Nocny welon - Ewa Sobieniewska - ebook
NOWOŚĆ

Nocny welon ebook

Sobieniewska Ewa

5,0

101 osób interesuje się tą książką

Opis

Kiedy tajemnice wychodzą na jaw, kobieta musi mieć odwagę, by się z nimi zmierzyć…

Świat Wiktorii Łempickiej, pani na Zielnej, rozpadł się, gdy ukochany mąż zginął w powstaniu styczniowym. Młoda dziedziczka mimo upływu lat nie potrafi się z tym pogodzić, wciąż nosi żałobę i obrączkę. Zajęta sprawami w majątku i dorastającymi synami nie liczy już na szczęście. Czy będzie umiała wykorzystać szansę od losu na nowe i lepsze życie, czy też tęsknota za zmarłym mężem okaże się silniejsza?

Tymczasem stara ochmistrzyni Róża w obliczu choroby zmuszona jest zmierzyć się z bolesną historią sprzed sześćdziesięciu lat, kiedy jako młoda dziewczyna popełniła wielki grzech…

Napisana z rozmachem saga historyczna o kobietach, które naznaczone bolesnymi wydarzeniami musiały się nauczyć żyć na nowo. Dzieje przyjaźni, niszczącej zazdrości, miłości niemożliwej i takiej, na którą nigdy nie jest za późno. To opowieść o ludzkich słabościach, o wybaczaniu, zgodzie na to, czego nie można zmienić, a także o przeszłości, która nieproszona powraca i dręczy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anmanika

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsza z sag jakie czytalam
00
Yuliar

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca i zaskakująca powieść
00
PatrycjaZurek1984

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, pełna ciepła, zaskakująca, wzruszająca powieść
00
Mayra19

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam! Kto lubi takie klimaty z historią w tle. Nie oderwiecie się od lektury!
00



Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

ISBN: 978-83-68342-62-8

ROZDZIAŁ 1

LITWA, ZIELNA, STYCZEŃ 1868 ROKU

Gdy kończy się jeden świat, zaczyna się jakiś kolejny, tylko czemuż taki znojny — rozmyślała Wiktoria Łempicka, wracając konno do dworu. Mrok wypełzał spomiędzy drzew, kładł się pod kopyta klaczy i przypominał szarej godzinie, że czas ustąpić miejsca nocy. Śnieg ściśnięty niemiłosiernym mrozem skrzypiał głośno, zupełnie jakby skarżył się na trudy niepogody.

Dobre i spokojne życie pani na Zielnej skończyło się przed czterema laty wraz ze śmiercią ukochanego męża. Długo zdawało się jej, że strata poczyniła zbyt wielkie szkody, aby cokolwiek mogło zakwitnąć na gruzach. Czas pokazał, że rozpacz, chociaż ciężka, niewygodna i raniąca, jest do udźwignięcia; że to towarzyszka niewdzięczna i niemile widziana, ale za to pozwalająca w dwójnasób doceniać każdą spokojną chwilę. Najtrudniej było w święta, dlatego Wiktoria cieszyła się, kiedy mijało Boże Narodzenie, ten uporczywy bezruch i pozornie pogodny nastrój, który nie miał nic wspólnego z prawdziwą radością, za to przypominał, że kiedyś było lepiej, piękniej, jaśniej, że dawniej istniała inna rzeczywistość, wypielęgnowana i dobra — teraz poszarpana okrutnie i bez litości przez powstańczą zawieruchę. Wiktoria już dawno zrobiła podział — dni są dla synów i dla Zielnej, dla obowiązków i dla planów na przyszłość, dla męża zaś zostawiała noc. Wtedy to oddawała się wspomnieniom, zwierzała się Ksaweremu ze zmartwień i wszystkich spraw zaprzątających jej głowę. Wierzyła, że gdziekolwiek jest, słyszy ją, wspiera i na swój sposób wciąż przy niej trwa. Nigdy nie myślała o sobie jako o wdowie. Oburzała się w duchu, gdy ktoś ją tak nazywał. O nie! Wciąż była żoną. Żoną!

Minęła gazon, podjechała pod ganek i przekazawszy uzdę stajennemu, weszła do domu.

— Co za ziąb — rzekła na głos, kiedy służący odbierał od niej futrzany płaszcz.

— Proszę pani, proszę pani — usłyszała za sobą głos Rozalii.

— No co tam?

— Ma pani gościa. Jaśnie pan Tułasiewicz przyjechał. Czeka w sarmackim salonie.

Wiktoria zrobiła zniecierpliwioną minę. Ściągnęła kapelusz, rękawiczki i przygładziła włosy, zastanawiając się, czy suknia, którą ma na sobie, jest wystarczająco elegancka, aby pokazać się w niej sąsiadowi.

— Podałaś herbatę?

— Tak, proszę pani — odparła Rozalia, po czym dodała ściszonym głosem, oglądając się trwożnie za siebie. — Coś mi się widzi, że to nie jest zwykła wizyta. Jaśnie pan taki wytworny.

— No, zobaczymy, co go sprowadza. Podaj, proszę, i mnie herbatę. Zmarzłam trochę — dodała, wierzchem dłoni dotykając policzków. — Maurycy w domu?

— Poszedł do wsi, proszę pani.

— Nie lubię, gdy tak znika — zdenerwowała się Wiktoria.

Miała nadzieję, że Tułasiewicz nie zabawi długo. Do tej pory nie zdarzyło się, żeby zostawał na kolacji. W ostatnich latach odwiedził Zielną zaledwie trzy czy cztery razy, ot — sąsiedzka kurtuazja, mająca na celu podtrzymanie wątłej nici dawnej przyjaźni.

— Dobry wieczór — przywitała się, wchodząc do salonu. Ciepło kominka wypełniało cały pokój i zapraszało do ukojenia po mrozie i znoju. — Proszę wybaczyć, że nie było mnie na miejscu, aby pana powitać.

— Rutynowy objazd po majątku? — podsunął mężczyzna, całując wyciągniętą dłoń.

— Tak. — Wiktoria zajęła miejsce na sofie, jej gość z powrotem opadł na fotel. Zwróciła uwagę na ciemny, szykowny surdut, białą koszulę i fular ozdobiony szpilką ze szmaragdem. Tułasiewicz był w wieku jej szwagra Michała z Łempic, przekroczył sześćdziesiątkę, ale wyglądał znacznie młodziej. Nie zapuszczał zarostu, a w jasnych włosach siwizna nie rzucała się aż tak bardzo w oczy.

— Czy święta minęły pani spokojnie?

— Dziękuję, owszem.

— Jakież płótno szykuje pani teraz?

— Nie maluję już. — Zaraz jednak dodała tonem usprawiedliwienia: — Chyba straciłam do tego zapał.

— Starszy syn w szkole?

— Zgadza się, zaraz na początku stycznia wrócił do Wilna.

— A panicz Maurycy zdaje się, że kończy nauki w domu?

— We wrześniu dołączy do Ignasia — przyznała, zastanawiając się, do czego zmierza jej gość. — Mam nadzieję, że zdrowie panu dopisuje?

— Chwała Bogu, nie mogę narzekać. — Zaplótł dłonie, chrząknął raz i drugi. — Pani Wiktorio, pozwoliłem sobie panią niepokoić, bo… No cóż, tak sobie pomyślałem… — Odruchowo otarł czoło z potu. — To już dwa lata, jak zmarła moja żona. Córki od dawna są zamężne, a ja… — Spuścił wzrok. — A pani… Sądzę, że nam obojgu nie jest łatwo znosić samotność. Może los tak chce, aby nasze rodziny znów się połączyły…

Wiktoria zamarła, oburzona tym, co jeszcze nie wybrzmiało, a już budziło jej zdecydowany sprzeciw.

— Powiem wprost: będę zaszczycony i szczęśliwy, jeśli zgodzi się pani dzielić ze mną życie.

Ogień parskał w palenisku, jakby obśmiewał te nietrafione oświadczyny. Wiktoria, zmarszczywszy czoło, zacisnęła wargi, by powstrzymać ostre słowa. Jak on śmie? Jak śmie?! Jak mógł pomyśleć, że ona mogłaby, że chciałaby… Poczuła do niego awersję, która ściskała żołądek, powodując mdłości.

— Zdaję sobie sprawę, że nie jestem młodzikiem. — Mężczyzna postanowił przerwać niezręczną ciszę. — Zapewniam jednak, że przy mnie byłaby pani bezpieczna, będę też dobry dla pani synów i…

— Proszę przestać — zaprotestowała szorstko, podnosząc się z sofy. Wiedziała, że powinna podziękować, zadbać o swojego gościa, by nie poczuł się urażony, ale zuchwała propozycja wyprowadziła ją z równowagi. — Najlepiej będzie, jeśli zakończymy tę rozmowę i oszczędzimy sobie przykrości.

Tułasiewicz także się podniósł, szarpiąc nerwowo za wiązanie fularu.

— Nie było moim zamiarem, aby sprawić pani przykrość — zaczął chłodno, ale ściągnięte brwi i surowy grymas zdradzały wzburzenie. — Przeciwnie. Przez wzgląd na pamięć o moim przyjacielu, chciałem pomóc jego żonie, która, od kiedy została sama…

— Mógł pan pomóc pięć lat temu, ale wtedy jakoś nie myślał pan o moim mężu.

— On nie czynił mi wyrzutów — skwitował krótko, łapiąc głęboki wdech. Słowa te ubodły go mocno i nie potrafił się z tym kryć. — Uszanował mą decyzję i tego samego oczekiwałbym od pani.

Wiktoria, ochłonąwszy nieco, przemówiła, tym razem spokojniej:

— Racja. Pańskie wybory i decyzje to nie moja rzecz.

Stali naprzeciw siebie w uciążliwym milczeniu i niechęci.

— Czy mam rozumieć, że pani odrzuca moją… hm… propozycję?

— Właśnie tak.

— A mógłbym poznać powody?

Rzuciła mu rozzłoszczone spojrzenie. Czy naprawdę musi mu tłumaczyć? Dawniej nawet go lubiła. Szanowała i ceniła też jego żonę — skromną, cichą, schorowaną, żyjącą w cieniu męża i swych licznych dolegliwości. Serdeczne relacje skończyły się wraz z wybuchem powstania, w którym Tułasiewicz nie wziął udziału.

— Powody są chyba aż nadto oczywiste — odparła Wiktoria.

— Ach tak… Uważa pani, że nie jestem jej godny.

— Uważam, że nie istnieje powód, dla którego miałabym… — Wzięła głęboki wdech. — Jestem żoną Ksawerego i to się nie zmieni. Przykro mi, jeśli zawiodłam pańskie nadzieje. — Po chwili dodała pojednawczo: — Spodziewam się jednak, że dalej pozostaniemy w sąsiedzkiej przyjaźni.

— Przyjaźni? Rad bym z całej duszy, jednakże w przyjaźni ważna jest szczerość, a jak widzę, o to będzie trudno. — Ukłonił się, po czym ruszył do drzwi.

— Naprawdę mi przykro — zawołała za nim.

— Mnie również. Sądziłem, że pogłoski okażą się tylko pogłoskami, ale niestety — odparł, odwracając się ku niej.

— Nie rozumiem.

— Ja nie jestem godzien, by zająć miejsce pani męża, ale ubogi rządca już tak?

— Słucham?!

Tułasiewicz opanował się, raz jeszcze skłonił głowę.

— Życzę pani dobrze i jeśli taka pani wola, uszanuję ją. Spokojnej nocy.

Nie odprowadziła go. Została w salonie, zawieszona między niechęcią, zdziwieniem i smutkiem.

Odruchowo potarła obrączkę na palcu i zapatrzyła się w okno. Rządy objęła noc. Naraz ogarnęła ją dziwna tęsknota, żeby tak rozpłynąć się w tej ciemności, zrzucić z siebie ciężar i niewygodę, zrzucić czarną suknię, która wżarła się w ciało i od której nie mogła się uwolnić.

— Herbatę przyniosłam, proszę pani. — Do salonu weszła Rozalia z tacą opartą na wydatnym brzuchu. Z wiekiem garderobiana zaokrągliła się jeszcze bardziej. — Jaśnie pan Tułasiewicz pojechał…

— Pojechał. I nie uwierzysz, po co…

Już miała sięgnąć po filiżankę, gdy naraz usłyszała podniesione głosy w holu. Pospiesznie wyszła na korytarz.

— Co się tu dzieje? — zwróciła się do stróża Michejki, który trzymał za kapotę szarpiącego się chłopca w lichym odzieniu. Obok nich stał Maurycy, z założonymi rękami, złością w oczach i szkarłatną plamą na policzku.

— Proszę jaśnie pani, tych dwóch pobiło się za stajnią. I to tak, że ja rozdzielić nie mógł — mówił Michejko, trzymając mocno niedorostka, który wił się na wszystkie strony, próbując uwolnić ze stalowego uścisku.

— Maurycy! — Popatrzyła na syna z wyrzutem.

— Ja nic nie zrobiłem! To ten cham mnie zaatakował. O, proszę — wskazał policzek — w twarz mnie uderzył. Nie daruję! Na Sybir za to pójdziesz — wysyczał do chudego chłopca.

— A czyj ty jesteś? — Wiktoria obrzuciła wzrokiem za dużą, mocno przechodzoną kapotę, wystrzępione przy nogawkach spodnie oraz stopy obleczone w jakieś gałgany i przewiązane sznurkiem. Młokos nie miał czapki, a jego jasne, postrzępione nie mniej niż nogawki włosy sterczały na wszystkie strony, jakby je mróz usztywnił.

— Od Kardisowej — wtrącił stróż. — Jędrek mu jest. Szło toto ponoć do pana Jurewicza. Tyle udało mi się od niego dowiedzieć. — Mocniej przytrzymał chłopca. — A przestaniesz ty wreszcie rzucać się, czy mam ciebie za ucho złapać!?

— Jak mogłeś, Maurycy? Bić się? Ty?

Najmłodszy Łempicki zadarł wysoko głowę, prezentując zaciętą minę.

Liczył sobie już dwanaście lat i zatracił dziecięcą pucołowatość, powoli robił się wysoki i barczysty.

— Proszę jaśnie pani, nasz panicz chciał, żeby ten tu pokłonił mu się i w rękę go pocałował.

— Jestem tu teraz panem — pospieszył z wyjaśnieniami Maurycy, odchylając futrzany kołnierz od szyi, bo nagle zrobiło mu się gorąco. — A ten cham nie okazał mi szacunku.

Wiktoria na moment zacisnęła powieki, czując się tak, jakby każde słowo syna było ciosem. Nie pojmowała, skąd u niego buta i pogarda wobec ludzi niższego stanu, ta wstrętna pycha, którą manifestował wobec słabszych od siebie. Czasami nie poznawała własnego dziecka.

— Uderzyłeś panicza? — spytała Jędrka.

Chłopiec spojrzał na nią swymi ogromnymi, ciemnymi oczami, z których wyzierał strach, i w końcu przestał się szarpać, zupełnie jakby pogodził się z losem i z tym, że czeka go kara.

— Ja nie chciał, ale jak mnie panicz powalili, to… — Otarł rękawem twarz. — To się odwinąłem… jakoś tak.

— Zanim go Michejko wychłoszcze, ma mnie przeprosić! — powiedział stanowczo Maurycy, rozpinając kożuch.

— Możecie mnie zabić, a i tak nie przeproszę — zawołał Jędrek.

Wiktoria wstrzymała oddech. Dziwne wzruszenie osiadło jej na piersi. W tym wychudzonym, przestraszonym, a jednocześnie hardym dziecku zobaczyła siebie — dziewczynkę, która przed laty toczyła nierówny bój z ojczymem.

Pokręciła głową i skinęła na Rozalię.

— Zabierz, proszę, chłopca do kuchni, niech coś zje i rozgrzeje się. A ty — zwróciła się do syna — chodź ze mną. Musimy porozmawiać.

Maurycy nic nie rzekł, ale sposób, w jaki szedł, w jaki patrzył, w jaki ściskał zdjęty z szyi szalik dobitnie pokazywał, że wściekłość jego nie zna granic.

— Nie życzę sobie, żebyś w ten sposób traktował ludzi w majątku — oświadczyła Wiktoria, zamknąwszy drzwi salonu. — I żebyś się bił jak pospolity łobuz. Tak nie może postępować Łempicki.

— Obraził mnie. Nie ukłonił się i nie chciał tego zrobić, choć mu kazałem — tłumaczył Maurycy ze wzrokiem wbitym w podłogę, pocąc się w kożuchu.

— Ach, więc uważasz, że posłuch zdobywa się pięścią, tak? Twojego ojca szanowali, a nigdy nie użył wobec włościan bata. Tyle przebywasz z kuzynem Dominikiem, stryjem Michałem i panem Bolejką, widziałeś, żeby oni kiedykolwiek kazali sobie czapkować?

— To przecież tradycja, a tradycje się szanuje.

— Człowieka masz szanować.

— Cham to nie człowiek — podsumował krótko.

Wiktoria ponownie zacisnęła powieki, ugodzona tymi słowami. Poczuła, jak zbiera jej się na płacz. Gdzie się podział mały, słodki Marcyś? Co z niej za matka? Jak wychowała syna, że ledwie odrósł od ziemi, a już staje się niegodziwcem?

— Nie waż się tak nigdy więcej mówić — rzekła spokojnie, wyraźnie akcentując każde słowo. — Ludzie, o których wypowiadasz się z taką pogardą, walczyli ramię w ramię z twoim ojcem. I ginęli, żeby tobie mogło być lepiej. Szkoda, że nie potrafisz tego docenić. Przez tydzień będziesz jadał w kuchni i zapomnij na dłuższy czas o własnym koniu.

— To jak pojadę z kuzynem Dominikiem na polowanie? — spytał łamiącym się głosem.

— Nie będzie polowania. Dopóki nie pojmiesz, co zrobiłeś i co powiedziałeś.

Maurycy powstrzymał łzy, pohamował złość, tylko spojrzeniem zdradzając, jak bardzo czuje się skrzywdzony.

— Czy mogę już odejść?

— Możesz — odparła, patrząc za nim zgnębiona.

***

W kuchni bulgotało i wrzało. Ciepło, niczym puchowa pierzyna, otulało wnętrze przestronnej izby wypełnionej aromatem jabłek pieczonych w maśle i pasztecików z wątróbek.

Jędrek siedział na końcu prostokątnego stołu i pochłaniał kaszę z kawałkami wieprzowiny. Stukał głośno łyżką o talerz, próbując wybrać strawę do ostatniego ziarenka. Kucharka Wojciechowa pilnowała pieca, tylko od czasu do czasu rzucając okiem na obszarpanego niedorostka.

Gdy do środka weszła Wiktoria, chłopiec szybko złapał kubek z mlekiem i wypił jednym haustem, przekonany, że ten posiłek jak z marzeń zostanie mu zaraz odebrany, jeśli nie zdąży w porę.

— Szedłeś do pana Jurewicza? — spytała, przysiadając na ławie przy stole.

Jędrek pokiwał energicznie głową. Długa grzywka opadła mu na czoło.

— A po co? — Zapadło milczenie, więc pospieszyła z pomocą. — Nie bój się, powiedz.

— Pani nie każe mnie obić?

Uśmiechnęła się.

— Nie, jeśli obiecasz, że ty sam więcej nie będziesz się bił.

— Ja nie chciał — westchnął żałośnie. Źle mu było na duszy, ale radośnie na żołądku.

— A dlaczego nie ukłoniłeś się paniczowi?

— Nie wiem… — Chłopiec począł wiercić się na krześle, twarz ręką zasłonił. — Tak jakoś… ja nie pomyślał.

— Ile masz lat? — spytała, zatrzymując spojrzenie na jego spierzchniętych, czerwonych dłoniach.

— Jedenaście. Znaczy latem będzie mi jedenaście.

— I chodzisz do naszej szkoły?

— Jak roboty mniej, to chodzę. Zimą najwięcej.

— I szedłeś do pana Jurewicza, do oficyny, tak?

Jędrek podniósł na Wiktorię wzrok. Powoli nabierał odwagi i śmiałości.

— No. — Kiwnął głową. — Bo pan nauczyciel książkę miał mi pokazać. Prawdziwą! Z takimi obrazkami ze świata. Chciał mi do domu dać, ale ja poprosił, żeby nie, bo jakby stryjna zobaczyli… No, to pan nauczyciel powiedział, że u niego mogę pooglądać.

Wiktoria uśmiechnęła się i odruchowo pogłaskała chłopca po ręce, ale on, nienawykły do serdecznych gestów, natychmiast cofnął dłoń, speszony.

— Dokończ jedzenie. Do pana Jurewicza pójdziesz jutro, a dziś wracaj do domu, późno już — rzekła, podnosząc się z ławy.

Najpierw poprosiła Rozalię, żeby znalazła jakieś ciepłe ubranie oraz buty po Ignacym i żeby odziała Jędrka, a następnie sama przeszła do oficyny, gdzie pan Jurewicz zajmował dwuizbowe mieszkanie.

Po powstaniu przez dwa lata szkoła dla włościan była zamknięta. Dopiero niedawno władze carskie zezwoliły na nauczanie, ale w języku rosyjskim. Wyznaczony inspektor regularnie wizytował Zielną i sprawdzał, jaką to wiedzę przekazuje nauczyciel, czy aby nie poi młodych umysłów antycarską propagandą, polskimi pieśniami i łacińskim alfabetem. Los pana Jurewicza nie leżał już w rękach dziedziczki Łempickiej, a jego ekscelencji inspektora. Wiktoria przeklinała rosyjskie porządki, na początku buntowała się, aż wreszcie uznała, że taka edukacja dla wiejskich dzieci jest lepsza niż żadna.

— Dobry wieczór pani — przywitał ją nauczyciel, gestem zachęcając, by weszła do środka, ale ona zatrzymała się w progu.

— Nie będę panu przeszkadzała. Chciałam tylko zapytać, czy to prawda, że miał do pana przyjść chłopak od Kardisów.

— Jędrek? Tak… miałem mu książkę pokazać, ale się nie pojawił.

— Jutro do pana przyjdzie, dziś… Ja go zatrzymałam. Proszę mi coś o nim opowiedzieć.

Pan Jurewicz wsparł się na lasce, jego delikatna, łagodna twarz rozpogodziła się.

— To wyjątkowy chłopiec, mój najlepszy uczeń. Ładnie czyta i pisze. Jest bardzo bystry, dociekliwy i pilny, tylko tam chyba u niego w domu nie za dobrze.

— Co to znaczy?

— Dwukrotnie dostał ode mnie buty, ale nosi ciągle jakieś gałgany. Gdy go o to pytam, mówi, że stryjna mu zabrała, żeby nie zniszczył, ale… — Skrzywił się, pocierając dłonią kark. — Ta Kardisowa to nie jest dla niego dobra. Raz byłem tam u nich i…

— Biednie mają?

— Biednie, ale jak mają mieć, kiedy ona ciągle pijana chodzi. — Zrobił krótką pauzę, by zaczerpnąć tchu. — I tłucze tego chłopca. Jędrek się nie skarży, ale nieraz przychodził z podbitym okiem albo siniakami na szyi i rękach.

— O Boże, a więc to tak się sprawy mają…

— Niestety. Zwróciłem tej Kardisowej uwagę, ale okrzyczała mnie i powiedziała, żebym się nie wtrącał, że dzieci ćwiczy się kijem i że Jędrek nie jest wcale synem brata jej zmarłego męża, tylko czarcichy.

— Czarcichy?

— Takiej poczwary, która ludzkie dzieci porywa, a w zamian zostawia swoje. Kardisowa z pełnym przekonaniem tłumaczyła mi, że bije Jędrka w dobrej wierze, żeby jego prawdziwa matka usłyszała, jak to ona powiedziała — „darcie”, i zabrała go do siebie.

— Co za podłość!

— To samo rzekłem, a ona na to, że podłość, to jakby go wysmagała kijem na kupie gnoju, gdzie jego miejsce.

— Szkoda, że mi pan tego nie powiedział wcześniej, można było jakoś zaradzić.

— Kiedy Jędrek tak mnie prosił, żebym nikomu nie mówił.

— Pewnie się wstydził.

— Być może. Albo się bał. Ma tylko stryjnę. To jego jedyna rodzina, rozumie pani.

Wiktoria pokiwała powoli głową.

— Rozumiem. I dziękuję, że pan mi to powiedział.

Wróciła do dworu, a tam w holu przy drzwiach czekał na nią Jędrek pod opieką Rozalii. Jasne włosy tym razem skrywała czapka z baraniego futra. Palto było na chłopca nieco za duże, ale jemu to chyba nie przeszkadzało, bo uśmiechał się radośnie. Kiedy stróż Michejko ciągnął go przed oblicze wielmożnej pani, był pewien, że oto nadeszła jego ostatnia godzina i tylko żal mu było, że nie zobaczy książki pana nauczyciela, że już nigdy nie zobaczy żadnej książki.

Wiktoria nie zdjęła futra, tylko skinęła na Jędrka.

— Chodź ze mną, odwiozę cię do domu.

Chłopcu dech zaparło. Miewał nieraz śmiałe marzenia, ale takich cudów to nie doświadczał nawet w snach. Kiedy przed ganek zajechały sanie, patrzył strwożony — czy to się w istocie dzieje? W głowie mu się zakręciło, jak niegdyś, gdy z głodu omdlał na klepisko. W czasie drogi dziedziczka wciąż go o coś pytała, ale on nie słyszał, odurzony osobliwym szczęściem, którego dotąd nie zaznał. Jechał sobie niby pan, odziany pięknie, u boku jaśnie pani — dobrej jak anioł z kościoła. I jeszcze mu mufkę dała, żeby ręce schował. Zdało mu się, że dotyka kotka, którego kiedyś przygarnął. Nie istniał mróz, głód i strach. Czy tak wygląda raj? — zastanawiał się, bo z tej radości to aż płakać mu się chciało.

A to się stryjna zdziwi, gdy go zobaczy. Pewno ucieszy się, że tyle dobra na sobie przyniósł. Będzie miała co sprzedać, to może i lepsza dla niego będzie, może bić przestanie?

Sądził, że pani dziedziczka wyrzuci go z sań we wsi i odjedzie do swego pięknego świata, ale nie!

— Pójdę z tobą — orzekła, po czym pochyliła nisko głowę, aby przejść przez próg chaty, która przywalona śniegiem wyglądała jak rozpłaszczony stóg siana.

— A gdzie ty, diable, badziasz się po nocy, co? Czekaj no, niechaj ja tylko… — usłyszała Wiktoria wściekły ryk.

Nie wiedziała, skąd dochodził, gdyż w izbie panował półmrok. Dogasała smolna szczapa, której światło tylko w niewielkim stopniu pozwalało dojrzeć wnętrze. Było przeraźliwie zimno, bo przez nieuszczelnione gliną szpary między belkami wpadało lodowate wietrzysko, ale nawet ono nie rozgoniło odoru wódki, dymu i odchodów. Piec, wzniesiony z kamienia, dusił się ostatnimi iskrami, na próżno błagając o ogień. Nikt go od dawna nie bielił wapnem, więc straszył tłustym, sczerniałym brudem. W rogu izby siedziały na wilgotnej słomie kury i gęsi.

Wiktoria zrobiła kilka kroków do przodu, zakrywając twarz chusteczką, i odgarnęła sprzed oczu jakieś szmaty wiszące na żerdzi.

— O, wielmożna pani! — zawołała Kardisowa, zwlekając się z ławy przy piecu. Zachwiała się, czknęła i z powrotem usiadła.

— Jak wam nie wstyd! — zwróciła się do niej Wiktoria, podchodząc bliżej. — Czemuście nie napalili?

— O! A bo ten tu — wskazała palcem na Jędrka — miał napalić, to gdzieś polaz, darmozjad przeklenty! Ale ja mu za to dam! Niech sobie gemba gdzie indziej pasie, bo ode mnie nic nie dostanie, nic!

— Przestańcie pleść. — Wiktoria rozejrzała się wokół. — Macie czym palić?

— Eee, choćby ja i cały las spaliła, to i tak zimno bendzi. — Kardisowa dźwignęła się i wsparła o ścianę. — Piec stary, to ino kopci i kopci, że aż we łbie krenci się.

— To czemu nie powiedzieliście rządcy? Pomógłby wam.

Kardisowa roześmiała się, prezentując zepsute zęby i to, co z nich zostało. Mogła mieć nie więcej niż czterdzieści lat, a sprawiała wrażenie starowinki.

— Pomógłby! A pomógł — bełkotała, przedrzeźniając Łempicką. — Już wy tam, wielmożne pany, lepiej nie pumagajcie, bo tylko zgryzota z tego. A ty co gapisz się, gadzina! — krzyknęła na Jędrka. — Patrzajcie go, jaka sobie czapka sprawił. O! Cały wystroił się jak na wesela jaka!1

— Doprowadźcie się do porządku i przestańcie pić, bo z tego tylko nieszczęście. — Wiktoria odruchowo zasłoniła sobą chłopca. — Jutro przyślę kogoś, żeby tu wam pomógł z piecem, ale od dziś koniec z wódką.

Kardisowa raz jeszcze zarechotała.

— A wielmożna pani uważa, że u mnie w chałupie rzondzić bendzi? Jak sobie benda chciała, to napija się, a wielmożnej pani nic do tego, nic a nic! — Nie była w stanie dłużej ustać i runąwszy na ławę, uderzyła tyłem głowy o ścianę. Jędrek przypadł do niej, ale zdzieliła go w twarz.

— A poszed ty ode mnie, czarcichy synu!

Wiktoria złapała chłopca za ramię i odciągnęła z zasięgu rąk stryjny, która najchętniej uraczyłaby go na dokładkę porządnym kuksańcem.

— Jak jeszcze raz go uderzycie, to pożałujecie — ostrzegła, z trudem panując nad złością. — Idziemy, Jędrek.

— A gdzie to wielmożna pani dziecko mnie zabiera, aa?

— Gdzieś, gdzie nikt go bił nie będzie.

Popchnęła chłopca, żeby ruszył się z miejsca, i gdy tylko znalazła się przed chatą, głęboko zaczerpnęła powietrza, żeby przepędzić z nozdrzy odór chaty. Otuliła się mocno futrzanym kołnierzem, wzdrygając się z zimna.

— Proszę wielmożnej pani — usłyszała cichy głos Jędrka. — To gdzie ja mam pójść?

— Dziś zanocujesz we dworze — oświadczyła Wiktoria, wsiadając do sań.

***

Rozalia zajęła się chłopcem. Przygotowała dla niego kąpiel w balii, ustawionej w kuchni przy piecu, znalazła koszulę do spania po Ignacym i posłała mu łóżko w małej izdebce obok czeladnej, którą latem zajmował najęty do pracy parobek. Jędrek dostał jeszcze od Wojciechowej na odchodnym kawał ciasta i kubek ciepłego mleka z miodem.

Wiktoria zajrzała do niego, dopiero kiedy już po wieczerzy i omówieniu wszystkich bieżących spraw z rządcą Bolejką sama szykowała się do snu. Ostrożnie otworzyła drzwi izdebki, aby hałasem przypadkiem nie zbudzić młodziana, ale ku jej konsternacji wcale nie spał. Leżał na boku, tyłem do wejścia, a jego ciało podrygiwało, wstrząsane płaczem. Odstawiła lichtarz na okrągły stolik i przysiadła na krześle przy łóżku.

— Źle się czujesz?

Jędrek natychmiast się odwrócił, usiadł na posłaniu i otarł oczy rękawem zbyt obszernej koszuli. Nic nie powiedział, gdyż wszystkie siły zmobilizował, aby powstrzymać płynące po policzkach łzy.

— Dlaczego płaczesz? — dopytywała Wiktoria, lecz on wciąż milczał. Nagle przyszło jej na myśl, że może boi się być tu sam. — Chciałbyś, żeby z tobą została moja Gracja? To najłagodniejszy pies pod słońcem, ale jakbyś się czegoś przestraszył, to cię obroni.

Chłopiec popatrzył na nią bystro, po czym kiwnął raźnie głową. Wiktoria poklepała go po ramieniu i ruszyła do drzwi.

— Zaraz ją przyprowadzę.

— Proszę łaskawej pani — zawołał za nią Jędrek słabym, nasączonym łzami głosem. — A czy ja będę mógł jutro wrócić do domu?

Do domu — zadumała się Wiktoria, przejęta żalem i współczuciem. Do przeżartej odorem chaty, do głodu i do bicia, do zimna i strachu. A mimo to on tęskni.

— Oczywiście. Jutro wrócisz.

ROZDZIAŁ 2

Z samego rana Wiktoria posłała dwóch ludzi do Kardisowej, aby naprawili piec i — na ile to możliwe — uszczelnili okna. Godzinę później kazała podać Jędrkowi śniadanie w kuchni, po czym wyprawiła go do szkoły pod opieką pana Jurewicza. Wolała, żeby Maurycy, który przez tydzień musiał posilać się w czeladnej, nie zastał tam chłopca. Nie miała sił ani ochoty na kolejne awantury.

Służący nie zabawili we wsi długo. Wrócili do dworu z niespodziewaną wiadomością, że Kardisowa nie żyje. Gdy do niej zaszli, leżała na pryczy zasłanej słomą, przykryta sztywnym od mrozu paltem. Wiktoria natychmiast wezwała Bolejkę w jakiejś niedorzecznej nadziei, że może to nieprawda. Może kobieta, upojona alkoholem, głęboko zasnęła i służący jedynie nie mogli jej dobudzić?

— Nic tu po nas — oświadczył rządca po krótkim i rzeczowym badaniu. Rozejrzał się wokół i pokiwał głową jakby ze zrozumieniem. Wnętrze chaty za dnia prezentowało się jeszcze mizerniej niż w nocy.

— Myśli pan, że zamarzła?

— Nie sądzę. Ubrana jest grubo, ma na sobie tyle warstw odzieży i różnych gałganów. Pewnie serce nie wytrzymało. Nic dziwnego, piła na umór, to się doigrała.

— A może by wezwać doktora Nasierowicza?

— Do nieboszczki? — Pokręcił głową z politowaniem. — No przecież jej nie wskrzesi.

— Jeszcze i to — rzekła Wiktoria w roztargnieniu, przywołując gestem Rozalię. — Powiadom, proszę, sąsiadki, co tu się stało. Niech ją przygotują do pochówku. Ja… ja za wszystko zapłacę — dodała. Skłamałaby, mówiąc, że ubolewa nad Kardisową, za to ciągle zastanawiała się, co też będzie z Jędrkiem. Jedna myśl wyprzedzała kolejną. Mógłby tu sam mieszkać. Był już dostatecznie duży. A może jakaś zamożniejsza gospodyni wzięłaby go do siebie na parobka?

Pogrążona w tych rozważaniach, nakazała stangretowi, by zajechał przed szkołę, którą przed piętnastu laty kazał postawić Ksawery. Był to budynek niski, dwuizbowy, przykryty nie strzechą, a dachówką, otoczony płotem niknącym teraz prawie pod zwałami śniegu. Osobiście wywołała Jędrka z lekcji i przyprowadziła do sań. Chłopiec najpierw rozpromienił się na widok dziedziczki, ale zaraz potem przygasł, pewien, że pani wróciła po buty i kożuch. A może i wczorajszy wieczór był jedynie pięknym kłamstwem? Może go zaraz zawiozą do cyrkułu i popędzą na Sybir za to, że się pobił z paniczem?

— Ja już nie będę… — zaczął, gdy Wiktoria gestem dłoni wskazała mu miejsce obok siebie. — Nie odsyłajcie mnie, wielmożna pani…

— Nigdzie cię nie odeślę — odparła, patrząc ze smutkiem na jego drobną, zaczerwienioną od mrozu buzię. Miał piegi na lekko zadartym nosie i mądre, ciemne oczy, które za dużo w swoim życiu widziały złego. — Może pojedziesz ze mną do dworu? Zjadłbyś coś…

— Proszę wielmożnej pani, ja bym pojechoł…

— Pojechał.

— No, pojechał, ale stryjna źli będą…

Wiktoria uznała, że najlepiej przeciąć to szybko i natychmiast.

— Twoja stryjna zmarła w nocy.

Dawniej uciekała przed rozpaczą innych, nie miała sił, by dźwigać cudze łzy i cierpienie, jednakże ból, który wypełniał ją przez ostatnie lata, sprawił, że stwardniała. Nauczyła się żyć z tym ciężarem na sercu, chociaż marzyła o dniu, kiedy go wreszcie zrzuci. Czasem zastanawiała się, czy zdoła jeszcze złapać oddech wraz z serdecznym, głośnym śmiechem. I za każdym razem dochodziła do wniosku, że to, co dobre, jest za nią. Teraz należało przetrwać. Dla synów, dla Zielnej, dla pamięci o Ksawerym.

— Bardzo mi przykro — dodała, obserwując uważnie chłopca.

Jędrek nie zapłakał. Pochylił tylko głowę i westchnął żałośnie, gdy dotarło do niego, że został sam na świecie i że od tej pory nie będzie już brutalnych razów stryjny, ale pojawią się inne, kto wie, czy nie straszniejsze.

— Chciałbyś zamieszkać we dworze? — spytała niespodziewanie Wiktoria, dziwiąc się temu, co powiedziała. Przeniknęło ją dziwne uczucie, że tak być musi, a jej pozostaje uszanować wolę siły wyższej.

— We dworze? — powtórzył Jędrek, zwracając ku niej przepełnione smutkiem spojrzenie.

Tyle niezwykłości od zeszłego wieczora mu się przytrafiło, że z trudem umiał to pomieścić w głowie. Nikt go nigdy nie pytał, czego by chciał, i nikt poza panem Jurewiczem nie mówił do niego łagodnie, bez wyzwisk i złorzeczeń. Tyle razy słyszał, że jest synem czarcichy, więc zdążył w to uwierzyć. Czasem sprawdzał nawet, czy mu rogi albo kopyta nie rosną. I naraz dotarło do niego, że czarcicha z całą pewnością nie znajdzie go za bramą zieleńskiego majątku, że tylko wielmożna pani może go obronić.

— Chcę!

Wiktoria uśmiechnęła się, próbując przegonić z serca wątpliwości i strach. Tak trzeba — powtarzała sobie. Tak trzeba…

***

Maurycy stał wyprostowany na baczność w swojej sypialni, słuchał, co mówiła do niego matka, ale nie pojmował, jak może go tak okrutnie krzywdzić.

— Proszę cię, synu, żebyś okazał mu serce, przecież jesteś dobrym i wrażliwym chłopcem. On jest w żałobie, stracił jedyną bliską mu osobę…

— Ja straciłem ojca — ośmielił się wtrącić, przeżarty taką wściekłością, że wyć mu się chciało.

— Ty masz mnie, Ignasia i całą rodzinę w Łempicach. I wszyscy bardzo cię kochamy. On nie ma nikogo…

— Ale to… — Zacisnął usta, żeby powstrzymać słowa, które czuł na języku.

Uważał, że matka robi mu zwyczajnie na złość. Najlepiej niech wszystkie chamskie dzieci zaprosi do dworu. Niech podepczą swymi brudnymi stopami dywany, niech ich wszy rozpełzną się po pokojach, czemu nie? Ach, ileż cierpień mnie jeszcze czeka — dumał w duchu, zatrwożony swym boleściwym losem.

— Zrób to dla mnie i dla ojca. On doceniłby twoje starania.

Maurycy nic nie powiedział, pozornie zgadzając się z matką, ale już obmyślał, jak się pozbyć intruza. Pocieszał się, że da mu do wiwatu podczas obiadu. Skoro obaj mieli jadać w kuchni, to postara się, żeby ta przybłęda, co próbuje zająć jego miejsce, pożałowała, że weszła mu w drogę.

Całe przedpołudnie pielęgnował w sobie rozgoryczenie i złość, poczucie krzywdy rosło w nim jak babka drożdżowa, a gdy nastała pora posiłku, ruszył na spotkanie z wrogiem, uzbrojony w wyzwiska, okrucieństwo i pieniactwo, które odziedziczył po jakimś wybitnie awanturnym przodku. I tu spotkał go piekielny zawód. Bowiem przy stole w kuchni siedział nie tylko Jędrek, ale także pan Jurewicz, który uczył go posługiwać się sztućcami. Maurycy, jak to miał w zwyczaju, zacisnął usta, nadął policzki swą własną, zalewającą go żółcią, po czym ostentacyjnie usiadł na drugim końcu. Od czasu do czasu zerkał w stronę przeciwnika i widząc, że chłopak ma na sobie ubranie Ignacego, czuł coraz większą wściekłość. Nic mu nie smakowało. Ani pieczony zając z kwaśną kapustą, ani ozorki wołowe. Ziemniaki rosły mu w gardle razem z furią, której nie mógł wykrzyczeć. A już najgorsza obraza go spotkała, gdy Wojciechowa nie podała mu deseru. Włóczęga dostał, a jakże! Tak sobie pogrywacie ze mną, ja wam pokażę! — odgrażał się w myślach. Wszyscy pożałujecie. Żeby mnie, Łempickiego, sadzać przy jednym stole z tym kocmołuchem! Żeby mnie tak nie szanować! Jeszcze dorwę tego wszarza, co mi matkę i dom próbuje odebrać!

***

Zimowy dzień ospale schował się za las, żegnany śniegiem i zagniewanym wichrem, który chłostał wszystko na swojej drodze. Wiktoria słyszała to dudnienie i aż się wzdrygnęła, chociaż w kancelarii było ciepło i przytulnie. Stary piec wypełniał się płomieniami niestrudzenie od wielu tygodni i hojnie szafował żarem, aby nikt nie marzł.

— Sprawdziłem, tak jak pani prosiła, okna na górze i rzeczywiście, na wiosnę będzie trzeba wymienić ramy, bo te już mocno spróchniały — mówił rządca Bolejko, siedząc za mahoniowym biurkiem, zasłanym księgami gospodarskimi. Raz w tygodniu zdawał pani dziedziczce relację z prac w majątku.

— A okna na parterze? — dopytywała Wiktoria, otulona czarną chustą.

— Jeszcze wytrzymają. Trzeba je tylko zabezpieczyć pokostem2.

— Szykują nam się kolejne wydatki, panie Zygmuncie, niedobrze…

— No, teraz nie jest to już aż taki problem — odparł, przechylając nieco głowę na lewą stronę. Nabrał takiego zwyczaju, od kiedy w powstaniu stracił słuch w jednym uchu. — Hodowla owiec przynosi całkiem niezłe dochody. A i zbiory były bardzo dobre. W porównaniu z innymi majątkami my nie mamy co narzekać.

— Oby. Nie chciałabym być ciągle zależna od Łempic. Dominik ma swoje wydatki i zobowiązania. — Wstała z fotela i zacisnęła dłonie na oparciu. — A czy posłał pan ludzi, jak prosiłam, do wsi?

Bolejko zmarszczył brew, krzywiąc się lekko. Blizny na jego twarzy były już niemal niewidoczne i tylko opaska przesłaniająca oko przypominała o wydarzeniach sprzed kilku lat.

— Owszem, sprawdzają, czy komuś czego nie potrzeba, ale podług mnie za bardzo się pani przejmuje. Kardisowa sama doprowadziła do nieszczęścia. Ostatnimi czasy to już nawet w pole nie wychodziła. Dwukrotnie nawet próbowałem przemówić babie do rozsądku, ale wódka jej do cna rozum wypaliła.

— Jutro pogrzeb. Myślałam, że zabiorę dziś wieczór Jędrka na czuwanie, ale…

— A skoro o tym mowa… — Bolejko chrząknął, potarł wąsy, uciekając spojrzeniem. — Jest pani pewna, że chce zatrzymać tu tego chłopca? Może oddamy go pod opiekę stajennego, żeby go przyuczał, albo…

— Przyuczał go będzie pan Jurewicz. Jędrek jest podobno bardzo zdolny, więc postanowiłam, że najpierw pobierze domowe nauki, a potem oddam go do Wilna, do szkół.

Bolejko wstał, zaplótł ręce na piersi i znów chrząknął.

— Pani wybaczy, ale to dość… śmiały pomysł. Kiedyś próbowałem przysposobić lisa, który stracił matkę. Wziąłem go do siebie, karmiłem, chciałem zrobić z niego psa, ale…

— Panie Bolejko, na litość boską, Jędrek jest chłopcem, a nie lisem.

— Ale z chłopskiej chaty wzięła go pani na pokoje. Nie zrobi pani z niego panicza, a wyrwie ze środowiska, które zna i rozumie. On do tamtego świata należy, a nie… — zrobił gest ręką — …tu.

Wiktoria spąsowiała, niemile ugodzona wymówkami rządcy.

— Nie spodziewałam się po panu tak ciasnych horyzontów. Chcę temu chłopcu dać szansę na lepsze życie. Jego świat nie musi się ograniczać do obór, stajni i gnoju.

— Co innego posłać go do szkół, nawet opłacić mu dodatkowe lekcje u Jurewicza, a co innego pozwalać mu mieszkać we dworze. Wpuszcza pani pod swój dach nie wiadomo kogo. Będą mówić, że to albo pani nieślubne, albo Ksawerego. Każdy powinien znać swoje miejsce.

— To samo tyczy się pana, panie Bolejko. — Wiktoria wyprostowała się. Oddychała szybko. — Jest pan tu rządcą, ale panią na Zielnej jestem ja i nie życzę sobie, żeby pan ingerował w moje decyzje.

Mężczyzna popatrzył na nią poważnie, bez gniewu, ale z jakimś dziwnym smutkiem w oczach.

— Rozumiem. Chyba lepiej będzie, jak już pójdę do siebie.

— Spokojnej nocy — odparła, nie próbując go zatrzymać.

Gdy Bolejko, ukłoniwszy się, wyszedł, z powrotem usiadła na fotelu i odchylając głowę do tyłu, głęboko westchnęła. Jeszcze jej i to potrzebne. W pewien sposób podzielała wątpliwości rządcy, ale one — jak w warkoczu — przeplatały się z pewnością, że musi tak postąpić, że chłopca trzeba wyrwać z trudnej sytuacji, w jaką popadł, i że pisany jest mu inny los niż żywot parobka.

— A co ty byś zrobił, Ksawery? — spytała na głos, ale zaraz się zmitygowała. Z mężem pomówi, jak tylko położy się spać. Musiał istnieć jasny podział. Dzień wyłącznie dla żywych, noc dla zmarłych.

ROZDZIAŁ 3

Kardisowa spoczęła na cmentarzu, w ziemi, która nie bardzo chciała ją przyjąć w swe zamarznięte trzewia. Wiktoria uczestniczyła w skromnym nabożeństwie, myśląc o tym, że jedyną osobą opłakującą nieboszczkę był jedenastoletni chłopiec. Śmierć — niby równa wobec wszystkich, ale zabierając jednych, sprowadza na żyjących niewyobrażalną rozpacz i żałobę, a wzywając do siebie drugich, pozostawia ulgę i zapomnienie, tak jakby tych ludzi nigdy na świecie nie było.

Wiktoria uznała, że na razie Jędrek będzie sypiał w służbówce przy czeladnej. Była to izba nieduża, ale przytulna, i z całą pewnością nie tak onieśmielająca jak przestronne gościnne pokoje. Porozumiała się z panem Jurewiczem, który z wielkim zapałem obiecał podjąć się prywatnej edukacji chłopca, tak aby za rok, najwyżej dwa Jędrek mógł zdawać do gimnazjum, gdzie uczył się Ignacy. Instytut Szlachecki w Wilnie — szkoła najbardziej odpowiednia dla ziemiańskich synów, została zlikwidowana wkrótce po klęsce powstania. Placówka, powołana przez władze carskie do kształtowania młodzieży karnej i wiernej Rosji, okazała się kuźnią buntowników, więc nie mogło być dla niej miejsca w nowej, poranionej represjami rzeczywistości.

— Czy ty też uważasz, że źle robię? — spytała Rozalię, gdy po powrocie do domu przebierała się z eleganckiej żałobnej sukni w czarną, codzienną. W garderobie Wiktorii od powstania nie było miejsca na inne barwy. Między tafty, jedwabie i krepy nie wkradł się nawet najciemniejszy odcień fioletu czy granatu.

— Że pani Jędrka przygarnęła? No przecie to po bożemu dać schronienie sierocie.

— A pan Bolejko uważa inaczej.

Służąca zamknęła szafę, odrzuciła na plecy jasny warkocz i wsparła dłonie na szerokich biodrach, uśmiechając się.

— Pan Bolejko na pewno chce dobrze, ale czasem to on taki surowy, że aż strach podejść.

— Nie mów, że się go boisz.

Rozalia zarumieniła się, skubiąc koniec warkocza.

— Nie boję, bo to pani mam się słuchać, a nie jego. — Zamilkła, zastanawiając się, czy powinna wspominać głośno to, co chodziło jej po głowie. — Proszę pani, ta Kardisowa zmarła w nocy, tak?

— No tak powiedział pan Bolejko. To ma dla ciebie jakieś znaczenie?

Służąca zaczęła sobie oplatać warkocz wokół ręki.

— Nie… to znaczy… mówią we wsi i Wojciechowa też mówiła, że w tym roku… że ten rok…

— No, wyduś wreszcie.

— Ech, chyba nie ma o czym, to pewno zwykły przypadek — rzekła z ociąganiem, ale już obmyślała, jak zabezpieczyć dom i jej mieszkańców przed siłą nieczystą.

Wiktoria zapięła guzik przy kołnierzyku, nie patrząc w lustro, by oszczędzić sobie przykrości. Od powstania czuła się brzydka i bezbarwna jak jesienny, zdeptany liść. Dotknęła jeszcze siatki na głowie, która zbierała i podtrzymywała krótkie do ramion włosy, aby upewnić się, że żaden kosmyk się nie wymknął. Tak ubrana poszła sprawdzić, co z Jędrkiem, ale chłopiec po pogrzebie stryjny zasnął w swojej izdebce, więc wycofała się po cichu. Od rana myślała o tym, że powinna porozmawiać z Bolejką, ale wciąż miała do niego żal, że nie wsparł jej, tylko czynił wymówki.

Kiedy przez okno spostrzegła, że przyjechał Dominik, z radością wyszła mu na spotkanie.

— Jak to dobrze, że jesteś — powitała go ciepło, prowadząc do sarmackiego salonu, gdy służący odebrał od niego płaszcz i kapelusz. — Dziś wyjątkowo potrzebuję twojej rady. Oczywiście zostaniesz u nas do jutra?

Przyszły dziedzic Łempic zbliżał się do czterdziestej wiosny życia, ale wciąż samotnie wadził się z losem, bez wsparcia kochającej kobiety. Wiktoria ubolewała nad tym i nieustannie dumała, jak to możliwe, że taki piękny i szlachetny mężczyzna dotąd się nie ożenił. Po prawdzie obawiała się dnia, w którym nałoży jakiejś pannie ślubną obrączkę, bo wówczas nie przyjeżdżałby już tak często do Zielnej, a ona w swej samotności łaknęła jego towarzystwa.

Teraz opowiedziała mu o Jędrku i o zwadzie z Bolejką, a Dominik słuchał spokojnie, popijając herbatę z miodem.

— Nie wiem dlaczego, ale on tak mocno ujął mnie za serce i jeżeli mogę mu pomóc, to chcę to zrobić — tłumaczyła.

— Skoro tak zdecydowałaś, nie pozostaje mi nic innego, jak cię wspierać — oznajmił spokojnie, zadowolony, że Wiktoria znalazła w życiu jakiś nowy cel.

— Dziękuję. — Odetchnęła z ulgą. — Wiedziałam, że ty mnie zrozumiesz.

— Oczywiście, że rozumiem. — Zamilkł na chwilę. — Ignacy jest w szkołach, na jesieni Maurycy też wyjedzie…

— Nie, to nie to — zaprotestowała. Jak zwykle, gdy była niespokojna, dotknęła obrączki na palcu. — Uwierz, że nie chodzi o mnie. Może popełniam błąd, ale…

— Nie martw się, Wiktorio — rzekł cierpliwie Dominik. — Jeśli tak czujesz, to znaczy, że jest to właściwe.

— Proszę, porozmawiaj z Maurycym. On nie może się tak zachowywać.

— Porozmawiam.

Oto, czego potrzebowała i co zawsze dawał jej Łempicki: spokój, ukojenie i pomoc. Nieraz myślała, że bez niego nie przetrwałaby ostatnich lat.

— A czy wiesz, że odwiedził mnie Tułasiewicz? — przypomniała sobie. — Nie uwierzysz, z czym przyjechał.

— Wiem. — Dominik odstawił filiżankę na stolik przy sofie. — Bo był najpierw u ojca i poprosił go o pozwolenie, żeby mógł się o ciebie starać.

— No tak, zupełnie jakbym ja sama nie potrafiła podjąć decyzji — skwitowała cierpko. — Wnioskuję, że twój ojciec nie zaprotestował, skoro Tułasiewicz mi się oświadczył.

— Wiktorio, przecież wiesz, że nikt z nas nie oczekuje i nie chce, żebyś była wdową do końca życia.

— Ja nie… — Powstrzymała uwagę, że wcale nie jest wdową, że nie chce nią być, że Ksawery towarzyszy jej każdej nocy, jednocześnie tak bliski i tak daleki. — Mnie te sprawy już nie dotyczą. Byłam żoną raz i wystarczy.

— Jesteś za młoda, żeby żyć jak za kościelną furtą. — Spojrzenie ciemnych oczu Dominika spoczęło na jej twarzy. — Stryj by tego nie chciał. Złożyłaś mu pewną obietnicę, pamiętasz?

Uśmiechnęła się z triumfem.

— Owszem, miałam się nie bronić, gdybym kogoś pokochała, ale nikogo takiego nie spotkałam.

Wtedy Dominik rzucił z rozbawieniem:

— A wiesz, że mówią o tobie i Zygmuncie?

Wiktoria zrobiła zdegustowaną minę.

— Ani ja nie jestem nim zainteresowana, ani on mną, ale przynajmniej teraz rozumiem, co miał na myśli Tułasiewicz. — Jak ktokolwiek mógł pomyśleć, że potrafiłaby po Ksawerym spojrzeć na innego mężczyznę! Już same takie przypuszczenia były dla niej raniące. — Co za pomysły…

— No wiesz, Wiktorio, spędzacie wiele czasu razem, dziedziczka i jej rządca…

— Ależ mój drogi, to koncepty rodem z francuskich romansów, które z prawdą nie mają nic wspólnego. — Uśmiechnęła się jakoś smutno. — A co z tobą? Po powstaniu brakuje mężczyzn, ale pięknych panien na wydaniu jest całe mnóstwo.

Dominik odwzajemnił uśmiech, ale jego oczy pozostały poważne. Należał do tych mężczyzn, którzy z wiekiem na urodzie tylko zyskują. Regularne rysy twarzy wyostrzyły się, stwardniały, nabrały powabu dojrzałej męskości, zachowując jednakże cały swój urok. Wiktoria, patrząc niekiedy na niego, widziała swojego męża i doznawała wtedy zarówno pociechy, bo przez jeden cudowny moment ogarniało ją złudzenie, że Ksawery żyje i jest przy niej, jak i bolesnej melancholii. Podobieństwo między Dominikiem a jego poległym stryjem nie było może uderzające, ale zauważalne.

— Nie każda nadaje się na panią na Łempicach — stwierdził stanowczo.

— Nawet nie wiesz, jak bym chciała, żebyś był szczęśliwy.

Pokiwał głową.

— Chyba oboje już na to nie liczymy, prawda? Ważne, żeby dni upływały bez większych cierpień.

Zmartwił ją tym wyznaniem. Przyzwyczaiła się, że to on był tym silnym, że to on posiadł umiejętność rozpędzenia każdej burzy i każdej troski.

Chwyciła go za ręce i uścisnęła mocno.

— Proszę cię, nie mów tak. Przed tobą, mój kochany przyjacielu, jeszcze wspaniałe życie i dobra miłość.

— A przed tobą nie? — Popatrzył na nią uważnie.

— Nie — odparła od razu, bez wahania. — Nie dla mnie już ślubny welon.

***

Maurycy wykorzystał obecność uwielbianego kuzyna, żeby pożalić się na matkę, która karała go za niewinność, i na swój trudny los wzgardzonego syna. Dominik po obiedzie wziął chłopca na długi spacer po lesie i słuchał z uwagą gorzkich słów, wylewających się z ust niby wezbrana rzeka. Najmłodszy Łempicki od dawna czekał na swoje pierwsze polowanie, które miało być potwierdzeniem, że wkracza w wiek męski, i teraz, gdy zostało mu to odebrane, cierpiał okrutnie. Rodzeni bracia, a jacy różni — dumał Dominik, brodząc w śniegu, sięgającym mu gdzieniegdzie po łydki. Ignacy nawet nie chciał słyszeć o polowaniu, jemu zwierzęta były droższe od ludzi i wyjeżdżając do Wilna, najbardziej przeżywał rozstanie ze swoimi psami i kotami.

— Mnie mama ukarała, a jego nagrodziła za to, co mi zrobił — opowiadał z przejęciem Maurycy.

— Ale nie zachowałeś się właściwie, wiesz o tym — przypomniał Dominik. — I to, co potem powiedziałeś…

— Byłem zły — mruknął w odpowiedzi, chowając twarz w kołnierzu z lisiego futra. — Ja jestem przyszłym dziedzicem, ja! A mama pozwala, żeby mnie obrażano. Gdyby żył tata…

Od dwóch lat Maurycy wiedział już, jak naprawdę zginął ojciec, i przez to on sam czuł się jeszcze ważniejszy. Nie każdy ma zaszczyt być synem bohatera.

— Na pewno nie podobałoby mu się, że pobiłeś się z tym chłopcem i że zasmuciłeś mamę. Obiecaj mi, że nie będziesz dokuczał Jędrkowi. Jako przyszły dziedzic okaż wspaniałomyślność i zaopiekuj się nim.

— Zaopiekować się? Jak ja go tak nienawidzę!

— Wmówiłeś sobie tę nienawiść. Zrób to dla mnie i nie wadź się z Jędrkiem.

Maurycy przystanął, raz, drugi kopnął śnieżną zaspę, aż wreszcie rzekł naburmuszony:

— Dobrze. W ogóle nie będę się do niego odzywał, jakby nie istniał.

Dominik wyciągnął ramię, przyciągnął chłopca do siebie i pieszczotliwie roztarł mu dłonią zmarznięty policzek.

— Jeszcze się wiele musisz nauczyć, ty mój mały dziedzicu.

***

Zygmunt Bolejko jeszcze za życia Ksawerego zasiadał z domownikami do pierwszego stołu. Powszechnie wiadomo było, że pełni rolę nie tylko rządcy, ale również przyjaciela rodziny, dlatego jego absencja podczas obiadu i wieczerzy nie mogła pozostać niezauważona.

Wiktoria cały dzień wybierała się, żeby pójść do niego i porozmawiać, ale tak wiele się działo. Pogrzeb Kardisowej, przyjazd Dominika, Jędrek… Żałowała tego, co mu rzekła, i pragnęła jak najszybciej zakończyć zatarg, wszak nie było powodu, by po tylu latach poróżnić ich miało takie głupstwo.

Wydała dyspozycje Wojciechowej i już szykowała się do wyjścia, gdy Bolejko ją uprzedził.

— Przyszedłem panią przeprosić — rzekł bez długich wstępów, stojąc w sieni z pochyloną głową.

Wiktoria gestem dłoni zaprosiła go do kancelarii, gdyż w sarmackim salonie odpoczywał po kolacji Dominik.

— Nie miałem prawa kwestionować pani decyzji — kontynuował Bolejko, siadając na krześle przy biurku. — Proszę mi wierzyć, że nie miałem złych zamiarów.

— Ja także chciałam pana przeprosić. Nigdy nie był pan tylko rządcą i mam nadzieję, że pan to wie. Nie poradziłabym sobie tu sama bez pańskiej pomocy i przyjaźni. — Wzięła głęboki wdech ze świadomością, że to, co chciała zaproponować, może podsycić krążące o nich plotki, ale nie dbała o to. — Myślę, że czas najwyższy, abyśmy zwracali się do siebie po imieniu.

Mężczyzna rozpogodził się, znać było po jego twarzy, że kamień spadł mu z serca.

— Będę zaszczycony.

— Jadłeś coś dzisiaj, Zygmuncie?

Ta troska rozczuliła go i sprawiła mu dużą przyjemność.

— Jadłem, jadłem — odparł z uśmiechem. — Przyznam szczerze, że nie miałem odwagi przyjść wcześniej. Ksawery dałby mi burę za to, że… — Umilkł speszony.

— Myślę, że byłby ci wdzięczny za wszystko, co zrobiłeś dla mnie, dla Zielnej, dla moich synów — rzekła cicho.

— Słucham? — Zbliżył się, nadstawiając zdrowe ucho.

— Ksawery byłby ci wdzięczny za wszystko — powtórzyła głośniej.

— Jeśli pani sobie życzy… jeśli sobie życzysz, będę miał baczenie na tego chłopca, Jędrka — dodał pojednawczo.

I tak oto wygasła burza i na moment zaświeciło słońce w tę styczniową, mroźną noc. Wiktoria łapczywie chwytała wszystkie dobre chwile i słowa, karmiła się nimi, żeby jakoś wyciszyć ten bolesny głód, towarzyszący jej od śmierci męża. Dla synów zawsze starała się mieć pogodną twarz, pokazywać, że jest silna i że już nigdy ich nie zostawi, by oddać się rozpaczy. Kiedy udawanie stawało się zbyt męczące, szła albo jechała do lasu, płakała, wyrzucając z siebie cierpienie i tęsknotę, po czym wracała do dworu, zakładała na plecy jarzmo obowiązków i trwała tak — dzień za dniem, miesiąc za miesiącem — z wrażeniem, że życie na przekór wszystkiemu toczy się dalej, lecz straciło wszystkie kolory.