Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Obszerny wybór krótkich felietonów jednego z najciekawszych ukraińskich intelektualistów młodego pokolenia, drukowanych na przestrzeni kilku lat w ukraińskiej prasie. Słodko-kwaśna odtrutka na chandrę (po uświadomieniu sobie, że niektórzy mają gorzej) i nudę zimowego wieczoru, głęboko osadzona w realiach.
Andrij Wołodymyrowycz Bondar (ur. 1974 w Kamieńcu Podolskim) − ukraiński prozaik, poeta, publicysta, także bloger, tłumacz i filolog; stypendysta m.in. programu Gaude Polonia (2003, 2016). Autor czterech tomików poezji (tłumaczonych na kilkanaście języków) oraz licznych prac literaturoznawczych, przełożył na język ukraiński m.in. Ferdydurke i Transatlantyk Witolda Gombrowicza, Pięknych dwudziestoletnich Marka Hłaski i opowiadania Sławomira Mrożka. Prywatnie Andrij Bondar jest mężem pisarki Sofiji Andruchowycz, która jest córką Jurija Andruchowycza, jednego z najbardziej znanych i cenionych współczesnych pisarzy ukraińskich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 214
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nogami do przodu
Są ludzie, którzy nie wiedzieć czemu mocno zapadają nam w pamięć. Zdawałoby się, że nic w nich nie ma interesującego – ot, przeciętni radzieccy obywatele, rówieśnicy rewolucji. W początku lat 80. XX wieku szybko starzeli się i odchodzili. Na szczęście zdążyłem się jeszcze z nimi zetknąć, a oni, z kolei, nie mogli nie odcisnąć we mnie swojego śladu. Teraz wiem, że do dziś ich lubię, tak jak lubi się bohaterów jakiejś bajkowej historii, która przydarzyła się w dzieciństwie małemu chłopczykowi.
Babcia Żenia była legendą naszego podwórka. Pojawiła się nie wiadomo skąd, a więc nikt nie znał jej losów. To pozwalało jej poszerzać wokół siebie strefę mitów. Mocno zawiązawszy kwiecistą chustkę, posuwała się o kulach.
– Nogi swoje na wojnie straciłam. I młodość swoją także – mawiała często.
A ja dziwiłem się, że jak to „straciła”, skoro nimi powłóczy? Z młodością było jeszcze dziwniej, bo mi się wtedy wydawało, że jej wspaniały rumieniec to ucieleśnienie zdrowia.
– Piję herbatę z kwaaaśnym serem – często powtarzała bez powodu. – A cukier tylko na prikusku.
Babcia Żenia miała opinię osoby kulturalnej, bo zawsze poruszała temat przebijający wszystko inne.
– Laleczko, czy pani wie, czym różni się opera od operetki? – pytała zasuszoną przez zonę, starość i „Biełomory” byłą więźniarkę.
Lala miała to w nosie, ale szanowała babcię Żenię i uprzejmie słuchała.
– Ja jeszcze za cara chodziłam do teatru... A więc w operze śpiewają i tańczą, a w operetce tylko śpiewają i się poruszają.
I w osiemdziesiąt lat jeszcze udawała, że ma życie osobiste. Żeby jej zazdrościli.
– Dziś znowu był mój pułkownik. Postał przy bramie i odszedł. Krępuje się...
Chowali babcię Żenię pospołu.
– Nogami do przodu wynoście, chłopcy! Żeby wszystko było, jak trzeba! – komenderowała babcia Dasza.
Kule babci Żeni przez kilka dni podpierały starą gruszę na środku podwórka. A potem gdzieś znikły. Nikt nie wiedział gdzie.
Dzikie tańce
Z tańcami zawsze miałem problem. Nie, nie jestem złym tancerzem. W ogóle nie tańczę. Coś mi w tańcach, w samym fakcie ich istnienia nie pasowało. Może, jak zawsze, Freud miał rację. Po prostu w dzieciństwie wystarczająco się napatrzyłem, jak namiętnie tańczy mój tato... Och, żeby państwo widzieli, jak tańczy mój tato! To drżenie podłogi, to brzęczenie kryształów, te wibracje ścian... Jego ruchy były czymś pośrednim między boksem tajskim, szamańskimi zaklinaniami i tańcem godowym flamingów. Naturalnie z poprawką na umiarkowany klimat i zasady dobrego tonu. Co dziwne, przez całe swoje życiu nikomu nawet przy tym nie zrobił krzywdy.
Wszystkie kobiety, które tańczyły przy nim – język mi nie pozwala napisać „z nim” – mówiły z nieukrywanym zachwytem: „Twój tato jest po prostu super tancerzem... Taki szał, taki wigor”... I wyczerpane padały na krzesła czy co tam przed nimi było. Im wszystkim – pięciu, dziesięciu, dwudziestu – zdawało się, że on jednocześnie tańczy z każdą z nich. Choć stary nie tańczył z żadną.
Jestem pewien, że w niego wcielał się demon. I teraz, kiedy piszę o tacie, nagle uświadamiam sobie, że mną też zaczyna władać jakaś niezgłębiona siła. Dokładniej: palce same zaczynają myśleć – gwałtownie biegają po klawiaturze. W ten sposób kompensuję sobie brak talentu do tańca. Wygląda na to, że mam własne tańce. Ale one wydają mi się tylko żałosną karykaturą tanecznych pas taty.
Myślę, że mógłbym to jeszcze jakoś nadrobić. Przyjechać do starego, który ma już 66 lat, i poprosić:
– Zatańczmy razem.
I wtedy puszczę kasetę Podolskie wesele – 4 i zatańczymy razem z tatą. To będzie najpiękniejszy taniec na świecie. Takie tańce nigdy się nie kończą. A Freud na tamtym świecie znowu się uśmiechnie. I znowu po swojemu będzie miał jak zawsze rację.
Duchowny-lotnik
Dzisiaj nie potrafię wspominać przełomu lat 80. i 90. bez dobrodusznego uśmiechu. Wówczas wokół wszyscy, mówiąc w języku narkomanów, odlatywali. Każdy w różnym stopniu, rzecz jasna. Ktoś wstąpił do sekty, ktoś włożył malinową marynarkę, ktoś stanął pod czerwono-czarną flagą, ktoś kontaktował się z pozaziemskimi cywilizacjami... Bo co mieli robić ludzie w tym domu wariatów? Tylko uciekać.
Wśród moich znajomych zdarzali się urynoterapeuci, naśladowcy Porfirego Iwanowa i Nikołaja Roericha. Najwięcej trafiało się różnego kalibru poszukiwaczy „żywego Boga”, ale ci na szczęście wszyscy kończyli dobrze. Co najwyżej – szpital psychiatryczny i zrujnowana rodzina. Byli i tacy, którzy wierzyli w lecznicze i magiczne właściwości ciemiernika, grzybka japońskiego i lukrecji. Ci pragnęli znaleźć panaceum na wszystkie wypadki i życiowe przypadłości. Pewna dziewczyna wierzyła we wszechmoc rycyny. Jej, być może, życie ułożyło się najlepiej. Wyszła za Duńczyka i mieszka w Holandii, gdzie w konserwatorium studiuje kompozycję. Widać, rycyna jej pomogła...
Wtedy na początku lat 90. wszystko wydawało się możliwe, ale osobiście nikt niczego nie mógł zrobić. W okolicach mojego miasta było zarośnięte trawą lotnisko. Stało tam kilka odrapanych kukuruźników, które w radzieckich czasach jeszcze czasem latały, ale nagle stały się niepotrzebne. I oto tam, na kamienieckim lotnisku, wydarzyło się coś absolutnie nierzeczywiście pięknego i filmowego.
Po rozpadzie radzieckiego „zarządu nieba” dyrektor lotniska przekształcił jego budynek w cerkiew, w której sam został duchownym. Nikt w mieście nie zna się przecież tak dobrze na niebiańskich sprawach jak on. Mieszka tam do dziś, odprawia prawosławne nabożeństwa dla miejscowych parafian. A mnie nie daje spokoju jedna rzecz: może to wszystko mi się tylko przyśniło?
Po wodzie
Strach pomyśleć: są klasy, które co roku organizują spotkania absolwentów. To teraz – po szesnastu latach od skończenia szkoły – jest dla mnie okropne. A wtedy, w ostatniej klasie, patrzyliśmy sobie w wilgotne oczy i nie mieliśmy wątpliwości, że będzie właśnie tak, a nie inaczej. Zawsze będziemy razem. Tacy różni, o różnych poglądach, różnojęzyczni, ale tacy sobie bliscy. Synowie dyrektorów i oficerów, córki proletariuszy i lekarzy...
Jednak na początku parszywego lutego 1992 roku w dotarciu na pierwsze spotkanie przeszkodziła mi pogoda. Ze wsi, gdzie hodowałem króliki, nie odjechał ani jeden autobus, bo drogi zawiało śniegiem. Nie byłem w stanie o tym w żaden sposób ich uprzedzić i czułem się z tym podle.
Tak więc kiedy moi koledzy z klasy pili „amaretto” i słodką koszerną wódkę „Keglevich” w jakiejś mordowni, ja rozpaliłem pod kuchnią, zaparzyłem sobie herbaty i zapaliłem „Doinę”. Na rumuńskim kanale, w czarno-białym telewizorze „Wiesna 308”, leciał koncert orkiestry ludowej, w którym było wiele smutnych i szybkich jak wiatr dźwięków skrzypiec. I od tej kosmicznej samotności i tych samobójczych skrzypiec zachciało mi się wyjść na dwór, na świat. Obok była zimna skała, pod nią zamarznięty Dniestr. Pod lodem spały zmęczone ryby, które nic do mnie nie miały. Na środku rzeki siedział samotny rybak i zdaje się nie robił już nic, żeby złapać zimną rybę swojego szczęścia.
Właśnie wtedy pierwszy raz poczułem, że jestem dorosły. Że po orkiestrze nie wystąpi już więcej Ceaușescu, a po nim nie pokażą kreskówki o dzięciole Woodym. Że do jutrzejszego poranka zostały mi dwa papierosy, a w mieście znajdę się dopiero wieczorem. Że zima zapuściła we mnie swoje zimne korzenie i że niepotrzebni są mi żadni koledzy z klasy i ich pijane ciepło, szczere słowa i słone łzy. Że teraz na całym świecie są tylko dwie dusze – ja i zdębiały wędkarz na środku ołowianej rzeki. Ale i on pozbierał swoje sprzęty, opuścił głowę i poszedł po wodzie.
Gołębia wierność
Są historie, przy których chciałoby się zapłakać. I wcale niekoniecznie musi być w nich krew ani to, że ktoś umiera czy zostaje sam. Mnie do głębi duszy poruszyła historia o gołębiach, którą opowiedział mi znajomy.
Iwan sprzedał Petrowi gołębie. Pojechały do nowego gołębnika pięć kilometrów od starego domu. Następnego dnia ptaki wróciły do Iwana. Ten znowu zwrócił je Petrowi. Historia powtarzała się parę razy. W końcu Iwan podstępem przyzwyczaił gołębie do nowego miejsca. I od tamtej pory stadko przestało wracać. Oprócz jednego gołębia – najcenniejszego. Tego pięknisia w żaden sposób nie można było przyzwyczaić do nowego miejsca. Żeby nie mógł latać, Petro podwiązał mu skrzydła. Gołąb wrócił do dawnego właściciela piechotą – szedł ulicami przez kilka godzin. Iwan musiał zwrócić pieniądze koledze.
Różnie można tłumaczyć tę historię: jako przejaw patologicznej wierności, jako osobliwość obyczajów gołębi pewnej rasy, jako przewagę ojczyzny nad cudzoziemszczyzną wreszcie. Jakkolwiek by ta ojczyzna czasami zdawała się pożałowania godna.
Nieraz przychodziło mi przyglądać się ludziom, którzy wracali do domu po długich podróżach po obcych krajach. Widziałem, jak zmieniają się ich twarze, kiedy wyglądają z iluminatora na Dnipro. Jak im do oczu napływają łzy, kiedy koła samolotu dotykają ziemi boryspolskiego lotniska. Jak uśmiechają się do naszych pograniczników, pierwszych Ukraińców na szlaku ich bolesnego powrotu.
I to nic, że po dwóch tygodniach naszym gołębiom znów zachce się dać stąd dyla. Mimo wszystko powrócą do swojej ojczyzny – albo żywi, albo w snach, albo martwi. Nawiasem mówiąc, gołębnik po łacinie nazywa się colombarium.
Mój koks
Czasami wzdrygam się wewnętrznie na pewien rodzaj przekazu informacyjnego. Na przykład taki: „Dzisiaj na nabrzeżu Rotterdamu znaleziono 150 kilogramów kokainy”. Podkreślam: nie gramów, a właśnie kilo. Wasz umysł może ogarnąć taką ilość jednego z najdroższych narkotyków? Mój – nie.
Wzdragam się dlatego, że zawsze stawiam siebie na miejscu człowieka, który znajduje coś takiego. Nawet jeśli to nie 150 kg, a 250 g koksu – wszystko jedno strach. O siebie i swój moralny wybór. O wewnętrzne pokusy i nieczyste sumienie. Co robić?! Sprzedać? Boże, ile forsy! Komu? Kto kupi? Jak sprzedawać? Po gramie czy wszystko naraz? Po gramie – strach. Wszystko na raz – na pewno zabiją.
I nagle – głos wewnętrzny. No ten, który nazywają sumieniem. „Nie można! Przecież tylu ludziom to podsuniesz! To przecież pokaleczone losy! To przecież dzieci-potwory i zapłakane matki!”. Posłuchałeś się – postanawiasz oddać. Komu? Państwu. Potem myślisz: stop, co to znaczy państwo? Co ukraińskie państwo zrobi z 250 kg koksu? Przeznaczy na leki? Spali? Nie, opyli. Nie dam państwu. To nie to państwo, o które walczyli strzelcy siczowi i żołnierze UPA. Tamto by na pewno nie sprzedało. A to sprzeda i całą górę władzy posadzi na kokainie. To znaczy, sprzeda samo sobie.
Wyrzucić? Dobrze. Ale gdzie? Do ubikacji? Przyjedzie szambiarz, zassie 150 kg koksu do swojej piekielnej maszyny i wyleje razem ze wszystkim na pole. A z polem potem co? Wypalona ziemia? Nieodwracalna strata dla przyrody? Zakopać. Gdzie? Po co? Żeby potem wykopać? Kiedy będzie państwo, o które walczyli Witowski i Bandera? Czy kiedyś znajdziesz zaufanego dilera? Czy wyjmować po 100 g na rok, wciągać samemu i częstować przyjaciół? A w ogóle na samym początku zostawić kilo sobie?
Taka walka o moją duszę toczy się między dobrem a złem. Głupia walka, nieczysta. Mam nadzieję, że nigdy czegoś takiego nie znajdę. I państwu też nie życzę.
Wziąć wszystko
Ludzie czasem mówią „nie pohulał”, „nie wyszalał się” albo „nie wziął swojego od życia”. Nie rozumiem tego, bo dokładnie wiem: kobieta, która sobie nie pohulała, w jednej przepięknej chwili idzie w cug, nastolatek na pewno się wyszaleje – choćby w czterdzieści lat, a choćby i w pięćdziesiąt. I w ogóle – ludzie dostają od życia to, na co zasługują.
Mojemu wujkowi za kilka lat stuknie siedemdziesiątka. Wiedzie spokojne emeryckie życie, ale raz w tygodniu przychodzi do domu pijany. Zmartwiona ciotka nazywa to pijanym poniedziałkiem. Kłóci się z nim, ale zmienić nic nie może. Po prostu wujek wciąż pracuje w fabryce i przez weekend zdąży się stęsknić za swoimi kolegami po fachu, których zna już 30-40 lat. Co więcej, wujek ma kablówkę. I tam jest kanał erotyczny. Po północy, kiedy ciotka kładzie się spać, on włącza telewizor i patrzy do rana na gołe dziewczyny.
– Stary, potrzebne ci to? – pyta ciotka.
Wujek odpowiada żartem:
– Skoro już jestem na diecie, to czy nie mogę przynajmniej w menu popatrzeć?
Nic dziwnego, nastolatkiem był za Stalina, a za Stalina jaka była erotyka? Kiedy został junakiem, to włączył się w socjalistyczne współzawodnictwo i zdobył kilka dyplomów nowatora-racjonalizatora. Wtedy też nie było mu do dziewcząt. Za Chruszczowa i Breżniewa dziewczęta były na nielegalnych taliach kart. No i wujek nadrabia.
A mają jeszcze w mieszkaniu piętnastoletniego uczniaka. Chłopiec ze wsi, do czternastego roku nie wiedział, co to kreskówki. Krowę znał, świnię, kury, a Toma i Jerry’ego nie. I codziennie po powrocie z technikum godzinami patrzy na Sknerusa Mc Kwacza i Pszczółkę Maję. Też nadrabia – choć akurat w jego wieku warto byłoby rozglądać się za dziewczynami – i za ubranymi, i za gołymi. Ale on zapewne szykuje dla siebie los wujka, bo kiedy stary patrzy na dziewczyny, chłopak ogląda kreskówki we śnie.
I tak żyją na dwie zmiany. Biorą od życia to, czego kiedyś nie wzięli.
Mój wstyd
W życiu każdego człowieka były chwile, na wspomnienie których robi mu się wstyd. Mnie do dzisiaj mdli, gdy przypomnę sobie pewną sytuację.
To było w trzeciej klasie. Mój kolega nazywał się Serhij Kurkczi i ja się z nim przyjaźniłem. Jego ojciec pływał po morzach, więc rodzina żyła dostatnio. Niczego im nie brakowało. Natomiast moja rodzina, oprócz dwóch Orderów Sławy Pracy mamy, mogła pochwalić się chyba tylko trojgiem dzieci.
Pewnego jesiennego dnia wracamy z Serhijem ze szkoły. Nie pamiętam, jak toczyła się nasza rozmowa i w jaki sposób wyrwało mi się to zdanie, ale je wypowiedziałem:
– A ja tej ikry nie tylko nie jadłem. Ja jej nawet nie widziałem.
– Naprawdę? Nie ma sprawy. Zaraz ci wyniosę! – Serhij pomknął do domu.
Po piętnastu minutach trzymałem w ręce maleńką niebieską puszkę z namalowanym na niej jesiotrem. Poszedłem podzielić się nią z rodziną. Radośnie wbiegłem do mieszkania i zawołałem:
– Popatrzcie, co wam przyniosłem!
Zamiast oczekiwanego zachwytu uderzyła we mnie ze wszystkich armat duma ojca. Zgrzeszyłem wobec rodziców, bo ujawniłem biedę naszej rodziny, sprzedałem ludzki honor. Usiłowałem się usprawiedliwiać, mówiąc, że to prezent od Serhija. Ale mama podsumowała swój osąd zabójczym: „Wynoś się stąd! Jeśli mu tego nie oddasz, wyrzeknę się ciebie!”.
Spuściłem głowę i poszedłem zwrócić morski delikates, a dokładniej – rodzinny honor. Zdziwiony Serhij nie mógł go przyjąć z powrotem.
– Babcia dała mi ikrę dla ciebie. Jak jej teraz oddam?
Staliśmy w milczeniu w wieczornym parku i nie wiedzieliśmy, co robić. I nagle Serhij znalazł wyjście:
– A zjedzmy ją!
Otworzyliśmy puszkę o ławkę i jedliśmy słoną i paskudną ikrę z jesiotra zgrabiałymi z zimna palcami. Pierwotni ludzie zjadali swoich wrogów, żeby zawładnąć ich siłą. Ja jadłem rodzinną hańbę, żeby zamienić ją na swoją osobistą.
Teraz wiem, że ikra z jesiotra jest o wiele lepsza niż kawior z łososia. Ale potem nigdy już jej nie próbowałem. Bo najadłem się na całe życie.
Kolejka do śmierci
Przyszło mi dwa razy się żenić i jeden raz się rozwodzić. Rozwód nie wiadomo czemu nazywa się u nas „rozerwaniem ślubu”. Sama nazwa tego procesu zakłada coś traumatycznego – jakby z krwią i z mięsem. Natomiast sama procedura rozwodu, tak jak i zawarcia małżeństwa, wygląda na taki sobie teatr absurdu. Kiedy się rozwodziłem, bladolica młoda urzędniczka-traumatolog z workami pod oczami przypominała mi listonoszkę z czasów wojny: każdy rozwód jest jak pogrzeb, zostawia w duszy i na twarzy nieusuwalny ślad bez względu na to, jakim murem by się od tego odgradzać.
Natomiast kiedy żeniłem się po raz drugi, staliśmy w kolejce za dziwną parą. Pan młody miał pod trzydziestkę, a jego „para” wyglądała na jego babcię. Wesoła młoda urzędniczka była jawnie podniecona i po prostu nie ukrywała niecierpliwości.
– Czyżby oni też brali ślub? – spytałem.
– Tak. Ona z roku 1929, a on ma dwadzieścia dziewięć... Kiedy zapytałam, po co im ten cyrk, powiedział, że mają stosunki!
– Może i naprawdę stosunki? Wie pani przecież, jak to się mówi?
– „Miłość wieku nie wybiera”? Proszę nie żartować. Tu na pewno w grę wchodzi kwestia mieszkaniowa.
Jednak ja, romantyk, chciałem wierzyć, że naprawdę łączą ich „stosunki”. Do tego śmierć do dowodu nie zagląda, nie wiadomo, kto pierwszy z nich owdowieje...
Niedawno moja przyjaciółka się rozwodziła. W jej USC akty rozwodowe i akty zgonu wypisywane są w tym samym pokoju. W jednej kolejce pary, które starają się nie patrzeć sobie w oczy, w drugiej – zapłakani krewni zmarłych. Na piętnaście minut przed zakończeniem czasu pracy kolej przychodzi na dwie zapłakane siostry. Ale zmęczona urzędniczka odmawia ich załatwienia.
– Proszę przyjść jutro. Nie dam rady.
– Proszę nas przyjąć. Pojutrze pogrzeb, a jutro znowu trzeba będzie stać w kolejce.
– Do śmierci kolejki nie ma! – odpowiedziała urzędniczka i zakończyła dzień pracy.
Ostatnia droga
Francuscy uczeni wymyślili rewolucyjny sposób utylizacji ludzkich zwłok. Opis wyglądał bardzo sympatycznie, a strona wzbudzała zaufanie. Jeszcze za życia chętny może przyjąć specjalny preparat i już w dwie godziny po śmierci przemieni się w kawałek galarety. Potem moją konsumencką radość zmieniło rozczarowanie. Okazało się, że ta wiadomość – to zwyczajna ściema.
Dla mnie osobiście to był cios poniżej pasa. Zawsze mnie interesowały perspektywy mojego ciała po fizycznej śmierci. Obcy ludzie na pewno poddadzą go pewnym manipulacjom, jeśli oczywiście nie zniknę bez wieści albo nie pójdę na dno.
Warianty są tylko dwa – kremacja albo pochówek. I zawsze, kiedy zaczynam o tym myśleć na głos, współrozmówcy, przekonani o mojej pośmiertnej bezsilności, pytają: „A tobie wtedy nie będzie już wszystko jedno?”. Ja jestem zdecydowanym zwolennikiem kremacji, chociaż cerkiew uważa ją za grzech. To znaczy, kiedy nastąpi czas zmartwychwstania, Bóg będzie miał problem ze stworzeniem człowieka z popiołu. Przecież nie jesteś Feniksem. Kości to co innego, z nich jeszcze będą ludzie.
Dziesięć lat temu rozkopywałem na miejscu podolskiej cerkwi Zaśnięcia Matki Bożej Pyrohoszczy stary grób. Dla zaliczenia studenckiej praktyki gotów byłem do większych wyczynów. Miałem powyjmować z ziemi kości oraz czaszki i powkładać je do celofanowych toreb. Potem zanoszono je do „bazy” i podobno „badano”.
Przy końcu praktyki zapytałem kierownika:
– A co potem zrobicie z kośćmi?
Wzruszył ramionami i dał mi ostatnie zadanie:
– Za bramą, po lewej stronie, stoi pojemnik na śmieci. Proszę je tam wynieść.
Wyniosłem i dostałem zaliczenie.
Mój Faust
Mój kot powoli wpędza siebie do trumny. A dokładniej to do ziemi. Bo kto by robił trumny dla kotów? I co z nim począć, kiedy ostatecznie straci siły i umrze, jak nie zakopać w ziemi? O kotach i w ogóle zwierzętach czemuś przyjęło się mówić „zdechnie”. Tak jak moja babcia mówiła o Hitlerze: „Zdechł, swołocz?”. A ja o kotach tak powiedzieć nie mogę. Nie przechodzi mi to przez usta.
Mój Faust przeżył ze mną niemal dziewięć lat i zna mnie jak własną kieszeń. Kocham go za komunikatywność. Umie odpowiadać zdaniami podrzędnie złożonymi na moje proste pytania. I za psią niesamowystarczalność też go kocham. On długo beze mnie wytrzymać nie może. Zostawiając go na tydzień, wiem, że zastanę w domu obrażone zwierzę. Przez pół dnia będzie się gniewał, ale potem położy mi się na piersiach i zamruczy. „Widać, ktoś na tym świecie nie może beze mnie żyć” – cieszę swą miłość własną.
Najbardziej w życiu Faust nie lubi przeprowadzek. Po każdej długo choruje i wyskubuje sobie sierść. W lipcu tego roku przeżył zmianę mieszkania, zazdrość o przyniesionego przez krewnych na przechowanie żółwia i mój dziesięciodniowy urlop. Powrót był dramatyczny: kot odmówił jedzenia. Pół miesiąca już nie je. Nawet z ręki. W następstwie tego ma chore serce, nerki, wątrobę i żołądek. Codziennie wożę go na kroplówki. Glukoza i leki podtrzymują w nim życie, ale jeść nie chce. Dla niego zmieniłem się w źródło wszystkich bied: cewniki, zastrzyki, przymusowe karmienie przez strzykawkę. Teraz drapie i gryzie, kiedy biorę go na ręce. Z istoty, którą kochał ponad wszystko, zmieniłem się w podstępnego dręczyciela. Jednak dalej będę woził go do weterynarza i karmił na siłę. Umrzeć zawsze jeszcze zdoła. Wszyscy jeszcze zdążymy umrzeć. Obiecuję zapewnić mu wygodną starość i znosić wszystkie jego kaprysy. Bo wiem, że na moim miejscu on zrobiłby tak samo.
Mój przyjaciel Szamil
Mój przyjaciel Szamil ma dziwną powierzchowność. Nie, wcale nie jest potworny. Powiedziałbym wręcz przeciwnie, bardzo jest pociągający. Pradziadek Saszki był Romem i przekazał mu mocne cygańskie geny – gęste czarne włosy, agatowe oczy i twarz jak u hinduskiego aktora z lat 60., Mithuna Chakraborty’ego z filmu Disco dancer. Jeśli chodzi o całą resztę, to jest stuprocentowym Ukraińcem i patriotą, jakich mało.
Niedawno Saszko jedzie pociągiem z Czerniowców do Kijowa, gdzie ma załatwić jakieś ważne sprawy. W przedziale oprócz niego jest jeszcze dwóch mężczyzn – ukraiński inteligent i rosyjski – z Moskwy. Wyciągnęli butelkę, wypili po pięćdziesiątce, zapoznali się i się zaczęło.
– Słuchaj, nie jesteś Rosjaninem, prawda? – dopytuje moskwianin.
– Prawda, jestem Ukraińcem – odpowiada Saszko.
– Nie to ma na myśli, a to, że nie jesteś Słowianinem – uściśla kijowianin.
Saszko trwa przy swoim:
– Jestem Ukraińcem. Całe życie mieszkam na Bukowinie, mówię po ukraińsku. Jednak towarzysze podróży wciąż mają wątpliwości co do jego pochodzenia.
Po godzinnym przesłuchaniu Saszko postanowił się poddać.
– No, dobra. Jestem Czeczenem. Moich rodziców zabili, a mnie jako małe dziecko przywieźli na Ukrainę i przybrani rodzice wychowali mnie jak Ukraińca.
Trzecia butelka zaczęła się od toastu „za dumny czeczeński naród i jego przedstawiciela Saszę”.
– A jakie masz prawdziwe, to znaczy czeczeńskie imię? – zapytał moskwianin.
– Szamil – wymyślił Saszko i nawet się nie zaczerwienił.
– A więc za ciebie, Szamil, i za zwycięstwo dumnych Czeczenów nad kremlowskimi najeźdźcami.
Trzy razy biegali po wódkę, pili do rana, żeby nie zasnąć, bo przecież nie wiadomo, co tym Czeczenom naprawdę siedzi w głowie.
Amerykański pacjent
Amerykanin Jonatan przyjechał na Ukrainę ze szczerym zamiarem, żeby ją pokochać. No i od razu zabrał się do dzieła. Kupił sobie czapkę uszankę i buławę na Andrijewskim Zjeździe. Zostawiał kelnerom niebotyczne napiwki. Fotografował charakterystyczne babcie w chustkach, pił tanią wódkę z butelki i kąpał się nagi w przeręblu. Jednym słowem, robił rzeczy, jakie przestały być zabawne już za Gorbaczowa.
Jednak akurat jemu sądzone było zostać bohaterem legendy. W pierwsze bowiem dni swego pobytu w Kijowie Johnny zainteresował się pomnikiem Ojczyzny-Matki. Stojącym na kijowskich wzgórzach. Z daleka przypominał mu ojczystą amerykańską Wolność z pochodnią w rękach. Jednak Radziecka Kobieta kryła w sobie jakieś niezgłębione tajemnice. Czemu jest taka ogromna? Czemu zwrócona twarzą na wschód? Czemu stoi obok Ławry? Johnny zwrócił się do tubylców, którzy chętnie wyjaśnili mu tajemnice „stalowej baby”.
– Oprócz wielu symbolicznych funkcji pomnik spełnia jeszcze jedną, praktyczną – kijowianie wedle tej baby nastawiają zegarki. Zamontowano w niej zegar z wzorcowym kijowskim czasem i równo o dwunastej w nocy z nią dzieje się, no wiesz co?
– Nie, nie wiem. Co?
– Hm. No, nie wszyscy wiedzą. Równo o północy ona dwanaście razy bije swoim mieczem o tarczę. Dziwne, że mieszkając w centrum, nigdy nie słyszałeś charakterystycznych metalicznych dźwięków.
Tej mroźnej styczniowej nocy, pół godziny przed 00:00, Johnny usiadł na moście Patona z kamerą w zgrabiałych rękach. Minuty upływały powoli. Minęło pół godziny, ale nic się nie stało. I nawet jeszcze o pierwszej w nocy Johnny’emu zdawało się, że „baba” nie uderzyła mieczem o tarczę nie dlatego, że to był żart, a dlatego, że po prostu coś zepsuło się w jej mechanizmie. Jak zawsze i wszędzie w tym kraju, który on całym sercem starał się pokochać.
Wracaj, bracie
W korytarzu, za drzwiami mojej jedenastometrowej celi, co wieczór zbiera się młodzież. Chłopcy śmieją się i głośno rozmawiają, przesuwając po betonowej podłodze butelki po piwie i dżinie z tonikiem. Normalni bohaterowie naszych czasów.
Nieustannie palą marychę i mówią coraz głośniej. Najpierw mnie to złościło i chciałem wzywać milicję. Potem starałem się wejść w ich skórę i zrozumiałem, że naprawdę nie mają się gdzie podziać i mój „donos” prócz ich agresji w odwecie nie przyniesie nic. A tak – siedzą i chronią mój dom. Chociaż co tu wziąć oprócz książek? Czasem dolatują do mnie ich rozmowy jak z tamtego świata.
– Pojedziemy na wieś do mojej babki. Ma już dziewięćdziesiąt siedem lat. A jeszcze setkę walnie i pieśni po ukraińsku śpiewa. Jeszcze za carów żyła – mówi jeden.
Wyobrażam sobie babcię, która w czasie wojny może czołgi zatrzymywała i kopała kartofle. Sezon przesiadywania zaczyna się z pierwszymi chłodami i kończy z nastaniem ciepła. Nauczyłem się nie reagować na nich, włączając muzykę. Pewnego razu jednak tego nie zrobiłem – tak ciekawa była ich rozmowa. Dowiedziałem się z niej, że ich „brat” trafił do paki i grozi mu wyrok. Oni po kolei, spierając się i przekrzykując, pisali do niego zbiorowy list.
– Na końcu trzeba napisać: „Bracie, pamiętamy o tobie!”.
– Nie, trzeba napisać: „Bracie, pamiętamy o tobie. Wracaj jak najszybciej!”.
Trwało to do trzeciej w nocy i zdawało się, że nigdy się nie skończy. W tych zepsutych chłopakach pierwszy raz zobaczyłem dobrych ludzi. Przyjdzie wiosna, porzucą wysiedziane miejsce i odlecą na ciepłe podwórka. Bardzo chcę, żeby ich brat wrócił jak najszybciej.
Wilk pokochał kobyłę
Najpiękniejsze dla mnie wiadomości na tym świecie – to wiadomości o zwierzętach. Lubię w wolnej chwili poczytać o ostatnich perypetiach z życia pingwinów-gejów i o stosunkach sroki białoboki zwyczajnej z takimiż pospolitymi wróblami. Interesuje mnie wszystko: jak znajdują pożywienie i jak walczą o terytorium, jak rodzą dzieci i jak odnoszą się do ludzi. Jest w tym coś z młodego przyrodnika. W dzieciństwie uprawiałem bierne przyrodoznawstwo, prenumerując tak właśnie nazywające się czasopismo, wycinając precyzyjnie nożyczkami zdjęcia tygrysów i rajskich ptaków. Jednak nie należałem do kółka zainteresowań, w którym dorośli uczyli dzieci, jak robić domki dla szpaków i bielić drzewa.
Radości nie było w tym za wiele. Tak jak i w czytaniu Pryszwina, Bianki i Leonowa – fanatycznych piewców rosyjskiej przyrody. Dopiero potem zrozumiałem, że naprawdę byli oni może najlepszymi pisarzami radzieckiego dzieciństwa. Ale było już za późno: już ich nie przeczytałem ponownie.
A przyrodę jak lubiłem, tak lubię. Nawet taką, która czasami pojawia się na naszych szklanych ekranach. Gdzie zwierzęta dawno już zmieniły się w takich mniejszych braci gwiazd popu. Przedstawiają je wedle zrozumiałych dla współczesnego człowieka schematów. Czasami wydaje mi się, że nieoczekiwana przyjaźń japońskiej żmii z susłem, którego podano jej na obiad, i ślub Britney Spears z Justinem Timberlakiem to zjawiska z tej samej bajki. Ale o życiu zwierząt jednak mimo wszystko przyjemniej się dowiadywać.
Ostatnia wiadomość ze świata zwierząt wyszła już nawet poza granice tego schematu. Samica orangutana postanowiła związać swoje życie z pasiastym kotem. Wszystko zaczęło się od przyjaźni, a potem przyjaźń zmieniła się „w coś większego”. Nikt nie potrafi wyjaśnić natury takiej miłości, ale rozdzielać ich nie usiłują. I chwała Bogu. W tym świecie tak mało jest niepodrabianej czułości. Czasami wydaje się, że pozostała ona tylko u zwierząt.
Tampony
Kiedy Julian Assange odkrył część prawdy o współczesnej polityce, z początku bardzo się cieszyłem. Spodziewałem się, że wreszcie ludzie poznają, choćby nawet i straszną, ale prawdę. Bo od małego marzyłem, by stać się świadkiem ujawnienia jakichś ściśle skrywanych tajemnic XX wieku. Na przykład czy Sergiej Jesienin targnął się na swoje życie? Czy naprawdę Hitler umarł gdzieś w argentyńskich pampasach, dożywszy do późnej starości? Kto dał zlecenie na prezydenta Kennedy’ego? Kto wysadził budynki w Moskwie? A to ci tajemnice.
Podobało mi się, że pułkownik Kadafi ma ukraińską pielęgniarkę. A to, że Obama nazywa Putina samcem alfa, budzi szczery szacunek dla poziomu kultury amerykańskiego prezydenta. Nawet nie wyobrażam sobie, jak nazywa Obamę Putin. A jeszcze trudniej to wyobrazić sobie, jak Putin, na przykład, nazywa Janukowycza. To ostatnie może nawet kogoś by zainteresowało. Ale na pewno nie cały świat. Taką wiadomość na miejscu Australijczyka natychmiast wyrzuciłbym do kosza.
Oczywiście, Assange wyjawił również istotne informacje, jednak prawdziwej bomby nie było. Myślę, że najpoważniejszym następstwem tej historii stanie się film fabularny, który o Australijczyku na pewno nakręci Hollywood. A mnie jak tysiącom chłopców na całym świecie przyjdzie do śmierci przebierać, tak jak w ulęgałkach, wersje zdarzeń. Nikt jednak prawdy o Jesieninie mi nie powie.
Kilka dni temu poinformowano, że pomarańczowa rewolucja to sprawka templariuszy. Też tam byłem, ale żadnych templariuszy nie widziałem. A oni przecież, okazuje się, byli! Teraz ktoś zainteresowany jest tym, żeby to wszystko przypisać templariuszom, przetworzywszy na średniowieczną mitologię kto wie czy nie jedyne żywe miejsce w naszej historii.
Stoją dwie baby po chleb. Jedna mówi do drugiej:
– Pietrowna, słyszeliście, kto naprawdę do władzy doprowadził Juszczenkę?
– Kto?
– Tampony jakieś, w telewizji mówili.
– Boże miłosierny!
Stoję za ich plecami i myślę sobie: a czemu nie tampony? Niech już tak będzie. Krew przecież naprawdę się nie polała.
Seria
Wiecie, czym są mieszane uczucia w moim konkretnie przypadku? Pojawiają się wtedy, kiedy w internecie przeglądam wątek dotyczący wyroku i stracenia Nicolae i Jeleny Ceaușescu. Kamera szybko jeździ po tych ofiarach rewolucyjnych wydarzeń. Jelena w drogiej szubie krzyczy coś na temat bezprawia, Nicolae w swojej śmiesznej czapce chwyta jej zimne od potu ręce i uspokaja. Trybunał orzeka zbrodnię. Rozstrzeliwują ich natychmiast. Stawiają parę pod żółtą ścianą i dziurawią kilkoma seriami z automatów.
Kamera pokazuje ścianę, na tle której powinni stać dopiero wtedy, kiedy ofiary już padły. Czyli samego momentu śmierci nam nie pokazują, Nicolae z Jeleną leżą już pod ścianą, ale jeszcze słychać dźwięki serii. W ten sposób akt najwyższej sprawiedliwości po kilku sekundach obraca się w akt najwyższego bezprawia.
W pewnej chwili wiesz, że pierwsze bez drugiego jest niemożliwe: najwyższa sprawiedliwość jest najwyższym bezprawiem. Co, chociaż powstaje w imię wysokich ideałów, jednak odbywa się w sposób absolutnie haniebny. Bo po co jeszcze przez dziesięć sekund rozlegają się te strzały w stronę nieruchomych ciał? Pierwszej serii było mało?
W trudnych chwilach przypominam sobie tę historię. Z jednej strony u nas nic takiego się nie wydarzyło. Przeciwnie, miejscowi ceaușescuowie stanęli na czele nowego niezależnego kraju. Czyli nasza historia toczy się tak, że dalej żałujesz, że tego wyroku nie było, z drugiej strony, z bezsilności i dla samouspokojenia przypominasz go sobie jako upragnioną przyszłość.
Myślisz nagle: „No nic, skończą tak jak Nicolae i Jelena...”. I znowu żyjesz – rok, dwa, dziesięć w kraju, gdzie najwyższa sprawiedliwość zawsze majaczy na horyzoncie, a najwyższe bezprawie stało się moralnym prawem. Gdzie los całego europejskiego narodu oddany jest na pastwę handlarzy gazu.
To takie trudne i słodkie – coraz częściej wyobrażać sobie te nieruchome ciała pod tą żółtą ścianą. I tę serię z automatu, która, zdawałoby się, że nigdy się nie skończy.
Sołnyszkin
W dzieciństwie mieliśmy z bratem dziwne hobby: pisaliśmy listy. I to nie takie zwykłe. Na kopercie prawdziwy był tylko adres nadawcy, czyli adres naszego mieszkania. W adresie odbiorcy prawdziwa była tylko nazwa miejscowości i ulica. Miasta na następujących po sobie listach były od siebie jak najbardziej oddalone. To mógł być czukocki Anadyr i najbardziej wysunięta na południe Związku Kuszka, mógł być Salechard i Syktywkar albo Niżny Tagił i Wysznij Wołoczok.
Ulica nazywała się zawsze tak samo – Lenina. Jeszcze wtedy, w czasach zastoju, nie byliśmy w stanie sobie wyobrazić, że gdzieś mogłoby jej nie być. Wyglądało to na przykład tak: m. Kyzuł Orda. ul. Lenina d. 1234 m. 256. Sołnyszkinowi Waleremu Rustamowyczowi. Czy można było sobie wyobrazić taką liczbę budynków, nawet jeśli to była ulica Lenina? I co to za nazwisko Sołnyszkin?
Istota zabawy polegała na tym, żeby nazbierać jak najwięcej pocztowych pieczęci, pieczęcie wycinaliśmy i naklejaliśmy na osobną kartkę, która za każdym razem wędrowała w liście w nieznanym kierunku. Ta zabawa wymagała wiele cierpliwości, bo kartka była jedna i ta sama, i czekaliśmy na nią jak na marynarza z dalekomorskiego rejsu. Mogła któregoś razu nie wrócić, zagubić się we wnętrzu pocztowego królestwa i popsuć grę.
Oto przychodził taki list do jakiegoś urzędu pocztowego. Dostawali go miejscowi listonosze, sprawdzali, czy jest taki adres, złościli się i odsyłali z powrotem. Ze świeżutką pieczątką trafiał następnie do innych ludzi. Teraz można to uważać za szukanie romantyzmu pośród szarej codzienności, ale był też w tej grze element rozhuśtywania systemu. List wracał zawsze na koszt państwa.
Później, kiedy Związek się rozpadł, znalazłem tę kartkę do połowy wyklejoną pieczątkami. Ostatnim punktem gry było miasto Nachodka w Kraju Nadmorskim. Więc znaleźliśmy to, czego szukaliśmy. Ale dzisiaj, myślę, można by przedłużyć grę. Napisać znów. Na przykład do Sołnyszkina. Ciekawe, czy staruszek jeszcze żyje.
Archangielsk
Zawsze dziwił mnie jeden fakt: dlaczego bolszewicy, zmieniający wszystko na swoje kopyto, nie przemianowali miasta Archangielsk? Nie mogę znaleźć na to racjonalnego wytłumaczenia. Czasem mi się zdaje, że po prostu nie pomyśleli, co znaczy ta nazwa. Czyli tysiące komunistycznych idealistów i biurokratów puściło ją mimo uszu, jakby pod wpływem jakiejś potężnej hipnozy, która potem nie zdołała uratować ani Sankt Petersburga, ani Wiatki, ani Jekaterynosławia. Nie mówiąc już o całym kraju.
Babcia w dzieciństwie mówiła mi: „Niech cię anieli strzegą”, choć była żoną zdeklarowanego leninowca, który nie wierzył w Boga. Długo nie miałem odwagi zapytać, co to takiego ten „anioł” – wydawał mi się czymś pośrednim między anginą i żelem. Skonstruowałem jednak dla siebie zręczną teorię. Nie zostawało mi nic innego, jak osiedlić anioły – niepojęte istoty, które miały mnie strzec – w Archangielsku. Tam właśnie było dla nich miejsce – na samym szczycie wielkiej ojczyzny. I kiedy potrzebowałem pomocy, podchodziłem do różowej mapy Związku, która wisiała na ścianie, przykładałem wskazujący palec lewej dłoni do kropki na mapie i szeptałem: „Anioły, przylatujcie”.
W tym rytuale była na pewno jakaś szczypta religijności, ale więcej dziecięcego pragnienia wywołania cudu. Zwłaszcza kiedy sytuacja wydawała się przegrana i beznadziejna. Anioły, zdawało się, słuchały od razu. Jednak kto to mógł sprawdzić? Teraz myślę, że choć życzeń w przeciwieństwie do arabskich dżinów nie spełniały, to jednak rzeczywiście strzegły.
Kilka dni temu moja córeczka zasnęła z aniołem w rączce. Dla niej dzisiaj anioł ma wyraźną formę – porcelanowy, czerwony, ze skrzydłami na plecach. „Lala-ptaszek” – mówi i potem uściśla, wyraźnie i po dorosłemu – „Anioł”. I kiedy ona śpi, ja podejdę do mapy, znajdę na niej Archangielsk i wyszepczę: „Anioły, przylatujcie”. Choć dobrze wiem, że one od dawna tutaj są.
Nagi Wasia
Problem jest w tym, że zbyt wiele spraw zaczęło rozgrywać się w świecie nierzeczywistym. Trudno już jest opowiedzieć człowiekowi, który dotąd czyta tylko papierowe gazety i ogląda zwyczajną telewizję, że gdzieś tuż obok – wystarczy tylko włożyć kabel do komputera – wszystko rządzi się zupełnie innymi prawami, wszystkiego jest tak dużo, że przez całe życie nawet procentu tego wszystkiego nie jesteś w stanie ogarnąć.
Przyznaję się, jestem człowiekiem całkowicie uzależnionym od internetu. Tam jest moja praca i mój odpoczynek. Tam są moi przyjaciele czy, jak przyjęło się ich nazywać, friends. Ale ratuje mnie jedno. Widzę granice wirtualnego świata. Bo mimo wszystko coś przeszkadza zniknąć mi tam na zawsze i zamienić w ten sposób miejscami „tam” i „tu”. Choć być może oszukuję siebie, a naprawdę już dawno skapitulowałem przed cyfrowym światem. Tak, że nawet już mi róże nie pachną jak żywym ludziom, i psy tak nie szczekają jak im.
Dziwna sprawa: dopiero ściąwszy je, zaczynasz doceniać wartość włosów. Tak samo i tutaj. To, co dzieje się tam, naprawdę ma miejsce tu. Bo twoje otoczenie tam zależy od tego, jaki jesteś naprawdę.
Albo możliwe, że twoje wirtualne ciało to pewna szansa, żeby poprawić swoje realne życie, stać się piękniejszym, lepszym, niż jesteś naprawdę. Bo tam nikt nie widzi twojej wstrętnej pieprzykowatej plamy na plecach, nikt nie czuje twojego przepalenia. Tam nawet jeśli trochę upiększasz lub kłamiesz, ludzie nie widzą twoich oczu. Tam zasługujesz tylko na to, czego jesteś wart. Dokładniej: czego warta jest tworzona przez ciebie nierealna otoczka.
Oczywiście internet to tylko iluzja, która – jeśli tego chcieć – rozwiewa się bardzo prosto. Wystarczy wyłączyć komputer, wyrwać z bebechami kabel, nie zapłacić za dostęp, by znowu być sobą. Takim „nagim Wasią” bez znaków szczególnych, jednym z milionów współrodaków. I co będziesz warty bez swojej cyfrowej formy? I gdzie znajdziesz funkcję save, kiedy przyjdą po ciebie kosiarze, żeby zrobić ci delete? I do jakiego raju odleci twoja wirtualna dusza? Naturalnie, jeśli ją miałeś.
Pies
Często przypominam sobie polskie opowiadanie o psie. Rzecz jasna, opowiedzieć jego treść – oznaczałoby zrobić niedźwiedzią przysługę jego przyszłym czytelnikom. Warto powiedzieć tylko, że naprawdę jest to opowiadanie o samotności artysty w wielkim obcym mieście, w którym humanistyczny patos zmaga się z wyraźnym fabularnym absurdem. I ten ostatni zwycięża. Przy końcu utworu w następstwie drastycznego zwrotu akcji bohater Janusza Rudnickiego dosłownie je mięso starego czeskiego psa, którego musiał doglądać.
Rzecz w tym, że ostatnio bardzo często słyszę pod moim adresem mniej więcej coś w tym stylu: „Czemu zaszyłeś się w głuszy? Szybko porośniesz mchem! Życie przecież jest szybkie i dynamiczne – warto wszystkiego spróbować!”. Więc kiedy rozmowa schodzi na wielość wariantów, jakie daje miasto, i brak perspektyw i leśną ciszę, w której żyję już od ponad trzech lat, coś w środku we mnie się sprzeciwia: „Stary, nie słuchaj, masz rację”.
Z jednej strony w żaden sposób nie mogę przezwyciężyć tej swojej racji, choć czasami żałuję szumnych ulic i metra, kawiarni i przyjaciół, hucznych prezentacji i teatralnych przedstawień. Nawiasem mówiąc, kiepskich, bo teatr u nas w ogóle jest słabiutki. Wszystko to już widziałem i słyszałem. I wszystko to przez 14 lat dość mnie znudziło.
Jednak z drugiej strony jak pozbyć się wrażenia, że jakaś forma życia przepływa obok ciebie? A ty tu, w lesie, razem z dwoma ukraińskimi psami – Brunem i Gawą. Które właśnie wprowadziły się w to życie. I – najważniejsze – im tu jest dobrze. Odpowiadamy za tych, których przygarnęliśmy? No, jeśli być do końca uczciwym, życiowo jesteśmy uzależnieni od przygarniętych. I jeśli komuś takie samotne, zamknięte życie wyda się wolnością – nie wierzcie. To dobrowolna forma zniewolenia bez prawa do przemieszczania się. I gdyby nagle zachciało mi się ją zmienić, to przyszłoby mi te psy zjeść. I nie tak jak w utworze Rudnickiego, a całkiem realnie.
Moja motocyklowa piłka nożna
Za czasów sowieckich nasz miejscowy proletariat miał osobliwą rozrywkę – chodzenie na motocyklową piłkę nożną. Z wielkim futbolem w mieście jakoś nie wychodziło, a drużyna motocyklowa grała w najwyższej lidze ZSRR. Regularnie w lokalnej gazecie drukowano tabelę, gdzie zespołowi Tychuna i Danilaka stawiały opór motorowe monstra ze stolic rosyjskich rejonów – Tychorecka i Kowrowa.
Ekspertami od piłki motocyklowej byli niemal wszyscy. Uzbroiwszy się w ziarna słonecznika, prości wujaszkowie z czerwonymi policzkami pilnie śledzili wydarzenia na boisku. Piłka na motocyklach przypominała miniaturowe piekło, gdzie kontuzja goniła kontuzję, a droga do zwycięstwa uścielona była dymem i rykiem motorów. Piłka motocyklowa była dwa razy większa od nożnej. Bramka wyższa i szersza. Boisko było wysypane granitowym szutrem – być może dla lepszego manewrowania motocyklami. Trenowałem w sekcji futbolowej, ale problem polegał na tym, że nie mieliśmy własnego boiska. Dlatego musieliśmy grać na motocyklowym. Teraz pamiętam to jako czarno-biały film dokumentalny, w którym splotły się razem absurdalność i nostalgia. A wtedy pęcherze na stopach i odrapania na kolanach przyjmowałem jako pewien etap poświęcania się dla świata surowych nieosiągalnych mężczyzn na ryczących maszynach.
Ani razu nie zagraliśmy więc na trawie. Jednak nikt z nas nawet nie myślał, żeby zająć się piłką motocyklową, choć była pod ręką: trzeba było tylko przesiąść się na motocykl. Po prostu deptaliśmy cudze boisko, marząc, że zjawi się jakiś wspaniały trener z prestiżowego sportowego internatu i zabierze nas w wielki sport. Jednak trener po nikogo z nas nie przyjechał. I się rozproszyliśmy – ktoś do szkoły oficerskiej, ktoś na bazar, ktoś w alkoholizm.
Tylko jeden z nas – bramkarz Szwaryk – w pewnej chwili zaczął grać w piłkę motocyklową. Po prostu stanął w szerokiej motorowej bramce i zaczął odbijać. Po dziesięciu latach był już najlepszym motorowym bramkarzem Europy. Piszą, że teraz już jako trener próbuje odbudować w mieście piłkę motocyklową. A piłki nożnej w mieście jak nie było, tak i dalej nie ma.
Bezsenność
Jedni mówią, że bezsenność prześladuje ludzi o nieczystym sumieniu. Drugim wydaje się, że ona dotyka ludzi o tyranicznych skłonnościach, którzy i w nocy wyobrażają sobie jak nie truciznę wsypaną do kawy, to nóż w plecach. Naturalnie istnieją także całkowicie medyczne wyjaśnienia. Starsi ludzie mogą nie spać z powodu choroby albo bólu. Młodzi – od nadmiaru endorfin we krwi.
Czasami myślę, że na pewnych ludzi to spada po prostu nie jako kara, a obowiązek. Ktoś musi nie spać, by jako pierwszy zauważyć ogień, przyłapać złodzieja, zbudzić sąsiadów, kiedy zjawia się powódź czy schodzi lawina śnieżna. Bezsenność to to, co zostało nam po ludziach pierwotnych, którzy zbierali się w zgraję i lękliwie spali w pieczarach, wzdrygając się we śnie w przeczuciu nadejścia dzikiego zwierza albo nieznanej napaści.
I właściwie całą ludzką historię można odczytywać jako walkę z bezsennością – dziwnym stanem, kiedy wszystkie twoje myśli i pragnienia koncentrują się na śnie, a on nie przychodzi.
Ludzkość jest neurotyczna: szalone, najodważniejsze, najokrutniejsze idee mogły przyjść do głowy tylko człowiekowi pozbawionemu snu jako zemsta na kimś nieznanym, a odpowiedzialnym za jego brak.
Jednak ja – jeszcze nie stary i już nie pierwszej młodości – bardzo często nie potrafię wyjaśnić sobie mojej bezsenności. Mieszkam niedaleko od linii kolejowej – cztery kilometry przez las. Nie słychać jej w dzień, kiedy dość jest postronnych szumów, skutecznie zagłuszających metaliczny stuk wagonów czy sygnał elektrowozu. I oto kiedy koło drugiej w nocy następuje wokół pełna cisza, dostaję znak: pora zasypiać. Moje zasypianie to błogosławiony czas pomiędzy ostatnimi i pierwszymi pociągami Ukraińskich Kolei. Gdzieś o drugiej robią one przerwę na jakieś 40 minut. A kiedy zaczynają swoje przedporanne przejazdy, cały las napełnia się wibracjami i brzękiem. I twoja samotność wśród tego świata otrzymuje kolejowy akompaniament. Dokądś jadą w ciepłej pościeli samotni ludzie. Jadą obok ciebie i śpią. Pozostawiając ciebie z nieczystym sumieniem i nożem w plecach aż do porannej kawy – z trucizną wsypaną przez kogoś nieznanego.
Bohater
Kiedyś pewien mądry człowiek powiedział, że bohater nie może istnieć bez katastrofy. Dlatego usilnie jej szuka, nabijając sobie guzy na głowie, obcierając do krwi nogi i kolekcjonując sińce. Prawdziwy bohater zawsze się naraża, bo wchodzi w nieprzezwyciężony konflikt ze światem. Jeśli jesteś bohaterem, możesz być pewny: któregoś razu po ciebie przyjedzie jak nie milicyjny gazik, to ekipa pogotowia ratunkowego.
Bohater wiedzie w zasadzie szczęśliwe życie, ale często kończy tragicznie. W końcu wszyscy kończymy tragicznie, niespodziewanie i przedwcześnie. Więc wszyscy bez wyjątku jesteśmy bohaterami. Jeśli traktować wszystkich ludzi jako bohaterów, życie staje się jakoś lżejsze.
Ciepły, lutowy dzień. Jadę i widzę, jak pod ostrym słońcem nieoczekiwanej odwilży na potrzaskanym lodzie jeziora stoją czarne postaci z wędkami. To bohaterowie. Szczęśliwie łowią ryby, ale mimo wszystko źle kończą. Czy pójdą pod wodę, czy pójdą do domu, czy nałapią ryb, czy nie. Gdzieś w środku ich ogrzanych słońcem i przesyconych alkoholem ciał przyczaił się jasny smutek. Nie wiadomo, dlaczego ten smutek też mnie się udziela. Nagle uświadamiam sobie, że ponad wszystko chciałbym stać razem z tymi pooranymi facetami.
Oto on – sens życia: niespodziewanie wśród niekończącego się zimowego zmierzchu wyjść na słońce i zarzucić wędkę między ziemią a niebem. Pod tobą drzemią chłodne ryby, nad tobą nie przelatuje żaden ptak. Ani sprzeczności ze światem, ani samego świata. Coś najważniejszego dzieje się tutaj. A tam jedzie czerwony samochód. W którym siedzi łysy gość w okularach. I ty patrzysz na niego już z jeziora.
Na jakąś chwilę nawiązujecie ze sobą kontakt. W słońcu zalśniła błystka. A na haczyku zatrzepotała jeszcze żywa ryba, dla której w życiu wszystko dopiero się zaczyna.
Czekoladka
Niemiecki pisarz Ernst Jünger po kilku tygodniach od zakończenia drugiej wojny światowej wyraził zdziwienie, jak zwyczajna jest powierzchowność Heinricha Himmlera. Jego zdaniem obraz człowieka, który posłał na śmierć tysiące ludzi, powinien koniecznie być diabelski. Naprawdę przecież wizerunek kata wcale nie różni się od wizerunku „przedwcześnie zwolnionego na emeryturę byłego inspektora”.
Istota tego spostrzeżenia leży w tym, że totalitaryzm to owoc szarej codzienności. Świata urzędników, klerków, biurowych szczurów. Ludzi zwyczajnych, którzy przeważnie pełnią rolę maleńkiego trybiku w odgórnym systemie nakazów. Jeśli mierzyć współczesnymi kategoriami, to w naszej sytuacji właśnie klasa „budżetowców” zdolna jest urodzić coś naprawdę złowieszczego.
„Budżetowiec” to istota zasadniczo niezbędna w każdym państwie dla podtrzymania jego zdolności życiowej. Jednak dla przetworzenia się w Himmlera potrzeba mu niewiele. Świetnie to widać, kiedy idziesz zdawać sprawozdania, składać deklaracje albo zapisywać dzieci do szkoły.
W powietrzu gabinetu zawsze wisi napięcie, które zwykłe biuro meldunkowe zamienia w pokój przesłuchań.
– Muszę się wymeldować – mówię.
– Musi pan przyprowadzić nowego właściciela.
Przyprowadzasz nowego właściciela. Wtedy ona prosi o pokazanie kwitów za poprzednie opłaty komunalne.
– Ale przecież powinniście mieć to w swojej bazie!