Nordkraft - Ejersbo Jakob - ebook + książka

Nordkraft ebook

Ejersbo Jakob

3,8

Opis

Maria, dilerfrau, miota się między pragnieniem miłości i bliskości a związkiem z lekceważącym ją dilerem.

Allan, były narkoman naznaczony tragicznym wypadkiem, z którego ledwo uszedł z życiem, próbuje zacząć nowe życie z dala od dragów.

Thomas-Diazepol radzi sobie z rzeczywistością tylko dzięki byciu na permanentnym haju.

Oraz ich rodzice, nauczyciele, wrogowie i przyjaciele, których drogi nieustannie przecinają się na ulicach Aalborga.

Powieść Nordkraft to portret ludzi z pokolenia dorastającego na początku lat dziewięćdziesiątych. W poszukiwaniu sposobu na życie trafili w ślepy zaułek.

Nie wszyscy wyszli na prostą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 684

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
1
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Podziękowania niech zechcą przyjąć: Anders „Sigurt” Elman Hansen Kenneth Wosylus Reza & Ea Ejersbo Mads Mulvad Poulsen Morten Alsinger Marie Louise Høj Muff …i wszyscy inni, którzy pomogli mi mniej lub bardziej. Szczególne podziękowania dla pierwszego czytelnika

Dla Teri „Hot” Shott (1967 – 1985)

Song

I think of you, I think of you. I had this friend who told me that coincidence cannot articulate the best events. She said she’d rather think of everything as accident, after all, it’s all heaven-sent. She said I don’t think good but I know how to wait as if when you wait it is not hours but some forgotten sense of time. It’s very kind of all those powers to feature love without design. Letters arrive, spelling out the wish so clear, making a language of desire and fear. You said it’s not that way… God is not the name of God… you’ll send a drawing of the heart I don’t draw well but I know how to wait as if… I think of you listening to your father’s voice… those endless speeches on ‘The Gift of Choice’. Love’s not a story I could ever read or write… I guess you’d say I’m not so bright. Show me how you wait… as if… I am so fond of you, so fond of you.

PSY ĆPUNY

Coldsweat

I close the door,

shouldn’t burn yet,

the wires get hotter

palms are glowing

this is hot meat

metallic blood

this is open sweat.

show you with my fingers

draw with the eye

with your own breath

i tear your lungs

out this side of the blackest meadows

i make my winter-dwelling

and crush my bones.

i’ll sail out the window

i’ll walk down the hedge

i will not finish

‘till i’m fully satisfied.

The Sugarcubes, life’s too good

Suka

Pies warczy. Kły lśnią od śliny, a kłapnięcie szczęk posyła strumień powietrza w stronę moich ud. Stoję z trzystoma gramami haszu przyklejonymi taśmą do skóry mojego brzucha, od piersi aż do włosów łonowych. Odór sprawia, że owczarek niemiecki wariuje, jego pysk ledwie na szerokość ręki od mojego krocza. Zwierzę staje na tylnych łapach, smycz napina się w powietrzu w stronę dłoni bagieciarza, obroża wrzyna się w futro. Ciepły oddech z gardła psa roznosi się falami w mroźnym wieczornym powietrzu.

Moje plecy trą o mur, buty skrzypią na brudnym śniegu chodnika kilka metrów od głównego wejścia do Christianii, gdzie dwadzieścioro policjantów wpadło z psami nagle i jakby z dupy. Próbuję przecisnąć się wzdłuż muru po tylnej stronie Loppen; papier z plakatów promujących koncerty trzeszczy sucho pod moimi plecami. Nie ma drogi wyjścia; na lewo ode mnie stoi dwójka afganiarzy i tępo gapi się na psa, który trzyma nas troje w szachu.

– Zluzuj, ziomeczku. – Władczo, po kopenhasku mówi jeden z nich.

– Stój bez ruchu – warczą usta zza przyłbicy w moją stronę. Mogę dostrzec jego obnażone siekacze, złowrogie oczy.

– Nic nie zrobiłam. – Zaczynam łkać.

Owczarek wciąż ciągnie za smycz. Na chodniku obezwładnili jakiegoś faceta, inny pies zaciska szczękę na jego kostce. Około piętnaścioro oficerów stoi niedaleko od nas, gadają ze sobą niespokojnie, a ich krótkofalówki trzeszczą.

– Byłaś se pohandlować, co, narkusiarska kurewko? – pyta bagieciarz; ten akcent to musi być akcent z Århus. – Dasz grudę czy sam mam ją znaleźć? – Typ śmieje się podstępnie. Adrenalina buzuje w jego ciele.

Grzebię w kieszeni, rzucam na chodnik przed sobą czterogramową grudę.

– Mogę już iść? – pytam stanowczo.

– Nie.

Pies zupełnie nie interesuje się grudą.

– Nielsen! – wykrzykuje ten z psem na smyczy w stronę lodówy policyjnej, która podjechała…

A Asger obiecywał, że w Christianii nie kręcą się żadne pały; powiedział, że to sprawdził.

Nielsen, która z lodówy idzie w naszą stronę, jest kobietą. Może chodzi o to, że mają żeńskie bagiety do przesłuchiwania żeńskich podejrzanych. I teraz jej dłonie podróżują w górę i w dół mojego ciała, a te trzysta gramów, co je mam, to za dużo, żeby ich nie zauważyła. Jednocześnie czuję się ultragównianie, bo właśnie mam „trudne dni”. Trzęsę się. Tuż pod skórą czuję mróz.

Ten od psa robi krok naprzód, owczarek się podnosi; jego łapy lądują twardo na moich ramionach, jego szczęki kłapią przy mojej szyi. Ktoś drze japę. To ja. Gość odciąga psa – jego oczy szaleńczo mienią się od poczucia wyższości. Podchodzi Nielsen. Histerycznie drąc japę, zdzieram dżinsy. Widzę jej zdumione oczy, kiedy wciskam dłoń w majtki. Mam to; wyciągam zakrwawioną podpaskę i rzucam nią w głowę psa, który łapie ją w powietrzu i zaczyna ją mleć.

Wtedy Nielsen pada na kolana, dwa kroki ode mnie, duży kamień brukowy uderza o asfalt, ona sama przewraca się i przyciska nogę do tułowia. Butelka rozbija się o mur nad moją głową. W deszczu odłamków ze szkła widzę, jak bagieciarz kopie psa, któremu po obu stronach szczęki wystaje moja podpaska, i myślę sobie, że to nie jest pies od wyszukiwania haszu, tylko zwykły owczarek. Wtedy też patrzę na lewo, w stronę wejścia do Christianii, gdzie pojawiają się młodzi ludzie, którzy zaczynają rzucać kamieniami i butelkami, podczas gdy dziesięcioro bojowo ubranych oficerów biegnie w ich stronę z tarczami, pistoletami na gaz łzawiący i uniesionymi pałkami. Nielsen kuśtyka z powrotem w stronę lodówy.

– Gówno zrobiłam! – krzyczę i zaciskam ramiona wokół siebie. Słyszę wytłumiony huk pistoletów na gaz i kątem oka dostrzegam, jak gaz rozprzestrzenia się w stronę wejścia do Christianii. Owczarek ciągnie smycz, żeby móc wziąć udział w walce.

– Stój tu – burczy bagieciarz, wyciąga pałkę i podąża za psem.

Biegnę wzdłuż Prinsessegade – moje nogi drżą. Skręcam w lewo w Bådsmandsstræde, gdzie na poły biegnę i sapię, przyciskam do siebie kostki haszu; ich brzegi wżerają się w moje piersi, a taśma nieprzyjemnie ciągnie moją skórę.

Muszę się zatrzymać, bo moje spodnie – wciąż rozpięte – zaczynają się zsuwać. Glut kapie mi z nosa, kiedy patrzę w dół. Syreny, pisk opon, nadjeżdża biały minibus z grupą bojowo ubranych policjantów. Stoję i grzebię w zamku od spodni, palce zmrożone do kości. Prują obok – wydaje mi się, że widzę, jak oficer za przyłbicą układa ustami słowo „suka”. Twoja matka, ty sam, wszyscy twoi kuzyni, myślę sobie.

Znajduję papierosa, gdy tak chyboczę się naprzód. Odpalam gorączkowo, zaciągam się mocno – potrzebuję dżointa. Glut cieknie mi z nosa i zawilgaca papierosa. Rzucam go w pizdu. Taksówka do dworca głównego. Do toalety. Ściskałam kostki haszu tak mocno, że dwie z nich pękły. Jest trochę krwi w majtkach, ale mam ekstra podpaskę w wewnętrznej kieszeni. Myślę o tym, jak byłam z rodzicami w Maroko. Wszyscy dostaliśmy ostro rwącego tyfusu mysiego i każdy z nas miał na sobie podpaskę mojej matki; żadne nie było w stanie kontrolować funkcji jelitowych. Ciekło z naszych wnętrz. Zaczynam chichotać; brzmi to piskliwie. W końcu wtaczam się na pokład pociągu do Aalborga, tak wycieńczona, że natychmiast zapadam w sen.

Bohaterka

– Jesteś moją małą bohaterką – mówi Asger, kiedy przyciska mnie do siebie, całuje w czoło, we włosy, w mokre oczy, bo znów zaczęłam zawodzić, a to dlatego, że mi ulżyło, i biję go w klatkę piersiową, bo… No, biję go po prostu.

Jego dwa rottweilery, Plastuś i Triperka, stoją nam przy nogach, na stówę nigdy w życiu nie widziały, jak ktoś wyje, i schizują mnie zupełnie.

– Już, już – uspokaja mnie Asger, a ja mam ochotę odburknąć, że jak mógł mieć czelność wysłać mnie tam, gdzie była policja, ale przecież nie mógł tego wiedzieć, więc łkam i odstawiam teatrzyk, bo to w rzeczywistości ja powiedziałam, że tam chcę – zarówno dlatego, że znam dilera w hurcie w Christianii, jak i dlatego, że chciałam przysłużyć się naszej społeczności. To znaczy, nie jestem byle ozdobą, mimo wszystko to Asger wynajmuje dom, gdzie mieszkamy, i pozwolił mi się wprowadzić, przez co nie muszę na czworakach wracać do domu do mamusi. On też załatwia większość hajsu.

Mój wdech zatrzymuje się w górnej części gardła.

– Nie mógłbyś zamknąć psów na wybiegu? Ja po prostu nie dam rady… – mówię.

– Jasna sprawa, skarbie.

Siadam w dużym pokoju i kręcę dżointa. Jest godzina trzecia w nocy, a ja mam ochotę nałożyć na siebie szklany klosz – odciąć wszystko na zewnątrz. Mogłam wylądować w pace. O czym ja w ogóle myślę?

Odpalam dżointa, jest cudownie.

W środku staję się powolnym mechanizmem. Uczucia odpływają. W siną dal. Robi się chłodno, mój oddech jest tak mroźny, że tył moich zębów aż boli, skrzypi – prawie wybucha.

Nigdy nie zrobiłam niczego, jak należy.

Nigdy.

Niczego.

Czuję się fatalnie. Nigdy tak nie miałam. Bywało, że była ujebana do cna, przyjemnie ujebana – ale nigdy przestraszona. Siedzę przy stole jadalnym. Skręt wzmacnia odczuwanie rzeczy – wiem to dobrze, ale teraz czuję się przejebanie źle. Dostaję haszpsychozy? Nigdy nie słyszałam, żeby ktokolwiek czuł się tak okropnie po skręcie; kiedy rzeczy się jebią, to zazwyczaj po grzybach czy LSD.

– Nie czuję się zbyt dobrze – mówię Asgerowi.

– Musisz po prostu położyć się na chwilę – odpowiada.

Ta. Chwiejnym krokiem wtaczam się na łóżko. Zostawiam zapalone światło i uchylone drzwi, żebym mogła słyszeć Asgera z pokoju. Czuję wilgoć w kroczu. Widzę krew na majtkach. Całkiem przesiąknięte. Zupełny brak sił, żeby wyjść z łóżka. Podciągam tyłek, zdejmuję majtki. Staję się ciemnością. Wpadam w pustkę. Nieskończoną. Jakiś głos dzwoni mi w przestrzeni kończyn: Musisz szukać odpowiedzi tam, gdzie one się znajdują. Na samym dnie bezdennej dziury. Słyszałam to już, nie pamiętam gdzie. Lecę, spadam w dół – powietrze świszczy.

Szturchnięcie. Szturchnięcie w moim ciele, a ja spokojnie wiszę, siedem centymetrów nad materacem – znów widzę. Patrzę na zegarek. Osiem minut po czwartej. Nie przestaję patrzeć. Sekundnik się nie porusza, ale słyszę jego dźwięk: cyk… cyk… cyk. Nie mam pojęcia, ile takie coś może trwać; czy to pięć minut, czy dwanaście godzin albo… wieczność? Wszystko ponad nasadą nosa jest jak zielone bagno. Kiedy przeczesuję przestrzeń wzdłuż czaszki, jest tam wyłącznie bagno. Próbuję utrzymywać, że ja to ja, ale nie wiem, co to miałoby znaczyć; wiem tylko, że nigdy nie zrobiłam niczego, jak należy.

Czas stoi w miejscu – i hałasuje. Wysyłam ekspedycję hen w głąb bagna – na badania. Małe kawałki siebie, które znajduję… Walczę z nimi, żeby przywrócić siebie, ciągnę je do domu poprzez grząskie błocko i zatapiam je pod bagnem – chowam tuż za uwulą i cały czas się boję, że je łyknę, że połknę. Wdzierają się dudniące dźwięki. Obracam głowę i widzę Asgera koło siebie. Chrapiącego. Wyślizguję się z łóżka. Zegarek mówi: 08.12. Asger nie może wiedzieć, jak się czuję. To takie żenujące. Słabe.

Chciałabym, żeby była tutaj moja mama. Tęsknię za nią. Ale nie gadamy ze sobą. Ona nawet nie wie, gdzie mieszkam.

Nerwica frontowa

– Mamy umowę. Pokażesz mi tych ludzi. Będzie zapoznanie. – Głos wybrzmiewa z pokoju, wygłuszony zamkniętymi drzwiami od sypialni. Jakiś ciapacki akcent. Turek? Co tam się dzieje? W moim wnętrzu jest dziura. Kołdra jest ciężka i mokrawa. Nie mam majtek na sobie, tylko podkoszulek.

– No tak, ale… – zaczyna Asger. Ktoś mu przerywa.

– I ja też będę mógł ci pomóc… Zawsze. Będziemy przyjaciółmi. Ale ty nie chcesz mi pomóc. Zapłacisz więc sowicie. I to teraz.

Zmuszam się, żeby zrzucić kołdrę na bok. Wszystko w mojej głowie jest jakby niepołączone, jak gdyby ktoś usunął główny wtyk i wszystkie komponenty stały luzem, bezczynnie.

– Okej, okej. Zobaczę, człowieku, co mogę zrobić. Ale to nie będzie darmo. – Asger brzmi niepewnie.

Prawie upadam, kiedy wychodzę z łóżka, podłoga wdziera się chłodem przez podeszwę. Chwiejąc się, podążam w stronę szafy.

– A czy ja powiedziałem, że to będzie darmo? Już za to płacę. Teraz. Cały czas. Ciebie to nic nie kosztuje. – Głos niesie ze sobą groźbę.

Wciągam majtki, otwieram drzwi na korytarz, podchodzę i schylam się w stronę framugi drzwi do dużego pokoju.

Na środku stoi tam wysoki, ciemny mężczyzna z olbrzymim czarnym sumiskiem nad górną wargą; przez niego wygląda jak Saddam Husajn. W pomieszczeniu wisi świeży zapach płynu po goleniu, ale facet ma już ciemne połacie zarostu na dolnej szczęce. Asger siedzi skulony przy stole jadalnym, na jego twarzy zrezygnowanie i nerwowość.

– Kim on jest? – pytam i wtedy Asger mnie zauważa. Podnosi się lekko zza stołu.

– Maria – odzywa się z wahaniem – mogłabyś stąd wyjść? Zaraz do ciebie przyjdę.

Czuję, że mężczyzna patrzy na mnie.

– Ale czego on tutaj chce? – dopytuję ze spojrzeniem utkwionym w Asgera; stoję i trę stopami jedna o drugą. Po chwili przestaję, nie chcę wydawać się podenerwowana.

– To tylko… biznesy – odpowiada Asger. – Zaraz kończę.

Obracam się w stronę ciemnego mężczyzny.

– Dlaczego nam grozisz?

Robi dwa kroki w moją stronę, wyciąga dłoń naprzód w taki sposób, żeby nie zbliżyć się do mnie za bardzo.

– Assalamalaikum – wita się. – Jestem Hossein.

Trzymam ręce tam, gdzie są, ściskając framugę drzwi. Hossein. Raz przyjebał gościowi, nazywał się Bertrand, zupełnie bez powodu – złamał mu nos; tyle słyszałam na mieście. I że był żołnierzem w specjalnych oddziałach armii irackiej… albo irańskiej – nigdy nie pamiętam, kto jest kim.

– Co ci zrobiliśmy?

– Maria, proszę… – zwraca się do mnie Asger.

– W czym jest problem? – pyta facet o imieniu Hossein i rzuca szybkie spojrzenie w stronę Asgera.

– Grozisz nam – odpowiadam.

– Hossein nigdy nie grozi – mówi z urażonym wyrazem twarzy. – Hossein robi to, co trzeba zrobić.

Moje nogi są jak zmrożone. Najchętniej poszłabym do sypialni, ale zwyczajnie nie mogę pozwolić, żeby gość w ten sposób panoszył się w moim domu.

Asger wstaje i idzie w moją stronę.

Szloch przeciska mi się przez gardło, jestem na to zupełnie nieprzygotowana.

– Czuję się bardzo źle – oznajmiam, bo myślę, że Asger mógłby… mógłby być razem ze mną zamiast siedzieć i gadać tu z tym typem.

– Twoja kobieta jest chora? – pyta Hossein.

– Kochanie, muszę tylko pogadać z Hosseinem, potem przyjdę do ciebie.

Glut zaczyna mi cieknąć z nosa jak z kranu.

– Ale to wszystko jest… zimne – mówię. Płacz gęsto rozprzestrzenia mi się w gardle.

– Ta kobieta ma nerwicę frontową – stwierdza Hossein, który wygląda na zmartwionego.

Asger kładzie dłoń na moim biodrze, po czym obraca mnie i popycha delikatnie w stronę drzwi do sypialni.

– Zadzwonię do Ulli – szepcze. – Mam tak zrobić?

– Ale ja jej prawie nie znam.

– Chodź. – Bierze mnie i kładzie delikatnie na łóżku, podnosi moje nogi i owija mnie kołdrą.

– Nie mógłbyś zostać na chwilę? – pytam.

– Ważna ta sprawa z Hosseinem. Zadzwonię po Ullę.

– Ale czego on chce? – Nie daję za wygraną.

W jakiś sposób niezwiązany ze mną samą myślę o tym, że mój żałosny ton nie sprawia nawet, że jestem tym jakoś niezręcznie dotknięta, i to jest dziwne.

– Wiszę mu przysługę – odpowiada Asger i podnosi się z brzegu łóżka.

– Ale dlaczego?

– Bo mi w czymś pomógł.

– W czym?

– Nie powinnaś teraz zadawać tylu pytań – mówi Asger lekko wkurwiony i wychodzi. – Dzwonię do Ulli. – Zamyka drzwi na korytarz. Zamyka też te do dużego pokoju, dlatego słyszę ich głosy jak odległy bełkot.

Dlaczego nie może mi po prostu tego powiedzieć? Jesteśmy razem. Dopiero co ryzykowałam moją… moją wolność, żeby przeszmuglować hasz, który może opchnąć, a on nawet nie… Nie powie mi nawet, co się tu odpierdala. A Ulla… Jej prawie w ogóle nie znam; spotkałam ją dlatego, że jest dziewczyną dobrego kumpla Asgera, Nielsa-Rzeźnika. Ma kilka lat więcej niż ja – może dwadzieścia trzy. Koleżanki, które miałam w liceum, ich już nie znam – wszystkie one myślą, że stałam się narkomanką.

Pocieszycielka

Słyszę, że Hossein sobie poszedł, ale jednocześnie przyszli klienci. Przez dłuższą chwilę po prostu leżę na boku i przyciskam kolana do klatki piersiowej. W końcu Asger uchyla drzwi i wciska głowę.

– Ulla tu jest – oznajmia spokojnie, wtedy drzwi zostają całkowicie otwarte przez Ullę, która kładzie dłoń na ramieniu Asgera i go wypycha, podczas gdy sama wchodzi do sypialni.

– No, możesz się zmywać. – Zamyka drzwi przed facjatą Asgera. Potem obraca się, schyla głowę, ogląda mnie badawczo, po czym zrzuca oba kozaki i strząsa kurtkę z ramion tak, że ta spada za nią na podłogę. Bez słowa kładzie się do łóżka pod kołdrą i chwyta mnie.

– Już, już – szepcze i przeciągle patrzy mi w oczy.

Zaczynam znów płakać, niemalże od razu. Opowiadam jej wszystko o zielonym bagnie i o tym, że nigdy nie zrobiłam niczego, jak należy. Nie mogę przestać.

– Czasem się tak zdarza po plastelinie, jeśli nie ma się szczęścia. To przejdzie, spokojnie.

Telefon dzwoni w dużym pokoju. Słyszę, jak Asger mówi:

– Nie, kuźwa, przyniosła cedeki ze sobą na chatę. – Potem cisza, zanim kontynuuje: – Tak, słyszałem, że wielu potraciło swoje.

Cedek to hasło na hasz, kiedy rozmawia się przez telefon. Albo jest tak, że ludzie dzwonią i pytają: „Co, będzie git, jeśli zajrzę dzisiaj?”, a jeśli nic nie ma, odpowiada się po prostu: „Nie, lepiej zajrzyj jutro”.

– Myśli czasem o czymś innym? – Ulla rzuca sucho w powietrze.

– Teraz jest naprawdę milutki przez większość czasu – odpowiadam jej. Ale czy to prawda? Nigdy mi nic nie mówi o tym, co się dzieje, jak na przykład to z tym Hosseinem.

Ulla idzie do kuchni i robi herbatę i kanapki, po czym siadamy pod kołdrą z ramionami wokół siebie i oglądamy jakiś rozrywkowy szajs w telewizji, zaplatamy palce i jest naprawdę przyjemnie.

Trochę później przychodzi Asger i staje w drzwiach.

– Hej, co robisz z moją dziewczyną? – pyta jowialnie.

Ulla obraca głowę ku niemu.

– Jej jest smutno, Asger. A ty jej najwyraźniej nie pocieszasz, dlatego też, kurwa, zadzwoniłeś do mnie.

– Jest sobota wieczór – rzuca władczo Asger – co chcesz, żebym zrobił? Klienci walą drzwiami i oknami.

– Może nie powinieneś, kurwa, sprzedawać, kiedy Maria się tak czuje, co?

– Budżet wysycha, muszę nałuskać trochę szmalcu.

– Tak, ale to ona, do chuja, zadbała o to, żebyś w ogóle miał co sprzedać – odpowiada Ulla.

– Po prostu… No wiecie, gacie na sobie. – Asger zamyka drzwi.

– Że też ma czelność – mamrocze Ulla.

Ulla jest śliczna.

Mamka

Dopiero we wtorek zaczynam powoli czuć się jak człowiek. Podejmuję decyzję, żeby pójść na spacer na miasto – może kupić jakiś nowy ciuch. Brudne połacie śniegu wciąż leżą przy krawężnikach, słońce prześwituje przez chmury, które wiszą rozpostarte na niebie jak powyciągana biała satyna.

Wszystko to się dzieje, kiedy przechadzam się chodnikiem w stronę Salling.

– Cześć, Mario. – Moja matka wchodzi w zasięg mojego wzroku z o wiele za dużym uśmiechem na twarzy, ceramiczne ozdoby w pastelowych kolorach dyndają z jej uszu i szyi.

– Cześć, mamo – witam się z wahaniem.

Obejmuje mnie tak, że czuję, jak jej rozbuchane matczyne ziemskie ciało wciska się w moje.

– Tak bardzo się cieszę, że wyprowadziłaś się od Gorma.

– Eee, a skąd ty to wiesz? – pytam zdezorientowana.

Gorm to mój były, też diler. Ale nie sądziłam, że ona to wie. I nie może wiedzieć, że mieszkam u Asgera, bo najpierw wprowadziłam się do kamienicy w podwórzu w dzielnicy Vestbyen i od tamtej pory nie przeniosłam mojego kodu pocztowego.

– Bo byłam u niego z twoimi rzeczami, które znalazłam – wyjaśnia. Kiepska wymówka. – I jedna z moich koleżanek powiedziała, że widziała cię, jak podajesz do stolika w Café Rendezvous. Wspaniale, że dostałaś pracę – mówi zbyt nachalnie.

– Już tam nie pracuję – odpieram.

Kładzie dłoń na mojej ręce.

– A co się stało?

– Mam problemy z karkiem – odpowiadam wymijająco. – Jestem na zwolnieniu. – Czuję, że rośnie mi gula w gardle. Chciałabym, żeby już zabrała tę dłoń.

– Na zupełnie zdrową nie wyglądasz, co?

Nie odzywała się do mnie przez trzy kwartały i uważam to za lekkie przegięcie, że po prostu próbuje to zbyć uśmiechem i gadaniną. To też jeden z powodów, dla którego nie rozmawiałyśmy ze sobą. Zresztą nie mam właściwie ochoty o tym gadać – nie dziś, kiedy czuję się tak, jak się czuję. Patrzy na mnie badawczo.

– E tam, jestem tylko trochę przemęczona.

– Jesteś pewna, że jesz wystarczająco? – pyta i patrzy na mnie z góry na dół.

Wkładam rękę do kieszeni, chwytam paczkę fajek i wyciągam ją, także po to, żeby zabrała dłoń z mojej ręki. Marszczy nos na widok papierosów, ale zatrzymuje to dla siebie. Cieszę się, że nie jem tyle, co ona.

– Tak – mówię. – Jem wystarczająco dużo.

– Nie chcesz gdzieś usiąść i napić się kawy albo herbaty?

– Mam spotkanie za chwilę – odpowiadam.

– To może szybka filiżanka kakao? – proponuje i z uśmiechem wskazuje na Underground.

– No dobra. – Wplątuję się w to obiema nogami. Wchodzimy do środka, moja matka zamawia.

– Ale to jakieś porządne miejsce tam, gdzie mieszkasz? – pyta, siadając naprzeciwko mnie.

– Jest trochę zimno – rzucam.

Kamienica w podwórzu, w której mieszkałam, zanim przeprowadziłam się do Asgera, była rzeczywiście lodowato zimna, a ja nie mam ochoty opowiadać matce o tym, że mieszkam razem z Asgerem, to jej nie dotyczy.

Rzuca badawcze spojrzenie na chodnik.

– Ale może być, że się wprowadzisz znów do domu. – Krąży niepewnie wzrokiem, zanim stawia warunek: – To znaczy jeśli potrzebujesz trochę czasu, żeby poprawić swój egzamin na studia, możesz przecież mieszkać u nas, będzie ci trochę łatwiej. – Kiedy mówi „nas”, ma na myśli siebie i Hansa-Jørgena, który według mnie jest zupełnie bezużyteczny.

– Jeśli chcę czasu, żeby poprawić mój egzamin na studia? – Czuję wilgoć na czole, zimny pot na ciele. Nie daję rady udźwignąć tej presji, żeby z nią gadać.

– Chciałabym ci po prostu pomóc, Maria – oznajmia ze zmartwioną miną.

– Więc skumaj, że nie mam ochoty marnować więcej czasu na ten gówniany egzamin – rzucam i od razu wiem, co na to odpowie.

– Dobra, to czego chcesz?

– Nie wiem – odpieram ponuro, próbując jednocześnie utrzymać ton głosu na normalnym poziomie.

– Ale Maria… Co jest nie tak? Próbowałam zrobić wszystko, żebyś mogła… – Moja matka pozwala swojemu męczeńskiemu komentarzowi wybrzmieć, podczas gdy ona sama wygląda na chodnik.

Pytam ją, za czym tak patrzy.

– Wiesz, mieliśmy się tutaj spotkać z Hansem-Jørgenem. – Posyła mi nerwowy uśmieszek. – No ale miałam szczęście, że spotkałam ciebie.

Jednocześnie podchodzi kelnerka i stawia przed nami herbatę, kakao i tartę jeżynową. Hans-Jørgen. Wzdycham głęboko, patrzę na blat, nagle czuję się zmęczona bardziej niż kiedykolwiek. Jego widoku dzisiaj po prostu nie zdzierżę.

Moja matka podnosi dłoń do mojego policzka. Wiem, że to błąd, ale pozwalam jej to zrobić.

– Wyglądasz na bardzo… chorą, kochanie.

Wszystkie te żałosne manewry wobec mnie, jakbym była jakimś głupim dzieciuchem, które trzeba popchnąć, zwabić, przycisnąć, zmanipulować tak, żeby robiło, jak ona chce. To jest, kurwa, przejebana zniewaga.

– Poczułam się z lekka kiepsko po tym, jak wcześniej przyjarałam baciora – mówię i patrzę jej w oczy.

– Ba… co? – Zdążyła powiedzieć, zanim zobaczyłam, że kuma, o co chodzi.

– Baciora, mamo. To jak hasz, plastelina, czekolada, jaranko, dżoincik, afgan. Nie zapala się lampka? – pytam.

Jest starą hippiską, więc to dla niej nic obcego. To dopiero cztery lata, od kiedy żyje na winie i wołowinie.

Przerywa kontakt wzrokowy, gapi się pusto w powietrze. Bryłkowata chrząstka pulsuje jej na policzku.

– Chcesz być jak twój ojciec? – zwraca się do mnie stłumionym głosem.

– Tak, jeśli to znaczy, że nie muszę być taka samozadowolona i hipokrytyczna jak ty.

Skóra na jej twarzy się napina. Odsuwam krzesło do tyłu, wstaję, obracam się, idę w kierunku drzwi, czuję przy tym, jak inni goście gapią się na mnie.

– Maria…? – Moja matka woła za mną, ale ja jestem już na zewnątrz, idę wzdłuż ulicy i nie oglądam się za siebie. Widzę jeszcze, jak ten głupi pajac Hans-Jørgen zbliża się z oddali, zanim zdołam skręcić w Nygade, gdzie mogę podwinąć rękawy kurtki i wytrzeć czoło i kąciki oczu, bo coś mi się tam zagnieździło.

Właściwie to byłam w drodze do Matasa, Ulla powiedziała, że tam pracuje, ale teraz straciłam ochotę, żeby tam iść. Zamiast tego kieruję się do biblioteki głównej i czytam komiksy, ale nie mogę się skoncentrować, więc udaję się do domu i kładę się do łóżka. Asger nic nie mówi.

Holizm komercjalny

– Harmonizują balans u ludzi. – Z pełną powagą powiedziała moja matka, kiedy wyjaśniała mi filozofię stojącą za ceramiczną biżuterią, wytwarzaną w takim czy innym niezgłębionym systemie kolorów przez nią samą. Sprzedaje ją radosnym jak delfiny mieszczańskim paniom, które jako czterdziestotrzylatki przechodzą siedemnastą transformację osobowości.

Z tym mogłam się pogodzić, tak jak mogłam się pogodzić, że przeprowadziliśmy się do Hansa-Jørgena. Ale w pewnym momencie nadeszło to – zaczęła mnie pouczać:

– Maria, nie życzę sobie, żebyś… żebyś mówiła o twoim ojcu, kiedy jest z nami Hans-Jørgen.

– Ty nie będziesz o tym, kurwa, decydować, ty pseudoholistyczna krowo – powiedziałam i przeniosłam się do Gorma.

To prawda, że mój stary jest kompletnie wyniszczony, ale wciąż jest moim starym.

Moi hippisowscy rodzice żyli razem, dopóki nie skończyłam dwunastu lat, w małym zwyczajnym domku przy Halkær Bredning. Mój ojciec pracował jako roadie dla wszystkich możliwych średnio dużych orkiestr na całą Europę, to znaczy pracował tylko wtedy, kiedy układ ciał niebieskich był sprzyjający.

– Ale my naprawdę potrzebujemy pieniędzy. – W ogródku warzywnym pomiędzy grządkami buraków i grochu cukrowego o godzinie drugiej w nocy powiedziała do niego moja mama. Ojciec na kolanach wyrywał chwasty.

– Nie mogę teraz wyjechać. Księżyc jest w doskonałej pozycji – odrzekł; ogródek był konsekwentnie pielony w zgodzie ze Steinerowskimi teoriami o fazach księżyca.

Mieliśmy też psa, Pana Rakoczego, który odmawiał jedzenia mięsa – był zatwardziałym wegetarianinem. Kiedy dostawał biały ryż zamiast naturalnego brązowego, robił się osowiały.

Hans-Jørgen jest oczywiście głównym scenografem w Aalborg Teater. Pije tylko najdroższe czerwone wina i pasjonuje się jak dziki wykwintnym francuskim jedzeniem. A moja matka jest hipokrytką na pełen etat.

Kmiotodzbany

W czwartek wieczorem wpada Ulla i pyta, czy chcę z nią wyjść i napić się piwa. Jasne, że chcę. Znów zaczęło śnieżyć. Idziemy w stronę fiordu, potem fiordem do miasta. Ulla podchodzi do samochodu i zgarnia z maski świeży śnieg.

– Nie, nie – proszę, kiedy mimo tego rzuca śnieżką, a potem zaczynamy rozpierduchę; stoimy trzy metry od siebie i nawalamy z całych sił. Kiedy schylam się, żeby zebrać śnieg z ulicy, Ulla zachodzi mnie od tyłu, chwyta mnie za korpus i naciera mi twarz. Trochę śniegu wpada mi do oka.

– Aua, aua! – Trzymam się za oko.

– Przepraszam. Pokaż. – Ulla delikatnie zdejmuje mi z oka dłoń. – Już, już – mówi podczas usuwania śniegu z mojej twarzy.

Zaczyna całować mnie po oku. Serce mi wali. Liże je językiem. Co ona uskutecznia? Kładzie dłoń na moim biodrze. Długo patrzy mi w oczy, czubek jej nosa uderza w mój. Czuję się, jakby puls miał mi wyskoczyć ze skroni. Wtedy ona całuje mnie ostrożnie. Rozsuwam wargi i pozwalam jej wejść. Oba języki są ciepłe w moich ustach. To strasznie przyjemne. Przestaje. Uśmiecham się ostrożnie, ale nie mam odwagi spojrzeć jej w oczy.

– Spokojnie, Maria – śmieje się słodko i daje mi klapsa w tyłek. – To tylko dla zabawy.

– Ta, okej – odpieram niepewnie.

– Po prostu bardzo cię lubię – zapewnia Ulla, bierze mnie za rękę i idziemy dalej – ale mieszkam z Nielsem, chociaż on też jest jebnięty.

Zaczynamy chichotać, jednocześnie myślę o tym, że para lesbijek idzie do Café 1000Fryd. I myślę sobie, że wszystkie inne dziewczyny wcześniej czy później były w lesbijskim klinczu i próbowały swoich sił w… „tarle”, jak nazywa to Asger.

Siadamy w Tempie. Nie paliłam od czasu zielonego bagna, a na samym piwie czuję, że wielka pustka ogarnia moje wnętrze. Po misternych przygotowaniach pytam Ulli, czy wie, z czego właściwie żyje Hossein. Słyszała tylko plotki.

– Niektórzy mówią, że sprzedaje opium wszystkim ciapakom z Jutlandii Północnej.

Następnym przystankiem jest Corner na rogu Jomfru Ane Gade. Po drodze spotykamy Łajzę – bez dwóch zdań najbiedniejszego klienta Asgera. Pytam go, czy chce dołączyć. Wydaje się zrezygnowany.

– Stawiam piwo – proponuje. – Nie, nie o to do końca chodzi… – zaczyna opowiadać. – Gaden, to znaczy ja i Diazepol mieliśmy dostać wpierdol od bandy kmiotów z przedmieść w zeszłym tygodniu.

Thomas-Diazepol jest w pizdę prowokacyjnym młodym ćpunem, który popierdala po mieście ze swoim przenikającym spojrzeniem. Powiedział mi raz, że jego pierwszym ulubionym towarem był diazepam – stąd ksywa. „Ale teraz jestem dużo bardziej wszechstronny”, dodał.

– Ale co się stało? – pyta Ulla, kiedy idziemy do knajpy z Łajzą pomiędzy nami.

– Byliśmy w Rock-Caféen, no i poszliśmy dalej Bispensgade, po czym nagle jesteśmy otoczeni ogromniastymi wieśniorami, którzy zaczynają nas popychać i nazywać ćpunami i śmieciami, i wszystkim innym gównem. No i Thomas-Diazepol, on… on ich zwyzywał, więc ci zaczęli napierdalać nas na serio.

– No i? Wpadła policja? – Chcę się dowiedzieć, bo zawsze mają jakiś patrol w pobliżu Gaden.

– Nie, nie, do chuja. Kiedy w końcu jest potrzeba, żeby kutasiarze byli, to… Ale wtedy przyszedł Hossein. Znacie Hosseina?

– Tak – odpowiadam.

Ulla pcha drzwi wejściowe do Cornera.

– Czekajcie – rzuca – zaraz przyniosę piwo.

– I co się stało? – pytam, idąc za Łajzą do stolika.

– Czekamy na Ullę, co nie? – mówi z pewnym siebie wyrazem twarzy.

– No okej.

Widzę, że Ulla stoi w kolejce przy barze, więc zagaduję do Łajzy, czy to prawda, że Hossein złamał nos temu typowi, co się nazywa Bertrand.

– Ta – odpowiada Łajza niemal z zadowoleniem.

– Całkiem bez powodu?

– Nie… nie, do chuja.

– To co on zrobił? Ten Bertrand?

– No, wkurzał Tilde, kumpelę Diazepola.

– Ale jak?

Tilde jest lekko jebniętą laską, która zawsze łazi w żółtych ciuchach i ma problem z alkoholem, ale nie znam dobrze tej hałastry od Diazepola.

– Tego, kurwa, nie wiem. Bertrand to… łajza – rzuca Łajza ze śmiechem. – Na pewno sobie zasłużył. Masz fajkę?

Daję mu jedną i przychodzi Ulla z piwem.

– No i? – pyta.

Łajza wraca do zdawania relacji:

– Hossein stoi pięć metrów od nich z butelkami piwa, po jednej w każdej dłoni, i woła do nich: „Głupie z was są kmiotodzbany! Dlaczego nie popróbujecie się ponapierdalać z mężczyzną?” – opowiada Łajza, perfekcyjnie naśladując akcent Hosseina.

– No i? – zadajemy pytanie w tym samym czasie, Łajza uśmiecha się do nas, bierze łyk piwa.

– No i rozbija spody od butelek… To jest o płyty chodnikowe, nazywa ich pedziami i innymi takimi. A ci się patrzą na siebie nawzajem. – Rusza głową raz w jedną, raz w drugą stronę, jakby naradzał się z innymi wieśniakami. – I zaczynają biec w stronę Hosseina w zwartym szyku – kontynuuje i wolno pociąga swojego papierosa.

– No i co się dalej stało? – pytam.

– Uciekł im.

– Ale że jak? – dziwi się Ulla.

– No, oni prawie do niego dobiegli, wtedy on się obrócił i zaczął biec, krzycząc: „Nie złapiecie Hosseina, wy kmiotodzbany!”.

– I wtedy oni wrócili do was? – dopytuję.

– Nie, do chuja. Pobiegli za nim. Biegł tuż przed nimi i ich drażnił. Wbiegł w Bispegade, potem w Gravensgade, w Algade, aż na Vesterbro. – Łajza ciągnie duży łyk piwa.

– Ale ilu ich było? – pyta Ulla.

– Pięciu.

– Dobra, to chyba całkiem dużo.

– Ta, ale myślę, że spokojnie dojebałby pięciu wsiurom – mówi Łajza. – Ale ich przeciorał po całym śródmieściu, póki ci się nie zajechali. Facet jest w zajebistej formie.

– To jednak dziwne, że nie wjebał choć jednemu.

– Ta, też tak pomyślałem. Spotkaliśmy go później w knajpie Limfjordskroen i Diazepol gadał, że Hossein powinien ich zmasakrować.

Łajza wypija piwo, odsuwa je od ust i teatralnie zdziwiony patrzy na pustą butelkę.

– Dobra, dobra, przyniosę zaraz piwo – proponuję.

– Co? O czym ty mówisz? – Teraz udaje, że go obraziłam.

Podsuwam mu paczkę moich fajek.

– Po prostu mów – nakazuje Ulla.

Łajza uśmiecha się, sadza świeżego papierosa pomiędzy zębami.

– No dobra. Więc Hossein schyla się do Diazepola i mówi: „Co ty se myślisz, że jak by to wyglądało w gazecie lokalnej? Irańczyk wziął wepchnął butelkę pięciu duńskim idiotom, ta butelka wystaje im z szyi tak, że tętnica pompuje ich krew na ulicę? Ten jebnięty ciapol, weteran wojenny i jak mówi irańska ambasada: poszukiwany za dezercję, za mord, za wszystko. Wygląda to dość chujawo jak na ciapaka w Danii”.

Smarki

– Hmmm – wzdycham i wstaję, żeby przynieść piwo.

Teraz już zupełnie nie wiem, co sądzić o Hosseinie. Są też przecież inni Irańczycy w mieście. Była taka grupka czterech, którzy zawsze godzinami siedzieli i pili kawę w 1000Fryd. Okazało się jednak, że siedzieli i dilowali, po czym dostali kwarantannę, czego zaakceptowanie przyszło im z trudem. „Ty jebany duński rasisto!”, stali i krzyczeli na zarządcę, kiedy ten przekazywał im wyrok.

Jest jeszcze jeden typo – chyba się nazywa Bilal. Długoterminowy bezrobotny w 1000Fryd. W porzo gościu, ale z lekka dziwny, bo miał dwa pociski, które na stałe utkwiły mu w czaszce; biegał ze zdjęciem rentgenowskim w kieszeni, które pokazywał tym, co nie chcieli mu wierzyć. Zarządca poprosił go kiedyś, żeby pomalował toaletę na schodach w stronę biura. Kiedy wyszedł, żeby zobaczyć, czy praca postępuje, Bilal stał tam z wielkim uśmiechem. Toaleta była pomalowana; sufit, ściany, podłoga, umywalki, kran i muszla klozetowa aż do tafli wody w niej – wszystko pokryte białym akrylem.

Po Cornerze Łajza wyrusza ze mną i Ullą w stronę 1000Fryd, żeby strzelić se piwko na dobranoc, zanim bar się zamknie o drugiej. Muszę zaraz zmyć się do domu, bo nie chcę ryzykować wybicia zielonego bagniska.

Kiedy idziemy ulicą Kattesundet, zauważamy, jak Hossein łazi niespokojnie przed bramą wejściową do 1000Fryd.

– Hossein? Co się dzieje? – rzuca Łajza i spieszy w jego stronę.

Mogę wyczuć, że to, co Hossein pali, to dżoint. Ulla i ja stajemy przy bramie.

– Nie łapię tego – mówi Hossein.

– Ale co się stało? – pyta Łajza.

– Dwa padalce, ruchajły się.

– Co?

– Idę z Kebab House’u przez tę uliczkę – wyjaśnia Hossein, trzęsąc głową i wskazując na miejsce parkingowe po drugiej stronie Kattesundet, gdzie odchodzi droga w stronę Vesterbro. – Mówię ci, były tam dwa smarki i one się po prostu ruchajły, no tam.

– Źle się czujesz? – pyta nerwowo Łajza.

– Tak, to jest paskudztwo.

– Dwa padalce? – dopytuje Łajza.

Hossein wydaje się całkowicie zeschizowany – może halucynuje. Łajza wygląda na zmartwionego.

– To nie może być prawda, Hossein.

– Może – odpowiada tamten. – Spytały, czy też chcę.

– Ja jebie – rzuca Łajza. – Dwa pedalce, Hossein.

– Ta. No mówię przecież. Dwa padalce. – Hossein potrząsa głową i spluwa na asfalt. – Muszę tej wódki teraz.

Marzenia ściętej głowy

Po kilku dniach przychodzi list od mojej matki. Jest zaadresowany na kamienicę w podwórzu, w której mieszkałam po wyprowadzce od Gorma, a poczta posłała go dalej na adres Asgera. Łapię listonosza na ścieżce prowadzącej do domu i pytam go, co się robi z takim listem, którego nie chce się dostać.

– Oddajesz go na poczcie – mówi zza ramienia – oni przyklejają tam etykietę „odmowa przyjęcia” i zwracają go do nadawcy.

– A nie mogłabym po prostu sama tego napisać na kopercie? – dopytuję, kiedy on zaczyna pchać swój rower po chodniku.

Zatrzymuje się i posyła mi zmęczone spojrzenie.

– Możesz zrobić, co se, do diabła, chcesz.

Okej.

Zaklejam mój adres przy użyciu taśmy malarskiej i piszę: Odmowa przyjęcia. Zwrot do nadawcy. Po czym wrzucam gówno do skrzynki. Niech po prostu trzyma się ode mnie z daleka.

Tego samego dnia pojawia się pierwszy znak, że to wszystko zmierza donikąd. Jest on w zasadzie bardzo niewinny i bezkrwawy: sprzedaż idzie do dupy, a Frank – najlepszy kumpel Asgera – wpada kupić kilka gramów.

– Jestem serio zmęczony siedzeniem tu i sprzedawaniem – żali się Asger z westchnieniem.

– No ale masz przecież, kurwa, tyle innych rzeczy do roboty – odpiera Frank. – Co z psami? Zadziało się coś?

– Nie, nie mam ni chuja pojęcia, co jest z nimi nie tak – mówi Asger.

Chwilę po tym, jak go poznałam, kupił Plastusia i Triperkę – dwa szczeniaki rottweilera z niekończącym się rodowodem. Chciał ich użyć do rozpłodu i sprzedawać potomstwo za trzy i pół tysiąca koron sztuka. Ale mimo tego, że minęło już trochę czasu, od kiedy zaczęły być zdolne do rozpłodu, w ogóle się nie ruchają, a gdy to robią, nic z tego nie wychodzi.

– Mógłbyś sam zacząć szmuglować z Amsterdamu – proponuje Frank.

– Nie, to nie dla mnie.

To prawda. Asger jest zbyt paranoiczny, żeby samemu jeździć do Kopenhagi i sprowadzać swoje płyty do Christianii; ja to robię, bo to ja znam dilera w hurcie, Axela. Zanim pojawiłam się na planie, Asger sprzedawał tylko standard plastelinę, którą kupował od lokalnych gangusów.

– To jest łatwizna – oznajmia Frank. – Bierzesz pakunki z towarem do toalety w pociągu, który przejeżdża przez granicę i podklejasz je pod muszlą albo śmietnikiem taśmą gaffa.

Taśma gaffa to taka taśma koloru srebrnego, której muzycy używają do łączenia swoich wzmacniaczy i przytwierdzania kabli na scenie, a punki do łatania swoich buciorów wojskowych, kurtek, gaci, czegokolwiek.

– Jedyne, co ryzykujesz, to to, że stracisz załadunek – dodaje. – Albo moglibyśmy zrobić to, o czym mówiliśmy: załatwić se dobrze postawionych klientów i im dostarczać, ty i ja?

Gadali o tym już od wielu miesięcy, a Asger zaczął robić gotowe dżointy dla grupki siedemnastoletnich–dziewiętnastoletnich hiphopowców i skejterów, którzy zaczęli u nas handlować. Ale generalnie nic z tym nie zrobił, a ja mu podpierdalam to, co do tej pory skręcił.

– Nie, to za mało, kurwa… Ja chcę zrobić coś porządnie – mówi Asger – zamiast siedzieć tutaj i czekać na klientów, którzy wciąż i wciąż chcą cię urobić albo wymienić się na jakieś podjebane gówno.

To prawda. To jest popierdolone. Oferują nam co najmniej jedno radio samochodowe w tygodniu, a my nie mamy nawet auta. Asger siedzi przez większość czasu i rysuje w bloku jakieś małe postaci, i pije kawę, kiedy czeka na klientów. A kiedy ci już są, to siedzi i pali razem z nimi, bo to część obsługi klienta. To z kolei nie czyni go mądrzejszym kompanem. Ja też zaczęłam palić trochę za dużo.

– Mógłbyś też, do cholery, zostać tatuażystą – proponuje Frank.

Siedzę na sofie i czytam „Ekstra Bladet”, ale kiedy słyszę te słowa, podnoszę się. Asger patrzy znad bloku, przy którym siedzi i rysuje; zbyt długo jest cicho.

– Tak jest, kurwa – mówi powoli, zaskoczony.

Frank jara się swoją propozycją, zaczyna ją rozwijać.

– No bo, kurwa, siedzisz tam cały czas i rysujesz. Znasz przecież niektórych z tych kolesi z Klarup, oni na pewno, kurwa, uważają, że to jest okej.

Asger i Frank dorastali w Klarup, a „kolesie z Klarup” to gangusy. Razem z tymi z Vejgaard próbują przejąć kontrolę nad narkohandlem w Aalborgu, ponieważ Bullshit stracili nadzór i stopniowo zaczęli się rozczłonkowywać, od kiedy Makrela – ich prezydent – został zastrzelony przez H.A. Teraz panuje coś na kształt próżni, gdzie niezależni ludzie mogą się ustawić na miejskiej narkoscenie, jeśli mają jakieś kontakty i są wystarczająco niebezpieczni, żeby zyskać trochę szacunku.

Wcześniej wszyscy dilerzy, zmuszani, żeby kupować hurtowo od gangusów, byli marionetkami; niemożliwe było dostać cokolwiek innego niż nudny, suchutki hasz-standard, którego gram klientela kupowała za pięćdziesiąt koron. Były też surowe represje dla frilansowych dilerów: banda do spraw wpierdolu, a w najgorszym razie łamunek na kościach. Ale teraz sytuacja jest lepsza – i hasz jest lepszy; do miasta wpada wyższa jakość, ale nieregularnie. I to też kosztuje. Siedemdziesiąt koron za coś przyzwoitego. Sto dwadzieścia koron za gram jakości, która śmiga pod nazwą Do widzenia krewni i koledzy. Gangusy zaś odzyskują swoją władzę – zasadzają się też na branżę tatuażu i bez ich przyzwolenia nie można robić im konkurencji.

– Tak, do chuja – mówi Asger i powoli wstaje, żeby iść się wyszczać. Zawsze musi się wyszczać, kiedy myśli; nie szcza zbyt często.

– Czy nie byłoby zajebiście, Maria? – zwraca się do mnie Frank.

– Pytanie, czy to jest realne – odpowiadam.

– No tak, siedzimy tylko i gadamy – odpiera Frank.

Kiwam głową w stronę toalety i patrzę na niego.

– Ta, ty siedzisz i roisz mu fioły w bani, a to ja muszę z nimi później żyć.

– Uspokój się, Maria.

– Nie mówże mi, kurwa, żebym się uspokoiła.

Wyskrobki

Drugi raz jestem dziewczyną dilera. Pierwszy nazywał się Gorm. Zainwestował dwadzieścia tysięcy koron w ogromniastą stertę świeżo zebranej trawki, ale nie wiedział, jak ją wysuszyć, no i mu stęchła. Kiedy się ją pali, powstają trujące związki chemiczne. Cieszyła mnie ta katastrofa – trawkowy dym śmierdzi jak kopcone śmieci z ogródka działkowego. Dotarliśmy już do punktu, w którym stałam i krzyczałam: „Nie trzeba, kurwa, siedzieć i palić ze wszystkimi klientami!”.

„Ja palę w samoobronie”, mówił Gorm – na granicy anoreksji i skuty w trzy dupy. Jego śniadanie składało się z kawy, która była parzona na odtłuszczonym mleku kakaowym Mathilde zamiast wody.

Któregoś dnia jego wierzyciele zabrali mu wieżę stereo, która kosztowała go czterdzieści trzy tysiące koron. Był zupełnie spłukany. Zabrali mu też jego porcję haszu. Zasłonił żaluzje, pogasił wszystkie światła i włączył telewizor – sygnał dla klientów, że mir jego życia prywatnego nie może zostać zakłócony. Robił wyskrobki. Wykorzystywał wszystko, co się da: niedopałki dżointów, zwęglone resztki z wnętrza fajki indyjskiej i fajki zwykłej, syrop z cybucha. Siadał z odrobiną tytoniu pomiędzy palcami i opalał sziszę od wewnątrz, gdzie zawsze tkwią tłuste szczątki po grudzie i drobinki tytoniu.

Wychodziłam do kuchni zaparzyć sobie kawę, ale on przelewał całą wodę z sziszy przez lejek od zaparzaczki. Musiałam więc dokładnie wycisnąć filtr, wyskrobać fusy i podgrzać zapalniczką, żeby usunąć resztki płynu.

Dobra, ja też jarałam wyskrobki i rzeczywiście można dostać od nich przyzwoitego kopa, ale to zupełne przeciwieństwo upalenia się. Tym się można jedynie zmasakrować.

– Na chuj palisz ten szajs? – spytałam go. – Nic tylko się tym upierdolisz.

– To też dobrze – odparł Gorm. – Chodzi o to, żeby cię kopnęło.

I siedział zupełnie sztywny, i gapił się na program w TV o hodowaniu orchidei w szklarniach.

Przez następne trzy dni karmił się grzybami i ostrzył wielki sztylet na osełce, na którą non stop pluł. Musiałam odprawiać klientów z kwitkiem. Pojeb siedział i sprawdzał ostrze noża w ten sposób, że ciął filtr do kawy na cienkie paski. Nie miałam ochoty nawet pytać, co do chuja. Wszyscy ludzie, których znałam, zostali zaangażowani w szukanie dla mnie lokum.

Wtedy przyszedł jakiś kumpel Gorma, który nie do końca wiedział, że już po ptokach. Ziomek spytał go, co on właściwie robi.

– Chcę odciąć polędwiczkę z krowy.

– Ale z jakiej krowy?

– Chodzą krowy przy oczyszczalni – odpowiedział Gorm.

Spakowałam więc moje torby i zadzwoniłam po taksówkę.

Wyciskany lód

Pokłóciłam się z moją matką – także wtedy – i nie chciałam zamieszkać u ojca, bo ten mieszkał aż przy Halkær Bredning, niedaleko wioski Store Ajstrup.

Najpierw zatrzymałam się w hostelu po drugiej stronie toru wyścigowego, ale po czternastu dniach dostałam lokum na pierwszym piętrze w lodowato zimnej kamienicy w podwórzu przy Valdemarsgade. Toaleta znajdowała się pod schodami na poziomie parteru, a truchło, od którego przejęłam mieszkanie, używało zlewu w kuchni jako pisuaru. Było to najzwyczajniej w świecie obrzydliwe i pamiętam, jak stałam tam w gumowych rękawiczkach ze środkiem czyszczącym Łatwe Sprzątanie i prosiłam siły wyższe, żeby obdarowały mnie dżointem z nieba.

Wtedy dobiegło mnie walenie w drzwi i w wejściu Asger wręczył mi kolorowego wyciskanego z tubki loda. „Ten jest dla ciebie”, powiedział. Wtedy często flirtowałam z nim na mieście.

– Nieee, dzięki – odparłam. – Bo co, mam go lizać, aż stanie się zupełnie lepki?

– Uuuch – wycedził. – Możesz go równie dobrze postawić w oknie i oglądać, jak topnieje.

– Nie wiem, czy tego chcę – stwierdziłam. – To byłby grzech.

– Też tak myślę – odpowiedział i zaprosiłam go do środka, usiadłam i ssałam ten lód.

On skręcał dużego lolka, a ja podziwiałam jego muskularne i wytatuowane przedramiona, gdzie widniały smoki i trupie głowy ze skrzyżowanymi kośćmi, noże, płomienie, serca i róże. Zapaliliśmy dżoja; o ja pierdole, ależ mi tego brakowało. Hajsowo byłam zupełnie w dupie, więc powiedziałam mu, że potrzebuję roboty. I też czegoś do palenia. To jest miałam dziewiętnaście lat i byłam dobrze zaopatrywana przez Gorma, więc nie wiedziałam, jak się handluje – nic nie wiedziałam, ale tego przecież nie zdradziłam Asgerowi. Wstał, żeby skorzystać z toalety.

– Może być, że załatwię ci robotę – oznajmił po wszystkim.

I tak właśnie zrobił – dostałam pracę jako barmanka w Café Rendezvous przy Jomfru Ane Gade. To była przejebana historia. Właściciel knajpy był dobrym znajomym faceta, który wisiał jakimś gangusom czterdzieści tysięcy koron za narkotyki. Gangusy domagały się jakiegoś ugodowego gestu, żeby wydłużyć facetowi termin spłaty, ale też żeby nie spuszczać mu wpierdolu, na który zasłużył. Asger najwyraźniej był zaangażowany w tę sprawę i miał do dyspozycji przysługę od tych zbirów. Umowa była taka, że właściciel knajpy zatrudni dziewczynę, którą wyznaczą gangusy – i to byłam ja, choć nie znałam żadnego z nich.

Poszłam więc tam i usługiwałam, i w zasadzie była to chujnia, bo inni zatrudnieni mnie nienawidzili. Zarówno oni, jak i właściciel myśleli, że mam stać i sprzedawać gościom koks. Jednocześnie wszyscy barmani i barmanki przycinali na centylitrach za każdym razem, gdy nalewali trunki, żeby potem opylać piwo i drinki poza kasą i zatrzymywać hajs w kieszeni, a właściciel tego nie zauważył przy podliczaniu.

A, i inne kelnerki nie lubiły moich ciuchów. Bo ubierałyśmy się w takie zupełnie zaśniedziałe bluzki, zanim weszłyśmy do knajpy, ale ja chodziłam we własnych ciuchach, więc zostałam otaksowana wzrokiem. No i miałam też srebrnego węża wijącego się na piętnastu–dwudziestu centymetrach mojego prawego przedramienia; moja matka poprosiła jubilera, żeby mi go zrobił, zanim się poróżniłyśmy. Tej ozdoby ni chuja nie mogły znieść – zwłaszcza dlatego, że wielu typów myśli, że to interesujące i że ja jestem interesująca. Byłam tam przez trzy miesiące.

Pies rzeźnicki

Zaczęłam na potęgę widywać się z Asgerem. Przychodził i odbierał mnie, kiedy kończyłam pracę. Krótkie rękawy T-shirtu ciasno opinały jego dobrze zbudowane ramiona, zawsze miał też paczkę kingsów upchniętą pod lewy rękawek, więc czułam tytoń, kiedy przyciskał mnie do siebie. Bardzo to lubiłam.

Rzucił swoją pracę jako bramkarz i zaczął jako diler. Ale sąsiedzi w jego klatce skarżyli się, że jest za duży ruch w górę i w dół do późnych godzin nocnych. Dostał też wtedy Plastusia i Triperkę, więc wynajął dom na Schleppegrellsgade i zatrudnił znajomego cieślę, żeby wybudował mu w ogródku wybieg. No i ja się wprowadziłam.

Każdego dnia chodziliśmy na spacery z psami, które wtedy miały po dziesięć miesięcy. Asger kupił je tanio od kolegi, którego dziewczyna okazała się alergiczką. Kolega chodził z nimi na tresurę, więc rozumiały zwykłe polecenia typu „nie”, „chodź”, „kładź się” i „siad”. Nauczyły się też, jak nie gryźć rzeczy, jak nie skakać na ludzi i jak należycie iść, więc było spoko.

– A jeśli się okaże, że są ładne, to mogę je brać na wystawy – mówił Asger i plótł jak najęty o szkoleniu psów służbowych, o programie dla psów policyjnych i o tym, żeby dostać zatwierdzenie rodowodu od Duńskiego Stowarzyszenia Hodowców. – Wiesz, ile szczeniaków ma suka tego typu? – pytał i sam sobie odpowiadał: – Przeciętnie coś około dziesięciu, które przetrwają. Mogę je sprzedać za trzy i pół tysiąca za sztukę. To będzie trzydzieści pięć tysięcy koron!

Przeczytałam niektóre z leżących u Asgera papierów o rottweilerach. Coś o tym, że pochodzą od krótkowłosych psów zaganiających, używanych przez armie rzymskie jako psy pasterskie do pilnowania bydła ciągniętego razem z armią przez całą Europę jako prowiant. Cesarz Neron wykorzystywał je jako psy wojenne i trzymał je u siebie w pałacu, żeby się chronić. Później w niemieckim mieście handlowym Rottweil rzeźnicy i handlarze bykami lubili posługiwać się nimi jako strażnikami i udoskonalili ich rasę, a następnie zaprzęgli do strzeżenia i zaganiania bydła i świń. Używano ich także jako zwierząt zaprzęgowych. Rottweiler pies rzeźnicki – brzmi pełna ich nazwa.

Specyfikacja mówiła, że powinien on tryskać siłą, być czarny z wyraźnie oddzielonym czerwono-brązowym pasem; „psem, któremu – pomimo jego atletycznego wyglądu – nie brakuje szlachetności i który sprawdza się zwłaszcza jako pies kompan, pies służący, pies użytkowy”.

Brzmiało to jak opis chłopaka, którego mogłabym sobie życzyć.

„Z natury jest przyjazny i spokojny, kocha dzieci, jest oddany i posłuszny, łatwy w prowadzeniu, lubi pracować. Jego aparycja cechuje się pierwotną siłą; jest pewny siebie, trzyma nerwy na wodzy, nieustraszony. Szczególnie wyczulony na wszystko, co dzieje się wokół niego”.

Handlarze bydła, którzy byli w podróży, przywiązywali cenne rzeczy do psiej obroży, żeby zapewnić im bezpieczeństwo.

Genealogia psów jest dystyngowana do cna: Plastuś pochodzi od Ulana Von Filalstranda, Triperka zaś od City Von Rütliweg, która była córką Arco Von Arbona i Oli Von Limmatblick, co zdaniem Asgera znaczy „najczystsza krew”.

Biuro podróży

Stoimy na ścieżce przed domem w jeden z tych pierwszych dni, bo dopiero co wyprowadziliśmy psy i wstąpiliśmy do Kebab House’u, żeby odebrać kotlety z baraniny, hummus i smażone ziemniaki. Łajza i Thomas-Diazepol weszli od strony chodnika. Łajza stoi i trzęsie się z jesiennego zimna, chuderlawy i szary, rozmywający się. Diazepol podryguje nabuzowany, przenikliwe oczy świecą w jego zapadłej kościstej facjacie. Jak zawsze ma ze sobą zwiniętą książkę w miękkiej oprawie wystającą mu z tylnej kieszeni; Diazepol połyka książki i tabletki z niemal tak samo wielkim entuzjazmem.

Sąsiad patrzy znad żywopłotu.

– Kim są ci wszyscy ludzie, którzy przychodzą i was odwiedzają? – pyta.

Asger rzuca do Diazepola i Łajzy, żeby weszli do środka, my zaraz przyjdziemy.

– Prowadzę biuro podróży – odpowiada Asger. – Wycieczki wspinaczkowe w Algierii.

– Ale oni nie wyglądają jak ludzie, którzy jadą w podróż – mówi sąsiad, kiedy ja idę w stronę domu, bo Diazepol znajduje wszystko, co warte kradzieży, w trochę poniżej trzech minut.

– Wyglądają, jakby jej potrzebowali – odpiera Asger – bo są zbyt bladzi.

Łajza stoi w dużym pokoju ze swoją zatłuszczoną pięćdziesiątką w dłoni i chce jeden gram standarda. Diazepol łazi nabuzowany z dłońmi głęboko zakopanymi w kieszeniach i patrzy na inwentarz. Nie mamy zbyt wielu rzeczy wartych ukradzenia.

– Do chuja, Łajza, jeden gram – odzywa się Asger, usiadłszy przy stole jadalnym; zaczyna łamać mały kawałek haszu, żeby odważyć gram na dilerskiej wadze.

Diazepol podchodzi do stołu i bierze kostki.

– Hej – ostrzega go Asger.

Nie jest w dobrym tonie wsadzać palce w hasz dilera. Diazepol ma to w dupie. Trze kostkę dwoma palcami, żeby wyczuć zawartość oleju i podnosi ją do nosa, żeby wwąchać się w jej jakość. Po czym kładzie ją z powrotem na stół.

– Nie masz niczego innego niż karton? – pyta z odrazą w głosie.

To standardowy towar; można się tym ujebać na sztywno – jakość jest zbyt słaba, żeby można było złapać najmniejszy haj.

– Obecnie nie ma niczego, kurwa, innego w mieście – odpowiada Asger i podaje Łajzie jego zakup; wręcza mu ponad gram.

– Lars ma w chuj lepszy szit niż ten tu – rzuca Diazepol.

Lars jest lepiej znany jako Lars-Diler. Jest jednym z konkurentów Asgera w dzielnicy Vestbyen, ale moim zdaniem Lars opyla bardziej punkowej i pojechanej klienteli, klienci Asgera to z kolei twardsze typy – tak przynajmniej o sobie myślą.

– Nie inaczej – mówi Asger – ale pozwolę sobie zauważyć, że u Larsa już nie możesz brać na zeszyt, no i gościnność nie jest aż tak okazała.

– O, słyszałeś o tym – stwierdza obojętnie Diazepol. Plotki głoszą, że zajebał Larsowi kilkaset grzybków.

Łajza siedzi na fotelu i skręca sobie blancika z cirka jednej trzeciej grama. Plastuś i Triperka z wolna przybiegają z kuchni, gdzie piły ze swoich misek. Łajza odpala dżointa, bierze pierwszy buch i zaczyna bawić się ze szczeniętami, które do niego podeszły. Myślałam, że to brutalne psy, nie są jednak szczególnie agresywne. Plastuś i Triperka, obydwoje, tarzają się na plecach, leżąc z kończynami w powietrzu, a Łajza drapie je po brzuchach i smaży sobie bata. Nie jestem pewna, czy to dobrze, że się dmucha psom haszem prosto w czaszkę – to są przecież wciąż tylko duże szczenięta.

Diazepol wciska Asgerowi zwinięty banknot stukoronowy i obraca się, żeby popatrzeć na psiaki.

– Mówiłeś, że jak one się nazywają? – pyta niewinnie.

Trzeba uważać – typ bywa perfidny.

– Plastuś i Triperka – odpowiada Asger. – Triperka jest suką.

– Od plasteliny i tripowania na kwasie? – pyta dalej Diazepol.

– Tak, dokładnie tak.

– Bardzo… zmyślnie.

– Siedź cicho – rzuca Asger.

Diazepol cały czas patrzy na psy i cały czas gada w tę samą mańkę.

– To takie typowe, że tacy goście jak ty muszą mieć groźne psy.

– Co masz, kurwa, na myśli? – pyta Asger.

– Nie ma nikogo, kto by cię kochał, więc przytulasz sobie parkę szczeniaków, które są zupełnie zależne od ciebie i dają ci bezwarunkową miłość. I szanują cię, bo możesz im jebnąć. Jednocześnie inni ludzie boją się ciebie, kiedy tak się obnosisz po ulicy ze swoimi bestiami.

– One są, kurwa, do rozpłodu – mówi Asger urażony. – One mają genealogię.

Okulary przeciwsłoneczne

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Psy ćpuny 1990
Most 1992

Tytuł oryginału: Nordkraft

Copyright © by Jakob Ejersbo, 2002

Published by agreement with Lars Ringhof Agency ApS

Copyright © for Polish translation by Maciej Bobula, 2023

Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Marpress, Gdańsk 2023

Wydanie I

EPUB 978-83-7528-325-9

MOBI 978-83-7528-326-6

PDF 978-83-7528-327-3

Projekt okładki: Zuzanna Leśniak

Redakcja: Anna Piwowarczyk

Korekta: Urszula Obara

Redaktorka prowadząca: Urszula Obara

Redaktor naczelny: Fabian Cieślik

Wydawnictwo Marpress sp. z o.o.,

ul. Targ Rybny 10B, 80-838 Gdańsk

tel. 58 301 47 00, [email protected], www.marpress.pl

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek