a nie pary dziewiętnastolatków. Poszli do tego samego pubu, w którym normalnie siedziałaby teraz Kim. Dyskretnie wręczyła Zachowi dwadzieścia dolarów, kiedy wychodzili, i życzyła im dobrej zabawy. To ich pierwsza randka, odkąd urodził się Noah. Rozeszli się, gdy Tallulah była w ciąży, ale wrócili do siebie jakieś pół roku temu, kiedy Zach zarzekał się, że będzie najlepszym tatą na świecie. I na razie dotrzymywał słowa.

Noah na dobre się rozpłakał, więc Kim wzdycha i wstaje z kanapy.

W tej samej chwili jej telefon wibruje, sygnalizując nadejście wiadomości. Kim stuka w ekran i odczytuje esemesa.

Mamo, wpadliśmy na paru znajomych z college’u, zaprosili nas do siebie. Na godzinkę czy coś. Okej? :)

A gdy Kim wpisuje odpowiedź, nadchodzi kolejny.

A z Noah wszystko spoko?

Noah spoko, pisze Kim. Złoty chłopak. Idźcie i bawcie się dobrze. Wracajcie, kiedy chcecie. Buziaki.

Kim z ciężkim sercem idzie na górę, do łóżeczka Noaha, gdzie spodziewa się spędzić kolejną godzinę na kołysaniu, uspokajaniu i śpiewaniu kołysanek, i szeptaniu w ciemności, rozpraszanej jedynie łagodnym blaskiem księżyca na nocnym niebie, które wciąż nosi ślady dziennego świat­ła, a dom skrzypi pustką, podczas gdy inni ludzie siedzą w pubach. Ale gdy podchodzi do małego, blask księżyca odbija się od jego zaokrąglonego policzka, w oczach pojawia się błysk na widok babci, oddech minimalnie zwalnia z ulgi, że ktoś przyszedł, a rączki same wyciągają się w jej stronę.

Kim wyjmuje go z łóżeczka, przytula do piersi i mówi:

– I po co ten płacz, mój malutki, po co ten płacz?

Nagle jej serce rośnie i ściska się na myśl, że ten chłopiec to część jej samej, że ten chłopiec ją kocha, że wcale nie czekał na matkę, że wystarczy mu, jeśli babcia przyjdzie ukoić go w ciemności nocy.

Zabiera Noaha do salonu, sadza go sobie na kolanach. Daje mu pilota do zabawy; uwielbia naciskać guziki, lecz Kim widzi, że mały już nie ma na to siły, chce mu się spać. I robi się cięższy, więc trzeba go znowu zanieść do łóżeczka, bo wiadomo, higiena snu i dobre nawyki, ale teraz i Kim nie ma już siły, powieki jej ciążą, więc zarzuca sobie koc na kolana, poprawia poduszkę pod głową i razem z Noahem zasypiają w ciszy i spokoju.

 

 

Kim budzi się nagle kilka godzin później. Krótka letnia noc już prawie się skończyła i niebo widoczne w oknie salonu skrzy się od pierwszych promieni gorącego porannego słońca. Kim prostuje się i czuje, jak wszystkie jej mięśnie protestują. Noah nadal jest pogrążony we śnie i trzeba go delikatnie przesunąć, żeby mogła sięgnąć po telefon. Jest czwarta dwadzieścia nad ranem.

Czuje ukłucie irytacji. Pamięta, że pozwoliła Tallulah wrócić, kiedy będą mieli ochotę, ale to jest jakiś obłęd. Wybiera jej numer i dzwoni. Od razu włącza się poczta głosowa, więc wybiera numer Zacha. Efekt jest ten sam.

Może, myśli sobie, może przyszli w nocy i zobaczyli śpiącego na niej Noaha, dlatego postanowili wykorzystać sposobność i mieć łóżko dla siebie. Wyobraża sobie, jak zaglądają do salonu i zdejmują buty, żeby na paluszkach wspiąć się na górę, wskoczyć do pustego łóżka w plątaninie rąk i nóg, w ferworze radosnych, zakrapianych alkoholem pocałunków.

Powoli i ostrożnie przytula Noaha do siebie i wstaje z kanapy. Idzie z nim na górę i podchodzi pod drzwi pokoju Tallulah. Są szeroko otwarte, tak samo jak o dwudziestej trzeciej poprzedniego dnia, kiedy zabrała Noaha. Odkłada go delikatnie do łóżeczka, a on cudem się nie budzi. Potem Kim przysiada na łóżku Tallulah i raz jeszcze do niej dzwoni.

I ponownie od razu uruchamia się poczta głosowa. Kim dzwoni do Zacha. Poczta. Kontynuuje ten ping-pong przez następną godzinę. Słońce zdążyło już wspiąć się na horyzont; nastał ranek, ale jest jeszcze zbyt wcześnie, żeby zadzwonić do kogoś innego. Dlatego Kim zaparza kawę, kroi sobie kromkę chleba wiejskiego, który zawsze kupuje córce na weekend, i zjada ją z masłem i miodem od pszczelarza z tej samej ulicy, który sprzedaje go przed swoim domem. I tak czeka, aż zacznie się dzień.

 

 

 

 

 

2

 

 

 

SIERPIEŃ 2018

 

– Panie Gray! Witam!

Sophie widzi siwego mężczyznę, który maszeruje w ich stronę korytarzem z drewnianymi panelami na ścianach. Już wyciąga rękę, chociaż zostały mu do pokonania jeszcze trzy metry.

Podchodzi do Shauna i ściska mu dłoń w ciepłym geście, chwytając ją obiema swoimi, jakby Shaun był małym dzieckiem z zimnymi rączkami, które należy ogrzać.

Potem zwraca się do Sophie:

– Pani Gray! Jak miło panią w końcu poznać!

– Właściwie to panno Beck.

– Ach, tak, oczywiście. Głupek ze mnie. Przecież wiedziałem o tym. Panna Beck. Miło mi, jestem Peter Doody, zastępca dyrektora. – Uśmiecha się do niej promiennie. Jego zęby są nienaturalnie białe jak na mężczyznę po sześćdziesiątce. – Słyszałem, że pisze pani powieści?

Sophie kiwa głową na potwierdzenie.

– A jakie to powieści?

– Detektywistyczne.

– Detektywistyczne! No proszę, proszę! Jestem pewien, że w Maypole House znajdzie pani mnóstwo inspiracji. Nie mamy tu ani dnia nudy. Tylko niech pani koniecznie pamięta o zmianie nazwisk! – Śmieje się głośno z własnego dowcipu. – Gdzie pan zaparkował? – pyta Shauna, wskazując na podjazd za szerokim wejściem.

– Och, bardzo blisko, zaraz obok ciebie – mówi Shaun. – Mam nadzieję, że dobrze zrobiłem?

– Idealnie, naprawdę idealnie. – Zerka przez ramię Shauna. – A maluszki?

– Zostały z matką. W Londynie.

– Ach, tak, oczywiście.

Sophie i Shaun idą za Peterem Doodym, ciągnąc za sobą walizki przez jeden z trzech długich korytarzy, które odchodzą od głównego holu. Przekraczają podwójne drzwi, za którymi znajduje się szklany tunel łączący stary budynek z nowym, a potem taszczą bagaże przez drzwi na tyłach nowego skrzydła i w dół zakrzywionej ścieżki do małej wiktoriańskiej chaty. Wokół niej rosną kwitnące o tej porze roku krzaki róż, dalej już zaczyna się las.

Peter wyciąga klucze z kieszeni i odpina od nich dwa, połączone mosiężnym kółkiem. Sophie widziała już kiedyś chatę, ale jedynie jako dom poprzedniej dyrektorki szkoły, wypełniony jej meblami i rzeczami osobistymi, psami i fotografiami. Peter otwiera drzwi i wchodzą za nim do wyłożonego kamiennymi płytami korytarza. Zniknęły kalosze, nieprzemakalne kurtki i smycze na wieszakach. Został zapach benzyny i dymu, a do tego chłodny przeciąg ciągnący spomiędzy desek podłogi, przez co chatka nawet w ciepły letni dzień przywodziła na myśl zimę.

Maypole House znajduje się w malowniczej wiosce Upfield Common w Surrey Hills. Niegdyś była to rezydencja ziemska, jednak dwadzieścia lat temu została zakupiona przez firmę Magenta, która prowadzi szkoły i college’e na całym świecie i przerobiła ją na szkołę z internatem. Uczęszczajątu uczniowie w wieku od szesnastu do dziewiętnastu lat, którym nie powiodło się na egzaminach GCSE i A-levels. Szkoła dla nieudaczników, można powiedzieć. A Shaun, chłopak Sophie, został nowym dyrektorem.

– Proszę. – Peter przekazuje mu klucze. – Chata jest do państwa dyspozycji. Kiedy dotrze reszta rzeczy?

– O piętnastej – odpowiada Shaun.

Peter sprawdza godzinę na swoim zegarku Apple’a i mówi:

– Cóż, w takim razie zostało mnóstwo czasu na obiad w pubie. Ja stawiam!

– Och. – Shaun spogląda na Sophie. – Tak się składa, że zabraliśmy obiad ze sobą. – Wskazuje płócienną torbę stojącą tuż obok. – Ale dziękujemy.

Peter wydaje się niespeszony.

– W takim razie, tak na przyszłość, lokalny pub jest wspaniały. Swan & Ducks, po drugiej stronie błoni. Mają takie menu śródziemnomorskie, z meze, tapas i tak dalej. Podają niesamowitą potrawkę z kalmarów. A w piwniczce trzymają wyborne wina. Menedżer da wam zniżkę, jeśli powiecie, kim jesteście. – Jeszcze raz spogląda na zegarek i dodaje: – No dobrze, dam państwu czas na rozgoszczenie się. Wszystkie kody są tutaj. Będą potrzebne do wpuszczenia vana, kiedy już przyjedzie, a ten jest do drzwi frontowych. Karta otwiera wszystkie drzwi wewnętrzne. – Podaje im dwie smycze. – A ja wrócę jutro z samego rana, przed naszym pierwszym dniem pracy. Tak przy okazji, można tu spotkać dziwnie ubranych ludzi; cały tydzień trwa u nas kurs zewnętrzny, coś w rodzajuGlee. Dzisiaj ostatni dzień, jutro wyjeżdżają, a Kerryanne Mulligan, kierowniczka internatu… poznaliście ją w zeszłym tygodniu,zgadza się?

Shaun kiwa głową.

– Kerryanne opiekuje się tą grupą, więc pan nie musi się tym martwić. I to już chyba wszystko. No, jeszcze jedno… – Rusza pewnym krokiem do lodówki i otwiera ją. – Małe co nieco od Magenty. – W pustym wnętrzu stoi samotna butelka taniego szampana. Peter zamyka drzwi, wkłada ręce do kieszeni swoich niebieskich chinosów, a potem raz jeszcze je wyjmuje, żeby uścisnąć im obojgu dłonie.

Wreszcie znika i Shaun z Sophie po raz pierwszy zostają sami w swoim nowym domu. Patrzą najpierw na siebie, później dookoła, później znowu na siebie. Sophie schyla się po płócienną torbę i wyjmuje dwa kieliszki do wina, które spakowała tego ranka, gdy szykowali się do wyjścia z domu Shauna w Lewisham. Zdejmuje z nich papier, stawia je na blacie, otwiera lodówkę i sięga po szampana.

Następnie chwyta wyciągniętą dłoń Shauna i podąża za nim do ogrodu. Jest usytuowany po wschodniej stronie i o tej porze dnia znajduje się w cieniu, jednak jest wystarczająco ciepło, by usiąść tam z odsłoniętymi ramionami.

Podczas gdy Shaun otwiera szampana i rozlewa do kieliszków, Sophie rozgląda się wokół: drewniana furtka między krzewami róży, które tworzą zewnętrzną granicę ogrodu, prowadzi do aksamitnie zielonego terenu leśnego, miejscami poprzecinanego trawnikami, teraz skąpanymi w złocistym blasku słońca. Słychać ćwierkanie ptaków w koronach drzew. Słychać szum bąbelków szampana w kieliszkach do wina. Sophie słyszy nawet własny oddech, tętnienie krwi płynącej w żyłach na jej skroniach.

Shaun spogląda na nią i mówi:

– Dziękuję. Bardzo ci dziękuję.

– Za co?

– Przecież wiesz. – Chwyta jej dłoń. – Tak wiele poświęcasz, żeby być tutaj ze mną. Nie zasługuję na ciebie. Naprawdę.

– Ależ zasługujesz. Przecież jestem „z odzysku”, pamiętasz?

Uśmiechają się cierpko. To jedna z wielu nieprzyjemnych rzeczy, które była żona Shauna, Pippa, miała do powiedzenia na temat Sophie, gdy się o niej dowiedziała. Oprócz tego jeszcze: „wygląda na więcej niż trzydzieści cztery lata” oraz „ma dziwnie płaski tyłek”.

– Tak czy inaczej, jesteś najlepsza. I kocham cię. – Całuje ją mocno w knykcie, a potem puszcza jej dłonie, żeby mogła sięgnąć po kieliszek.

– Ładnie tu, nie? – rzuca marzycielsko Sophie, patrząc przez furtkę na las. – Dokąd można tędy dojść?

– Nie mam pojęcia – odpowiada Shaun. – Może powinnaś przejść się po obiedzie na spacer?

– Tak, to chyba dobry pomysł.

 

 

Shaun i Sophie spotykają się dopiero od sześciu miesięcy. Poznali się, kiedy Sophie przyszła do szkoły Shauna, żeby opowiedzieć grupie uczniów z profilu humanistycznego o wydawaniu i pisaniu książek. W ramach podziękowań zabrał ją na obiad i z początku była speszona, jakby robiła coś niewłaściwego; miała głęboko wdrukowane przekonanie, że przebywanie sam na sam ze starszym nauczycielem jest niestosowne, i nie potrafiła się przemóc. Potem jednak zauważyła, że Shaun ma bardzo, bardzo ciemne brązowe oczy, niemal czarne, a do tego szerokie ramiona i taki cudownie ciepły, serdeczny śmiech i miękkie usta, i brak obrączki na palcu. Później dotarło do niej, że on z nią flirtuje, a następnego dnia w jej skrzynce pojawiła się wiadomość z jego prywatnego adresu e-mailowego, z podziękowaniami za przybycie i pytaniem, czy nie miałaby ochoty odwiedzić tej nowej koreańskiej knajpy, o której wspominali przy obiedzie, może w piątek wieczorem? Sophie pomyślała, że nigdy wcześniej nie była na randce z mężczyzną po czterdziestce, nigdy nie była na randce z mężczyzną, który nosi krawat do pracy, a właściwie to nie była na żadnej randce od całych pięciu lat i naprawdę chciałaby odwiedzić tę nową koreańską knajpę, więc dlaczego nie?

To w trakcie pierwszej randki Shaun powiedział jej, że na koniec semestru opuszcza wielką szkołę średnią w Lewisham, gdzie pracował jako dyrektor dwuletniej szkoły przygotowującej do egzaminów A-levels, żeby objąć takie samo stanowisko w placówce w Surrey Hills. Nie dlatego, że chciał pracować w sektorze prywatnym, w wykończonym mahoniem biurze, lecz ze względu na to, że jego była żona, Pippa, przenosi ich bliźniaki z zupełnie przyzwoitej szkoły państwowej, do której chodziły przez ostatnie trzy lata, do drogiej prywatnej i zażądała, by pokrył połowę czesnego.

Na początku Sophie nie zwróciła większej uwagi na konsekwencje tych wieści. Jednak marzec zmienił się w kwiecień, kwiecień w maj, maj w czerwiec, a Shaun stawał się coraz bliższy i bliższy, ich życia splatały się ze sobą coraz mocniej i wtedy Sophie poznała bliźniaki Shauna, które pozwalały się kłaść do łóżek i czytać sobie bajki, i czesać sobie włosy, a potem już przyszły wakacje, ona z Shaunem spędzali jeszcze więcej czasu razem i pewnej nocy, gdy popijali koktajle na tarasie z widokiem na Tamizę, Shaun powiedział:

– Jedź ze mną. Jedź ze mną do Maypole House.

Sophie w pierwszej chwili chciała powiedzieć „nie”. Nie, nie, nie, nie. Przecież jej miasto to Londyn. Przecież jest niezależną kobietą. Ma własną karierę. Życie towarzyskie. Jej rodzina mieszkała w Londynie. Jednak lipiec zmienił się w sierpień, dzień wyjazdu Shauna zbliżał się wielkimi krokami, a tkanina ich życia wydawała się rozciągać, zniekształcać. Wtedy Sophie zmieniła zdanie. Może, pomyślała, miło będzie się mieszkało na wsi. Może tam mogłaby bardziej skupić się na pracy, bez tych wszystkich rozpraszaczy miejskiego życia. Może spodoba jej się rola partnerki dyrektora szkoły, status pierwszej damy tak ekskluzywnego miejsca. Wybrała się razem z Shaunem na wizytę w szkole i przeszła się po chacie, poczuła ciepłą trwałość terakotowych płytek pod stopami, poczuła działające na zmysły zapachy dzikich róż, świeżo skoszonej trawy i rozgrzanego słońcem jaśminu, które wkradały się przez tylne drzwi. Zobaczyła miejsce pod oknem w korytarzu, które miało idealne wymiary na jej biurko, z widokiem na teren szkoły. Pomyślała sobie: mam trzydzieści cztery lata. Wkrótce trzydzieści pięć. Byłam sama przez bardzo, bardzo długi czas. Może powinnam zdecydować się na to szaleństwo.

I w ten oto sposób powiedziała „tak”.

Razem z Shaunem wykorzystali każdą minutę reszty ich pobytu w Londynie. Siedzieli w każdym kawiarnianym ogródku na południu miasta, spróbowali każdej egzotycznej kuchni, oglądali filmy w salach kinowych na wielopoziomowych parkingach, kręcili się po ulicznych targach z jedzeniem, urządzali sobie pikniki w parku, słuchając muzyki grime, syren i silników diesla. Spędzili dziesięć dni na Majorce, w chłodnym Airbnb w centrum Palmy, z balkonem wychodzącym na marinę. Spędzili kilka weekendów z dziećmi Shauna, zabierając je na South Bank, żeby biegały po fontannach, na lunche al fresco w Giraffe i Wahaca, do Tate Modern, na place zabaw w Kensington Gardens.

A potem wynajęła swoją kawalerkę w New Cross znajomej, zrezygnowała z karnetu na siłownię, z wtorkowej grupy pisarskiej, spakowała kilka pudeł i dołączyła do Shauna tutaj, pośrodku niczego.

Teraz, kiedy słońce przesącza się przez korony drzew, malując jasne cętki na ciemnym materiale jej sukienki i ziemi pod stopami, Sophie zaczyna czuć zaczątki szczęścia, zaczątki wrażenia, że ta decyzja zrodzona z pragmatyzmu może się okazać jakimś magicznym aktem przeznaczenia, że obecność tutaj była pisana im obojgu, że to będzie dobre dla niej, dobre dla nich obojga.

Shaun zabiera naczynia po obiedzie do kuchni. Słychać szum wody i stukanie talerzy wstawianych do farmerskiego zlewozmywaka.

– Idę się przejść – woła do niego Sophie przez otwarte okno.

Wychodzi z ogrodu i odwraca się, żeby zamknąć za sobą furtkę. W tej samej chwili jej wzrok przyciąga coś przybitego do drewnianego ogrodzenia.

Kawałek kartonu, jakby oderwane wieko z pudełka.

Ktoś skreślił na nich kilka liter i narysował strzałkę skierowaną w dół. Litery układają się w słowa: „Kop tutaj”.

Sophie przez chwilę przygląda się temu z zaciekawieniem. Może, myśli sobie, to pozostałości jakiegoś poszukiwania skarbów, jakiejś gry towarzyskiej albo ćwiczenia integracyjnego z tego całego kursu zewnętrznego, który ma się dzisiaj skończyć. Może, myśli sobie, to kapsuła czasu.

Wtedy jednak coś jej się przypomina. Dopada ją déjà vu. Nie ma wątpliwości, że widziała już coś takiego wcześ­niej: znak z kawałka kartonu przybity gwoździem do ogrodzenia. I słowa „Kop tutaj” zapisane czarnym markerem. Strzałka skierowana w dół. Widziała już to wszystko.

Ale za nic w świecie nie może sobie przypomnieć gdzie.

 

 

 

 

 

3

 

 

 

CZERWIEC 2017

 

Mama Zacha jest starsza od Kim. Zach to jej najmłodsze dziecko; ma ich jeszcze czwórkę, same dziewczyny, znacznie starsze od niego. Nazywa się Megs. Otwiera drzwi, ubrana w spodenki wojskowe i obszerną zieloną bluzkę z lnu, z okularami przeciwsłonecznymi na głowie i czerwoną plamą oparzenia słonecznego na nosie.

– Kim – mówi i od razu odwraca się do Noaha z promiennym uśmiechem. – Cześć, bąbelku. – Głaszcze go pod brodą, a następnie podnosi wzrok na Kim. – Wszystko w porządku?

– Widziałaś dzieciaki? – pyta Kim, przerzucając sobie małego na drugie biodro. Przyszła tutaj bez wózka, jest gorąco, a Noah jej ciąży.

– Masz na myśli Tallulah? I Zacha?

– Tak. – Znowu przekłada Noaha.

– Nie. To znaczy, że nie ma ich u ciebie?

– Nie ma, wyszli zeszłego wieczoru do pubu i zapadli się pod ziemię, nie odbierają telefonów. Myślałam, że może wrócili do ciebie, żeby się przespać.

– Nie, kochana, nie wrócili. Jesteśmy tu tylko z Simonem. Chcesz wejść? Siedzimy w ogrodzie. Może jeszcze raz spróbujemy się do nich dodzwonić?

W ogrodzie Megs Kim sadza Noaha na trawę obok plastikowej zabawki do popychania, na którą mały próbuje się wspiąć. Megs wyjmuje telefon i wybiera numer swojego syna. Jej mąż, Simon, kiwa szorstko Kim na powitanie i wraca do lektury gazety. Kim zawsze miała nieprzyjemne uczucie, że podoba się Simonowi i jego chłodne podejście jest sposobem na poradzenie sobie z niekomfortową sytuacją.

Megs krzywi się i rozłącza.

– Od razu odzywa się poczta – rzuca. – Zadzwonię do Nicka.

Kim patrzy na nią z niemym pytaniem w oczach.

– No wiesz, barmana z Ducks. Poczekaj. – Stuka w ekran komórki niebieskimi akrylowymi paznokciami. – Nick, kochany, z tej strony Megs. Co słychać? Jak u mamy? Dobrze. Dobrze. Wiesz co, sprawę mam. Pracowałeś wczoraj? Nie widziałeś może Zacha u siebie?

Kim patrzy, jak Megs kiwa głową i potakuje zdawkowo, słuchając Nicka. W ostatniej chwili nie pozwala Noahowi włożyć do buzi garstki piachu, a potem czeka cierpliwie.

Wreszcie Megs kończy rozmowę.

– Zdaje się, że Zach i Tallulah po kolacji w pubie poszli do znajomych, jakichś przyjaciół Tallulah z college’u.

– Tak, wiem o tym. Ale czy wiadomo do kogo?

– Jakiejś Scarlett Cośtam. Było jeszcze kilka osób. Nick odniósł wrażenie, że jadą gdzieś poza wioskę. Samo­chodem.

– Scarlett?

– Tak. Nick powiedział, że to jedna z tych bogatych damulek z Maypole.

Kim kiwa głową. Nigdy wcześniej nie słyszała o Scarlett. Ale Tallulah nie mówi zbyt wiele o szkole. Gdy już wróci z zajęć, Noah jest właściwie jedynym tematem rozmów w domu.

– Coś jeszcze? – pyta, biorąc Noaha na kolana.

– Obawiam się, że nic więcej nie wie. – Megs uśmiecha się do małego i wyciąga do niego ręce, ale on odsuwa się i uśmiech drugiej babci tężeje. – Myślisz, że jest się o co martwić?

Kim wzrusza ramionami.

– Naprawdę nie wiem.

– Dzwoniłaś już do znajomych Tallulah?

– Nie znam żadnych numerów. Wszystkie są zapisane w jej komórce.

Megs wzdycha i odchyla się na krześle.

– To dziwne – stwierdza. – Gdyby nie dziecko, założyłabym, że gdzieś właśnie odsypiają imprezę, no wiesz, są tacy młodzi, a Bóg wie, co ja wyprawiałam w ich wieku. Ale przecież są tacy oddani opiece nad Noahem, no nie? To trochę…

– Dziwne. – Kim kiwa głową. – Wiem.

Żałuje, że nie są z Megs bardziej sobie bliskie, jednak matka Zacha nigdy nie wierzyła, że związek jego syna z Tallulah przetrwa, a kiedy urodził się Noah, na jakiś czas zupełnie się wycofała, prawie nie odwiedzała wnuka i nie poświęcała mu zbyt wiele uwagi. A teraz przegapiła swój moment z małym, który owszem, rozpoznaje drugą babcię, lecz nie wie, że jest kimś ważnym.

– Tak czy inaczej – rzuca Kim – pójdę poszukać jakichś informacji o tej całej Scarlett. Zobaczymy, co uda mi się znaleźć. Ale mam nadzieję, że nie będę musiała. Mam nadzieję, że kiedy wrócę, oni już będą czekali w domu, paląc się ze wstydu.

Megs się uśmiecha.

– Wiesz co – mówi radośnie, tonem głosu sugerującym, że tak naprawdę chce tylko wrócić do relaksowania się na słońcu w ogrodzie, że nie ma nastroju do zamartwiania się. – Założę się, że właśnie tak będzie.

 

 

Kim wchodzi do pokoju Tallulah i przegląda zawartość jej szkolnej torby. Dziewczyna zamierza zostać pracownicą socjalną. Do większości przedmiotów uczy się w domu, a w college’u musi pojawiać się tylko trzy razy w tygodniu. Kim czasami wygląda przez okno frontowe, jak jej córka wsiada do autobusu, w szkolnym ubraniu, z młodziutką twarzą, włosami spiętymi w kucyk, przyciskając do piersi teczkę. Nikt by się nie domyślił, że urodziła dziecko; wygląda tak młodo.

Kim znajduje w torbie planer i przekartkowuje go. Jest wypełniony gęstym, nieco nieeleganckim pismem Tallulah – zaczęła lewą ręką, lecz zmusiła się do pisania prawą, by dopasować się do pozostałych uczniów w szkole podstawowej. Nie ma sensu szukać tutaj numerów telefonów – nikt ich nie zapisuje w dzisiejszych czasach – ale może imię Scarlett pojawi się na jakiejś liście czy coś.

I oto widzi taką listę kontaktów, przyklejoną do wewnętrznej strony okładki planera. Kim przebiega po niej wzrokiem, zatrzymuje się przy pozycji „Scarlett Jacques: Uczniowski Komitet Planowania Wydarzeń”.

Jest też adres e-mailowy.

Kim od razu bierze się do pisania wiadomości:

 

Scarlett, z tej strony mama Tallulah Murray, Kim. Moja córka nie wróciła wczoraj do domu i nie odbiera telefonu. Wiesz może, gdzie się podziewa? Znajomy powiedział, że była z kimś o imieniu Scarlett. Proszę, zadzwoń na ten numer, gdy tylko będziesz mogła. Bardzo dziękuję.

 

Wysyła, a potem wypuszcza powietrze z płuc i kładzie telefon na kolanach.

Na dole słychać ciche stuknięcie zamykanych drzwi. Jest godzina czternasta i niedługo jej syn Ryan wróci z pracy. W każdą sobotę dorabia sobie w sklepie w wiosce, zbierając fundusze na wakacyjny wyjazd do Rhodes w sierpniu, jego pierwszy bez mamy, z samymi przyjaciółmi.

– Wrócili? – woła z podnóża schodów.

– Nie – odpowiada Kim.

Słychać, jak chłopak rzuca gdzieś klucze, a później tenisówki na stertę obuwia przy drzwiach wejściowych i rusza na górę.

– Poważnie? A dzwonili? – dopytuje.

– Nie. Ani słowa.

Opowiada mu o tym, jak Megs zadzwoniła do Nicka z pubu, a także o dziewczynie imieniem Scarlett, a kiedy jeszcze mówi, ktoś dzwoni do niej z nieznanego numeru.

– Halo?

– Eee, dzień dobry, czy to mama Luli?

– Tak, dzień dobry, jestem Kim.

– Z tej strony Scarlett. Dostałam pani e-maila.

Serce Kim zaczyna boleśnie szybko bić, a potem staje.

– Och, Scarlett. Dziękuję. Zastanawiałam się tylko…

Dziewczyna nie pozwala jej dokończyć.

– Byli w moim domu – odzywa się. – Wyszli koło trzeciej. To wszystko, co mogę powiedzieć.

Kim mruga; głowa zatacza jej się nieco do tyłu.

– A czy… czy oni… czy wspominali, gdzie się wybierają?

– Mówili, że wracają do domu taksówką.

Kim nie podoba się ton głosu Scarlett. Ten chłodny ton i lapidarne odpowiedzi od razu przywodzą na myśl łóżka ze słupkami, drogie prywatne szkoły i wysypany żwirem podjazd. A jednocześnie dziewczyna wydaje się podchodzić do rozmowy z Kim beznamiętnie, jakby to uwłaczało jej godności.

– A czy wydawali się okej? To znaczy, czy dużo wypili?

– No, chyba tak. Luli zrobiło się niedobrze. Dlatego wyszli.

– Wymiotowała?

– No.

Kim wyobraża sobie swoją szczupłą, miłą córeczkę, zgiętą wpół nad kobiercem w ogrodzie, i czuje ból w sercu.

– Widziałaś, jak wsiadali do taksówki?

– Nie, po prostu wyszli. I tyle.

– A czy… przepraszam… gdzie ty właściwie mieszkasz, Scarlett? Chciałabym popytać lokalne firmy taksówkarskie.

– W Mrocznym Domu – odpowiada. – Niedaleko Upley Fold.

– A jaki to numer?

– Nie ma żadnego numeru. Niech pani poda po prostu Mroczny Dom. Niedaleko Upley Fold.

– Aha – odpowiada Kim, rysując dwa okręgi wokół tych słów na kartce. – Okej. Dziękuję. I proszę, gdyby któreś z nich się odezwało, daj mi znać, dobrze? Nie wiem, jak dobrze znasz Tallulah…

– Niezbyt dobrze – wtrąca Scarlett.

– Tak, cóż, nie należy do ludzi, którzy mogliby tak po prostu zniknąć, nie wrócić do domu. No i ma dziecko, wiesz?

Po drugiej stronie zapada na moment cisza, a potem:

– Nie. Nie wiedziałam o tym.

Kim potrząsa lekko głową, próbuje wyobrazić sobie, jak Zach i Tallulah mogli spędzić z tą dziewczyną cały wieczór i ani razu nie wspomnieć o Noahu.

– Cóż, tak, są z Zachem rodzicami. Mają rocznego syna. Dlatego fakt, że nie wrócili do domu, to poważna sprawa.

Raz jeszcze u Scarlett zapada cisza, po czym słychać:

– Aha, rozumiem, spoko.

– Zadzwoń, jeśli coś usłyszysz, dobrze?

– Tak, jasne. Do widzenia.

Po tych słowach się rozłącza.

Kim przez chwilę gapi się na swój telefon. W końcu podnosi wzrok na Ryana, który przez całą rozmowę przyglądał jej się z ciekawością.

– Dziwne – stwierdza Kim i przekazuje mu szczegóły.

– A może pojedziemy tam? – sugeruje. – Do jej domu?

– Do domu Scarlett?

– Tak, jedźmy do Mrocznego Domu.

 

 

 

 

 

4

 

 

 

SIERPIEŃ 2018

 

Następnego dnia z samego rana Shaun idzie do pracy. Sophie stoi w drzwiach chaty i patrzy, jak on znika w szklanym przejściu, kierując się do głównego budynku szkoły. Odwraca się w podwójnych drzwiach i macha do niej, a potem już go nie ma.

Teren college’u jest pełen ludzi prowadzących małe walizki na kółkach; wszyscy idą w stronę parkingu przed wejściem do szkoły. Kurs zewnętrzny już się skończył, lato się skończyło, od jutra zaczną wracać uczniowie. W cieniu stoją sprzątacze, czekają, aż wszyscy opuszczą budynek, żeby przygotować pokoje na nowy semestr.

Sophie wraca do chaty. To przyjemny dom, funkcjonalny. Powietrze w środku jest chłodne i wilgotne, okna zaros­ły bluszczem i wisterią, przez co nie wpuszczają zbyt wiele światła. Do tego czuć zapach innych ludzi, a w korytarzu taką dziwną woń zalanego wodą ogniska; można odnieść wrażenie, że ulatnia się spomiędzy desek w podłodze. Sophie położyła tam chodnik, postawiła też z boku patyczki zapachowe, ale i tak nie udało jej się do końca pozbyć tej woni. Trochę czasu minie, zanim Sophie poczuje się tutaj jak w domu, lecz ta chwila nadejdzie, jest tego pewna. Dzieci Shauna mają przyjechać w kolejny weekend, a wraz z nimi w tej chacie pojawi się więcej życia.

Sophie sięga do pudła, które zdążyła częściowo rozpakować, kiedy ktoś puka do drzwi.

– Halo?

– O, cześć! Tutaj Kerryanne! Kierowniczka internatu!

Sophie otwiera drzwi i widzi kobietę z gęstymi złocistymi włosami, które przytrzymują okulary, jasnymi niebieskimi oczami oraz spalonym słońcem dekoltem. Ma na sobie długą sukienkę i klapki z klejnocikami. Nic a nic nie przypomina matrony.

– Cześć! – rzuca Sophie, wyciągając do niej rękę. – Miło cię poznać!

– I nawzajem. Jesteś Sophie, prawda?

– Zgadza się!

Kerryanne w drugiej ręce trzyma gruby pęk kluczy.

– Jak wam idzie urządzanie się? – pyta, przekładając klucze z ręki do ręki. – Niczego wam nie brakuje?

– Niczego! Wszystko jest w porządku. To pierwszy dzień Shauna. Wyszedł do pracy jakieś dziesięć minut temu.

– Tak, przed chwilą go widziałam. Przywitaliśmy się! Tak czy inaczej, chciałam, żebyś zapisała sobie mój numer telefonu, na wypadek gdybyś czegoś potrzebowała. Oczywiście moim głównym zadaniem jest dbanie o dobro uczniów, ale będę miała oko także na was. Wiem, jakie to wszystko musi wydawać się trudne i obce, więc proszę, zwracaj się z każdą sprawą do mnie. A jeśli tęsknisz za domem i poczujesz, że musisz się komuś wypłakać…

Sophie mruga z zaskoczenia, nie wiedząc, czy traktować te słowa poważnie, ale Kerryanne śmieje się i mówi:

– Żartowałam. Ale naprawdę, gdybyś tylko czegoś potrzebowała, czy to porad w kwestii wioski, innych pracowników, dzieciaków, czy czegokolwiek innego, po prostu do mnie napisz. Mieszkam na drugim piętrze bloku Alfa, o… – kuca nieco, żeby wyjrzeć spod wiszącej nisko gałęzi drzewa rosnącego na granicy ogrodu Shauna i Sophie – tam, to okno z tarasem. Pokój numer dwieście pięć. – Podaje Sophie kartkę ze szczegółami wypisanymi eleganckim, nauczycielskim charakterem pisma.

– Mieszkasz sama?

– Przez większość czasu tak. Ale zatrzymuje się u mnie córka, Lexie, która jest blogerką podróżniczą, więc ciągle gdzieś jeździ. Niemniej zazwyczaj jestem sama. Słyszałam, że was mają odwiedzać dzieciaczki?

– Tak, Jack i Lily. Bliźniaki. Mają siedem lat.

– Och, jak słodko. Piękny wiek. No dobrze, gdybyś miała jakieś pytania, jakiekolwiek, po prostu pisz. Pracuję tutaj od dwudziestu lat, w wiosce mieszkam od prawie sześćdziesięciu. Nie ma nic, czego bym nie wiedziała o Upfield Common. Właściwie to moglibyście z Shaunem wpaść dzisiaj wieczorem na drinka. Przy kieliszku wina mogę gadać bez końca.

– Byłoby miło – odpowiada Sophie. – Dziękuję. – Już ma podziękować jeszcze raz i wrócić do środka, kiedy jej wzrok przyciąga para srok, które podrywają się do lotu z koron drzew za ogrodem. – A ten las dokąd prowadzi? – pyta.

– Och, lepiej nie wchodzić zbyt głęboko.

Sophie posyła Kerryanne pytające spojrzenie.

– Ciągnie się kilometrami. Można się zgubić.

– Tak, ale co jest po drugiej stronie?

– To zależy, w którym kierunku się udasz. Jakieś dwa i pół kilometra w tamtą stronę znajduje się mała osada. – Wskazuje na lewo. – Upley Fold. Kościół, urząd, kilkadomów. Całkiem ładne miejsce. A jeśli pójdziesz prosto przez jakieś półtora kilometra – wskazuje przed siebie – trafisz na tył dużego domu. To Mroczny Dom, tak go nazywają. Teraz stoi pusty. Należy do zarządcy funduszy powierniczych z Channel Islands i jego niezwykle wytwornej żony. – Przewraca nieznacznie oczami. – Właściwie to ich córka uczyła się u nas przez jakiś czas. Scarlett. Niesamowicie utalentowana dziewczyna. Ale nie próbowałabym się tam dostać. Uczniowie czasami tam chodzą, bo są tam nieużywany basen i kort tenisowy, ale potem nie mogą znaleźć drogi powrotnej, a w lesie nie ma sygnału. Raz nawet musiała interweniować cholerna policja. – Znowu przewraca oczami.

Sophie kiwa głową. Czuje przypływ ekscytacji. W Londynie, jeśli potrzebuje inspiracji do pisania, idzie do Dulwich albo Blackheath i spogląda na stare domostwa, wyobrażając sobie historie, które się w nich rozegrały. Teraz myśli o swoim kiju do wędrówek, swoim kompasie i butelce na wodę, a także o szansie, by wreszcie wbić porządną liczbę kroków w aplikacji fitnessowej. Słońce nie praży zbyt mocno, temperatura to jakieś dwadzieścia dwa stopnie – idealne warunki na spacer. W jej głowie pojawiają się słowa „nieużywany basen” i „kort tenisowy”. Myśli o suchym powietrzu w domu porzuconym na długie, gorące lato, o wypalonych trawnikach, zapiaszczonych, popękanych kamieniach brukowych, ptakach wijących gniazda na skrzydłach okiennych pokrytych warstwą brudu.

– Postaram się nie poddać pokusie – mówi do Kerryanne z uśmiechem.

 

 

 

 

 

5

 

 

 

WRZESIEŃ 2016

 

Scarlett Jacques stoi obok Tallulah w kolejce na stołówce. Ma metr siedemdziesiąt osiem, jest chuda jak patyk, rozjaśnione do białości włosy ufarbowała na jasnoniebiesko i zebrała na czubku głowy w koczek, a na policzku ktoś namalował jej tęczę. Ubrała się w męską bluzę z kapturem, z rękawami sięgającymi aż do knykci, a także parę oversize’owych szortów i trampki za kostkę. Na dłoniach widać ciężkie pierścionki, paznokcie pomalowała na zielono. Pochyla się nad miniaturowymi pudełkami płatków śniadaniowych, wodzi po nich palcami, aż zatrzymają się ostatecznie na Rice Krispies. Sięga po nie i dokłada do tacy, stawiając je tuż obok kartonika z czekoladowym mlekiem sojowym i jabłka.

Tallulah patrzy, jak Scarlett idzie do kasy. Jej przyjaciele już zmierzają w jej stronę, podążają za nią, żeby mieć pewność, że znajdą miejsce obok, kiedy ona już postanowi, gdzie usiądzie. Tallulah sięga po kanapkę z szynką i sok pomarańczowy, płaci. Wybiera stolik niedaleko Scarlett.

Scarlett wyciąga przed siebie długie nogi, stawia buty na krześle po drugiej stronie, ze skóry na jej piszczelach nie zniknęła jeszcze jedwabista wakacyjna opalenizna. Otwiera kartonik z czekoladowym mlekiem sojowym i wlewa je do płatków, potem nachyla się nad miseczką i zaczyna ładować je łyżką do ust. W pewnym momencie mleko spływa jej na brodę i Scarlett wyciera je rękawem bluzy. Towarzyszą jej ci sami ludzie co zawsze. Tallulah nie zna ich imion. Scarlett i jej klika chodzili kiedyś do ekskluzywnej szkoły w wiosce Tallulah, Maypole House, o której mówi się, że przyjmuje głupie, bogate dzieciaki albo bogate dzieciaki stwarzające problemy wychowawcze, albo bogate dzieciaki z ADHD, albo bogate dzieciaki uzależnione od narkotyków. Wożą się po wiosce w mini clubmanach z opuszczanym dachem, grasują w lokalnych pubach, mają fałszywe dowody osobiste, donośne głosy i modne fryzury. W Co-op najpierw ich słychać, a dopiero później widać; wołają do siebie między alejkami, narzekając na brak świeżej mozzarelli, a potem gadają nad głowami nastoletnich kasjerów, jakby ci w ogóle nie istnieli.

A teraz z nieznanego powodu niewielka ich grupka skończyła w lokalnym college’u w Manton, najbliższym miasteczku. Większość z nich chodzi na pierwszy rok sztuk pięknych. Paru uczy się projektowania mody. Po wszystkich widać, że pochodzą z rodzin, które oczekiwały po swoich dzieciach studiowania na dobrych uniwersytetach, a nie w Manton College of Further Education. W związku z tym czuć, że przyjmują pozycję obronną.

Tallulah przykłada dłoń do brzucha. Jej ciało w tym miejscu wciąż jest luźne, miękkie. Od porodu minęły prawie trzy miesiące, a jednak ciągle ma wrażenie, że połowa jej wnętrzności nadal składa się z dziecka. Raptem tydzień temu przestała karmić piersią, czasami wciąż wycieka jej trochę mleka i musi nosić wkładki w biustonoszu. Odblokowuje telefon i spogląda na zdjęcie Noaha na tapecie. Coś ją ściska w żołądku; mieszanina nieznośnej miłości i strachu. Przez trzy miesiące byli z Noahem nierozłączni; jej pierwszy dzień w college’u w zeszłym tygodniu był jednocześnie pierwszym dniem, kiedy zostawiła go na dłużej niż kilka minut. A teraz znajduje się pół godziny autobusem od niego, dziesięć kilometrów, jej ramiona wydają się puste, a piersi ciężkie. Wysyła wiadomość do mamy. Wszystko okej?

Jej mama odpowiada od razu. Właśnie wróciliśmy z oglądania kaczek. Wszystko dobrze.

Przy sąsiednim stoliku Scarlett przestała rozmawiać ze swoją kliką i zamiast tego gapi się w telefon w sposób, który sugeruje, że tak naprawdę nie skupia na niczym wzroku. Bawi się jabłkiem, przetaczając je po tacy palcami wolnej ręki. Jej twarz z profilu wydaje się interesująca; na nosie ma mały garb, broda nieco wystaje. Usta zacisnęła w cienką kreskę. Jednak mimo to nadal wygląda pięknie; piękniej niż wszystkie inne dziewczyny z college’u, nawet te z ideal­nymi nosami i pełnymi ustami. Odwraca się i zauważa spojrzenie Tallulah. Mruży oczy, ale zaraz przestaje na nią patrzeć, stawia stopy na podłodze, sięga po jabłko i wkłada je do kieszeni bluzy, by na koniec zostawić grupę przyjaciół bez pożegnania. Kiedy mija Tallulah, znowu mruży oczy, a Tallulah przez sekundę wydaje się, że widzi na jej twarzy przelotny uśmiech.

 

 

 

 

 

6

 

 

 

CZERWIEC 2017

 

Kim zapina Noaha w foteliku i daje mu książeczkę do przeglądania. Ryan siada obok niego z tyłu, a Kim zajmuje miejsce za kółkiem i odblokowuje telefon, żeby wpisać adres w wyszukiwarkę.

– Mroczny Dom – mówi. – To tylko półtora kilometra stąd. Ciekawe, dlaczego nigdy wcześniej nie słyszałam o tym miejscu.

Wkłada telefon do uchwytu, naciska start i wyjeżdża z cichej ślepej uliczki, przy której mieszka, odkąd skończyła dwadzieścia jeden lat. Nuci sobie pod nosem. Nie chce, żeby Noah wyczuł jej zdenerwowanie, nie chce, by Ryan musiał mierzyć się z jej rosnącym poczuciem zagrożenia i strachu.

Jadą przez pocętkowane słońcem drogi, które łączą Upfield Common z Manton, najbliższym miastem. Tuż przed dużym rondem na końcu wioski Google każe jej skręcić w prawo, w ostry łuk. Znak zarósł pędami omżynu, ale i tak udaje jej się odczytać napis „Upley Fold ½”.

To droga z jednym pasem ruchu i Kim prowadzi ostrożnie, na wypadek gdyby spotkała się z pojazdem jadącym z naprzeciwka. Już prawie szesnasta, lecz słońce nadal wisi wysoko na niebie. Kim spogląda w lusterko wsteczne i mówi do Ryana:

– Możesz zasłonić okno od strony Noaha? Siedzi w pełnym słońcu.

Ryan nachyla się i opuszcza przysłonę. Noah wskazuje coś w swojej książeczce i próbuje powiedzieć Ryanowi, co to jest, ale nie nauczył się jeszcze mówić, więc Ryan spogląda na stronę i rzuca:

– Tak, świnka. To jest świnka!

Google każe skręcić w prawo. Kim nie może uwierzyć, że tutaj w ogóle jest jakiś skręt w prawo, ale owszem, zaraz się pokazuje droga z linią łąkowej trawy pośrodku, a krzewy są wystarczająco niskie, by dało się zauważyć oślepiające pola rzepaku, zarys kilku krów w oddali i osadę w postaci paru chat. A potem, po kilku minutach jazdy, pojawia się metalowa brama, wysypany żwirem podjazd w kierunku południowym i nazwa „Mroczny Dom” z kutego żelaza. W oddali majaczy budynek z wieżyczkami. Kim gasi silnik i chowa komórkę do torebki.

– Co teraz zrobisz? – pyta Ryan.

Szuka na bramie jakiegoś dzwonka albo systemu otwierającego, ale nic nie ma. Przy żwirowym podjeździe bieg­nie ścieżka. Kim wyjmuje z bagażnika spacerówkę Noaha i rozkłada ją, odganiając muszki.

– Chodź – mówi do syna, odpinając pasy fotelika. – Przejdziemy się.

 

 

Ryan korzysta ze swojego telefonu, żeby wygooglować Mroczny Dom, a później w drodze czyta na głos wpis z Wikipedii. Kim podoba się, że może skupić się na czymś innym niż zamartwianie się o córkę.

– Został wybudowany w tysiąc sześćset czterdziestym trzecim – mówi Ryan. – Wow, siedemnasty wiek. Ale większość uległa spaleniu kilka lat po zakończeniu budowy. Przez siedem dekad stał pusty i stąd wzięła się nazwa „Mroczny Dom”; ze względu na całe to zwęglone drewno dookoła. Skrzydło georgiańskie zostało dostawione w tysiąc siedemset dwudziestym pierwszym, a wiktoriańskie w pierwszych latach dziewiętnastego wieku przez właściciela plantacji kawy, Fredericka de Thamesa, który… Boże… – Robi pauzę i skroluje tekst. – Który spłodził w Kolumbii przynajmniej trzydzieścioro ośmioro dzieci, siedem w Wielkiej Brytanii, a potem zmarł na hiszpankę w wieku zaledwie czterdziestu jeden lat. Dom zapisał swojej ostatniej żonie, Carolinie de Thames, która w chwili jego śmierci miała dwadzieścia jeden lat. Ona z kolei przekazała go swojemu synowi, Lawrence’owi. W tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym trzech starszych synów Frederi­cka uknuło spisek, by uśmiercić Lawrence’a, ale zatrudniony przez nich płatny morderca dał się złapać w pułapkę na lisy na terenie Mrocznego Domu i znaleziono go dopiero sześć dni później, gdy był już częściowo zjedzony przez lisy, a oczy wydłubały mu sroki. W kieszeni płaszcza miał zlecenie zabójstwa. Trzech braci odpowiedzialnych za próbę morderstwa trafiło do więzienia, zaś Lawrence mieszkał tutaj aż do swojej śmierci w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym. Ponieważ nie miał żadnych żyjących spadkobierców, dom trafił na rynek nieruchomości i w dwa tysiące drugim nabył go nieznany kupiec za niemal dwa miliony funtów.

W drodze Kim rozgląda się po terenie, patrzy na horyzont, wszędzie szukając najmniejszych śladów, które wskazywałyby na obecność jej córki. Przed przyjazdem tutaj dzwoniła do trzech firm taksówkarskich, lecz w żadnej nie zarejestrowano wczoraj kursu z Mrocznego Domu.

Idą przez niemal dziesięć minut, zanim w końcu zobaczą dom. Wygląda tak, jak spodziewała się po opisie Ryana. Zlepek kilku różnych stylów architektonicznych, połączonych niemal idealnie gładko w trzy skrzydła budynku otaczające wewnętrzny ogródek. Słońce odbija się od okien z ołowianymi ramkami w lewym skrzydle oraz większych wiktoriańskich okien skrzydłowych i przesuwnych po prawej. Powinien wyjść z tego bałagan, wyszło coś niezmiernie pięknego.

Na podjeździe stoją cztery samochody i wózek golfowy. Nawet stąd słychać odgłosy ludzi pluskających się w basenie. Ryan pomaga wnieść spacerówkę Noaha po schodkach do drzwi wejściowych. Kim naciska dzwonek.

Otwiera młody mężczyzna. Zza jego pleców wychodzi duży bernardyn i pada, zdyszany, na podłogę. Mężczyzna ma nagi tors i trzyma w jednej ręce sześciopak piwa, a w drugiej ścierkę.

Patrzy na Kim, na Noaha, Ryana i potem znowu na Kim.

– Cześć!

– Och, cześć. Nazywam się Kim. Czy jest może Scarlett? Albo jej rodzice?

– Eee, jasne. Sekundkę. – Odwraca się i woła: – Mamo! Ktoś przyszedł i pyta o ciebie!

Za jego plecami widać jasne schody z kamienia, z wąskim dywanem w paski na środku. Widać też nowoczesną sztukę i designerskie lampy, a później kobietę w luźnej białej sukience i białych klapkach. Pies wstaje ciężko, żeby ją powitać, a gospodyni przygląda się Kim z zaciekawieniem.

Chłopak uśmiecha się i znika.

– Tak? – mówi kobieta.

– Przepraszam, że przeszkadzam w sobotę.

Kobieta spogląda przez ramię Kim na żwirowy podjazd i pyta:

– Jak się tu dostaliście?

– Och, zaparkowaliśmy auto pod bramą i przeszliśmy resztę drogi pieszo.

– Ale to jest ponad pół kilometra! Trzeba było nacisnąć dzwonek.

– Szukaliśmy, ale nie mogliśmy go namierzyć.

– Ach, przepraszam, działa na czujnik ruchu. Trzeba było na nim stanąć. Dużo osób go przegapia. Trzeba było zadzwonić.

– Cóż, nie miałam numeru. A może raczej miałam numer, ale nie zdawałam sobie sprawy, jak daleko będzie znajdował się dom od bramy, nieważne. Chodzi o to, że… szukam córki.

– Och, pani jest mamą Mimi? Chyba wyszła dzisiaj rano…

– Nie, nie. Przepraszam, nie jestem mamą Mimi. Moja córka nazywa się Tallulah. Była tutaj zeszłej nocy?

– Tallulah? – Kobieta w roztargnieniu głaszcze psa po głowie; na dłoni ma tylko szeroką obrączkę na serdecznym palcu. – Rany, nie. Nie wydaje mi się, bym znała jakąś Tallulah.

– A Lulę? – podpowiada Kim. Nie cierpi tego zdrobnienia, ale przyjaciele jej córki zawsze lubili tak skracać jej pełne imię; z czasem nauczyła się to akceptować.

– Nie. – Kobieta kręci głową. – Nie. O Luli też nigdy wcześniej nie słyszałam. Jest pani pewna, że tu była?

Kim jest zgrzana i zdenerwowana. Stoi w nasłonecznionym miejscu, słońce praży ją w kark. Czuje, jak na całym jej ciele pojawia się gorąca wilgoć, i nagle dopada ją gniew, gdy patrzy na tę świeżutką białą sukienkę, świeżo uczesane włosy i chłodną, suchą skórę, gdy w niezbyt wylewnej i wyraźnie angielskiej mowie słyszy aluzję, że Kim się pomyliła i znalazła w niewłaściwym miejscu.

Kiwa głową i próbuje zachować przyjemny ton.

– Tak. Rozmawiałam z pani córką parę godzin temu i powiedziała, że Tallulah była tutaj zeszłej nocy ze swoim chłopakiem, Zachem, a potem odjechali taksówką o trzeciej nad ranem. Ale dzwoniłam do firm taksówkarskich i żadna nie zarejestrowała kursu z tego adresu ani żadnego w pobliżu. Już prawie szesnasta, a moja córka w dalszym ciągu nie wróciła do domu. A to – wskazuje za siebie na Noaha w spacerówce – jest jej syn, którego nigdy by celowo nie zostawiła na tak długo. Za nic w świecie.

Głos zaczyna się jej niebezpiecznie łamać, Kim wciąga głęboko powietrze, żeby powstrzymać płacz.

Kobieta wydaje się zupełnie nieprzejęta tymi emocjami.

– Przepraszam, może pani powtórzyć swoje imię? – rzuca po chwili.

– Kim. A to jest Ryan, mój syn. I Noah, mój wnuczek.

– Rany! Babcia! Wygląda pani zdecydowanie zbyt młodo, żeby być babcią. Nieważne. Mów mi Joss. – Wyciąga rękę i dodaje: – Zapraszam do środka. Zapytamy Scarlett, co ma do powiedzenia na temat całej tej sprawy. Chodźcie za mną.

Prowadzi ich przez ogródek, przez wysoką bramę z kutego żelaza osadzoną w starym ceglanym murze porośniętym bluszczem. Wielki pies stąpa ciężko za nimi. W ogrodzie stoją malutkie figury z białego kamienia ustawione na podstawach ze szkła akrylowego. Podążają za Joss po ścieżce wyłożonej kamieniem brukowym, przy której rosną przycinane w różne kształty krzewy w kobaltowych błyszczących donicach, a następnie wychodzą za róg budynku.

Przed nimi znajduje się basen.

Otacza go marmurowy taras z pagodą po jednej stronie, zasłoniętą kotarami i mieszczącą ogromną leżankę z kremowymi poduszkami, które widać też na drewnianych leżakach ustawionych pod kątem przy dłuższych bokach basenu. Na środku wody, na różowym nadmuchiwanym flamingu, leży wysoka, chuda dziewczyna z limonkowymi włosami i czarnym bikini typu bandeau. Spogląda z zaciekawieniem na Kim i jej towarzyszy, po czym rzuca wymowne „och”, gdy udaje jej się połączyć kropki.

– Tallulah? – odzywa się Joss, osłaniając oczy przed promieniami słońca odbijającymi się od powierzchni wody. – Zdaje się, że była tutaj zeszłej nocy. Wiesz może, gdzie się wybierała?

Scarlett podpływa do krawędzi basenu, wiosłując rękami, a potem schodzi z flaminga i wspina się po kamiennych stopniach. Owija się ręcznikiem i siada przy okrągłym stoliku z drewna tekowego, na którym stoją białe świeczki w słoikach.

Kim zajmuje miejsce naprzeciwko.

– Pamiętam, że mówiłaś – zaczyna – że nie wiesz, gdzie poszli. Że Tallulah źle się czuła i zamówili taksówkę. Ale żadna firma nie zarejestrowała kursu spod tego domu. Zastanawiałam się, czy może zeszłej nocy działo się coś jeszcze, co mogłoby wyjaśnić, gdzie teraz się znajdują.

Scarlett skubie wosk na czubku jednej ze świeczek i nie podnosi wzroku na Kim.

– Bez kitu, nie ściemniam. Naprawdę nic więcej nie wiem – odpowiada.

– A widziałaś, jak wsiadali do auta?

– Nie. Byłam tutaj, z Mimi. Przyszedł Zach i powiedział, że Lula źle się czuje i on zabierze ją do domu, taksówka jest już w drodze.

– Tak powiedział? Że taksówka jest już w drodze? Czy może powiedział, że zamierza zadzwonić po taksówkę?

Scarlett wzrusza ramionami. Kim przygląda się kryształowym kropelkom wody, które zbiegają się na jej ramionach i spływają w dół.

– Jestem prawie pewna, że była już w drodze.

Kim kątem oka widzi stojącego nad nią Ryana. Wyciąga dla niego krzesło, a on siada, przysuwając do siebie Noaha w spacerówce.

– Czyli myślisz, że jest szansa, że Zach próbował zadzwonić po taksówkę, ale nie udało mu się żadnej wezwać i ostatecznie wracali piechotą?

– Bo ja wiem? Może? – odpowiada Scarlett.

Kim zwraca się do brata dziewczyny, który siedzi na brzegu leżaka po drugiej stronie basenu, z butelką piwa między kolanami.

– A ty byłeś tutaj zeszłej nocy? Na imprezie? – woła do niego.

Chłopak podnosi rękę w obronnym geście i mówi:

– Nie. Nie było mnie. Wróciłem do domu dzisiaj rano.

Kim wzdycha.

– A jeśli szli piechotą, gdzie mogli dotrzeć?

Scarlett znowu wzrusza ramionami.

– To zależy, jak sądzę. Zależy, w którą stronę poszli. Jeśli podjazdem, mogli trafić na główną drogę albo do Upley Fold, jeśli źle skręcili. Jeśli poszli ścieżką z tyłu, skończyliby w Upfield Common.

– Ścieżką z tyłu?

– Tak, o tam – wyjaśnia dziewczyna, machając ręką i wskazując coś za swoimi plecami.

Kim spogląda przez jej ramię. Widzi tylko trawnik, rabaty, krzewy, wysypane żwirem alejki, nakrapiane kamienne stopnie, zegary słoneczne i altany.

– Gdzie?

– Dalej – odpowiada Scarlett. – Za tym wszystkim. Ta ścieżka prowadzi przez las i na koniec Upfield Common. Niedaleko Maypole. Kiedyś szłam tamtędy do szkoły, kiedy jeszcze tam chodziłam.

– Jak daleko?

Joss wtrąca się do rozmowy:

– Jakieś półtora kilometra, trochę więcej. Ale nie radziłabym tam iść. Zdecydowanie nie z małym dzieckiem. Naprawdę trzeba znać drogę, inaczej można się zgubić.

– Czy Tallulah wiedziała o tej ścieżce?

Scarlett wzrusza ramionami.

– Nie wydaje mi się – odpowiada. – Nigdy wcześniej tutaj nie była, więc nie ma powodu myśleć, że o niej wiedziała.

– A kto jeszcze tu był? Zeszłej nocy? – ciągnie Kim.

– Tylko nasza trójka i Mimi. Lexie Mulligan była tu przed ich wyjściem. Mieszka w Maypole House. Jej mama jest tam kierowniczką internatu. Zna pani Kerryanne Mulligan?

Kim kiwa głową. Zna Kerryanne bardzo dobrze. Wszyscy w Upfield Common ją znają. Jest znaną personą.

– Tak. No, Lexie to jej córka. Jest już po dwudziestce. Ale wyszła wcześnie. Była samochodem. I zabrała ze sobą mojego przyjaciela, Liama.

– Czyli potem zostaliście tylko ty, Tallulah, Zach oraz… Mimi?

– No.

– A twoja mama i tata?

– Mama była tutaj. Spała. Tata wyjechał w interesach.

Kim odwraca się do Joss, która przysiadła na stopniach za jej plecami i przysłuchiwała się rozmowie.

– Nie macie może w domu monitoringu? Albo na podwórzu?

Joss kiwa głową.

– Mamy mnóstwo kamer. Ale obawiam się, że nie wiem absolutnie nic o tym, jak się z nich korzysta. – Zerka na swojego syna. – Rex? Potrafiłbyś sprawdzić nagrania?

Rex się krzywi.

– Nie bardzo. Wiem, że jest jakiś centralny panel czy coś takiego w gabinecie taty, ale nigdy z niego nie korzystałem.

– A moglibyśmy spróbować? – odzywa się Kim i po jej słowach atmosfera zupełnie się zmienia. Do tej pory była niewielkim zakłóceniem spokoju, na swój sposób stanowiła źródło rozrywki. Teraz jednak prosi, by wejść do środka, otwierać drzwi, rozpracowywać obsługę jakiegoś sprzętu. Widzi, jak trójka gospodarzy wymienia porozumiewawcze spojrzenia. Potem Joss wstaje i podchodzi do Kim.

– Słuchaj, oszczędź nam wszystkim łażenia po gabinecie Martina, poproszę Rexa, żeby się tym później zajął. Każę mu zadzwonić do Martina i mąż wszystko mu wytłumaczy. Scarlett ma twój numer. Odezwiemy się, gdy uda nam się coś znaleźć.

Kim chce zadać jeszcze tak dużo pytań, potrzebuje jeszcze tak wielu odpowiedzi. Nie jest gotowa do wyjścia.

– Wspominałaś, że Tallulah nigdy wcześniej tutaj nie była, zgadza się? – zwraca się do Scarlett z odrobiną rozpaczy w głosie. – A przez telefon mówiłaś też, że właściwie się nie znałyście. W końcu nawet nie wiedziałaś, że ma dziecko. Więc co… To znaczy, dlaczego w ogóle tutaj przyjechała?

Dziewczyna zakłada sobie ręcznik na ramiona niczym pelerynę i pociera nim uszy.

– Czasami rozmawiamy – odpowiada. – W college’u. Więc gdy zeszłej nocy zobaczyłam ją w pubie, wypiliśmy parę drinków i jakoś tak wyszło.

Kim raz jeszcze obrzuca spojrzeniem tę chudą, kościstą dziewczynę, z którą jej córka czasami rozmawia w college’u. Zwraca uwagę na szczegóły: kolczyki, w których odbija się słońce, tatuaż na lewej łopatce, idealnie pomalowane paznokcie u stóp. Jej wzrok zatrzymuje się dłużej na czarnym znaku na stopie Scarlett, małym tatuażu, dwóch literach, których Kim z początku nie może rozczytać. A potem zauważa, że to symbol zarejestrowanego znaku firmowego. Dziewczyna wyciąga rękę, żeby zakryć tatuaż, szybko, jakby przeganiała muchę. Ich spojrzenia spotykają się na krótką chwilę i Kim dostrzega na twarzy Scarlett coś defensywnego, surowego.

Zakłada torebkę na ramię.

– Myślisz, że mogłabym porozmawiać z twoją koleżanką, Mimi? Masz może jej numer telefonu?

– Nie będzie wiedziała nic ponad to, co już mówiłam.

– Proszę?

– Każę jej do pani zadzwonić – obiecuje Scarlett.

Mija minuta i już prowadzą spacerówkę Noaha z powrotem przez żelazną bramę na przedogródek, a Joss przystaje razem z ogromnym psem pod altanką z passiflory i macha im na pożegnanie, gdy odchodzą w stronę podjazdu. Kim słyszy plusk ciał zderzających się z powierzchnią chłodnej, niebieskiej wody basenu i piskliwy śmiech.

 

 

 

 

 

7

 

 

 

SIERPIEŃ 2018

 

Sophie pochodzi z rodziny spędzającej dużo czasu na powietrzu. Lubią wakacje na szlaku, na żaglach, na nartach. Jej ojciec biega w maratonach, matka gra w golfa i tenisa, obaj bracia pracują w branży sportowej. Sophie kiedyś pływała. W pudełku w lofcie rodziców trzyma swoje medale, puchary i certyfikaty, a chociaż zachowała figurę pływaczki, ostatnimi czasy prawie w ogóle nie pływa. Gdy byli mali i działali matce na nerwy, wkładała im kurtki i zamykała ich w ogrodzie. Przez chwilę jęczeli, a potem znajdowali sobie jakieś zajęcie. Zazwyczaj było nim wspinanie się na bardzo wysokie drzewa i huśtanie się na rzeczach, które nie zostały stworzone z myślą o huśtaniu się. Dlatego Sophie czuje się na zewnątrz bardzo komfortowo i wierzy, że poradzi sobie z odszukaniem drogi i wszelkimi przeszkodami sama, bez niczyjej pomocy. Idzie do lasu rozsądnie ubrana i wyposażona w wodę, batoniki energetyczne i ładowarkę do telefonu z powerbankiem, kompas, kilka plastrów, krem do opalania, kapelusz oraz paczkę jasnoczerwonych plastikowych znaczników, które może zostawiać na ziemi, na wypadek gdyby potrzebowała ich w drodze powrotnej.

Las okazuje się bardzo gęsty i niewiele złocistego sierpniowego słońca przedostaje się przez korony drzew. Już po kilku metrach Sophie czuje spadek temperatury. Trzyma w prawej ręce kompas i podąża ścieżką, zerkając na wskazówkę.

Po dwudziestu minutach gąszcz zaczyna się przerzedzać i pojawiają się dobrze wydeptane dróżki wijące się między drzewami, oznaki bytności ludzi, jakieś śmieci, psia kupa wisząca na gałęzi w zielonym woreczku. Telefon znowu na krótko łapie sygnał, więc Sophie jeszcze raz patrzy na mapę i okazuje się, że za moment wyjdzie na konną ścieżkę. Przesuwa mapę na ekranie i zauważa linie symbolizujące budynek po prawej stronie.

Po chwili widzi wieżyczkę i wiatrowskaz. Potem w zasięgu wzroku pojawia się zakręt bardzo starego ceglanego muru i kurtyna jasnoczerwonego winobluszczu. Sophie przeciska się między drzewami, które przylegają do muru, i dociera do zardzewiałej kutej bramy, z zepsutą kłódką zwisającą z prętów. Przechodzi przez nią do kępy drzew; przed nią majaczy fragment niebieskiego nieba, jeszcze parę kroków i zaczyna się wypalony słońcem trawnik, ciąg­nący się przy zarośniętej ostami kamiennej ścieżce w stronę domu, który wygląda jak coś wyjętego prosto z filmu Tima Burtona.

Sophie łapie oddech i przykłada dłoń do szyi.

Kiedy biegnie w dół po wielopoziomowych trawnikach w stronę domu, w polu widzenia pojawia się basen; jest ciemnozielony, w połowie przykryty porwaną plandeką, dokoła leżą sterty mokrych martwych liści z zeszłej zimy. Pagoda z jednej strony została wymalowana kolorowym graffiti.

Taras między basenem a domem zaśmiecają puszki po piwie i pety, akcesoria do zażywania narkotyków i opakowania po chipsach, jedzeniu na wynos.

Sophie zastanawia się, jak to możliwe, że tak wspaniały – i tak kosztowny – dom mógł zostać porzucony w tym stanie? Dlaczego nikt o niego nie dba, nawet jeśli nie jest zamieszkany?

Obchodzi dom dokoła, próbując zajrzeć do środka przez szczeliny w okiennicach. Z przodu znajduje się elegancki ogród, a za nim długi podjazd między rzędami cyprysów, ciągnący się przez półtora kilometra albo i więcej. Sophie odwraca się, żeby spojrzeć na drzwi wejściowe. Nad okienkiem widać wyżłobioną w cegle datę: 1721.

Powietrze jest tutaj gęste, panuje cisza, w zasięgu wzroku nie ma nic innego. Ten dom istnieje niemal jak na wys­pie. Sophie myśli o rodzinie, która tutaj żyła; o zarządcy funduszy powierniczych, jego wytwornej żonie i utalentowanej nastoletniej córce. Gdzie się teraz podziewają i co ich napadło, żeby zostawić takie miejsce na pastwę losu?

Sprawdza godzinę w telefonie. Już prawie południe.

Przystaje na skraju ogrodu, by raz jeszcze spojrzeć na wspaniały dom. Robi zdjęcie, po czym chowa komórkę do plecaka i wraca ścieżką konną w głąb lasu.

 

 

 

 

 

8

 

 

 

PAŹDZIERNIK 2016

 

– Zach znowu dzwonił.

Tallulah podnosi wzrok na mamę.

– Jakąś godzinę temu. Pytał, czy wiem, gdzie jesteś, bo nie odbierasz telefonu.

Tallulah wzrusza ramionami, podchodzi do elektronicznej niańki, która stoi na kuchennym blacie, i przystawia do niej ucho, nasłuchując oddechu śpiącego synka.

– Kiedy go kładłaś?

– Jakieś trzydzieści pięć minut temu.

Patrzy na zegar. Szesnasta trzydzieści. Jeszcze chwila i mały będzie głodny. Ma naprawdę niewiele czasu, żeby się przebrać, wypić herbatę, rozplanować zadania z college’u. Semestr zaczął się już cztery tygodnie temu i Tallulah całkiem nieźle zorganizowała sobie pracę.

– Zadzwonisz do niego?

– Do kogo?

– Do Zacha – odpowiada jej mama niecierpliwym tonem. – Zadzwonisz do niego? Nie możesz go ignorować bez końca.

Tallulah kiwa głową.

– Wiem o tym, wiem.

Rozwiązuje sznurówki, ściąga buty. Potem wzdycha. Zach pytał, czy mogą do siebie wrócić, gdy przyszedł odwiedzić Noaha w sobotę. To dziwne, bo kiedy była w ciąży, marzyła o tym, by znowu byli parą. Ale teraz, gdy już jest mamą, gdy już chodzi do college’u, ma wrażenie, że stała się kimś zupełnie innym i ten ktoś nie chce w tej chwili żadnego związku. Chce dzielić łóżko i swoje ciało jedynie z Noahem.

Spotykali się z Zachem przez prawie trzy lata, zanim zaszła w ciążę. Nie powiedziała mu o niej, dopóki nie minęły cztery miesiące, a on spanikował i stwierdził, że potrzebuje czasu, by zastanowić się, co czuje. A teraz już wie, jednak Tallulah przestała mieć pewność.

–