Nogami do przodu - Andrij Bodnar - ebook

Nogami do przodu ebook

Andrij Bodnar

0,0

Opis

Obszerny wybór krótkich felietonów jednego z najciekawszych ukraińskich intelektualistów młodego pokolenia, drukowanych na przestrzeni kilku lat w ukraińskiej prasie. Słodko-kwaśna odtrutka na chandrę (po uświadomieniu sobie, że niektórzy mają gorzej) i nudę zimowego wieczoru, głęboko osadzona w realiach.

Andrij Wołodymyrowycz Bondar (ur. 1974 w Kamieńcu Podolskim) − ukraiński prozaik, poeta, publicysta, także bloger, tłumacz i filolog; stypendysta m.in. programu Gaude Polonia (2003, 2016). Autor czterech tomików poezji (tłumaczonych na kilkanaście języków) oraz licznych prac literaturoznawczych, przełożył na język ukraiński m.in. Ferdydurke i Transatlantyk Witolda Gombrowicza, Pięknych dwudziestoletnich Marka Hłaski i opowiadania Sławomira Mrożka. Prywatnie Andrij Bondar jest mężem pisarki Sofiji Andruchowycz, która jest córką Jurija Andruchowycza, jednego z najbardziej znanych i cenionych współczesnych pisarzy ukraińskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




No­gami do przodu

Są lu­dzie, któ­rzy nie wie­dzieć czemu mocno za­pa­dają nam w pa­mięć. Zda­wa­łoby się, że nic w nich nie ma in­te­re­su­ją­cego – ot, prze­ciętni ra­dzieccy oby­wa­tele, ró­wie­śnicy re­wo­lu­cji. W po­czątku lat 80. XX wieku szybko sta­rzeli się i od­cho­dzili. Na szczę­ście zdą­ży­łem się jesz­cze z nimi ze­tknąć, a oni, z ko­lei, nie mo­gli nie od­ci­snąć we mnie swo­jego śladu. Te­raz wiem, że do dziś ich lu­bię, tak jak lubi się bo­ha­te­rów ja­kiejś baj­ko­wej hi­sto­rii, która przy­da­rzyła się w dzie­ciń­stwie ma­łemu chłop­czy­kowi.

Bab­cia Że­nia była le­gendą na­szego po­dwórka. Po­ja­wiła się nie wia­domo skąd, a więc nikt nie znał jej lo­sów. To po­zwa­lało jej po­sze­rzać wo­kół sie­bie strefę mi­tów. Mocno za­wią­zaw­szy kwie­ci­stą chustkę, po­su­wała się o ku­lach.

– Nogi swoje na woj­nie stra­ci­łam. I mło­dość swoją także – ma­wiała czę­sto.

A ja dzi­wi­łem się, że jak to „stra­ciła”, skoro nimi po­włó­czy? Z mło­do­ścią było jesz­cze dziw­niej, bo mi się wtedy wy­da­wało, że jej wspa­niały ru­mie­niec to ucie­le­śnie­nie zdro­wia.

– Piję her­batę z kwa­aaśnym se­rem – czę­sto po­wta­rzała bez po­wodu. – A cu­kier tylko na pri­ku­sku.

Bab­cia Że­nia miała opi­nię osoby kul­tu­ral­nej, bo za­wsze po­ru­szała te­mat prze­bi­ja­jący wszystko inne.

– La­leczko, czy pani wie, czym różni się opera od ope­retki? – py­tała za­su­szoną przez zonę, sta­rość i „Bie­ło­mory” byłą więź­niarkę.

Lala miała to w no­sie, ale sza­no­wała bab­cię Że­nię i uprzej­mie słu­chała.

– Ja jesz­cze za cara cho­dzi­łam do te­atru... A więc w ope­rze śpie­wają i tań­czą, a w ope­retce tylko śpie­wają i się po­ru­szają.

I w osiem­dzie­siąt lat jesz­cze uda­wała, że ma ży­cie oso­bi­ste. Żeby jej za­zdro­ścili.

– Dziś znowu był mój puł­kow­nik. Po­stał przy bra­mie i od­szedł. Krę­puje się...

Cho­wali bab­cię Że­nię po­społu.

– No­gami do przodu wy­no­ście, chłopcy! Żeby wszystko było, jak trzeba! – ko­men­de­ro­wała bab­cia Da­sza.

Kule babci Żeni przez kilka dni pod­pie­rały starą gru­szę na środku po­dwórka. A po­tem gdzieś zni­kły. Nikt nie wie­dział gdzie.

Dzi­kie tańce

Z tań­cami za­wsze mia­łem pro­blem. Nie, nie je­stem złym tan­ce­rzem. W ogóle nie tań­czę. Coś mi w tań­cach, w sa­mym fak­cie ich ist­nie­nia nie pa­so­wało. Może, jak za­wsze, Freud miał ra­cję. Po pro­stu w dzie­ciń­stwie wy­star­cza­jąco się na­pa­trzy­łem, jak na­mięt­nie tań­czy mój tato... Och, żeby pań­stwo wi­dzieli, jak tań­czy mój tato! To drże­nie pod­łogi, to brzę­cze­nie krysz­ta­łów, te wi­bra­cje ścian... Jego ru­chy były czymś po­śred­nim mię­dzy bok­sem taj­skim, sza­mań­skimi za­kli­na­niami i tań­cem go­do­wym fla­min­gów. Na­tu­ral­nie z po­prawką na umiar­ko­wany kli­mat i za­sady do­brego tonu. Co dziwne, przez całe swoje ży­ciu ni­komu na­wet przy tym nie zro­bił krzywdy.

Wszyst­kie ko­biety, które tań­czyły przy nim – ję­zyk mi nie po­zwala na­pi­sać „z nim” – mó­wiły z nie­ukry­wa­nym za­chwy­tem: „Twój tato jest po pro­stu su­per tan­ce­rzem... Taki szał, taki wi­gor”... I wy­czer­pane pa­dały na krze­sła czy co tam przed nimi było. Im wszyst­kim – pię­ciu, dzie­się­ciu, dwu­dzie­stu – zda­wało się, że on jed­no­cze­śnie tań­czy z każdą z nich. Choć stary nie tań­czył z żadną.

Je­stem pe­wien, że w niego wcie­lał się de­mon. I te­raz, kiedy pi­szę o ta­cie, na­gle uświa­da­miam so­bie, że mną też za­czyna wła­dać ja­kaś nie­zgłę­biona siła. Do­kład­niej: palce same za­czy­nają my­śleć – gwał­tow­nie bie­gają po kla­wia­tu­rze. W ten spo­sób kom­pen­suję so­bie brak ta­lentu do tańca. Wy­gląda na to, że mam wła­sne tańce. Ale one wy­dają mi się tylko ża­ło­sną ka­ry­ka­turą ta­necz­nych pas taty.

My­ślę, że mógł­bym to jesz­cze ja­koś nad­ro­bić. Przy­je­chać do sta­rego, który ma już 66 lat, i po­pro­sić:

– Za­tańczmy ra­zem.

I wtedy pusz­czę ka­setę Po­dol­skie we­sele – 4 i za­tań­czymy ra­zem z tatą. To bę­dzie naj­pięk­niej­szy ta­niec na świe­cie. Ta­kie tańce ni­gdy się nie koń­czą. A Freud na tam­tym świe­cie znowu się uśmiech­nie. I znowu po swo­jemu bę­dzie miał jak za­wsze ra­cję.

Duchowny-lot­nik

Dzi­siaj nie po­tra­fię wspo­mi­nać prze­łomu lat 80. i 90. bez do­bro­dusz­nego uśmie­chu. Wów­czas wo­kół wszy­scy, mó­wiąc w ję­zyku nar­ko­ma­nów, od­la­ty­wali. Każdy w róż­nym stop­niu, rzecz ja­sna. Ktoś wstą­pił do sekty, ktoś wło­żył ma­li­nową ma­ry­narkę, ktoś sta­nął pod czer­wono-czarną flagą, ktoś kon­tak­to­wał się z po­za­ziem­skimi cy­wi­li­za­cjami... Bo co mieli ro­bić lu­dzie w tym domu wa­ria­tów? Tylko ucie­kać.

Wśród mo­ich zna­jo­mych zda­rzali się ury­no­te­ra­peuci, na­śla­dowcy Por­fi­rego Iwa­nowa i Ni­ko­łaja Ro­eri­cha. Naj­wię­cej tra­fiało się róż­nego ka­li­bru po­szu­ki­wa­czy „ży­wego Boga”, ale ci na szczę­ście wszy­scy koń­czyli do­brze. Co naj­wy­żej – szpi­tal psy­chia­tryczny i zruj­no­wana ro­dzina. Byli i tacy, któ­rzy wie­rzyli w lecz­ni­cze i ma­giczne wła­ści­wo­ści cie­mier­nika, grzybka ja­poń­skiego i lu­kre­cji. Ci pra­gnęli zna­leźć pa­na­ceum na wszyst­kie wy­padki i ży­ciowe przy­pa­dło­ści. Pewna dziew­czyna wie­rzyła we wszech­moc ry­cyny. Jej, być może, ży­cie uło­żyło się naj­le­piej. Wy­szła za Duń­czyka i mieszka w Ho­lan­dii, gdzie w kon­ser­wa­to­rium stu­diuje kom­po­zy­cję. Wi­dać, ry­cyna jej po­mo­gła...

Wtedy na po­czątku lat 90. wszystko wy­da­wało się moż­liwe, ale oso­bi­ście nikt ni­czego nie mógł zro­bić. W oko­li­cach mo­jego mia­sta było za­ro­śnięte trawą lot­ni­sko. Stało tam kilka odra­pa­nych ku­ku­ruź­ni­ków, które w ra­dziec­kich cza­sach jesz­cze cza­sem la­tały, ale na­gle stały się nie­po­trzebne. I oto tam, na ka­mie­niec­kim lot­ni­sku, wy­da­rzyło się coś ab­so­lut­nie nie­rze­czy­wi­ście pięk­nego i fil­mo­wego.

Po roz­pa­dzie ra­dziec­kiego „za­rządu nieba” dy­rek­tor lot­ni­ska prze­kształ­cił jego bu­dy­nek w cer­kiew, w któ­rej sam zo­stał du­chow­nym. Nikt w mie­ście nie zna się prze­cież tak do­brze na nie­biań­skich spra­wach jak on. Mieszka tam do dziś, od­pra­wia pra­wo­sławne na­bo­żeń­stwa dla miej­sco­wych pa­ra­fian. A mnie nie daje spo­koju jedna rzecz: może to wszystko mi się tylko przy­śniło?

Po wo­dzie

Strach po­my­śleć: są klasy, które co roku or­ga­ni­zują spo­tka­nia ab­sol­wen­tów. To te­raz – po szes­na­stu la­tach od skoń­cze­nia szkoły – jest dla mnie okropne. A wtedy, w ostat­niej kla­sie, pa­trzy­li­śmy so­bie w wil­gotne oczy i nie mie­li­śmy wąt­pli­wo­ści, że bę­dzie wła­śnie tak, a nie ina­czej. Za­wsze bę­dziemy ra­zem. Tacy różni, o róż­nych po­glą­dach, róż­no­ję­zyczni, ale tacy so­bie bli­scy. Sy­no­wie dy­rek­to­rów i ofi­ce­rów, córki pro­le­ta­riu­szy i le­ka­rzy...

Jed­nak na po­czątku par­szy­wego lu­tego 1992 roku w do­tar­ciu na pierw­sze spo­tka­nie prze­szko­dziła mi po­goda. Ze wsi, gdzie ho­do­wa­łem kró­liki, nie od­je­chał ani je­den au­to­bus, bo drogi za­wiało śnie­giem. Nie by­łem w sta­nie o tym w ża­den spo­sób ich uprze­dzić i czu­łem się z tym podle.

Tak więc kiedy moi ko­le­dzy z klasy pili „ama­retto” i słodką ko­szerną wódkę „Ke­gle­vich” w ja­kiejś mor­downi, ja roz­pa­li­łem pod kuch­nią, za­pa­rzy­łem so­bie her­baty i za­pa­li­łem „Do­inę”. Na ru­muń­skim ka­nale, w czarno-bia­łym te­le­wi­zo­rze „Wie­sna 308”, le­ciał kon­cert or­kie­stry lu­do­wej, w któ­rym było wiele smut­nych i szyb­kich jak wiatr dźwię­ków skrzy­piec. I od tej ko­smicz­nej sa­mot­no­ści i tych sa­mo­bój­czych skrzy­piec za­chciało mi się wyjść na dwór, na świat. Obok była zimna skała, pod nią za­mar­z­nięty Dniestr. Pod lo­dem spały zmę­czone ryby, które nic do mnie nie miały. Na środku rzeki sie­dział sa­motny ry­bak i zdaje się nie ro­bił już nic, żeby zła­pać zimną rybę swo­jego szczę­ścia.

Wła­śnie wtedy pierw­szy raz po­czu­łem, że je­stem do­ro­sły. Że po or­kie­strze nie wy­stąpi już wię­cej Ce­au­șe­scu, a po nim nie po­każą kre­skówki o dzię­ciole Wo­odym. Że do ju­trzej­szego po­ranka zo­stały mi dwa pa­pie­rosy, a w mie­ście znajdę się do­piero wie­czo­rem. Że zima za­pu­ściła we mnie swoje zimne ko­rze­nie i że nie­po­trzebni są mi żadni ko­le­dzy z klasy i ich pi­jane cie­pło, szczere słowa i słone łzy. Że te­raz na ca­łym świe­cie są tylko dwie du­sze – ja i zdę­biały węd­karz na środku oło­wia­nej rzeki. Ale i on po­zbie­rał swoje sprzęty, opu­ścił głowę i po­szedł po wo­dzie.

Go­łę­bia wier­ność

Są hi­sto­rie, przy któ­rych chcia­łoby się za­pła­kać. I wcale nie­ko­niecz­nie musi być w nich krew ani to, że ktoś umiera czy zo­staje sam. Mnie do głębi du­szy po­ru­szyła hi­sto­ria o go­łę­biach, którą opo­wie­dział mi zna­jomy.

Iwan sprze­dał Pe­trowi go­łę­bie. Po­je­chały do no­wego go­łęb­nika pięć ki­lo­me­trów od sta­rego domu. Na­stęp­nego dnia ptaki wró­ciły do Iwana. Ten znowu zwró­cił je Pe­trowi. Hi­sto­ria po­wta­rzała się parę razy. W końcu Iwan pod­stę­pem przy­zwy­czaił go­łę­bie do no­wego miej­sca. I od tam­tej pory stadko prze­stało wra­cać. Oprócz jed­nego go­łę­bia – naj­cen­niej­szego. Tego pięk­ni­sia w ża­den spo­sób nie można było przy­zwy­czaić do no­wego miej­sca. Żeby nie mógł la­tać, Pe­tro pod­wią­zał mu skrzy­dła. Go­łąb wró­cił do daw­nego wła­ści­ciela pie­chotą – szedł uli­cami przez kilka go­dzin. Iwan mu­siał zwró­cić pie­nią­dze ko­le­dze.

Róż­nie można tłu­ma­czyć tę hi­sto­rię: jako prze­jaw pa­to­lo­gicz­nej wier­no­ści, jako oso­bli­wość oby­cza­jów go­łębi pew­nej rasy, jako prze­wagę oj­czy­zny nad cu­dzo­ziemsz­czy­zną wresz­cie. Jak­kol­wiek by ta oj­czy­zna cza­sami zda­wała się po­ża­ło­wa­nia godna.

Nie­raz przy­cho­dziło mi przy­glą­dać się lu­dziom, któ­rzy wra­cali do domu po dłu­gich po­dró­żach po ob­cych kra­jach. Wi­dzia­łem, jak zmie­niają się ich twa­rze, kiedy wy­glą­dają z ilu­mi­na­tora na Dni­pro. Jak im do oczu na­pły­wają łzy, kiedy koła sa­mo­lotu do­ty­kają ziemi bo­ry­spol­skiego lot­ni­ska. Jak uśmie­chają się do na­szych po­gra­nicz­ni­ków, pierw­szych Ukra­iń­ców na szlaku ich bo­le­snego po­wrotu.

I to nic, że po dwóch ty­go­dniach na­szym go­łę­biom znów za­chce się dać stąd dyla. Mimo wszystko po­wrócą do swo­jej oj­czy­zny – albo żywi, albo w snach, albo mar­twi. Na­wia­sem mó­wiąc, go­łęb­nik po ła­ci­nie na­zywa się co­lom­ba­rium.

Mój koks

Cza­sami wzdry­gam się we­wnętrz­nie na pe­wien ro­dzaj prze­kazu in­for­ma­cyj­nego. Na przy­kład taki: „Dzi­siaj na na­brzeżu Rot­ter­damu zna­le­ziono 150 ki­lo­gra­mów ko­ka­iny”. Pod­kre­ślam: nie gra­mów, a wła­śnie kilo. Wasz umysł może ogar­nąć taką ilość jed­nego z naj­droż­szych nar­ko­ty­ków? Mój – nie.

Wzdra­gam się dla­tego, że za­wsze sta­wiam sie­bie na miej­scu czło­wieka, który znaj­duje coś ta­kiego. Na­wet je­śli to nie 150 kg, a 250 g koksu – wszystko jedno strach. O sie­bie i swój mo­ralny wy­bór. O we­wnętrzne po­kusy i nie­czy­ste su­mie­nie. Co ro­bić?! Sprze­dać? Boże, ile forsy! Komu? Kto kupi? Jak sprze­da­wać? Po gra­mie czy wszystko na­raz? Po gra­mie – strach. Wszystko na raz – na pewno za­biją.

I na­gle – głos we­wnętrzny. No ten, który na­zy­wają su­mie­niem. „Nie można! Prze­cież tylu lu­dziom to pod­su­niesz! To prze­cież po­ka­le­czone losy! To prze­cież dzieci-po­twory i za­pła­kane matki!”. Po­słu­cha­łeś się – po­sta­na­wiasz od­dać. Komu? Pań­stwu. Po­tem my­ślisz: stop, co to zna­czy pań­stwo? Co ukra­iń­skie pań­stwo zrobi z 250 kg koksu? Prze­zna­czy na leki? Spali? Nie, opyli. Nie dam pań­stwu. To nie to pań­stwo, o które wal­czyli strzelcy si­czowi i żoł­nie­rze UPA. Tamto by na pewno nie sprze­dało. A to sprzeda i całą górę wła­dzy po­sa­dzi na ko­ka­inie. To zna­czy, sprzeda samo so­bie.

Wy­rzu­cić? Do­brze. Ale gdzie? Do ubi­ka­cji? Przy­je­dzie szam­biarz, za­ssie 150 kg koksu do swo­jej pie­kiel­nej ma­szyny i wy­leje ra­zem ze wszyst­kim na pole. A z po­lem po­tem co? Wy­pa­lona zie­mia? Nie­od­wra­calna strata dla przy­rody? Za­ko­pać. Gdzie? Po co? Żeby po­tem wy­ko­pać? Kiedy bę­dzie pań­stwo, o które wal­czyli Wi­tow­ski i Ban­dera? Czy kie­dyś znaj­dziesz za­ufa­nego di­lera? Czy wyj­mo­wać po 100 g na rok, wcią­gać sa­memu i czę­sto­wać przy­ja­ciół? A w ogóle na sa­mym po­czątku zo­sta­wić kilo so­bie?

Taka walka o moją du­szę to­czy się mię­dzy do­brem a złem. Głu­pia walka, nie­czy­sta. Mam na­dzieję, że ni­gdy cze­goś ta­kiego nie znajdę. I pań­stwu też nie ży­czę.

Wziąć wszystko

Ludzie cza­sem mó­wią „nie po­hu­lał”, „nie wy­sza­lał się” albo „nie wziął swo­jego od ży­cia”. Nie ro­zu­miem tego, bo do­kład­nie wiem: ko­bieta, która so­bie nie po­hu­lała, w jed­nej prze­pięk­nej chwili idzie w cug, na­sto­la­tek na pewno się wy­sza­leje – choćby w czter­dzie­ści lat, a choćby i w pięć­dzie­siąt. I w ogóle – lu­dzie do­stają od ży­cia to, na co za­słu­gują.

Mo­jemu wuj­kowi za kilka lat stuk­nie sie­dem­dzie­siątka. Wie­dzie spo­kojne eme­ryc­kie ży­cie, ale raz w ty­go­dniu przy­cho­dzi do domu pi­jany. Zmar­twiona ciotka na­zywa to pi­ja­nym po­nie­dział­kiem. Kłóci się z nim, ale zmie­nić nic nie może. Po pro­stu wu­jek wciąż pra­cuje w fa­bryce i przez week­end zdąży się stę­sk­nić za swo­imi ko­le­gami po fa­chu, któ­rych zna już 30-40 lat. Co wię­cej, wu­jek ma ka­blówkę. I tam jest ka­nał ero­tyczny. Po pół­nocy, kiedy ciotka kła­dzie się spać, on włą­cza te­le­wi­zor i pa­trzy do rana na gołe dziew­czyny.

– Stary, po­trzebne ci to? – pyta ciotka.

Wu­jek od­po­wiada żar­tem:

– Skoro już je­stem na die­cie, to czy nie mogę przy­naj­mniej w menu po­pa­trzeć?

Nic dziw­nego, na­sto­lat­kiem był za Sta­lina, a za Sta­lina jaka była ero­tyka? Kiedy zo­stał ju­na­kiem, to włą­czył się w so­cja­li­styczne współ­za­wod­nic­two i zdo­był kilka dy­plo­mów no­wa­tora-ra­cjo­na­li­za­tora. Wtedy też nie było mu do dziew­cząt. Za Chrusz­czowa i Breż­niewa dziew­częta były na nie­le­gal­nych ta­liach kart. No i wu­jek nad­ra­bia.

A mają jesz­cze w miesz­ka­niu pięt­na­sto­let­niego uczniaka. Chło­piec ze wsi, do czter­na­stego roku nie wie­dział, co to kre­skówki. Krowę znał, świ­nię, kury, a Toma i Jerry’ego nie. I co­dzien­nie po po­wro­cie z tech­ni­kum go­dzi­nami pa­trzy na Skne­rusa Mc Kwa­cza i Psz­czółkę Maję. Też nad­ra­bia – choć aku­rat w jego wieku warto by­łoby roz­glą­dać się za dziew­czy­nami – i za ubra­nymi, i za go­łymi. Ale on za­pewne szy­kuje dla sie­bie los wujka, bo kiedy stary pa­trzy na dziew­czyny, chło­pak ogląda kre­skówki we śnie.

I tak żyją na dwie zmiany. Biorą od ży­cia to, czego kie­dyś nie wzięli.

Mój wstyd

W ży­ciu każ­dego czło­wieka były chwile, na wspo­mnie­nie któ­rych robi mu się wstyd. Mnie do dzi­siaj mdli, gdy przy­po­mnę so­bie pewną sy­tu­ację.

To było w trze­ciej kla­sie. Mój ko­lega na­zy­wał się Ser­hij Kurk­czi i ja się z nim przy­jaź­ni­łem. Jego oj­ciec pły­wał po mo­rzach, więc ro­dzina żyła do­stat­nio. Ni­czego im nie bra­ko­wało. Na­to­miast moja ro­dzina, oprócz dwóch Or­de­rów Sławy Pracy mamy, mo­gła po­chwa­lić się chyba tylko troj­giem dzieci.

Pew­nego je­sien­nego dnia wra­camy z Ser­hi­jem ze szkoły. Nie pa­mię­tam, jak to­czyła się na­sza roz­mowa i w jaki spo­sób wy­rwało mi się to zda­nie, ale je wy­po­wie­dzia­łem:

– A ja tej ikry nie tylko nie ja­dłem. Ja jej na­wet nie wi­dzia­łem.

– Na­prawdę? Nie ma sprawy. Za­raz ci wy­niosę! – Ser­hij po­mknął do domu.

Po pięt­na­stu mi­nu­tach trzy­ma­łem w ręce ma­leńką nie­bie­ską puszkę z na­ma­lo­wa­nym na niej je­sio­trem. Po­sze­dłem po­dzie­lić się nią z ro­dziną. Ra­do­śnie wbie­głem do miesz­ka­nia i za­wo­ła­łem:

– Po­pa­trz­cie, co wam przy­nio­słem!

Za­miast ocze­ki­wa­nego za­chwytu ude­rzyła we mnie ze wszyst­kich ar­mat duma ojca. Zgrze­szy­łem wo­bec ro­dzi­ców, bo ujaw­ni­łem biedę na­szej ro­dziny, sprze­da­łem ludzki ho­nor. Usi­ło­wa­łem się uspra­wie­dli­wiać, mó­wiąc, że to pre­zent od Ser­hija. Ale mama pod­su­mo­wała swój osąd za­bój­czym: „Wy­noś się stąd! Je­śli mu tego nie od­dasz, wy­rzeknę się cie­bie!”.

Spu­ści­łem głowę i po­sze­dłem zwró­cić mor­ski de­li­ka­tes, a do­kład­niej – ro­dzinny ho­nor. Zdzi­wiony Ser­hij nie mógł go przy­jąć z po­wro­tem.

– Bab­cia dała mi ikrę dla cie­bie. Jak jej te­raz od­dam?

Sta­li­śmy w mil­cze­niu w wie­czor­nym parku i nie wie­dzie­li­śmy, co ro­bić. I na­gle Ser­hij zna­lazł wyj­ście:

– A zjedzmy ją!

Otwo­rzy­li­śmy puszkę o ławkę i je­dli­śmy słoną i pa­skudną ikrę z je­sio­tra zgra­bia­łymi z zimna pal­cami. Pier­wotni lu­dzie zja­dali swo­ich wro­gów, żeby za­wład­nąć ich siłą. Ja ja­dłem ro­dzinną hańbę, żeby za­mie­nić ją na swoją oso­bi­stą.

Te­raz wiem, że ikra z je­sio­tra jest o wiele lep­sza niż ka­wior z ło­so­sia. Ale po­tem ni­gdy już jej nie pró­bo­wa­łem. Bo naja­dłem się na całe ży­cie.

Ko­lejka do śmierci

Przy­szło mi dwa razy się że­nić i je­den raz się roz­wo­dzić. Roz­wód nie wia­domo czemu na­zywa się u nas „ro­ze­rwa­niem ślubu”. Sama na­zwa tego pro­cesu za­kłada coś trau­ma­tycz­nego – jakby z krwią i z mię­sem. Na­to­miast sama pro­ce­dura roz­wodu, tak jak i za­war­cia mał­żeń­stwa, wy­gląda na taki so­bie te­atr ab­surdu. Kiedy się roz­wo­dzi­łem, bla­do­lica młoda urzęd­niczka-trau­ma­to­log z wor­kami pod oczami przy­po­mi­nała mi li­sto­noszkę z cza­sów wojny: każdy roz­wód jest jak po­grzeb, zo­sta­wia w du­szy i na twa­rzy nie­usu­walny ślad bez względu na to, ja­kim mu­rem by się od tego od­gra­dzać.

Na­to­miast kiedy że­ni­łem się po raz drugi, sta­li­śmy w ko­lejce za dziwną parą. Pan młody miał pod trzy­dziestkę, a jego „para” wy­glą­dała na jego bab­cię. We­soła młoda urzęd­niczka była jaw­nie pod­nie­cona i po pro­stu nie ukry­wała nie­cier­pli­wo­ści.

– Czyżby oni też brali ślub? – spy­ta­łem.

– Tak. Ona z roku 1929, a on ma dwa­dzie­ścia dzie­więć... Kiedy za­py­ta­łam, po co im ten cyrk, po­wie­dział, że mają sto­sunki!

– Może i na­prawdę sto­sunki? Wie pani prze­cież, jak to się mówi?

– „Mi­łość wieku nie wy­biera”? Pro­szę nie żar­to­wać. Tu na pewno w grę wcho­dzi kwe­stia miesz­ka­niowa.

Jed­nak ja, ro­man­tyk, chcia­łem wie­rzyć, że na­prawdę łą­czą ich „sto­sunki”. Do tego śmierć do do­wodu nie za­gląda, nie wia­domo, kto pierw­szy z nich owdo­wieje...

Nie­dawno moja przy­ja­ciółka się roz­wo­dziła. W jej USC akty roz­wo­dowe i akty zgonu wy­pi­sy­wane są w tym sa­mym po­koju. W jed­nej ko­lejce pary, które sta­rają się nie pa­trzeć so­bie w oczy, w dru­giej – za­pła­kani krewni zmar­łych. Na pięt­na­ście mi­nut przed za­koń­cze­niem czasu pracy ko­lej przy­cho­dzi na dwie za­pła­kane sio­stry. Ale zmę­czona urzęd­niczka od­ma­wia ich za­ła­twie­nia.

– Pro­szę przyjść ju­tro. Nie dam rady.

– Pro­szę nas przy­jąć. Po­ju­trze po­grzeb, a ju­tro znowu trzeba bę­dzie stać w ko­lejce.

– Do śmierci ko­lejki nie ma! – od­po­wie­działa urzęd­niczka i za­koń­czyła dzień pracy.

Ostat­nia droga

Fran­cu­scy uczeni wy­my­ślili re­wo­lu­cyjny spo­sób uty­li­za­cji ludz­kich zwłok. Opis wy­glą­dał bar­dzo sym­pa­tycz­nie, a strona wzbu­dzała za­ufa­nie. Jesz­cze za ży­cia chętny może przy­jąć spe­cjalny pre­pa­rat i już w dwie go­dziny po śmierci prze­mieni się w ka­wa­łek ga­la­rety. Po­tem moją kon­su­mencką ra­dość zmie­niło roz­cza­ro­wa­nie. Oka­zało się, że ta wia­do­mość – to zwy­czajna ściema.

Dla mnie oso­bi­ście to był cios po­ni­żej pasa. Za­wsze mnie in­te­re­so­wały per­spek­tywy mo­jego ciała po fi­zycz­nej śmierci. Obcy lu­dzie na pewno pod­da­dzą go pew­nym ma­ni­pu­la­cjom, je­śli oczy­wi­ście nie zniknę bez wie­ści albo nie pójdę na dno.

Wa­rianty są tylko dwa – kre­ma­cja albo po­chó­wek. I za­wsze, kiedy za­czy­nam o tym my­śleć na głos, współ­ro­zmówcy, prze­ko­nani o mo­jej po­śmiert­nej bez­sil­no­ści, py­tają: „A to­bie wtedy nie bę­dzie już wszystko jedno?”. Ja je­stem zde­cy­do­wa­nym zwo­len­ni­kiem kre­ma­cji, cho­ciaż cer­kiew uważa ją za grzech. To zna­czy, kiedy na­stąpi czas zmar­twych­wsta­nia, Bóg bę­dzie miał pro­blem ze stwo­rze­niem czło­wieka z po­piołu. Prze­cież nie je­steś Fe­nik­sem. Ko­ści to co in­nego, z nich jesz­cze będą lu­dzie.

Dzie­sięć lat temu roz­ko­py­wa­łem na miej­scu po­dol­skiej cer­kwi Za­śnię­cia Matki Bo­żej Py­ro­hosz­czy stary grób. Dla za­li­cze­nia stu­denc­kiej prak­tyki go­tów by­łem do więk­szych wy­czy­nów. Mia­łem po­wyj­mo­wać z ziemi ko­ści oraz czaszki i po­wkła­dać je do ce­lo­fa­no­wych to­reb. Po­tem za­no­szono je do „bazy” i po­dobno „ba­dano”.

Przy końcu prak­tyki za­py­ta­łem kie­row­nika:

– A co po­tem zro­bi­cie z ko­śćmi?

Wzru­szył ra­mio­nami i dał mi ostat­nie za­da­nie:

– Za bramą, po le­wej stro­nie, stoi po­jem­nik na śmieci. Pro­szę je tam wy­nieść.

Wy­nio­słem i do­sta­łem za­li­cze­nie.

Mój Faust

Mój kot po­woli wpę­dza sie­bie do trumny. A do­kład­niej to do ziemi. Bo kto by ro­bił trumny dla ko­tów? I co z nim po­cząć, kiedy osta­tecz­nie straci siły i umrze, jak nie za­ko­pać w ziemi? O ko­tach i w ogóle zwie­rzę­tach cze­muś przy­jęło się mó­wić „zdech­nie”. Tak jak moja bab­cia mó­wiła o Hi­tle­rze: „Zdechł, swo­łocz?”. A ja o ko­tach tak po­wie­dzieć nie mogę. Nie prze­cho­dzi mi to przez usta.

Mój Faust prze­żył ze mną nie­mal dzie­więć lat i zna mnie jak wła­sną kie­szeń. Ko­cham go za ko­mu­ni­ka­tyw­ność. Umie od­po­wia­dać zda­niami pod­rzęd­nie zło­żo­nymi na moje pro­ste py­ta­nia. I za psią nie­sa­mo­wy­star­czal­ność też go ko­cham. On długo beze mnie wy­trzy­mać nie może. Zo­sta­wia­jąc go na ty­dzień, wiem, że za­stanę w domu ob­ra­żone zwie­rzę. Przez pół dnia bę­dzie się gnie­wał, ale po­tem po­łoży mi się na pier­siach i za­mru­czy. „Wi­dać, ktoś na tym świe­cie nie może beze mnie żyć” – cie­szę swą mi­łość wła­sną.

Naj­bar­dziej w ży­ciu Faust nie lubi prze­pro­wa­dzek. Po każ­dej długo cho­ruje i wy­sku­buje so­bie sierść. W lipcu tego roku prze­żył zmianę miesz­ka­nia, za­zdrość o przy­nie­sio­nego przez krew­nych na prze­cho­wa­nie żół­wia i mój dzie­się­cio­dniowy urlop. Po­wrót był dra­ma­tyczny: kot od­mó­wił je­dze­nia. Pół mie­siąca już nie je. Na­wet z ręki. W na­stęp­stwie tego ma chore serce, nerki, wą­trobę i żo­łą­dek. Co­dzien­nie wożę go na kro­plówki. Glu­koza i leki pod­trzy­mują w nim ży­cie, ale jeść nie chce. Dla niego zmie­ni­łem się w źró­dło wszyst­kich bied: cew­niki, za­strzyki, przy­mu­sowe kar­mie­nie przez strzy­kawkę. Te­raz dra­pie i gry­zie, kiedy biorę go na ręce. Z istoty, którą ko­chał po­nad wszystko, zmie­ni­łem się w pod­stęp­nego drę­czy­ciela. Jed­nak da­lej będę wo­ził go do we­te­ry­na­rza i kar­mił na siłę. Umrzeć za­wsze jesz­cze zdoła. Wszy­scy jesz­cze zdą­żymy umrzeć. Obie­cuję za­pew­nić mu wy­godną sta­rość i zno­sić wszyst­kie jego ka­prysy. Bo wiem, że na moim miej­scu on zro­biłby tak samo.

Mój przy­ja­ciel Sza­mil

Mój przy­ja­ciel Sza­mil ma dziwną po­wierz­chow­ność. Nie, wcale nie jest po­tworny. Po­wie­dział­bym wręcz prze­ciw­nie, bar­dzo jest po­cią­ga­jący. Pra­dzia­dek Saszki był Ro­mem i prze­ka­zał mu mocne cy­gań­skie geny – gę­ste czarne włosy, aga­towe oczy i twarz jak u hin­du­skiego ak­tora z lat 60., Mi­thuna Cha­kra­borty’ego z filmu Di­sco dan­cer. Je­śli cho­dzi o całą resztę, to jest stu­pro­cen­to­wym Ukra­iń­cem i pa­triotą, ja­kich mało.

Nie­dawno Saszko je­dzie po­cią­giem z Czer­niow­ców do Ki­jowa, gdzie ma za­ła­twić ja­kieś ważne sprawy. W prze­dziale oprócz niego jest jesz­cze dwóch męż­czyzn – ukra­iń­ski in­te­li­gent i ro­syj­ski – z Mo­skwy. Wy­cią­gnęli bu­telkę, wy­pili po pięć­dzie­siątce, za­po­znali się i się za­częło.

– Słu­chaj, nie je­steś Ro­sja­ni­nem, prawda? – do­py­tuje mo­skwia­nin.

– Prawda, je­stem Ukra­iń­cem – od­po­wiada Saszko.

– Nie to ma na my­śli, a to, że nie je­steś Sło­wia­ni­nem – uści­śla ki­jo­wia­nin.

Saszko trwa przy swoim:

– Je­stem Ukra­iń­cem. Całe ży­cie miesz­kam na Bu­ko­wi­nie, mó­wię po ukra­iń­sku. Jed­nak to­wa­rzy­sze po­dróży wciąż mają wąt­pli­wo­ści co do jego po­cho­dze­nia.

Po go­dzin­nym prze­słu­cha­niu Saszko po­sta­no­wił się pod­dać.

– No, do­bra. Je­stem Cze­cze­nem. Mo­ich ro­dzi­ców za­bili, a mnie jako małe dziecko przy­wieźli na Ukra­inę i przy­brani ro­dzice wy­cho­wali mnie jak Ukra­ińca.

Trze­cia bu­telka za­częła się od to­a­stu „za dumny cze­czeń­ski na­ród i jego przed­sta­wi­ciela Sa­szę”.

– A ja­kie masz praw­dziwe, to zna­czy cze­czeń­skie imię? – za­py­tał mo­skwia­nin.

– Sza­mil – wy­my­ślił Saszko i na­wet się nie za­czer­wie­nił.

– A więc za cie­bie, Sza­mil, i za zwy­cię­stwo dum­nych Cze­cze­nów nad krem­low­skimi na­jeźdź­cami.

Trzy razy bie­gali po wódkę, pili do rana, żeby nie za­snąć, bo prze­cież nie wia­domo, co tym Cze­cze­nom na­prawdę sie­dzi w gło­wie.

Ame­ry­kań­ski pa­cjent

Ame­ry­ka­nin Jo­na­tan przy­je­chał na Ukra­inę ze szcze­rym za­mia­rem, żeby ją po­ko­chać. No i od razu za­brał się do dzieła. Ku­pił so­bie czapkę uszankę i bu­ławę na An­dri­jew­skim Zjeź­dzie. Zo­sta­wiał kel­ne­rom nie­bo­tyczne na­piwki. Fo­to­gra­fo­wał cha­rak­te­ry­styczne bab­cie w chust­kach, pił ta­nią wódkę z bu­telki i ką­pał się nagi w prze­rę­blu. Jed­nym sło­wem, ro­bił rze­czy, ja­kie prze­stały być za­bawne już za Gor­ba­czowa.

Jed­nak aku­rat jemu są­dzone było zo­stać bo­ha­te­rem le­gendy. W pierw­sze bo­wiem dni swego po­bytu w Ki­jo­wie Johnny za­in­te­re­so­wał się po­mni­kiem Oj­czy­zny-Matki. Sto­ją­cym na ki­jow­skich wzgó­rzach. Z da­leka przy­po­mi­nał mu oj­czy­stą ame­ry­kań­ską Wol­ność z po­chod­nią w rę­kach. Jed­nak Ra­dziecka Ko­bieta kryła w so­bie ja­kieś nie­zgłę­bione ta­jem­nice. Czemu jest taka ogromna? Czemu zwró­cona twa­rzą na wschód? Czemu stoi obok Ławry? Johnny zwró­cił się do tu­byl­ców, któ­rzy chęt­nie wy­ja­śnili mu ta­jem­nice „sta­lo­wej baby”.

– Oprócz wielu sym­bo­licz­nych funk­cji po­mnik speł­nia jesz­cze jedną, prak­tyczną – ki­jo­wia­nie we­dle tej baby na­sta­wiają ze­garki. Za­mon­to­wano w niej ze­gar z wzor­co­wym ki­jow­skim cza­sem i równo o dwu­na­stej w nocy z nią dzieje się, no wiesz co?

– Nie, nie wiem. Co?

– Hm. No, nie wszy­scy wie­dzą. Równo o pół­nocy ona dwa­na­ście razy bije swoim mie­czem o tar­czę. Dziwne, że miesz­ka­jąc w cen­trum, ni­gdy nie sły­sza­łeś cha­rak­te­ry­stycz­nych me­ta­licz­nych dźwię­ków.

Tej mroź­nej stycz­nio­wej nocy, pół go­dziny przed 00:00, Johnny usiadł na mo­ście Pa­tona z ka­merą w zgra­bia­łych rę­kach. Mi­nuty upły­wały po­woli. Mi­nęło pół go­dziny, ale nic się nie stało. I na­wet jesz­cze o pierw­szej w nocy Johnny’emu zda­wało się, że „baba” nie ude­rzyła mie­czem o tar­czę nie dla­tego, że to był żart, a dla­tego, że po pro­stu coś ze­psuło się w jej me­cha­ni­zmie. Jak za­wsze i wszę­dzie w tym kraju, który on ca­łym ser­cem sta­rał się po­ko­chać.

Wra­caj, bra­cie

W ko­ry­ta­rzu, za drzwiami mo­jej je­de­na­sto­me­tro­wej celi, co wie­czór zbiera się mło­dzież. Chłopcy śmieją się i gło­śno roz­ma­wiają, prze­su­wa­jąc po be­to­no­wej pod­ło­dze bu­telki po pi­wie i dżi­nie z to­ni­kiem. Nor­malni bo­ha­te­ro­wie na­szych cza­sów.

Nie­ustan­nie palą ma­ry­chę i mó­wią co­raz gło­śniej. Naj­pierw mnie to zło­ściło i chcia­łem wzy­wać mi­li­cję. Po­tem sta­ra­łem się wejść w ich skórę i zro­zu­mia­łem, że na­prawdę nie mają się gdzie po­dziać i mój „do­nos” prócz ich agre­sji w od­we­cie nie przy­nie­sie nic. A tak – sie­dzą i chro­nią mój dom. Cho­ciaż co tu wziąć oprócz ksią­żek? Cza­sem do­la­tują do mnie ich roz­mowy jak z tam­tego świata.

– Po­je­dziemy na wieś do mo­jej babki. Ma już dzie­więć­dzie­siąt sie­dem lat. A jesz­cze setkę wal­nie i pie­śni po ukra­iń­sku śpiewa. Jesz­cze za ca­rów żyła – mówi je­den.

Wy­obra­żam so­bie bab­cię, która w cza­sie wojny może czołgi za­trzy­my­wała i ko­pała kar­to­fle. Se­zon prze­sia­dy­wa­nia za­czyna się z pierw­szymi chło­dami i koń­czy z na­sta­niem cie­pła. Na­uczy­łem się nie re­ago­wać na nich, włą­cza­jąc mu­zykę. Pew­nego razu jed­nak tego nie zro­bi­łem – tak cie­kawa była ich roz­mowa. Do­wie­dzia­łem się z niej, że ich „brat” tra­fił do paki i grozi mu wy­rok. Oni po ko­lei, spie­ra­jąc się i prze­krzy­ku­jąc, pi­sali do niego zbio­rowy list.

– Na końcu trzeba na­pi­sać: „Bra­cie, pa­mię­tamy o to­bie!”.

– Nie, trzeba na­pi­sać: „Bra­cie, pa­mię­tamy o to­bie. Wra­caj jak naj­szyb­ciej!”.

Trwało to do trze­ciej w nocy i zda­wało się, że ni­gdy się nie skoń­czy. W tych ze­psu­tych chło­pa­kach pierw­szy raz zo­ba­czy­łem do­brych lu­dzi. Przyj­dzie wio­sna, po­rzucą wy­sie­dziane miej­sce i od­lecą na cie­płe po­dwórka. Bar­dzo chcę, żeby ich brat wró­cił jak naj­szyb­ciej.

Wilk po­ko­chał ko­byłę

Naj­pięk­niej­sze dla mnie wia­do­mo­ści na tym świe­cie – to wia­do­mo­ści o zwie­rzę­tach. Lu­bię w wol­nej chwili po­czy­tać o ostat­nich pe­ry­pe­tiach z ży­cia pin­gwi­nów-ge­jów i o sto­sun­kach sroki bia­ło­boki zwy­czaj­nej z ta­ki­miż po­spo­li­tymi wró­blami. In­te­re­suje mnie wszystko: jak znaj­dują po­ży­wie­nie i jak wal­czą o te­ry­to­rium, jak ro­dzą dzieci i jak od­no­szą się do lu­dzi. Jest w tym coś z mło­dego przy­rod­nika. W dzie­ciń­stwie upra­wia­łem bierne przy­ro­do­znaw­stwo, pre­nu­me­ru­jąc tak wła­śnie na­zy­wa­jące się cza­so­pi­smo, wy­ci­na­jąc pre­cy­zyj­nie no­życz­kami zdję­cia ty­gry­sów i raj­skich pta­ków. Jed­nak nie na­le­ża­łem do kółka za­in­te­re­so­wań, w któ­rym do­ro­śli uczyli dzieci, jak ro­bić domki dla szpa­ków i bie­lić drzewa.

Ra­do­ści nie było w tym za wiele. Tak jak i w czy­ta­niu Prysz­wina, Bianki i Le­onowa – fa­na­tycz­nych piew­ców ro­syj­skiej przy­rody. Do­piero po­tem zro­zu­mia­łem, że na­prawdę byli oni może naj­lep­szymi pi­sa­rzami ra­dziec­kiego dzie­ciń­stwa. Ale było już za późno: już ich nie prze­czy­ta­łem po­now­nie.

A przy­rodę jak lu­bi­łem, tak lu­bię. Na­wet taką, która cza­sami po­ja­wia się na na­szych szkla­nych ekra­nach. Gdzie zwie­rzęta dawno już zmie­niły się w ta­kich mniej­szych braci gwiazd popu. Przed­sta­wiają je we­dle zro­zu­mia­łych dla współ­cze­snego czło­wieka sche­ma­tów. Cza­sami wy­daje mi się, że nie­ocze­ki­wana przy­jaźń ja­poń­skiej żmii z su­słem, któ­rego po­dano jej na obiad, i ślub Brit­ney Spe­ars z Ju­sti­nem Tim­ber­la­kiem to zja­wi­ska z tej sa­mej bajki. Ale o ży­ciu zwie­rząt jed­nak mimo wszystko przy­jem­niej się do­wia­dy­wać.

Ostat­nia wia­do­mość ze świata zwie­rząt wy­szła już na­wet poza gra­nice tego sche­matu. Sa­mica oran­gu­tana po­sta­no­wiła zwią­zać swoje ży­cie z pa­sia­stym ko­tem. Wszystko za­częło się od przy­jaźni, a po­tem przy­jaźń zmie­niła się „w coś więk­szego”. Nikt nie po­trafi wy­ja­śnić na­tury ta­kiej mi­ło­ści, ale roz­dzie­lać ich nie usi­łują. I chwała Bogu. W tym świe­cie tak mało jest nie­pod­ra­bia­nej czu­ło­ści. Cza­sami wy­daje się, że po­zo­stała ona tylko u zwie­rząt.

Tam­pony

Kiedy Ju­lian As­sange od­krył część prawdy o współ­cze­snej po­li­tyce, z po­czątku bar­dzo się cie­szy­łem. Spo­dzie­wa­łem się, że wresz­cie lu­dzie po­znają, choćby na­wet i straszną, ale prawdę. Bo od ma­łego ma­rzy­łem, by stać się świad­kiem ujaw­nie­nia ja­kichś ści­śle skry­wa­nych ta­jem­nic XX wieku. Na przy­kład czy Ser­giej Je­sie­nin tar­gnął się na swoje ży­cie? Czy na­prawdę Hi­tler umarł gdzieś w ar­gen­tyń­skich pam­pa­sach, do­żyw­szy do póź­nej sta­ro­ści? Kto dał zle­ce­nie na pre­zy­denta Ken­nedy’ego? Kto wy­sa­dził bu­dynki w Mo­skwie? A to ci ta­jem­nice.

Po­do­bało mi się, że puł­kow­nik Ka­dafi ma ukra­iń­ską pie­lę­gniarkę. A to, że Obama na­zywa Pu­tina sam­cem alfa, bu­dzi szczery sza­cu­nek dla po­ziomu kul­tury ame­ry­kań­skiego pre­zy­denta. Na­wet nie wy­obra­żam so­bie, jak na­zywa Obamę Pu­tin. A jesz­cze trud­niej to wy­obra­zić so­bie, jak Pu­tin, na przy­kład, na­zywa Ja­nu­ko­wy­cza. To ostat­nie może na­wet ko­goś by za­in­te­re­so­wało. Ale na pewno nie cały świat. Taką wia­do­mość na miej­scu Au­stra­lij­czyka na­tych­miast wy­rzu­cił­bym do ko­sza.

Oczy­wi­ście, As­sange wy­ja­wił rów­nież istotne in­for­ma­cje, jed­nak praw­dzi­wej bomby nie było. My­ślę, że naj­po­waż­niej­szym na­stęp­stwem tej hi­sto­rii sta­nie się film fa­bu­larny, który o Au­stra­lij­czyku na pewno na­kręci Hol­ly­wood. A mnie jak ty­siącom chłop­ców na ca­łym świe­cie przyj­dzie do śmierci prze­bie­rać, tak jak w ulę­gał­kach, wer­sje zda­rzeń. Nikt jed­nak prawdy o Je­sie­ni­nie mi nie po­wie.

Kilka dni temu po­in­for­mo­wano, że po­ma­rań­czowa re­wo­lu­cja to sprawka tem­pla­riu­szy. Też tam by­łem, ale żad­nych tem­pla­riu­szy nie wi­dzia­łem. A oni prze­cież, oka­zuje się, byli! Te­raz ktoś za­in­te­re­so­wany jest tym, żeby to wszystko przy­pi­sać tem­pla­riu­szom, prze­two­rzyw­szy na śre­dnio­wieczną mi­to­lo­gię kto wie czy nie je­dyne żywe miej­sce w na­szej hi­sto­rii.

Stoją dwie baby po chleb. Jedna mówi do dru­giej:

– Pie­trowna, sły­sze­li­ście, kto na­prawdę do wła­dzy do­pro­wa­dził Jusz­czenkę?

– Kto?

– Tam­pony ja­kieś, w te­le­wi­zji mó­wili.

– Boże mi­ło­sierny!

Stoję za ich ple­cami i my­ślę so­bie: a czemu nie tam­pony? Niech już tak bę­dzie. Krew prze­cież na­prawdę się nie po­lała.

Se­ria

Wie­cie, czym są mie­szane uczu­cia w moim kon­kret­nie przy­padku? Po­ja­wiają się wtedy, kiedy w in­ter­ne­cie prze­glą­dam wą­tek do­ty­czący wy­roku i stra­ce­nia Ni­co­lae i Je­leny Ce­au­șe­scu. Ka­mera szybko jeź­dzi po tych ofia­rach re­wo­lu­cyj­nych wy­da­rzeń. Je­lena w dro­giej szu­bie krzy­czy coś na te­mat bez­pra­wia, Ni­co­lae w swo­jej śmiesz­nej czapce chwyta jej zimne od potu ręce i uspo­kaja. Try­bu­nał orzeka zbrod­nię. Roz­strze­li­wują ich na­tych­miast. Sta­wiają parę pod żółtą ścianą i dziu­ra­wią kil­koma se­riami z au­to­ma­tów.

Ka­mera po­ka­zuje ścianę, na tle któ­rej po­winni stać do­piero wtedy, kiedy ofiary już pa­dły. Czyli sa­mego mo­mentu śmierci nam nie po­ka­zują, Ni­co­lae z Je­leną leżą już pod ścianą, ale jesz­cze sły­chać dźwięki se­rii. W ten spo­sób akt naj­wyż­szej spra­wie­dli­wo­ści po kilku se­kun­dach ob­raca się w akt naj­wyż­szego bez­pra­wia.

W pew­nej chwili wiesz, że pierw­sze bez dru­giego jest nie­moż­liwe: naj­wyż­sza spra­wie­dli­wość jest naj­wyż­szym bez­pra­wiem. Co, cho­ciaż po­wstaje w imię wy­so­kich ide­ałów, jed­nak od­bywa się w spo­sób ab­so­lut­nie ha­niebny. Bo po co jesz­cze przez dzie­sięć se­kund roz­le­gają się te strzały w stronę nie­ru­cho­mych ciał? Pierw­szej se­rii było mało?

W trud­nych chwi­lach przy­po­mi­nam so­bie tę hi­sto­rię. Z jed­nej strony u nas nic ta­kiego się nie wy­da­rzyło. Prze­ciw­nie, miej­scowi ce­au­șe­scu­owie sta­nęli na czele no­wego nie­za­leż­nego kraju. Czyli na­sza hi­sto­ria to­czy się tak, że da­lej ża­łu­jesz, że tego wy­roku nie było, z dru­giej strony, z bez­sil­no­ści i dla sa­mo­uspo­ko­je­nia przy­po­mi­nasz go so­bie jako upra­gnioną przy­szłość.

My­ślisz na­gle: „No nic, skoń­czą tak jak Ni­co­lae i Je­lena...”. I znowu ży­jesz – rok, dwa, dzie­sięć w kraju, gdzie naj­wyż­sza spra­wie­dli­wość za­wsze ma­ja­czy na ho­ry­zon­cie, a naj­wyż­sze bez­pra­wie stało się mo­ral­nym pra­wem. Gdzie los ca­łego eu­ro­pej­skiego na­rodu od­dany jest na pa­stwę han­dla­rzy gazu.

To ta­kie trudne i słod­kie – co­raz czę­ściej wy­obra­żać so­bie te nie­ru­chome ciała pod tą żółtą ścianą. I tę se­rię z au­to­matu, która, zda­wa­łoby się, że ni­gdy się nie skoń­czy.

Soł­nysz­kin

W dzie­ciń­stwie mie­li­śmy z bra­tem dziwne hobby: pi­sa­li­śmy li­sty. I to nie ta­kie zwy­kłe. Na ko­per­cie praw­dziwy był tylko ad­res nadawcy, czyli ad­res na­szego miesz­ka­nia. W ad­re­sie od­biorcy praw­dziwa była tylko na­zwa miej­sco­wo­ści i ulica. Mia­sta na na­stę­pu­ją­cych po so­bie li­stach były od sie­bie jak naj­bar­dziej od­da­lone. To mógł być czu­kocki Ana­dyr i naj­bar­dziej wy­su­nięta na po­łu­dnie Związku Kuszka, mógł być Sa­le­chard i Syk­tyw­kar albo Niżny Ta­gił i Wy­sznij Wo­ło­czok.

Ulica na­zy­wała się za­wsze tak samo – Le­nina. Jesz­cze wtedy, w cza­sach za­stoju, nie by­li­śmy w sta­nie so­bie wy­obra­zić, że gdzieś mo­głoby jej nie być. Wy­glą­dało to na przy­kład tak: m. Ky­zuł Orda. ul. Le­nina d. 1234 m. 256. Soł­nysz­ki­nowi Wa­le­remu Ru­sta­mo­wy­czowi. Czy można było so­bie wy­obra­zić taką liczbę bu­dyn­ków, na­wet je­śli to była ulica Le­nina? I co to za na­zwi­sko Soł­nysz­kin?

Istota za­bawy po­le­gała na tym, żeby na­zbie­rać jak naj­wię­cej pocz­to­wych pie­częci, pie­czę­cie wy­ci­na­li­śmy i na­kle­ja­li­śmy na osobną kartkę, która za każ­dym ra­zem wę­dro­wała w li­ście w nie­zna­nym kie­runku. Ta za­bawa wy­ma­gała wiele cier­pli­wo­ści, bo kartka była jedna i ta sama, i cze­ka­li­śmy na nią jak na ma­ry­na­rza z da­le­ko­mor­skiego rejsu. Mo­gła któ­re­goś razu nie wró­cić, za­gu­bić się we wnę­trzu pocz­to­wego kró­le­stwa i po­psuć grę.

Oto przy­cho­dził taki list do ja­kie­goś urzędu pocz­to­wego. Do­sta­wali go miej­scowi li­sto­no­sze, spraw­dzali, czy jest taki ad­res, zło­ścili się i od­sy­łali z po­wro­tem. Ze świe­żutką pie­czątką tra­fiał na­stęp­nie do in­nych lu­dzi. Te­raz można to uwa­żać za szu­ka­nie ro­man­ty­zmu po­śród sza­rej co­dzien­no­ści, ale był też w tej grze ele­ment roz­huś­ty­wa­nia sys­temu. List wra­cał za­wsze na koszt pań­stwa.

Póź­niej, kiedy Zwią­zek się roz­padł, zna­la­złem tę kartkę do po­łowy wy­kle­joną pie­cząt­kami. Ostat­nim punk­tem gry było mia­sto Na­chodka w Kraju Nad­mor­skim. Więc zna­leź­li­śmy to, czego szu­ka­li­śmy. Ale dzi­siaj, my­ślę, można by prze­dłu­żyć grę. Na­pi­sać znów. Na przy­kład do Soł­nysz­kina. Cie­kawe, czy sta­ru­szek jesz­cze żyje.

Ar­chan­gielsk

Zaw­sze dzi­wił mnie je­den fakt: dla­czego bol­sze­wicy, zmie­nia­jący wszystko na swoje ko­pyto, nie prze­mia­no­wali mia­sta Ar­chan­gielsk? Nie mogę zna­leźć na to ra­cjo­nal­nego wy­tłu­ma­cze­nia. Cza­sem mi się zdaje, że po pro­stu nie po­my­śleli, co zna­czy ta na­zwa. Czyli ty­siące ko­mu­ni­stycz­nych ide­ali­stów i biu­ro­kra­tów pu­ściło ją mimo uszu, jakby pod wpły­wem ja­kiejś po­tęż­nej hip­nozy, która po­tem nie zdo­łała ura­to­wać ani Sankt Pe­ters­burga, ani Wiatki, ani Je­ka­te­ry­no­sła­wia. Nie mó­wiąc już o ca­łym kraju.

Bab­cia w dzie­ciń­stwie mó­wiła mi: „Niech cię anieli strzegą”, choć była żoną zde­kla­ro­wa­nego le­ni­nowca, który nie wie­rzył w Boga. Długo nie mia­łem od­wagi za­py­tać, co to ta­kiego ten „anioł” – wy­da­wał mi się czymś po­śred­nim mię­dzy an­giną i że­lem. Skon­stru­owa­łem jed­nak dla sie­bie zręczną teo­rię. Nie zo­sta­wało mi nic in­nego, jak osie­dlić anioły – nie­po­jęte istoty, które miały mnie strzec – w Ar­chan­giel­sku. Tam wła­śnie było dla nich miej­sce – na sa­mym szczy­cie wiel­kiej oj­czy­zny. I kiedy po­trze­bo­wa­łem po­mocy, pod­cho­dzi­łem do ró­żo­wej mapy Związku, która wi­siała na ścia­nie, przy­kła­da­łem wska­zu­jący pa­lec le­wej dłoni do kropki na ma­pie i szep­ta­łem: „Anioły, przy­la­tuj­cie”.

W tym ry­tu­ale była na pewno ja­kaś szczypta re­li­gij­no­ści, ale wię­cej dzie­cię­cego pra­gnie­nia wy­wo­ła­nia cudu. Zwłasz­cza kiedy sy­tu­acja wy­da­wała się prze­grana i bez­na­dziejna. Anioły, zda­wało się, słu­chały od razu. Jed­nak kto to mógł spraw­dzić? Te­raz my­ślę, że choć ży­czeń w prze­ci­wień­stwie do arab­skich dżi­nów nie speł­niały, to jed­nak rze­czy­wi­ście strze­gły.

Kilka dni temu moja có­reczka za­snęła z anio­łem w rączce. Dla niej dzi­siaj anioł ma wy­raźną formę – por­ce­la­nowy, czer­wony, ze skrzy­dłami na ple­cach. „Lala-pta­szek” – mówi i po­tem uści­śla, wy­raź­nie i po do­ro­słemu – „Anioł”. I kiedy ona śpi, ja po­dejdę do mapy, znajdę na niej Ar­chan­gielsk i wy­szep­czę: „Anioły, przy­la­tuj­cie”. Choć do­brze wiem, że one od dawna tu­taj są.

Nagi Wa­sia

Pro­blem jest w tym, że zbyt wiele spraw za­częło roz­gry­wać się w świe­cie nie­rze­czy­wi­stym. Trudno już jest opo­wie­dzieć czło­wie­kowi, który do­tąd czyta tylko pa­pie­rowe ga­zety i ogląda zwy­czajną te­le­wi­zję, że gdzieś tuż obok – wy­star­czy tylko wło­żyć ka­bel do kom­pu­tera – wszystko rzą­dzi się zu­peł­nie in­nymi pra­wami, wszyst­kiego jest tak dużo, że przez całe ży­cie na­wet pro­centu tego wszyst­kiego nie je­steś w sta­nie ogar­nąć.

Przy­znaję się, je­stem czło­wie­kiem cał­ko­wi­cie uza­leż­nio­nym od in­ter­netu. Tam jest moja praca i mój od­po­czy­nek. Tam są moi przy­ja­ciele czy, jak przy­jęło się ich na­zy­wać, friends. Ale ra­tuje mnie jedno. Wi­dzę gra­nice wir­tu­al­nego świata. Bo mimo wszystko coś prze­szka­dza znik­nąć mi tam na za­wsze i za­mie­nić w ten spo­sób miej­scami „tam” i „tu”. Choć być może oszu­kuję sie­bie, a na­prawdę już dawno ska­pi­tu­lo­wa­łem przed cy­fro­wym świa­tem. Tak, że na­wet już mi róże nie pachną jak ży­wym lu­dziom, i psy tak nie szcze­kają jak im.

Dziwna sprawa: do­piero ściąw­szy je, za­czy­nasz do­ce­niać war­tość wło­sów. Tak samo i tu­taj. To, co dzieje się tam, na­prawdę ma miej­sce tu. Bo twoje oto­cze­nie tam za­leży od tego, jaki je­steś na­prawdę.

Albo moż­liwe, że twoje wir­tu­alne ciało to pewna szansa, żeby po­pra­wić swoje re­alne ży­cie, stać się pięk­niej­szym, lep­szym, niż je­steś na­prawdę. Bo tam nikt nie wi­dzi two­jej wstręt­nej pie­przy­ko­wa­tej plamy na ple­cach, nikt nie czuje two­jego prze­pa­le­nia. Tam na­wet je­śli tro­chę upięk­szasz lub kła­miesz, lu­dzie nie wi­dzą two­ich oczu. Tam za­słu­gu­jesz tylko na to, czego je­steś wart. Do­kład­niej: czego warta jest two­rzona przez cie­bie nie­re­alna otoczka.

Oczy­wi­ście in­ter­net to tylko ilu­zja, która – je­śli tego chcieć – roz­wiewa się bar­dzo pro­sto. Wy­star­czy wy­łą­czyć kom­pu­ter, wy­rwać z be­be­chami ka­bel, nie za­pła­cić za do­stęp, by znowu być sobą. Ta­kim „na­gim Wa­sią” bez zna­ków szcze­gól­nych, jed­nym z mi­lio­nów współ­ro­da­ków. I co bę­dziesz warty bez swo­jej cy­fro­wej formy? I gdzie znaj­dziesz funk­cję save, kiedy przyjdą po cie­bie ko­sia­rze, żeby zro­bić ci de­lete? I do ja­kiego raju od­leci twoja wir­tu­alna du­sza? Na­tu­ral­nie, je­śli ją mia­łeś.

Pies

Czę­sto przy­po­mi­nam so­bie pol­skie opo­wia­da­nie o psie. Rzecz ja­sna, opo­wie­dzieć jego treść – ozna­cza­łoby zro­bić niedź­wie­dzią przy­sługę jego przy­szłym czy­tel­ni­kom. Warto po­wie­dzieć tylko, że na­prawdę jest to opo­wia­da­nie o sa­mot­no­ści ar­ty­sty w wiel­kim ob­cym mie­ście, w któ­rym hu­ma­ni­styczny pa­tos zmaga się z wy­raź­nym fa­bu­lar­nym ab­sur­dem. I ten ostatni zwy­cięża. Przy końcu utworu w na­stęp­stwie dra­stycz­nego zwrotu ak­cji bo­ha­ter Ja­nu­sza Rud­nic­kiego do­słow­nie je mięso sta­rego cze­skiego psa, któ­rego mu­siał do­glą­dać.

Rzecz w tym, że ostat­nio bar­dzo czę­sto sły­szę pod moim ad­re­sem mniej wię­cej coś w tym stylu: „Czemu za­szy­łeś się w głu­szy? Szybko po­ro­śniesz mchem! Ży­cie prze­cież jest szyb­kie i dy­na­miczne – warto wszyst­kiego spró­bo­wać!”. Więc kiedy roz­mowa scho­dzi na wie­lość wa­rian­tów, ja­kie daje mia­sto, i brak per­spek­tyw i le­śną ci­szę, w któ­rej żyję już od po­nad trzech lat, coś w środku we mnie się sprze­ci­wia: „Stary, nie słu­chaj, masz ra­cję”.

Z jed­nej strony w ża­den spo­sób nie mogę prze­zwy­cię­żyć tej swo­jej ra­cji, choć cza­sami ża­łuję szum­nych ulic i me­tra, ka­wiarni i przy­ja­ciół, hucz­nych pre­zen­ta­cji i te­atral­nych przed­sta­wień. Na­wia­sem mó­wiąc, kiep­skich, bo te­atr u nas w ogóle jest sła­biutki. Wszystko to już wi­dzia­łem i sły­sza­łem. I wszystko to przez 14 lat dość mnie znu­dziło.

Jed­nak z dru­giej strony jak po­zbyć się wra­że­nia, że ja­kaś forma ży­cia prze­pływa obok cie­bie? A ty tu, w le­sie, ra­zem z dwoma ukra­iń­skimi psami – Bru­nem i Gawą. Które wła­śnie wpro­wa­dziły się w to ży­cie. I – naj­waż­niej­sze – im tu jest do­brze. Od­po­wia­damy za tych, któ­rych przy­gar­nę­li­śmy? No, je­śli być do końca uczci­wym, ży­ciowo je­ste­śmy uza­leż­nieni od przy­gar­nię­tych. I je­śli ko­muś ta­kie sa­motne, za­mknięte ży­cie wyda się wol­no­ścią – nie wierz­cie. To do­bro­wolna forma znie­wo­le­nia bez prawa do prze­miesz­cza­nia się. I gdyby na­gle za­chciało mi się ją zmie­nić, to przy­szłoby mi te psy zjeść. I nie tak jak w utwo­rze Rud­nic­kiego, a cał­kiem re­al­nie.

Moja mo­to­cy­klowa piłka nożna

Za cza­sów so­wiec­kich nasz miej­scowy pro­le­ta­riat miał oso­bliwą roz­rywkę – cho­dze­nie na mo­to­cy­klową piłkę nożną. Z wiel­kim fut­bo­lem w mie­ście ja­koś nie wy­cho­dziło, a dru­żyna mo­to­cy­klowa grała w naj­wyż­szej li­dze ZSRR. Re­gu­lar­nie w lo­kal­nej ga­ze­cie dru­ko­wano ta­belę, gdzie ze­spo­łowi Ty­chuna i Da­ni­laka sta­wiały opór mo­to­rowe mon­stra ze sto­lic ro­syj­skich re­jo­nów – Ty­cho­recka i Kow­rowa.

Eks­per­tami od piłki mo­to­cy­klo­wej byli nie­mal wszy­scy. Uzbro­iw­szy się w ziarna sło­necz­nika, pro­ści wu­jasz­ko­wie z czer­wo­nymi po­licz­kami pil­nie śle­dzili wy­da­rze­nia na bo­isku. Piłka na mo­to­cy­klach przy­po­mi­nała mi­nia­tu­rowe pie­kło, gdzie kon­tu­zja go­niła kon­tu­zję, a droga do zwy­cię­stwa uście­lona była dy­mem i ry­kiem mo­to­rów. Piłka mo­to­cy­klowa była dwa razy więk­sza od noż­nej. Bramka wyż­sza i szer­sza. Bo­isko było wy­sy­pane gra­ni­to­wym szu­trem – być może dla lep­szego ma­new­ro­wa­nia mo­to­cy­klami. Tre­no­wa­łem w sek­cji fut­bo­lo­wej, ale pro­blem po­le­gał na tym, że nie mie­li­śmy wła­snego bo­iska. Dla­tego mu­sie­li­śmy grać na mo­to­cy­klo­wym. Te­raz pa­mię­tam to jako czarno-biały film do­ku­men­talny, w któ­rym splo­tły się ra­zem ab­sur­dal­ność i no­stal­gia. A wtedy pę­che­rze na sto­pach i odra­pa­nia na ko­la­nach przyj­mo­wa­łem jako pe­wien etap po­świę­ca­nia się dla świata su­ro­wych nie­osią­gal­nych męż­czyzn na ry­czą­cych ma­szy­nach.

Ani razu nie za­gra­li­śmy więc na tra­wie. Jed­nak nikt z nas na­wet nie my­ślał, żeby za­jąć się piłką mo­to­cy­klową, choć była pod ręką: trzeba było tylko prze­siąść się na mo­to­cykl. Po pro­stu dep­ta­li­śmy cu­dze bo­isko, ma­rząc, że zjawi się ja­kiś wspa­niały tre­ner z pre­sti­żo­wego spor­to­wego in­ter­natu i za­bie­rze nas w wielki sport. Jed­nak tre­ner po ni­kogo z nas nie przy­je­chał. I się roz­pro­szy­li­śmy – ktoś do szkoły ofi­cer­skiej, ktoś na ba­zar, ktoś w al­ko­ho­lizm.

Tylko je­den z nas – bram­karz Szwa­ryk – w pew­nej chwili za­czął grać w piłkę mo­to­cy­klową. Po pro­stu sta­nął w sze­ro­kiej mo­to­ro­wej bramce i za­czął od­bi­jać. Po dzie­się­ciu la­tach był już naj­lep­szym mo­to­ro­wym bram­ka­rzem Eu­ropy. Pi­szą, że te­raz już jako tre­ner pró­buje od­bu­do­wać w mie­ście piłkę mo­to­cy­klową. A piłki noż­nej w mie­ście jak nie było, tak i da­lej nie ma.

Bez­sen­ność

Jedni mó­wią, że bez­sen­ność prze­śla­duje lu­dzi o nie­czy­stym su­mie­niu. Dru­gim wy­daje się, że ona do­tyka lu­dzi o ty­ra­nicz­nych skłon­no­ściach, któ­rzy i w nocy wy­obra­żają so­bie jak nie tru­ci­znę wsy­paną do kawy, to nóż w ple­cach. Na­tu­ral­nie ist­nieją także cał­ko­wi­cie me­dyczne wy­ja­śnie­nia. Starsi lu­dzie mogą nie spać z po­wodu cho­roby albo bólu. Mło­dzi – od nad­miaru en­dor­fin we krwi.

Cza­sami my­ślę, że na pew­nych lu­dzi to spada po pro­stu nie jako kara, a obo­wią­zek. Ktoś musi nie spać, by jako pierw­szy za­uwa­żyć ogień, przy­ła­pać zło­dzieja, zbu­dzić są­sia­dów, kiedy zja­wia się po­wódź czy scho­dzi la­wina śnieżna. Bez­sen­ność to to, co zo­stało nam po lu­dziach pier­wot­nych, któ­rzy zbie­rali się w zgraję i lę­kli­wie spali w pie­cza­rach, wzdry­ga­jąc się we śnie w prze­czu­ciu na­dej­ścia dzi­kiego zwie­rza albo nie­zna­nej na­pa­ści.

I wła­ści­wie całą ludzką hi­sto­rię można od­czy­ty­wać jako walkę z bez­sen­no­ścią – dziw­nym sta­nem, kiedy wszyst­kie twoje my­śli i pra­gnie­nia kon­cen­trują się na śnie, a on nie przy­cho­dzi.

Ludz­kość jest neu­ro­tyczna: sza­lone, naj­od­waż­niej­sze, naj­okrut­niej­sze idee mo­gły przyjść do głowy tylko czło­wie­kowi po­zba­wio­nemu snu jako ze­msta na kimś nie­zna­nym, a od­po­wie­dzial­nym za jego brak.

Jed­nak ja – jesz­cze nie stary i już nie pierw­szej mło­do­ści – bar­dzo czę­sto nie po­tra­fię wy­ja­śnić so­bie mo­jej bez­sen­no­ści. Miesz­kam nie­da­leko od li­nii ko­le­jo­wej – cztery ki­lo­me­try przez las. Nie sły­chać jej w dzień, kiedy dość jest po­stron­nych szu­mów, sku­tecz­nie za­głu­sza­ją­cych me­ta­liczny stuk wa­go­nów czy sy­gnał elek­tro­wozu. I oto kiedy koło dru­giej w nocy na­stę­puje wo­kół pełna ci­sza, do­staję znak: pora za­sy­piać. Moje za­sy­pia­nie to bło­go­sła­wiony czas po­mię­dzy ostat­nimi i pierw­szymi po­cią­gami Ukra­iń­skich Ko­lei. Gdzieś o dru­giej ro­bią one prze­rwę na ja­kieś 40 mi­nut. A kiedy za­czy­nają swoje przed­po­ranne prze­jazdy, cały las na­peł­nia się wi­bra­cjami i brzę­kiem. I twoja sa­mot­ność wśród tego świata otrzy­muje ko­le­jowy akom­pa­nia­ment. Do­kądś jadą w cie­płej po­ścieli sa­motni lu­dzie. Jadą obok cie­bie i śpią. Po­zo­sta­wia­jąc cie­bie z nie­czy­stym su­mie­niem i no­żem w ple­cach aż do po­ran­nej kawy – z tru­ci­zną wsy­paną przez ko­goś nie­zna­nego.

Bo­ha­ter

Kie­dyś pe­wien mą­dry czło­wiek po­wie­dział, że bo­ha­ter nie może ist­nieć bez ka­ta­strofy. Dla­tego usil­nie jej szuka, na­bi­ja­jąc so­bie guzy na gło­wie, ob­cie­ra­jąc do krwi nogi i ko­lek­cjo­nu­jąc sińce. Praw­dziwy bo­ha­ter za­wsze się na­raża, bo wcho­dzi w nie­prze­zwy­cię­żony kon­flikt ze świa­tem. Je­śli je­steś bo­ha­te­rem, mo­żesz być pewny: któ­re­goś razu po cie­bie przy­je­dzie jak nie mi­li­cyjny ga­zik, to ekipa po­go­to­wia ra­tun­ko­wego.

Bo­ha­ter wie­dzie w za­sa­dzie szczę­śliwe ży­cie, ale czę­sto koń­czy tra­gicz­nie. W końcu wszy­scy koń­czymy tra­gicz­nie, nie­spo­dzie­wa­nie i przed­wcze­śnie. Więc wszy­scy bez wy­jątku je­ste­śmy bo­ha­te­rami. Je­śli trak­to­wać wszyst­kich lu­dzi jako bo­ha­te­rów, ży­cie staje się ja­koś lżej­sze.

Cie­pły, lu­towy dzień. Jadę i wi­dzę, jak pod ostrym słoń­cem nie­ocze­ki­wa­nej od­wilży na po­trza­ska­nym lo­dzie je­ziora stoją czarne po­staci z węd­kami. To bo­ha­te­ro­wie. Szczę­śli­wie ło­wią ryby, ale mimo wszystko źle koń­czą. Czy pójdą pod wodę, czy pójdą do domu, czy na­ła­pią ryb, czy nie. Gdzieś w środku ich ogrza­nych słoń­cem i prze­sy­co­nych al­ko­ho­lem ciał przy­czaił się ja­sny smu­tek. Nie wia­domo, dla­czego ten smu­tek też mnie się udziela. Na­gle uświa­da­miam so­bie, że po­nad wszystko chciał­bym stać ra­zem z tymi po­ora­nymi fa­ce­tami.

Oto on – sens ży­cia: nie­spo­dzie­wa­nie wśród nie­koń­czą­cego się zi­mo­wego zmierz­chu wyjść na słońce i za­rzu­cić wędkę mię­dzy zie­mią a nie­bem. Pod tobą drze­mią chłodne ryby, nad tobą nie prze­la­tuje ża­den ptak. Ani sprzecz­no­ści ze świa­tem, ani sa­mego świata. Coś naj­waż­niej­szego dzieje się tu­taj. A tam je­dzie czer­wony sa­mo­chód. W któ­rym sie­dzi łysy gość w oku­la­rach. I ty pa­trzysz na niego już z je­ziora.

Na ja­kąś chwilę na­wią­zu­je­cie ze sobą kon­takt. W słońcu za­lśniła błystka. A na ha­czyku za­trze­po­tała jesz­cze żywa ryba, dla któ­rej w ży­ciu wszystko do­piero się za­czyna.

Cze­ko­ladka

Nie­miecki pi­sarz Ernst Jün­ger po kilku ty­go­dniach od za­koń­cze­nia dru­giej wojny świa­to­wej wy­ra­ził zdzi­wie­nie, jak zwy­czajna jest po­wierz­chow­ność He­in­ri­cha Him­m­lera. Jego zda­niem ob­raz czło­wieka, który po­słał na śmierć ty­siące lu­dzi, po­wi­nien ko­niecz­nie być dia­bel­ski. Na­prawdę prze­cież wi­ze­ru­nek kata wcale nie różni się od wi­ze­runku „przed­wcze­śnie zwol­nio­nego na eme­ry­turę by­łego in­spek­tora”.

Istota tego spo­strze­że­nia leży w tym, że to­ta­li­ta­ryzm to owoc sza­rej co­dzien­no­ści. Świata urzęd­ni­ków, kler­ków, biu­ro­wych szczu­rów. Lu­dzi zwy­czaj­nych, któ­rzy prze­waż­nie peł­nią rolę ma­leń­kiego try­biku w od­gór­nym sys­te­mie na­ka­zów. Je­śli mie­rzyć współ­cze­snymi ka­te­go­riami, to w na­szej sy­tu­acji wła­śnie klasa „bu­dże­tow­ców” zdolna jest uro­dzić coś na­prawdę zło­wiesz­czego.

„Bu­dże­to­wiec” to istota za­sad­ni­czo nie­zbędna w każ­dym pań­stwie dla pod­trzy­ma­nia jego zdol­no­ści ży­cio­wej. Jed­nak dla prze­two­rze­nia się w Him­m­lera po­trzeba mu nie­wiele. Świet­nie to wi­dać, kiedy idziesz zda­wać spra­woz­da­nia, skła­dać de­kla­ra­cje albo za­pi­sy­wać dzieci do szkoły.

W po­wie­trzu ga­bi­netu za­wsze wisi na­pię­cie, które zwy­kłe biuro mel­dun­kowe za­mie­nia w po­kój prze­słu­chań.

– Mu­szę się wy­mel­do­wać – mó­wię.

– Musi pan przy­pro­wa­dzić no­wego wła­ści­ciela.

Przy­pro­wa­dzasz no­wego wła­ści­ciela. Wtedy ona prosi o po­ka­za­nie kwi­tów za po­przed­nie opłaty ko­mu­nalne.

– Ale prze­cież po­win­ni­ście mieć to w swo­jej ba­zie!