38,90 zł
Brawurowe połączenie futurystycznej, katastroficznej wizji świata i wątku kryminalnego
Przenosimy się w odległą przyszłość. Świat przestał istnieć w formie, jaką do tej pory znaliśmy. Rządzą nim nowe technologie, a prawo stanowi Światowa Konstytucja z roku 2058, której dewizą jest: „Jedna Ziemia, jeden naród, jeden język”.
Największą zdobyczą ludzkości stała się teleportacja. Teraz każdy wyposażony w nadajnik TPC w ułamku sekundy może się przenieść w dowolne miejsce – na biegun północny, Hawaje, Saharę czy do Paryża… Nad procesem teleportacji czuwa potężne narzędzie namierzania, inwigilacji i pełnej kontroli – centralny system informatyczny PANGAIA, czyli WszechZiemia. To on wyraża zgodę na przemieszczenie, może także zablokować taką możliwość wobec niepokornych i sprzeciwiających się nowemu porządkowi świata.
Katastroficzna, utopijna idea globalizacji, zniewolonej i w pełni kontrolowanej ludzkości podporządkowanej coraz bardziej wyszukanym nowym technologiom, brzmi groźnie i nie pozwala patrzeć w przyszłość z optymizmem. Co jest ważniejsze – rozrywka, wygoda czy wolność?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Jakkolwiek dziwne, nieoczekiwane czy przerażające, wszystkie wspomniane w tej powieści miejsca istnieją. Starałem się przedstawić ich możliwie najdokładniejszy opis.
Szczęśliwej podróży! Wystarczy odwrócić kartkę, żeby się teleportować!
Część I
ODLEGŁE ŚWIATY
Jedna Ziemia, jeden naród, jeden język […]
Artykuł 1 Konstytucji światowej z 29 maja 2058 roku
1
Tetamanu, archipelag Tuamotu, Polinezja
Jak każdego ranka, Rupert Welt cieszył oczy widokiem długiej białej plaży na Tetamanu. Gdyby nie wynaleziono teleportacji, byłoby dokładnie tak samo – mógłby spędzić resztę życia na słonecznym przez cały rok atolu, z dala od zamieszkanego lądu.
Przeszedł kilka kroków po piasku i przywołał psa. Owczarek niemiecki biegł sto metrów przed nim, dla zabawy popychając pyskiem orzechy kokosowe, które spadły z palm.
– Rolf!
Wodził wzrokiem po turkusowej lagunie, podziwiając zdumiewającą różnorodność jej odcieni. Nigdzie na świecie nie ma tak czystego koloru niebieskiego. Raj, pomyślał Rupert, mieszkam w raju! A jednak przez tę cholerną teleportację, to i tak było za mało! Minna upierała się, żeby wychodzili co najmniej raz dziennie, dokądkolwiek, byle tylko odetchnąć innym powietrzem. Ruppy, tylko na półtorej godziny – prosiła, to przecież ledwie garstka minut, kochanie, chwila na to, żeby zachwycać się zachodem słońca na drugim końcu świata czy zaczerpnąć tlenu na azjatyckim albo syberyjskim szczycie. Tak…
Rupert kopnął kokos, a Rolf natychmiast ruszył za nim w pościg i przyniósł go panu w rozdziawionym pysku.
Tak… Cóż więcej można było zobaczyć daleko stąd? Rupert miał już za sobą pikniki na Kilimandżaro, szybkie spacery ulicami Rzymu, Paryża czy Tokio, wędrówki po Nepalu i do wodospadów Tanganiki. Dlatego znalazł sobie dobrą wymówkę, by siedzieć spokojnie na swoim atolu.
Rolfa!
Zdjął z głowy zieloną czapkę „Privado Laguna” i z odrazą przyglądał się lepkiemu, na wpół zgniłemu kokosowi, który Rolf złożył mu u stóp. Owczarek niemiecki znudził się już tą zabawką, teraz wpatrywał się w morze. Niespokojnie poruszał ogonem, nastawił uszu. Był wyraźnie zaintrygowany! Rupert także zwrócił oczy na horyzont, przesmyk Tumakohua na południu, w stronę Pacyfiku. Co Rolf mógł tam wypatrzyć? Co można było zobaczyć na wodzie? Nic! Była szósta rano, na atolu wszyscy jeszcze spali.
Rupert wzruszył ramionami i znów kopnął gnijący kokos. Rolf zawahał się, a potem pobiegł za orzechem.
Tak, Rupert wrócił do swojego monologu (lubił tak stać na piasku, w samotności, i rozmyślać o tym i owym), Rolf to doskonała wymówka od teleportowania się co pięć minut na drugi koniec świata. Pies ważył pięćdziesiąt jeden kilo – duże zwierzę, większość owczarków nie przekraczała czterdziestu. Rupert karmił go po królewsku, żeby osiągnąć taki efekt. No i udało się! Odkąd Światowa Organizacja Podróży dodała sławetny artykuł 19 do Konstytucji z roku 2058, nie wolno było teleportować się z bagażem cięższym niż pięćdziesiąt kilogramów – czy to z walizką, czy zwierzęciem do towarzystwa. Rupert był więc zmuszony pozostać na wysepce Tetamanu, nie zamierzał skazywać Rolfa na dietę, a tym bardziej zostawiać go pod opieką sąsiadów. Toteż Minna uganiała się po świecie sama albo z koleżankami i, jeśli miała na to ochotę, mogła to robić choćby co piętnaście sekund – jemu to nie przeszkadzało.
Czekał na nią ze Stephanem, Hansem, Josephem i Miką, rozmawiając na plaży albo śpiąc na słońcu. Żywot kraba. Wydali istną fortunę na prawo do sprywatyzowania tej wysepki, więc teraz powinien się nią nacieszyć. Pięć małżeństw kupiło atol. Stali się jego współwłaścicielami. Sami emeryci, Niemcy, żadnego dziecka, tylko jeden pies i jeden kot. Wszyscy zbili majątek jako wytwórcy elektryczności sprzedawanej na cały świat i wszyscy zgodzili się stosować drakoński regulamin prywatnych atoli Tuamotu, obejmujący zarówno Rangiroę, jak i Anaę czy Mataivę: ścisłe ograniczenie liczby gości, zakaz przekazywania swojego TPC nieznajomym, obecność strażnika, by strzegł granic przestrzeni prywatnej za rafą koralową.
Emeryt odruchowo szukał oczyma tej niewidocznej granicy na oceanie, za najdalszymi ozorami piasku i palmami kokosowymi, które wyciągały szyje, jakby chciały zanurzyć liście w wodzie. Ale gdzie właściwie był ten leniwy strażnik? Powinien budzić się pierwszy, zrobić obchód wyspy o wschodzie słońca, posprzątać plażę. Rupert zobaczył, jak Rolf wypuszcza z pyska pękniętego kokosa i znów stawia uszy, wpatrzony w morze. Nieruchomy.
Rupert zwrócił oczy tam, gdzie patrzył jego pies. Zaniepokoiło go to niewytłumaczalne poczucie zagrożenia. Spod daszku czapki obserwował punkt widoczny w dali, tuż przed linią horyzontu. I wreszcie zobaczył to wyraźnie.
Żagiel.
Biały żagiel.
Niemożliwe!
Oczywiście, zdarzało się, że jacyś wariaci teleportowali się na morze z deską surfingową albo kitesurfingową i dopływali aż do granicy wód ich przestrzeni prywatnej. Właśnie z tego powodu płacili temu prymitywowi Fischerowi, strażnikowi wyspy – miał ich pilnować. Na ogół amatorzy silnych wrażeń bawili się tu przez chwilę, starając się utrzymać na wodzie i pokonać kilka metrów, wykorzystując falę, a potem teleportowali się w inne miejsce.
Jednak nikt już nie używał… żaglówek!
Tymczasem biały żagiel stawał się coraz większy, zbliżał się. Ktoś wykorzystywał tę łódź jako… środek lokomocji.
Żałosne!
– Chodź Rolf.
Owczarek niemiecki z żalem porzucił zmaltretowany orzech kokosowy. Rupert podjął decyzję: rozejrzy się po atolu, w końcu zajmie mu to tylko dwadzieścia minut, a jeśli przyłapie Fischera na drzemce pod palmą, potrząśnie nim i każe mu teleportować się z ważącą poniżej pięćdziesięciu kilogramów łódką pneumatyczną w pobliże zadziwiającej jednostki pływającej z zamierzchłych czasów, żeby zrobić z nią porządek.
Może wcale nie z takich zamierzchłych, pomyślał Rupert. Przesadził. Przed teleportacją (Rupert zachował z tamtej epoki tylko mgliste wspomnienia, miał zaledwie jedenaście lat, kiedy testowano pierwsze teleportacje ludzi) podróżowano statkami, samochodami, rowerami albo pieszo, a psy wyprowadzano na spacer w pobliżu domu, dokładnie tak, jak on dziś na swojej wyspie. Kiedy Rolf był młody, kiedy ważył poniżej pięćdziesięciu kilogramów, a poza tym nie istniał ten idiotyczny przepis, Rupert bawił się z psem na setkach różnych plaż w najróżniejszych zakątkach świata i rzucał mu do wody kokosy, podczas gdy Minna się opalała. W końcu jednak uświadomił sobie, że Rolfa nie obchodzi, czy biega po plaży w Copacabanie, czy na Bora-Bora, że piasek na Mauritiusie nie różni się dla niego niczym od piasku w Honolulu… tak samo, jak dla Ruperta!
Biały żagiel wciąż się zbliżał. Sunął prosto na niego. Jasny trójkąt odcinał się wyraźnie od różowawego porannego nieba.
A tego lenia Fischera nigdzie nie było.
Trudno. Rupert przystanął, wyjął z kieszeni okulary przeciwsłoneczne i ustawił maksymalny zoom. Powiększenie było tak silne, że zakręciło mu się w głowie i o mało nie upadł. Kolejny wynalazek, który przyprawiał o dreszcz. Czy naprawdę ludziom były potrzebne okulary umożliwiające widzenie z odległości kilometrów? Dysponując takim sprzętem, większość przestawała dostrzegać to, co miała pod nosem.
Rupert osłupiał.
To rzeczywiście była żaglówka!
Widział ją bardzo dokładnie, w najdrobniejszych szczegółach. Widział też człowieka, który nią sterował. Mężczyznę, blondyna o krótkich włosach, jasnej cerze. Około czterdziestki.
To był marynarz!
Czy marynarze jeszcze istnieli? W życiu, nie tylko w książkach i starych filmach o piratach? Rupert uważniej przyjrzał się dużej łodzi. Jasnowłosy facet sterował nią, obracając czymś w rodzaju dużej kierownicy. Wyglądał na odprężonego, jednak rzeczy leżące u jego stóp przyprawiły emeryta o gęsią skórkę.
Broń!
Rupertowi nic się nie uroiło, ten marynarz, który przybył, nie wiedzieć skąd, przewoził broń! I to nie żadne pistoleciki, ale strzelby i karabiny o długich lufach, dużego kalibru – takie, jakie mieli tylko wojskowi. Te przedmioty na pewno ważyły ponad pięćdziesiąt kilo, co być może wyjaśniało, dlaczego podróżował w tak staromodny sposób, zamiast się teleportować.
Do stu komet, kim był ten człowiek? Policjantem? No i gdzie włóczył się ten obibok Justus Fischer? Na Tetamanu tylko on jeden miał broń.
– Szybciej, Rolf.
Rupert przestawił okulary i ruszył prężnym krokiem. Nie zamierzał tu stać i czekać, aż tamten przybije do brzegu. Musiał obudzić Minnę, potem Hansa i Stephana, i wszystkich innych. Przed oczyma przemknęły mu idiotyczne sceny ze starych filmów o piratach, którzy przypływali, żeby grabić zagubione na oceanach wyspy. Odpędził je – blondyn nie miał drewnianej nogi, a na maszcie żaglówki nie łopotała flaga z trupią czaszką. No i przede wszystkim – na Tetamanu nie było zakopanego skarb, było tu tylko dziesięcioro emerytów, którzy nikomu nie wadzili, a w zamian oczekiwali jedynie, że nikt nie będzie zawracał im tutaj głowy.
U nich.
Żałował, że zostawił TPC na stoliku nocnym. Mógłby błyskawicznie teleportować się do Minny, byłoby mu znacznie łatwiej, niż brnąć po piasku, w który zapadał się przy każdym kroku. Nie oglądaj się za siebie!, nakazywał sobie Rupert, gdy mimowolnie skręcał ramiona, głowę i szyję, i znów przybliżał obraz, uciskając okulary.
Do diabła!
Jasnowłosy marynarz także miał okulary. Okrągłe i czarne. I patrzył na niego. Od brzegu dzielił go jeszcze kilometr, ale widział go równie dobrze, jak Rupert jego.
Putamundo!
Rupert cisnął okulary na piasek.
– Biegnij, Rolf, biegnij!
Rupert pędził najszybciej, jak mógł, ale nie biegał od lat. Już od dawna nie uprawiał żadnego sportu, okrążał tylko wyspę, spacerując wolno z Rolfem. Nie był gruby, chociaż miał lekką nadwagę, jak wszyscy mieszkańcy atoli, którzy teleportowali się nawet po chleb do piekarni albo z łóżka do kawiarnianego ogródka czy na stadion, żeby usiąść na trybunie.
– Rusz ten gruby tyłek, Ruppy – dyszał, żeby się zmobilizować. – Za szpalerem palm kokosowych ten świr nie będzie już mógł cię śledzić. Przygotujemy się i zaczekamy na tego przeklętego żeglarza.
Jego ciało jakimś cudem słuchało poleceń, drgało, skrzypiało, ale robiło, co trzeba. Nogi niosły go, podrywając w górę piasek, jakby uśpione mięśnie obudziły się na komendę, doskonale wypoczęte i sprawne jak nigdy.
Rolf pomyślał, że Rupert bawi się jak za dawnych czasów, kiedy biegali po plażach na wszystkich kontynentach. Był tego pewny, kiedy Rupert potknął się o orzech kokosowy, o mało nie upadł, ale biegł dalej, prawie nie zwalniając. Rolf zboczył, żeby dogonić obracający się orzech. Chwycił go w locie, przywarł brzuchem do ziemi, żeby go aportować.
Zepsuty owoc, za mocno ściśnięty zębami, roztrzaskał mu się w pysku, wylewając z siebie białą i zieloną maź. Zdziwiony Rolf wypluł ją.
Panowała niezmącona cisza, którą zakłócał tylko szum fal.
Rolf spuścił uszy, zasmucony, że zepsuł zabawkę.
Przez ułamek sekundy śledził spojrzeniem ruch dziwnej zielonej kulki, takiego samego koloru jak palmy kokosowe, do których Rupert prawie dobiegł, trochę ciemniejszej od jego czapki i tańczącej po czubku głowy.
Zaraz potem, równie gwałtownie jak kokos w pysku psa, eksplodowała głowa Ruperta.
2
Port w Hongkongu
– Dzieci, co świętujemy w tym roku?
Przed Cléo uniosło się dwadzieścia sześć małych rąk. Nauczycielka przez moment zastanawiała się, który z paluszków w górze wybrać.
– Słuchamy, Kenny.
– Stulecie teleportacji, proszę pani.
– Dobrze, Kenny, bardzo dobrze.
Cléo celowo pozwoliła udzielić odpowiedzi jednemu z najbardziej niesfornych uczniów. Umiałoby to zrobić każde z dwadzieściorga sześciorga dzieci, chociaż były zaledwie dziewięciolatkami. Od tygodnia przypominała im co rano o stuleciu. Bardzo starannie przygotowała tę wycieczkę. W przeciwieństwie do wielu nauczycieli unikała oprowadzania swojej klasy po wszystkich zakątkach świata. Zależało jej, żeby dzieci nauczyły się siedzieć na krześle, skupić przez godzinę na lekcji gramatyki. Chciała, żeby każde wspólne wyjście było wydarzeniem niezwykłym, dopracowanym, logicznie powiązanym z długim i powolnym programem nauczania i wychowania.
I to działało! Nawet taki Kenny, ruchliwy jak koliber, zrozumiał! Natomiast Cléo nie podobało się, że chłopiec powiedział do niej „proszę pani”. Cléo, Kenny, mów do mnie Cléo.
Niektórzy uczniowie wciąż trzymali rękę w górze, inni spokojnie czekali, aż zada następne pytanie.
– Doskonała odpowiedź – pochwaliła jeszcze raz chłopca i uśmiechnęła się do niego. – Pierwsza teleportacja w dziejach, określona wówczas pełną nazwą teleportacji kwantowej, została przeprowadzona dokładnie sto lat temu, w 1997 roku w Innsbrucku, przez profesora Antona Zeilingera. Udało mu się teleportować na odległość kilku centymetrów drobiny światła zwane fotonami.
To dokonanie raczej nie zaimponowało jej uczniom.
– A teraz, dzieci – ciągnęła Cléo – kto może nam powiedzieć, gdzie w tej chwili jesteśmy?
Uczniowie wodzili wzrokiem po okolicy, wyginali się, odwracali głowy, ale i tak widzieli tylko to gigantyczne pomieszczenie, gdzie można by zgromadzić tysiące ludzi. Ogromny magazyn z cegły i stali. Pusty. Zimny.
– Hmm…
Wszystkie dzieci stały z opuszczonymi rękami, żadne nie odważyło się odezwać. Cléo zmarszczyła brwi. Wielokrotnie, wspierając się schematami, starała się wytłumaczyć im, co to jest hub. Niczego nie zapamiętały! Pojęcia usytuowania w przestrzeni, szerokości, długości, centrum, peryferii pozostawały dla jej uczniów niezwykle skomplikowanym elementem nauki, swego rodzaju matematyczną abstrakcją. Dla nich istniały tylko miejsca, bez powiązań, bez odniesienia do siebie. Te miejsca zaliczały się do dwóch kategorii: w domu i poza domem. Tu, w tym magazynie, dzieci były poza domem. Daleko i brzydko!
– Dzieci, jesteśmy w Hongkongu – tłumaczyła cierpliwie. – Na południu Chin. Był to jeden z największych hubów świata, powstał w latach czterdziestych dwudziestego pierwszego wieku, kiedy zaczęto teleportować największe przedmioty.
Wskazała palcem wymalowane na ścianach ideogramy, na wpół zatarte, ale jeszcze widoczne. Dzieci wytrzeszczały oczy, zaciekawione dziwnymi znakami.
– To pozostałości starego chińskiego alfabetu – tłumaczyła. – Alfabetu, który potrafili odczytać tylko Chińczycy.
Uświadomiła sobie, że takie wyjaśnienie było zbyt abstrakcyjne – żaden dziewięciolatek nie potrafił wyobrazić sobie, że niespełna sto lat temu istoty ludzkie mówiły i pisały w różnych językach, nie mogąc się ze sobą porozumieć. Nie mieszać wszystkiego, pomyślała Cléo. Starała się skupić na pierwszym celu szkolnej wycieczki: dzieci miały zapamiętać ten króciutki etap historii świata – hub, pojęcie zapomniane zresztą przez lwią część dorosłych.
Dała dzieciom znak, by zebrały się przy niej.
– Dzieci, musiało minąć wiele lat, by po pierwszej teleportacji niewidocznych cząstek światła sprzed stulecia można było przejść do większych obiektów. Pierwsze udane eksperymenty odbyły się w latach trzydziestych dwudziestego pierwszego wieku. Żeby łatwiej było wam usytuować to w czasie, powiem, że wasi dziadkowie mieli wtedy mniej więcej tyle lat, ile wy teraz. Tym razem szybko czyniono postępy. W ciągu niecałej dekady ludzie przeszli od teleportacji drobnych przedmiotów – monet, długopisów, książek – do bardzo dużych, jak stoły, łóżka, lodówki, i to na coraz większą odległość. Technika teleportacji kwantowej nie zmieniała się, potrzeba było tylko znacznie większej energii. Przede wszystkim jednak musicie zrozumieć, że teleportacja kwantowa, odkąd stała się pewna, zastąpiła wszystkie inne wykorzystywane środki transportu towarów z jednej części świata do innej: ciężarówki, samoloty, a przede wszystkim statki. Czy wszyscy wiecie, co to jest statek?
Dzieci kiwały głowami na znak, że wiedzą, jednak Cléo nie była pewna, czy wszystkie widziały już, jak wygląda kontenerowiec, statek pasażerski albo żaglowiec. Większości pojęcie „statek” kojarzyło się z czymś, co pływa po wodzie.
– Zanim wynaleziono teleportację – próbowała uściślić – przewożono wszystko, co jest potrzebne do życia – żywność, ubrania, meble, zabawki – w dużych skrzyniach, które ładowano na statki, ogromne statki, a te płynęły przez morza i oceany do miast nazywanych portami, żeby następnie wszystkie towary trafiły do fabryk, sklepów i do mieszkających wokół ludzi. Rozumiecie?
Nadążała za nią zaledwie jedna trzecia uczniów. Uwagę innych już straciła. Pierwszy wyłączył się Kenny. Dzieci stawały się coraz bardziej ruchliwe i zdekoncentrowane. Dzielnie kontynuowała.
– Kiedy wynaleziono teleportację, te skrzynie, które nazywano kontenerami, mogły być przekazywane bezpośrednio z jednego końca świata na drugi i nie trzeba było już przewozić ich drogami lądowymi, powietrznymi czy morskimi. Wysyłano je na przykład z Ameryki, by pojawiły się w Azji albo Australii. Ale uwaga, dzieci, musicie wiedzieć, że w tamtych czasach środki teleportacji nie były tak zminiaturyzowane jak dziś. (Ostatni uczniowie, którzy jeszcze uważali, zwrócili oczy na TPC, które mieli na nadgarstkach). Ośrodki teleportacji zajmowały całe pomieszczenie, wymagały ogromnej energii, a przede wszystkim – wielkich składów, żeby przyjmować i przesyłać miliony kontenerów. Od roku 2042 na świecie wybudowano dwadzieścia takich dużych ośrodków, na ogół na miejscu dawnych portów, jak tu, w Hongkongu. Nazwano je hubami (już tylko najpilniejsze uczennice – Sarah i Dorothée, zapisały w pamięci to słowo). Miasta portowe były gigantyczne nawet przed wynalezieniem teleportacji, ale wciąż wyrastały jak grzyby po deszczu wokół hubów, a niektóre miały nawet po sto milionów mieszkańców. Dopiero w latach pięćdziesiątych dwudziestego pierwszego wieku, czyli mniej więcej wtedy, kiedy rodzili się wasi rodzice, zaczęto miniaturyzować teleportację, co umożliwiło budowę hubów w mniejszych miastach.
Cléo zdawała sobie sprawę, że prawie cała klasa przestała zwracać na nią uwagę. Tylko Sarah i Dorothée nadal słuchały. Inni bawili się na ziemi, biegali od ściany do ściany, a kiedy byli już dość daleko, krzyczeli, bawiąc się z echem w olbrzymim, pustym hangarze. Nauczycielka westchnęła. Obecnie (według danych przedstawianych w raportach Światowej Organizacji Edukacji) dziecko, które przebywało w tym samym miejscu dłużej niż dziesięć minut, nie teleportując się, zaczynało się nudzić.
Cléo podniosła głos.
– Dzieci! Dzieci, rozejrzyjcie się wokół siebie! Zobaczcie, jak wysokie są ściany i wyobraźcie sobie skrzynie ustawione jedna na drugiej, do wysokości ponad stu metrów, pojawiające się i znikające przez cały dzień.
Dzieci miały w nosie stosy kontenerów. Dla nich nie miały one żadnego znaczenia. Zresztą dla Cléo też i musiała szczerze to sobie powiedzieć. W roku 2050 nie było jej jeszcze na świecie. Te obrazy miast wyciągających macki jak ośmiornice, kompletnie sparaliżowanych, widok ciężarówek i samochodów osobowych czekających w korkach wokół hubów, żeby zabrać towary konsumpcyjne i dostarczyć je do ludzi skupionych możliwe najbliżej, przemieszczających się podziemną kolejką, mieszkających w wysokich jak stosy kontenerów drapaczach chmur – tak, te wszystkie apokaliptyczne sceny były zarówno dla niej, jak i dla jej uczniów swego rodzaju prehistorią, bardzo odległą i… odstręczającą! Jak ci ludzie mogli tak żyć?
Z zadumy wyrwały ją wibracje przy nadgarstku.
Wiadomość.
Odruchowo spojrzała na TPC.
Wiadomość od matki!
Tylko jej tu jeszcze brakowało! Jakby mama nie wiedziała, że o tej porze córka prowadzi lekcję! Cléo próbowała ukryć irytację. Przeczyta wiadomość, wychodząc ze szkoły. Jeżeli nie zapomni.
*
– Dzieci, ustawcie się.
Cléo kilkakrotnie klasnęła w dłonie i powtórzyła polecenie. W końcu dwadzieścioro sześcioro uczniów, stojących wokół niej, znów potulnie słuchało nauczycielki. Dzieci domyślały się, że nareszcie opuszczą ten magazyn bez okien, bez światła. Nieciekawe miejsce.
– A kto wie, co wydarzyło się potem, po hubach?
Tym razem wyrósł przed nią las rąk. Zgłosili się wszyscy, nawet Kenny.
– Tak, Sarah…?
Cléo postanowiła nagrodzić jedną z dwóch uczennic, które uważnie słuchały jej opowieści aż do końca. Jednak zanim biedna dziewczyna zdążyła otworzyć usta, dziesięcioro jej kolegów zakrzyczało ją, podając odpowiedź.
– Juki! Juki!
– Juki – szepnęła mimo wszystko Sarah. – Biała myszka. Juki była pierwszym teleportowanym zwierzęciem. To wydarzyło się 29 września 2051 roku.
Kilku uczniów wtórowało jej, inni podskakiwali, rozemocjonowani. Wszyscy znali tę historię, widzieli ją w telewizji, czytali o niej w książkach, spali z pluszową Juki albo nosili jej różowy pyszczek na T-shirtach. Juki była dziś równie popularna, jak w ubiegłym stuleciu Miki.
– Doskonale, dzieci. A teraz stójcie przy mnie, ustawię wasze TPC na drugi etap naszej wycieczki. I patrzcie uważnie, bo przenosimy się wszyscy do Muzeum Komunikacji.
3
Las Troodos, Cypr
Budzik komendanta Artema Akinisa – nie dzwonek, ale ostry riff Led Zeppelin, rozbrzmiał punktualnie o siedemnastej.
Słońce ledwie wynurzało się zza horyzontu!
Teraz, żeby każdy mógł swobodnie przemieszczać się z jednego końca świata na drugi, nie narażając na skomplikowane obliczanie różnicy czasu, wszystkie zegary, zegarki i budziki na Ziemi wskazywały Czas Uniwersalny. Dlatego zarówno w sercu Cypru, w lesie Troodos, jak i w każdym innym zakątku świata, czy był tam środek nocy, czy biały dzień, zegary w tej chwili wskazywały siedemnastą.
Komendant Artem Akinis odrzucił kołdrę i na oślep wyciągnął rękę, żeby przyciszyć muzykę. Trochę. Lubił budzić się przy dźwiękach poczciwego starego rocka, słuchać rozkręconego na cały regulator budzika. To był doskonały sposób, żeby szybko wstać i utrzymywać rytm od samego rana.
Zerwał się z łóżka i ruszył przez jedyne pomieszczenie domku. Było duże, całe w boazerii, a pełniło jednocześnie funkcję sypialni, kuchni i łazienki. Otworzył szeroko oba skrzydła przeszklonych drzwi i wyszedł na taras wykonany z takiego samego drewna, jak cała chata. Z cedru cypryjskiego. Na wyspie było go pod dostatkiem.
Dźwięki gitary Led Zeppelin płynęły z sypialni, by zapuścić się do lasu otaczającego chatę, a potem stopniowo rozlewać na dolinę Krios Potamos. Artem przez długą chwilę napawał oczy pejzażem. Na pierwszym planie potężne pinie lasu Troodos, na drugim jałowe zbocza Olimpu, a w tle czerwone słońce nad Morzem Śródziemnym. Zupełnie nagi, pozwalał wiatrowi od lasu rozbudzić wszystkie mięśnie. Jego nagość nie mogła przeszkadzać sąsiadom, podobnie jak dzika muzyka – najbliższa chata, w której ktoś mieszkał, była oddalona o ponad dwieście metrów i, jak u niego, ukryta pośród dwudziestometrowych pinii i za bogactwem form skalnych łańcucha cypryjskich gór.
Artem chętnie spędziłby kilka minut więcej, opalając się w promieniach budzącego się słońca, lecz jego poranny rytuał, poprzedzający udanie się na dziewiętnastą do pracy w Światowej Organizacji Podróży, był niezmienny i zaplanowany co do minuty. Przynajmniej odkąd nie było już nikogo, kto zatrzymywałby go w łóżku.
Kwadrans przeznaczał na śniadanie, kwadrans na przeglądanie wiadomości, czterdzieści pięć minut na poranne bieganie i piętnaście na prysznic po powrocie.
Wszedł do chaty, żeby zaparzyć kawę, kiedy densytograf zaproponował mu pierwszy kierunek:
Overland Track, Tasmania, różnica poziomów 1300 metrów, temperatura stała 21 stopni, wilgotność 33 procent, widok na morze – 37 procent trasy oraz zachodzące słońce za dokładnie 13 minut. Aktualne zagęszczenie: 39 wędrowców, czyli 2,76 na kilometr. Miejsca wolne: 11.
Podczas gdy kobiecy głos przedstawiał dalszą charakterystykę trasy, densytograf wyświetlał w czasie realnym, na ścianie domu, obrazy z torbaczami drzemiącymi na dywanach mchu porastającego zbocza góry Ossa, a także wszelkie zmiany warunków. Liczba wolnych miejsc wynosiła już tylko 9 – dwóch nowych biegaczy teleportowało się zatem dosłownie przed chwilą.
– Następny – polecił Artem, włączając ekspres do kawy.
Lubił przygotowywać kawę po staremu, odmierzając ją ręcznie, bez pomocy programatorów. Na ścianie pojawił się nowy obraz, a żeński głos zaczął kolejną wyliczankę.
Trasa Askja, Islandia, różnica poziomów 768 metrów, widok na kalderę jeziora Öskjuvatn przez 78 procent trasy, temperatura stała 12 stopni, 23 procent wilgotności, słońce chylące się ku zachodowi, aktualnie 72 biegaczy na trasie, 28 miejsc wolnych.
Artem przez chwilę podziwiał zdumiewający wulkaniczny pejzaż – czarny jak węgiel i ciemnoturkusowy. Upłynęło już prawie pięć lat, odkąd kupił densytograf, a każdego ranka z niezmiennym zachwytem reagował na jakość doboru miejsc proponowanych przez program. A przecież maszyna selekcjonowała tylko dane z bazy według kryteriów określonych i wprowadzonych przez Artema: różnorodność krajobrazów, zmiana kontynentów, stopnia trudności tras (zgodnie z rygorystycznym planem treningu, uwzględniającym jego aktualną formę fizyczną, warunki klimatyczne, a przede wszystkim liczbę obecnych w pobliżu). Artem, w przeciwieństwie do wielu osób, nie lubił biegać gęsiego po ścieżkach czy modnych plażach i nieustannie wyprzedzać obcych ludzi, którzy spędzali czas na pogawędkach z innymi nieznajomymi, a nie na uprawianiu sportu.
– Następny – powiedział, idąc w stronę kącika kąpielowego.
Co rano przeglądał cztery albo pięć miejsc wskazywanych w porządku zgodnym z jego domniemanymi preferencjami, niezmiennie ciesząc się rozkosznym stanem niezdecydowania, któremu pikanterii dodawała frustracja wywołana niemożnością bycia wszędzie równocześnie – Tanzania czy Finlandia, Himalaje czy kordyliera Andów?
Droga Inków, Peru – podpowiedział zmysłowy głos densytografu. Ruiny Machu Picchu pojawiły się na ścianie łazienki. W miarę jak Artem przemieszczał się po domu, cedrowe ścianki rozświetlały się albo gasły, podążając za jego krokami i kierunkiem spojrzenia, przemieniając się w ekrany, na których wyświetlały się sugerowane pejzaże.
Pasma firnu na Kordylierze Andów kusiły go. Dlaczego nie Peru? Teraz różne rejony świata symbolizowały jedna góra, wyspa, region, a czasem dawna nazwa państwa – Peru, Finlandia, Tanzania…, choć granice wytyczające niegdyś te kraje już nie istniały.
Czekał przed zamarłym obrazem. Czasami decydował się w ostatniej chwili, choćby dlatego, że kamera uchwyciła stado kozic, jaków czy żyraf i trzeba było teleportować się natychmiast, żeby mieć szansę na bieg wśród zwierząt.
Mimowolnie pomyślał o wędrówce szlakiem Machame po zboczach Kilimandżaro, rok temu. Biegł kilometrami za Maryann, pośród zebr i impali. Niezapomniane sceny, które powinien wymazać z pamięci, zanim wirus nostalgii zawładnie całym jego mózgiem.
Stojąc przy umywalce, puścił strumień zimnej wody i skropił sobie twarz i tors. Z żalem odwrócił wzrok od andyjskich szczytów, żeby przejrzeć się w lustrze. Szybko, palcami rozsuniętymi jak zęby grzebienia, przeczesał długie czarne włosy. Podczas joggingu unieruchamiał je bandaną, a dopiero potem, kiedy wziął już prysznic, wiązał katogan. Zatrzymał wzrok na mięśniach klatki piersiowej, wyraźnie rysujących się pod wilgotną skórą, na rzeźbie brzucha bez grama tłuszczu i na masywnych udach. Silnik rakiety w każdej nodze. Podczas gdy co trzeci mieszkaniec planety miał obecnie nadwagę, a trzy czwarte ludzi nie pokonywało dziennie nawet kilometra, Artem należał do pokolenia urodzonego u zarania teleportacji, lubiącego jak najpełniej korzystać z jej zalet, ale łączyć je z przyjemnością, jaką daje intensywny wysiłek fizyczny.
Wymarzona sylwetka w wymarzonym miejscu, głosiły reklamy.
Jednak Artem nie kierował się względami estetycznymi. Troska o ciało, utrzymanie odpowiedniej wagi, codzienny trening – wszystko to miało bardzo praktyczny cel. Jako szef WDK – Wydziału Dochodzeń Kryminalnych Światowej Organizacji Podróży – miał obowiązek utrzymać dobrą kondycję.
– Poprzedni – powiedział Artem, zakręcając kran.
Dobrze połączyć przyjemne z pożytecznym. Ostatecznie skusiła go droga Inków, gdzie zagęszczenie między Cuzco a Wiñay Wayna, miejscami oddalonymi o kilometry od pierwszych zamieszkiwanych domów, spadło do trzech biegaczy. Ta liczba była za mała, żeby przeszkadzać przysiadającym na szczytach kondorom.
Przeszedł kilka kroków do łóżka, chwycił obcisłe szorty i wciągnął je na gołe ciało, ubrał się w luźny T-shirt, przewiązał na czole bandanę, wskoczył w adidasy i dotknął palcem wskazującym TPC, które nosił jak zegarek. Chciał połączyć urządzenie z densytografem. Nie musiał tracić czasu na wprowadzenie współrzędnych geograficznych miejsca – program liczył wszystko za niego.
Artem chciał jak najszybciej poczuć, jak rozrzedzone powietrze na wysokości ponad czterech tysięcy metrów pali mu płuca. Zaczął wiązać prawy but, zamierzając lewy zawiązać już w górach. Teleportacja stała się tak banalna, że można było zacząć gdzieś ruch, a zakończyć już po przemieszczeniu się, prawie nie zauważając zmiany scenerii, a czasem nawet tego, że przemierzyło się cały świat.
Nic się nie wydarzyło.
Artem się nie teleportował.
Miał tylko sekundę, by zakląć w samotności domu, zastanawiając się, czy szwankowało TPC, densytograf, czy może jakaś grupa turystów ubiegła go, teleportując się na drogę Inków i wyczerpując Stopień Wypełnienia Miejsca. Po sekundzie wszystkie ekrany na ścianach zaczęły migać, a gitarę Led Zeppelin zagłuszyło wycie syreny. Głos całkowicie pozbawiony zmysłowości powtarzał w kółko tekst alertu.
– Sytuacja ekstremalna. Atak terrorystyczny. Archipelag Tuamotu. Atol Tetamanu, południowy przesmyk Fakarava. 16°18’ szer. geogr. płd., 145°36’ dł. geogr. zach. Wiele ofiar. Brak śladów naruszenia przestrzeni prywatnej. Pełna mobilizacja. Wykonać natychmiast. Priorytet absolutny.
Wzrok Artema zatrzymał się na ścianie domu, gdzie znów pojawił się kojący obraz kondorów unoszących się nad ruinami inkaskiej fortecy. Nie będzie im przeszkadzał dziś rano. Wiedział, że Mi-Cha i Babu, dwoje jego zastępców, także otrzymali tę wiadomość, jednak jako dowódca komórki antyterrorystycznej chciał być na stanowisku pierwszy.
4
Muzeum Komunikacji, Amsterdam
– Oooo!
Zgodny okrzyk dzieci nasilił się, kiedy wszystkie pojawiły się w Muzeum Komunikacji. Cléo od trzech lat zabierała uczniów na tę wycieczkę i za każdym razem to miejsce ich fascynowało. Dwadzieścioro sześcioro dzieci rozproszyło się po różnych salach, dziewczynki z zachwytem oglądały dyliżanse, chłopcy rozdziawili buzie na widok lokomotyw parowych i samochodów – pastelowych cadillaców czy lśniących ferrari. Pięcioosobowa grupka obległa rekonstrukcję naturalnych rozmiarów śmigłowca. Oczywiście większość widziała już na filmach albo w książkach tego rodzaju dawne środki transportu, ale żadne nigdy nie stało przed taką maszyną.
– Czy one są prawdziwe? Mogłyby działać?
– Myślę, że tak.
Prawdę mówiąc, Cléo nie miała pojęcia, do czego nadają się te eksponaty.
– Podejdźcie, dzieci.
Jej tablet znów wibrował w kieszeni. To na pewno mama. Czego mogła chcieć? Musi poczekać godzinę, do końca lekcji.
Uczniowie, powłócząc nogami, podeszli do swojej nauczycielki. Poza środkami lokomocji szczególnie pasjonującym eksponatem w tym muzeum była myszka Juki. Na każdym kroku można było natknąć się na jej figurki, portrety namalowane na ścianach, nalepki na szybach. Bo to właśnie ona udzielała informacji i tłumaczyła wszystko na tablicach, a dzieci stawały przed nimi i czytały.
– Dobrze – powiedziała Cléo, klaszcząc w dłonie, żeby skupić ich uwagę. – Mówiliśmy już o myszce Juki, pierwszej w dziejach ludzkości istocie żywej, którą teleportowano. Kto może wyjaśnić mi główne zasady teleportacji?
Kenny odezwał się pierwszy, nawet nie podnosząc ręki.
– Ja wiem! To destrukcja, a potem rekonstrukcja, ale wszystko dzieje się tak szybko, że nie da się tego zauważyć.
Rozległy się śmiechy, niektórych przeszedł dreszcz, ale Cléo szybko uspokoiła sytuację.
– To mniej więcej to, Kenny. Brawo.
Niektórzy uczniowie mieli coraz bardziej przerażone buzie, toteż Cléo czym prędzej dodała:
– Nie obawiajcie się, dzieci. Teleportacja jest znacznie mniej niebezpieczna od wszystkich dawnych pojazdów.
Zastanawiała się, czy powiedzieć coś o grafice na tablicy informacyjnej za nimi. Juki prezentowała ewolucję rocznej liczby ofiar śmiertelnych wypadków komunikacyjnych: milion trzysta tysięcy w roku 2022, milion osiemset tysięcy w 2040 i zaledwie sto osiemnaście w 2060! Spektakularne, ale zbyt trudne dla jej uczniów.
– Wyjaśnię wam to. Widzicie ten samochód? (Wszystkie oczy zwróciły się na pomarańczowego volkswagena Coccinelle). Otóż teleportacja kwantowa jest jak zabawa w rozkładanie tego samochodu na części – bardzo dokładnie, tak, żeby rozmontować każdy element, nawet najmniejszy – a potem w jego błyskawiczne składanie, ale w innym miejscu. Teleportacja istot żywych prawie nie różni się od teleportacji rzeczy, jednak długo ludziom trudno było zaakceptować jej zasadę, ponieważ myśleli, że trzeba najpierw umrzeć, żeby zaraz potem ożyć gdzieś indziej.
– Tata mówi, że to prawda – wtrąciła Sarah – że umieramy, kiedy się teleportujemy. A potem ożywamy…
Wiele dzieci, których wyjaśnienia nauczycielki wcale nie uspokoiły, obserwowało z lękiem TPC na swoich nadgarstkach. Umierało się podczas teleportacji? Najwyraźniej rodzice nigdy nie uczyli ich podstaw fizyki kwantowej.
– To nie takie proste – zareagowała szybko Cléo. – Nie umiera się naprawdę. Przeciwnie, to tak, jakbyśmy się rozdwajali. Zgodnie z fizyką kwantową można być równocześnie tu i wszędzie indziej.
– Nie, nie wszędzie indziej – zaoponował klasowy mądrala Samuel. – Nie można, jeżeli to przestrzeń prywatna!
– I nie można, kiedy już jest za dużo ludzi w miejscu, w które chcielibyśmy się przenieść – dodał Jason, inny bystry uczeń.
– Pewnie, to jasne – wtrącił się Ben, klasowy komik. – Nie teleportuje się do szkolnej ubikacji, kiedy ty tam już siedzisz i robisz kupę!
Cała klasa parsknęła śmiechem, wyzbywając się resztek strachu. Ben doskonale zrozumiał zasadę kontrolowanego zagęszczenia.
– Słusznie, Ben – podjęła Cléo. – Zawsze zachowuje się wiele metrów bezpieczeństwa między osobami, które się teleportują, i wyznacza się w każdej przestrzeni publicznej stopień zagęszczenia, nazywamy Stopniem Wypełnienia, którego nie wolno przekraczać i który może się zmieniać zależnie od chwili dnia, pory roku, a nawet kolejnych lat.
– Wcale tak bardzo się nie zmienia – jęknął Dylan. – Ja od urodzenia chcę zobaczyć słonie na wolności w parku Addo, ale zawsze jest za dużo ludzi na sawannie, tata za późno próbuje robić rezerwację i jestem pewny, że nigdy tam nie dotrę!
– A ja – odparła Dorothée – byłam tam co najmniej trzy razy i widziałam słonie. To nic trudnego, trzeba tylko…
– A mnie – przerwała jej Kirsty – rodzice wyświetlili w pokoju listę tysiąca jeden najpiękniejszych zabytków świata, które trzeba zobaczyć. Widziałam już sześćset dwanaście. Którejś niedzieli obejrzałam ich aż siedemnaście! Zakazane Miasto w Pekinie, Operę w Sydney, Sagrada Familia w Barcelonie, piramidę Cheopsa w Egipcie…
– Gadanie – zadrwiła Aurelia. – To bez znaczenia! Widzisz je, ale nie wchodzisz! Ja latem w zeszłym roku byłam w szanghajskim Disneylandzie i…
– Wystarczy – ucięła Cléo. – Wszyscy macie rację. A musicie zapamiętać, że dzięki teleportacji każdy robi, co chce. Może spędzić cały dzień w swojej przestrzeni prywatnej albo przenosić się co dziesięć sekund. Ważne jest nie to, dokąd idziemy ani gdzie byliśmy, ale swoboda przemieszczania się! To wolność stara jak świat. Popatrzcie!
Uczniowie odwrócili się i znowu podziwiali dyliżanse, a potem drewniane pirogi, sanie na płozach, montgolfiery, których jedwabne balony dotykały sufitu. Cléo odzyskała ich uwagę.
– Dzieci, poza Stopniem Wypełnienia i poszanowaniem przestrzeni prywatnej, musimy zwracać uwagę na coś jeszcze, kiedy się teleportujemy. Wiecie, na co?
Znowu w górze wyrósł las rąk, a odpowiedzi padały, zanim nauczycielka wskazała dziecko.
– Jeżeli ma się mniej niż sześć lat, to nie wolno teleportować się bez rodziców.
– Nie wolno teleportować się z za dużymi rzeczami, chyba takimi, które ważą ponad pięćset kilo.
– Nie powinno się nikomu pożyczać swojego TPC.
– Trzeba sprawdzić, jaka jest pogoda, zanim się teleportujemy, żeby wiedzieć, jak się ubrać.
– Trzeba teleportować się prosto do domu, jeżeli zaczepi nas ktoś obcy.
Na twarzy Cléo pojawił się uśmiech. Dzieci rosły z teleportacją i właściwie w pełni opanowały jej reguły. Wszystkie od szóstego roku życia nosiły na ręce własne Tele Puerto Cuerpo, czyli TPC, zminiaturyzowane urządzenie wielkości zegarka, pozwalające każdemu teleportować się, dokąd chce, po wpisaniu poprawnych współrzędnych. Odetchnęła. Teraz musiała przejść do najbardziej skomplikowanych kwestii. Poprosiła uczniów, żeby usiedli przed dużym ekranem, na którym pojawiały się kolejno wszystkie dawne środki lokomocji: gigantyczne korki w miastach, zatłoczone metro, nieustannie lądujące i startujące samoloty na lotniskach, sznury ciężarówek czekających przed granicą, grupy kolarzy w Amsterdamie, narciarzy w Sztokholmie, riksze w Pekinie.
Na ścianie na wprost, pod portretem prezydenta Nemroda, wygrawerowano artykuł 1 Konstytucji światowej z 2058 roku.
Jedna Ziemia, jeden naród, jeden język.
W całym muzeum rozwieszono kolorowe kakemono, girlandy i kotyliony. Te ozdoby, umieszczone tu zapewne na krótko, wiązały się z obchodami stulecia.
– A teraz – Cléo znów skupiła się na dzieciach – zadam wam trudniejsze pytanie. Kto może mi powiedzieć, co jest najważniejszym skutkiem teleportacji człowieka po czasach hubów, kiedy potrafiono teleportować tylko rzeczy?
– …
Wszyscy uczniowie ze dziwieniem patrzyli na ekran, gdzie pokazywano bezładny bieg mieszkańców ulicami starych miast. Prawdopodobnie ten widok kojarzył im się z poruszeniem w mrowisku, gdy coś spłoszy mrówki. Na innym ekranie, na lewo od nich, wyświetlano fragmenty starych filmów science-fiction – Metropolis, Blade Runner, Piąty element. Cléo podjęła próbę wyjaśnienia im tamtej rzeczywistości.
– Zanim przyszliście na świat – zaczęła – wszyscy, którzy wyobrażali sobie przyszłość, myśleli, że ludzie będą mieszkać w ogromnych miastach i poruszać się latającymi samochodami, że domy będą miały po sto pięter, a wszelkie prace wykonywać będą roboty. Żaden pisarz ani filmowiec nie odgadł, że świat będzie taki, jak dziś.
Oczy dzieci wędrowały między ekranami a nauczycielką.
– Czy któreś z was wie, do czego służą miasta?
– …
Cléo kontynuowała wykład, nie chcąc, by uczniowie rozmyślali nad błędnymi odpowiedziami.
– Do skrócenia odległości! Cel miasta jest bardzo prosty – chodzi o to, żeby umieścić jak najwięcej rzeczy w jednym miejscu: ludzi, fabryki, biura, mieszkania, sklepy, zabawki, kina, sale koncertowe, kościoły, aby ludzie mogli robić jak najwięcej różnych rzeczy, jak najmniej się przemieszczając. Można powiedzieć, że miasto jest dążeniem do odległości zero. Ale co się stało, kiedy nauczyliśmy się teleportacji?
– …
Żeby nie znużyć dzieci pytaniami, Cléo zamilkła na ułamek sekundy, a potem powiedziała:
– Miasta przestały być potrzebne! Odległość zero nie była już ważna, bo odległość przestała istnieć. Można się teleportować dosłownie wszędzie. I chociaż obecnie Ziemię zamieszkuje nieco ponad dziesięć miliardów istot ludzkich, jest jeszcze dużo miejsca: średnia wynosi ponad dziesięć tysięcy metrów kwadratowych na mieszkańca, czyli prawie dwa boiska piłkarskie. Gdy teleportacja istot żywych stała się faktem, ludzie zadali sobie banalne pytanie: po co tłoczyć się w miastach, skoro poza nimi jest miejsce dla wszystkich? Dlaczego nie zamieszkać pośród pięknego krajobrazu, w górach, nad morzem, w sercu lasu i teleportować się w niespełna sekundę, żeby spotkać z przyjaciółmi czy pracować? Po kilku latach miasta nie służyły już do niczego. Zachowano oczywiście pomniki, budynki, stadiony – nie warto było wszystkiego budować od nowa. Ale ludzie odeszli, osiedlili się w różnych punktach planety, tam, gdzie im się podobało. Użyto mądrego słowa, by nazwać ten okres: dezurbanizacja. Była bardzo szybka, doszło do niej niespełna czterdzieści lat temu. Według analiz Światowej Organizacji Lokalowej prawie wszyscy są zadowoleni z miejsca, w którym mieszkają. Jestem pewna, że i wy, dzieci, nie chciałybyście przenosić się do nowego domu.
Tym razem uczniowie, sfrustrowani poprzednimi trudnymi pytaniami, zaczęli odpowiadać jedno przez drugie.
– Ode mnie – zaczęła Sarah – na plażę jest dwieście metrów. Chodzę tam piechotą.
– Bez sensu. – Wzruszył ramionami Ben. – Wolę się teleportować głową do przodu do morza, a mieszkać w górach, żeby lepiej widzieć ptaki!
– A ja – odezwał się Dylan – mieszkam na wielkiej łące, wszędzie widać tylko trawę, bo moi rodzice nie mają dość pieniędzy.
– A ja mam kilka domów – pochwaliła się Dorothée – jeden w Montrealu, na Mont Royal, jeden na słonecznym wybrzeżu i…
– A ja…
Cléo klasnęła w dłonie.
– No właśnie, dzieci, skoro mowa o domach… Czas wracać. Na dziś to koniec lekcji. Wszyscy ustawicie TPC na swoje domy. Nie zapomnijcie odrobić lekcji. Do zobaczenia jutro rano.
Po sekundzie Muzeum Komunikacji opustoszało.
Cléo została sama.
Jej tablet znów wibrował. Mama!
5
Tetamanu, Archipelag Tuamotu, Polinezja
– Artem, ile mamy ofiar?
– Dziesięć. Pięć małżeństw. Sami emeryci. Razem kupili ten kawałek atolu, żeby spokojnie się starzeć. Większość zabito w łóżku, we śnie.
Mi-Cha zagryzła wargi, patrząc na pustą plażę na Tetamanu.
– Cholera… Ja… Chyba nigdy nie widziałam tylu trupów.
Mimo to kapitan Mi-Cha Kim ruszyła prężnym krokiem w stronę pięciu chat wznoszących się za szpalerem palm kokosowych. Artem podziwiał jej determinację. Zaledwie dwudziestosześcioletnia dziewczyna była już jednym z najlepszych funkcjonariuszy Wydziału Dochodzeń Kryminalnych. Ukończyła szkołę jako prymuska rocznika trzy lata temu, a Artem od razu zdecydował, że musi mieć tę młodą Koreankę w swojej ekipie. Od tego czasu zdążył się przekonać, że opinia o niej jako wybitnie utalentowanej była w pełni zasłużona. Niezmordowana w pracy, obdarzona zdolnością dedukcji przerastającą mózg elektroniczny, bardzo wysportowana, kochała – co w oczach Artema było jej największą zaletą – swoją epokę! Dziewczynka z Seulu urodziła się z Tele Puerto Cuerpo i bawiła nim od kołyski, trudno więc było jej zrozumieć, jak ludzie mogli żyć przez wieki, nie mogąc przenosić się w sekundę w dowolny punkt globu. Majsterkowanie z elektroniką było jej żywiołem, a umiejętnością wnikania w arkana PANGAI biła innych na głowę. PANGAJA – baza danych – koordynowała i rejestrowała wszystkie światowe przemieszczenia przez teleportację. Mi-Cha doskonale uzupełniała się z drugim zastępcą komendanta WDK, porucznikiem Babu Diopem.
– Dziesięciu zabitych i pies – usłyszeli za sobą niski głos.
Porucznik Babu Diop właśnie teleportował się na plażę i próbował utrzymać równowagę. Rosły Senegalczyk machał przez chwilę rękami, zanim udało mu się uchronić studwudziestokilogramowe ciało przed upadkiem na piasek.
– Słowo daję, chyba nigdy nie przywyknę do tej cholernej dezintegracji!
Mi-Cha z rozbawieniem patrzyła na sandały Babu, tak cienkie, że nieustannie się w nich ślizgał. Do teleportacji znacznie bardziej nadawało się solidne obuwie, takie jak jej eleganckie adidasy Trek Star, i ubranie równocześnie wygodne i szykowne, w stylu jej spódniczki mini i topa Vivaldi, z izotermicznej tkaniny, która dostosowywała się do prawie każdego klimatu. Superskuteczne, a jednocześnie superseksowne! I nie szkodzi, że takie fatałaszki kosztowały majątek, połowę jej tygodniówki.
Babu popatrzył na owczarka niemieckiego, który leżał martwy u jego stóp. Po teleportacji wylądował niespełna metr od zwierzęcia. Z oczu porucznika wyzierały łagodność, spokój i mądrość, którą komendant Akinis potrafił docenić. Babu, najstarszy policjant w Wydziale Dochodzeń Kryminalnych, przekroczył już sześćdziesiątkę, a służbę zaczął na długo przed Artemem Akinisem, nigdy jednak nie chciał zostać dowódcą. Nowe technologie były mu zbyt obce, uzasadniał. Wolał śledztwa w starym stylu, takie, jakie można było zobaczyć w serialach telewizyjnych sprzed lat, miejsca zbrodni, gdzie zostawiało się wszystko, niczego nie dotykając do przybycia ekipy techników kryminalistyki, i niekończące się przesłuchania.
Babu ruszył za Mi-Chą w stronę chat. Artem szedł za nimi, spoglądając jeszcze na Pacyfik. Miał pełne zaufanie do swoich zastępców, których różniło wszystko i którzy dzięki temu – był o tym przekonany – tworzyli najskuteczniejszy duet śledczy. Światowa Organizacja Podróży zawsze mogła na nich polegać.
Dwa metry dalej, pod palmami, znaleźli pierwsze zwłoki. Starszy, korpulentny mężczyzna zginął od strzału w głowę, prawdopodobnie w chwili, gdy biegł ostrzec pozostałych mieszkańców o ataku. Nie miał na ręce TPC. Jego zielona czapka leżała nieco dalej, a w niej połowa mózgu, którego reszta wpadła między orzechy kokosowe.
– Dlaczego? – powiedziała Mi-Cha. – Dlaczego?
Łzy, których nie zdołały ukryć pasma czarnych, prostych włosów za ucho, płynęły z dużych, umalowanych oczu, ściekały po upudrowanych policzkach, rozmazując makijaż. Babu tulił ją w ramionach niczym wielkolud chroniący ptaszynę.
– Już dobrze, mała Cha, już dobrze.
Babu widział niejedną masakrę, dawno temu, kiedy był dzieckiem, w epoce triumfu populizmów lat czterdziestych dwudziestego pierwszego wieku, przed teleportacją ludzi. Nigdy o tym nie mówił. Podjęli makabryczne poszukiwania. W bambusowej chacie nazwanej Migdałowcem ujrzeli małżeństwo zamordowane we śnie. Kula w głowie każdej z ofiar, strzał przez moskitierę. Dwie ofiary w przejrzystym tiulu. Przez te otwory wdarły się chmary komarów, które obsiadły zakrwawione rany.
Odrażający widok.
A jednak Mi-Cha zdołała go znieść. Dygocąc.
Podobną makabrę zastali w dwóch kolejnych chatach. Dwie pary. Zamordowane. We śnie. W kałuży krwi zżeranej przez chmary padlinożernego robactwa.
W przedostatnim bungalowie o nazwie Hibiskus małżeństwa nie zgładzono we śnie. Kobieta – zupełnie naga – leżała przy umywalce w łazience. Ślady jej zakrwawionych palców na białej terrakocie dokładnie pokazywały ostatnie chwile jej życia – upadek, kilka metrów, które zdołała pokonać, czołgając się, zanim morderca dobił ją strzałem w potylicę. Mężowi poderżnięto gardło w łóżku – czyste cięcie na szyi układało się w krwawy uśmiech. Mężczyzna osunął się na berberyjski dywan, którego szary włos zdumiewająco przypominał jego siwiznę. Czy się obudzili? Usłyszeli jakiś hałas? Czy coś widzieli? Niestety, za mało, żeby się teleportować, pomyślał Artem.
W epoce teleportacji ludzi liczba morderstw spadała z roku na rok i to nie dlatego, że na świecie ubywało psychopatów, zazdrośników, gwałcicieli czy włamywaczy, lecz dlatego, że potencjalne ofiary stopniowo wyrabiały sobie instynkt teleportowania się w razie zagrożenia. Większość TPC była zresztą wyposażona w specjalny przycisk bezpieczeństwa. A jednak to małżeństwo, mimo że nie spało, nie skorzystało z tej opcji. Dlaczego?
W ostatniej chacie, Bugenwilli, kobieta leżała w łóżku sama, a jej długie siwe włosy przesiąkły krwią. To musiała być żona mężczyzny w zielonej czapce, zabitego pod palmami podczas spaceru z owczarkiem, którego znaleźli na plaży. Artem popatrzył na TPC pozostawione na stoliku nocnym, potem spojrzał na okrągły kosz u stóp łóżka, cały w sierści, i na trzy kokosy – zdobycze służące do zabawy.
– Dlaczego? – powtarzała Mi-Cha. – Dlaczego ktoś zamordował tych emerytów? Co to za obłęd? Zamach? Przecież nie było żadnych żądań! Zemsta? Porachunki? Kradzież? Ale co chcieli ukraść mordercy?
Wszyscy troje wyszli na ukwiecone podwórko pomiędzy pięcioma bambusowymi domkami. Znacznie łatwiej się tu oddychało.
– Mi-Cha, możesz zadać jeszcze dużo pytań – powiedział półgłosem Babu. – Ilu ich było, skoro zdołali dokonać takiej rzezi? Kim są, a przede wszystkim – jak się tu dostali? Teleportacja do przestrzeni prywatnej jest niemożliwa, jak więc znaleźli się tu zabójcy?
– A nawet jeśli się tu dostali – dodał Artem – to powinni zostać wykryci. Każda przestrzeń sprywatyzowana przez zamożnych ludzi jest strzeżona. Gdzie podział się strażnik? Czy on także został zabity?
– Nie – powiedziała Mi-Cha.
Artem i Babu ze zdumieniem patrzyli na białą twarz młodej policjantki i czarne smugi łez. Mi-Cha zawsze dokładała czwartą warstwę pudru, kiedy miała się teleportować w tropiki.
– Nie – powtórzyła. – Strażnik Tetamanu czeka na nas na drugim końcu wyspy. Bez obaw, zablokowałam jego TPC, nie ucieknie.
Babu tylko się uśmiechnął, przyzwyczajony do sztuczek koleżanki, ale komendant Akinis wglądał na zdumionego.
– Pojawiłam się na atolu dwie minuty przed wami – wyjaśniła Mi-Cha. – Justus Fischer, strażnik, siedział na plaży. Wstrząśnięty, zakrył twarz rękami. To on znalazł zwłoki i wszczął alarm.
– Dobra – warknął Artem. – Najpierw go przesłuchamy. Siedzi na południowym brzegu?
Mi-Cha pokiwała głową, kładąc rękę na TPC. Babu powstrzymał ją.
– Pójdziemy tam piechotą.
– Oszalałeś? To na drugim końcu wyspy. Droga zajmie nam przynajmniej kwadrans!
– Sama powiedziałaś, że nam nie ucieknie – obstawał przy swoim Senegalczyk. – Idąc tam, będziemy mogli zastanowić się nad dalszym postępowaniem.
Babu ruszył. Mi-Cha stała nieruchomo, wahając się, jakby nie była w stanie zrozumieć, że ktoś chce marnować tyle minut na przejście wyspy, skoro wystarczyłaby sekunda. Porucznik odwrócił się i popatrzył na nią z uśmiechem.
– Jeżeli nie przestaniesz robić z siebie pchły, która nie potrafi zrobić paru kroków, to już niedługo będziesz grubsza ode mnie.
Mi-Cha podreptała za nim, niezadowolona, nie zamierzała jednak dać mu ostatniego słowa.
– Nie martw się o mnie! Uprawiam więcej sportu niż ty. Idę o zakład, że kiedy przejdziesz na emeryturę, osiądziesz w miejscu!
– O tym właśnie marzę! – przyznał Babu.
Osiadłymi nazywano tę część ludzi świata, która kategorycznie odrzucała teleportację jako środek komunikacji człowieka. Na ogół takie jednostki żyły w izolacji, samodzielnie wytwarzając wszystko, czego potrzebowały, albo zaopatrując się u sprzedawców dowożących towary.
– Dobra – uciął Artem. – Miejcie szeroko otwarte oczy, żeby nie umknął nam żaden ślad. Mam nadzieję, że ten twój strażnik nie zwiał stąd wpław!
Ale Justus Fischer, strażnik wyspy, nie wziął nóg za pas. Nadal siedział na skale, przeżuwając anyżkowego batona. Miał około czterdziestki, długie siwe włosy i muskularne ciało. Nosił szarozielone ubranie w stylu dawnych mundurów wojskowych. Sprawiał wrażenie zdruzgotanego tym, co się stało.
– Co za pech – zwrócił się do Artema. – Urwałem się tylko na kwadrans, żeby wpaść na wyspę Krk w Chorwacji, gdzie mieszka moja siostra. Zjadłem z nią śniadanie. Miałem na to zgodę Ruperta Welta, bo rano na ogół jest tu spokojnie, a on jeden tak wcześnie wstaje. Kiedy wróciłem, oni wszyscy… byli już martwi. Istna rzeź. Wszyscy zamordowani w niespełna kwadrans.
Jego stalowoniebieskie oczy lśniły, pełne strachu. Gdyby tu był, gdyby czuwał nad wyspą, czy i on leżałby teraz martwy, czy też zdołałby ostrzec innych? Sekunda, tylko jedna sekunda przewagi nad mordercami wystarczyłaby, żeby atol opustoszał i żeby nikt nie zginął.
– Nie mógł pan tego przewidzieć – usprawiedliwiła go Mi-Cha. – Czy wcześniej, dziś rano albo wczoraj, coś zwróciło pana uwagę?
Fischer w milczeniu pokręcił głową. Artem nie zadowolił się taką odpowiedzią, więc strażnik szczegółowo opisał im poprzednie dni, powiedział, kto z mieszkańców opuszczał wyspę, ale nie było w tym niczego nietypowego. Od ponad miesiąca nikt obcy nie teleportował się w pobliże Tetamanu. Jako ostatni pojawili się niedaleko brzegów młodzi poławiacze żółwi, którzy śledzili ich migracje, przemieszczając się po kilometrze.
– Dobrze – powiedział komendant Akinis. – Proszę pozostać w pobliżu. Będziemy pana potrzebowali przy identyfikacji zwłok, kiedy przybędą tu lekarze sądowi.
I odeszli w stronę plaży.
– Biedak – szepnęła Mi-Cha. – Będzie to sobie wyrzucał do końca życia.
– Kłamie – powiedział tylko Babu.
– Co takiego?
Artem nie wtrącał się, pozwalając mówić porucznikowi, i tylko skinieniem głowy przyznał mu rację.
– Kłamie, to się rzuca w oczy. Nie wiem, czy maczał palce w tej rzezi, ale widać jak na dłoni, że ma coś na sumieniu.
– Możesz podać jakieś dowody? – oburzyła się Mi-Cha. – Co ci daje podstawy do rzucania takich oskarżeń?
– Doświadczenie, mała Cha. Wiesz, to nic trudnego. Trzeba zatrzymać się na chwilę, usiąść, zamiast zapuszczać się na koniec świata, żeby kupić chleb albo ucałować na dzień dobry chłopaka. Usiąść i obserwować sąsiadów.
Mi-Cha wzruszyła ramionami i wcisnęła czubek Trek Stara w biały piasek.
– Mi-Cha połącz się z PANGAJĄ i zbierz dane o wszystkich teleportacjach tego Justusa w ciągu ostatnich dwóch miesięcy aż do dziś rana – rozkazał Artem.
Babu popatrzył na morze, uśmiechając się z satysfakcją.
– Tymczasem – ciągnął komendant – musimy znaleźć odpowiedzi na inne pytania. Kim są ci łajdacy? Skąd przybyli? Czego chcą?
Babu wziął garść piasku i obserwował, jak ziarenka wysuwają mu się przez palce. Potem oznajmił:
– Mam już przynajmniej jedną dobrą odpowiedź.
6
Hakone, wyspa Honsiu, Japonia
Cléo delektowała się ciszą.
Uwielbiała swoją klasę – tych dwadzieścioro sześcioro uczniów, ich śmiech i nieustanne pytania, ich niewyczerpaną energię, lubiła być kapitanem pośród tego wiru – jedyną dorosłą, która gromadziła ich dziecięce marzenia, chroniła je i pomagała im rozkwitać. Lecz jeszcze bardziej lubiła tę sekundę, gdy jednym przyciśnięciem TPC wszystkie dzieciaki wracały do domu, a ona nagle zostawała w ciszy, bez pięćdziesięciorga dwojga oczu śledzących każdy jej gest, bez lawiny pytań rozrywających jej myśli. Dlatego dopiero po nacieszeniu się tą chwilą ona też wcisnęła TPC, by wrócić do siebie.
Sama.
Jej dom wznosił się w górzystym Hakone. Typowy japoński dom, miał spadzisty dach, drewniane ściany, a wewnętrzne ścianki z papieru i stał w sadzie wiśniowym. Szukała go miesiącami, błądząc samotnie po wyspie Honsiu, od jej północnego cypla po południowy. Choć dorastała w domu matki, na wysokim normandzkim klifie, już jako nastolatka marzyła właśnie o tym – zamieszkać w Japonii, w domu jak ze starych kreskówek Miyazaki, Mój sąsiad Totoro czy Podróż Chihiro. Teraz zapominała tu o niepokojach i nie odczuwała potrzeby przemieszczania się dokądkolwiek (oczywiście – poza godzinami pracy w szkole). Mogła spacerować, czytać i marzyć.
Sama.
Jej przestrzeń prywatna była śmiesznie mała – niespełna pięćdziesiąt metrów kwadratowych – ale nikt nie teleportował się nigdy w pobliże domu tak odległego od brzegów jeziora Ashi i cienia góry Fudżi. Prawie cała populacja tłoczyła się nad morzem, a najbliższe siedziby znajdowały się trzy kilometry stąd.
Czasami Cléo kochała ciszę.
Czasami uwielbiała muzykę – głośną, bardzo głośną, płoszącą łakome ptaki, które obsiadały gałęzie wiśni. To nic, ptaki wracały.
Było ciepło. Cléo otworzyła drzwi, okna, okiennice, które zablokowała oparciami dwóch wiklinowych krzeseł stojących przed domem. Włączyła muzykę.
Akordy Supermacy Muse wybuchły z taką mocą, że daleko, bardzo daleko z Fudżi osypał się śnieg.
Szczęście! Cléo najchętniej zrzuciłaby z siebie ubranie, zatańczyła nago na polach różowych od shibazakura1 albo nad brzegiem miniaturowego basenu z nenufarami, który zrobiła przed domem. Właściwie, dlaczego nie? Była sama! Była wolna! Nic jej nie mogło powstrzymać.
Weszła do sypialni, z przyjemnością zatrzymała spojrzenie na ciemnych jedwabnych kakemono na papierowych ściankach i już wyciągnęła rękę, by zdjąć przez głowę bluzkę, nawet jej nie rozpinając.
– Co ty wyprawiasz?
Głos dobiegał spomiędzy łóżka i szafy, potem ugodził ją w plecy.
Wystraszona Cléo aż podskoczyła. Przed sekundą w sypialni nikogo nie było!
Jej serce biło bardzo szybko, w pierwszej chwili ze strachu, potem się uspokoiło, ale wtedy ogarnął ją gniew i zaczęła się galopada myśli.
– Mama?
– Owszem, a któż by inny? Dałaś dostęp do swojej przestrzeni prywatnej jeszcze komuś? Mężczyźnie? Powiedziałabyś mi, gdyby…
– Co ty tu robisz?
– Właściwie… nic szczególnego. Odwiedzam córkę. Córkę, która nie odpowiada na moje wiadomości.
– Mamo, byłam w pracy.
– Przecież dlatego odwiedzam cię dopiero teraz.
Cléo przez chwilę przyglądała się matce. Surowa szarość jej kostiumu kontrastowała z kolorową bluzką córki. Pięćdziesięciodwuletnia Mylène Loiselle była nadal piękną kobietą, za którą niewątpliwie oglądało się wielu panów w jej wieku. Byli w jej życiu przez chwilę, by zaraz potem zniknąć. Cléo nie potrafiła zrozumieć, dlaczego matka nie zdołała utrzymać przy sobie żadnego faceta dłużej niż pół roku. Nawet jej ojca. Zbyt zaborcza? Zbyt dominująca?
Nie mogąc matkować mężczyźnie, mściła się na zbyt dobrej córce. Chociaż Cléo starała się nie być już za dobra.
– Mamo, mówiłam ci setki razy, że nie chcę, byś teleportowała się do mnie bez uprzedzenia! Mam dwadzieścia dziewięć lat, mam prawo wiedzieć, że nie wpadniesz do mojej łazienki, kiedy biorę prysznic, i nie usiądziesz na moim łóżku, kiedy się budzę. Jeżeli nie przestaniesz, odetnę dostęp twojego TPC do mojej przestrzeni prywatnej!
– Nie zrobisz czegoś takiego swojej matce!
– Owszem, zrobię.
Mylène wybuchnęła śmiechem, okazując, że nie bierze tych pogróżek do serca.
– Najpierw wyłącz tę zwariowaną muzykę.
Zdenerwowana Cléo usłuchała. Zresztą czar i tak prysł. Wyłączyła muzykę, ale włączyła telewizor. Musiała pokazać matce, że nie zamierza spędzić wieczoru na rozmowie z nią. Ekran zajął całą ścianę na wprost łóżka.
– Coś takiego, nie wiedziałam, że interesują cię wiadomości, Cléophée?
– Mamo, proszę cię, nie mów do mnie Cléophée. Wystarczy Cléo! Doskonale wiesz, że nie znoszę mojego imienia w pełnym brzmieniu. Szczerze mówiąc, mogłaś wybrać coś mniej…
Matka podeszła do okna i popatrzyła na trawnik zasypany płatkami kwiatu wiśni.
– Cléo… Wróżka… Leśna czarodziejka. Uważam, że to imię doskonale do ciebie pasuje. Jesteś piękna, masz fantazję, brakuje ci tylko miłego…
Cléo natychmiast pogłośniła telewizor. Prezenter, na którego twarzy malował się smutek, z powagą mówił o zamachu. O liczbie ofiar, jakiej nie było od lat. Dziesięcioro zabitych. Na ekranie nie pokazywały się żadne obrazy, tylko dziennikarz, który wyjaśniał, że nikt poza służbami bezpieczeństwa nie może teleportować się na miejsce tragedii. Przewodniczący Światowej Organizacji Podróży, Galileo Nemrod, miał lada chwila rozpocząć konferencję prasową.
Matka Cléo usiłowała zagłuszyć telewizję. Najwyraźniej nie obchodzili jej ci tragicznie zmarli z drugiego końca świata.
– Córeczko, zakłóciłam ci spokój, ponieważ mam dobrą wiadomość. Doskonałą wiadomość!
Otworzyła szafę w sypialni, a potem powiedziała:
– Dziś wieczorem musisz wyglądać olśniewająco!
– Słucham?
– Zostałaś zaproszona… przez Eliasa, twojego narzeczonego.
– Nie jest moim narzeczonym.
– Ależ jest… Szaleje za tobą! Nie mam pojęcia, dlaczego, ale ten chłopak za tobą szaleje. Pospiesz się, kochanie. Elias jest przystojny, ma doskonałą posadę, interesuje się tobą, więc nie postępuj jak twoja matka, nie marnuj szansy. Widzisz, mężczyźni są jak ryby, które nie płyną rzeką pod prąd, trzeba je łowić, kiedy przepływają obok nas. Jeżeli ty nie złapiesz największej, zrobi to jakaś inna.
– Mamo! Elias jest czarujący, inteligentny i na pewno ma mnóstwo innych zalet, ale on mi się nie podoba.
Matka westchnęła.
Na ekranie pojawił się przewodniczący Nemrod. Kamera filmowała wystarczająco szeroki plan, by dało się rozpoznać za jego plecami Pomnik Pokoju w Hiroszimie. Pierwsze piętro Genbaku oraz dół krawatu przewodniczącego zasłaniał pasek, na którym wyświetlały się w czasie realnym ostatnie pytania zadane Ekklesji.
– Cléophée, stałaś się naprawdę zbyt poważna! Nie widujesz się już z nikim poza tymi dzieciakami i wiśniami w sadzie. Kochanie, co się z tobą stało? Przedtem byłaś taka szalona! Pamiętasz ten wieczór, kiedy pożyczałaś TPC chłopcu z liceum, żeby mógł przyjść do twojego pokoju?
– Miałam wtedy piętnaście lat!
– A teraz masz dwadzieścia dziewięć! Jeżeli dalej tak pójdzie, skończysz jako stara panna. Ale obiecałam ci dobrą wiadomość, więc pogadajmy o przystojnym Eliasie. Ponieważ nigdy nie odpowiadasz, kiedy do ciebie pisze i nie reagujesz na jego zaproszenia, uroczy chłopak, który ma dobrze poukładane w głowie, co jest kolejną jego zaletą, postanowił zwrócić się bezpośrednio do twojej mamy.
Elias był przyjacielem Cléo z dzieciństwa. Chodzili do tej samej szkoły w Normandii. Jego rodzice przyjaźnili się z jej matką, ale potem przeprowadzili się do Montevideo. Z tego, co wiedziała Cléo, Elias został architektem i pracował w dużej firmie Budownictwa i Robót Światowych.
– Dobrze mamo, czego ode mnie chce?
– Chce się ożenić!
– Słucham?!
– Nie natychmiast, masz czas, chce się ożenić w 2118. Dokładnie 31 maja.
Cléo osunęła się na łóżko, nie zwracając uwagi na matkę, która oglądała kolejne ubrania córki wiszące w szafie.
– Mamo – westchnęła nauczycielka – coś ty znowu wymyśliła?
7
Tetamanu, archipelag Tuamotu, Polinezja
– Dostali się tu przez morze – oznajmił Babu.
Senegalski olbrzym wciąż wpatrywał się w horyzont. Trójka śledczych – porucznik Diop, kapitan Kim i komendant Akinis stali na największej plaży atolu. Ametystowe morze i piasek jak diamentowy pył tworzyły scenerię, która nie pozwalała uwierzyć, że ktoś mógł popełnić tu zbrodnię.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Płatki wiśni – dywany typowe dla japońskich krajobrazów. [wróć]