Reinkarnacja - Michel Bussi - ebook + książka

Reinkarnacja ebook

Michel Bussi

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowy thriller mistrza europejskiego kryminału.

Czerwiec 2010 roku: dziesięcioletni Esteban znika z plaży w Saint -Jean-de-Luz. Nikt niczego nie zauważył.

Czerwiec 2020 roku: jego matka, Maddi, ułożyła sobie życie, ale ból po utracie dziecka, w którego śmierć nie chce uwierzyć, wciąż jest żywy. Powraca do Kraju Basków i na tej samej plaży spotyka Estebana. Albo raczej jego sobowtóra, Toma, dziesięcioletniego chłopca. Maddi rzuca wszystko, by ustalić, kim jest to dziecko i zamieszkać blisko niego, w Murol w Owernii.

Czy kobieta tak racjonalna jak ona naprawdę może wierzyć w coś, co jest niemożliwe? Czy Esteban mógł stać się Tomem? Czy historia się powtórzy, a nad Tomem zawiśnie niebezpieczeństwo? Czy tylko Maddi jest w stanie go uchronić?

Pełna napięcia opowieść osnuta wokół głębokich wierzeń ludzkości, a jednak jakże realna.

Michel Bussi od lat zajmuje czołowe miejsca w rankingu najlepiej sprzedających się pisarzy francuskich dziennika „Le Figaro”. Jego powieści przetłumaczono na 35 języków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 458

Oceny
4,0 (45 ocen)
19
12
10
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isgenaroth

Z braku laku…

Zdecydowanie wolałbym obejrzeć film oparty na fabule Reinkarnacji. Myślę jednak, że konstrukcja fabuły nie pozwoliłaby na stworzenie adaptacji, obraz zdradziłby pewnie tajemnice, które możemy odkryć dopiero w końcowej fazie opowieści. Gdybym oglądał jednak taki film, prawdopodobnie przymknąłbym oko na tę kupę szalonych pomysłów, które potrzebne były aby sprostać pomysłowi i dopiąć tę nieprawdopodobną historię. Wydaje mi się, że pewne „kwiatki” fabularne można przełknąć, ale robienie z policjantów całkowitych głupków wioskowych wypadło całkiem słabo. Momenty, w których policjanci opowiadają przez telefon o szczegółach śledztw przypadkowej osobie, przedstawiającej się jako funkcjonariusz policji, są tak wiarygodne, jak zapewnienia polityków. I tak, żeby zbytnio nie przedłużać. Kiedyś ceniłem autora za pomysłowość i dość mocno podobały mi się jego książki. Teraz, po lekturze Reinkarnacji, myślę, ze jest wiele innych, zdecydowanie ciekawszych książek, które czekają na odkrycie i przeczyta...
00
Kachula71

Nie oderwiesz się od lektury

trzyma w napięciu do ostatniej strony. wyjątkowa fabuła, polecam
00
TomekB69

Z braku laku…

Po 2 godzinach słuchania uznałem że chyba jednak nic się nie wydarzy...
00

Popularność




Wprowadzenie

Pro­fe­sor Ian Ste­ven­son z uni­wer­sy­tetu w St. Andrews ana­li­zo­wał tysiące zebra­nych na całym świe­cie rela­cji dzieci, które twier­dziły, że pamię­tają swoje rein­kar­na­cje, te poprzed­nie wcie­le­nia. Na pod­sta­wie jego prac powstał tak zwany model Ste­ven­sona, jako że zgro­ma­dzone opo­wie­ści wyka­zują zdu­mie­wa­jące podo­bień­stwa: zmiana płci jest rzadka, nie prze­kra­cza pię­ciu pro­cent; dziecko zaczyna prze­ka­zy­wać infor­ma­cje o swoim poprzed­nim życiu w wieku dwóch lat. Prze­staje o nim mówić na ogół około dzie­sią­tego roku; śmierć w poprzed­nim wcie­le­niu naj­czę­ściej bywa bru­talna i przed­wcze­sna; czę­sto zda­rzają się w takich przy­pad­kach ano­ma­lie fizyczne, soma­tyczne i psy­chiczne: bli­zny, zna­miona, fobie albo nie­wy­tłu­ma­czalne zdol­no­ści.

– Ten pro­fe­sor Ste­ven­son jest poważny? Cho­dzi mi o to, czy to nauko­wiec? Ma swoją pra­cow­nię? Mówiąc wprost, czy to nie pusta gada­nina, można mu wie­rzyć?

– Co rozu­miesz przez „można mu wie­rzyć”?

– No, czy można wie­rzyć w to, co mówi. Czy te rela­cje to prawda, czy nie?

– Co twoim zda­niem pozwala usta­lić, czy coś jest prawdą, czy nie?

– Ja… Nie wiem… Zakła­dam, że jeśli więk­szość ludzi coś myśli, to raczej jest to prawdą niż fał­szem.

– W takim razie, jeśli uwzględ­nić hin­du­istów, bud­dy­stów, ale też jedną czwartą Euro­pej­czy­ków i pra­wie jedną trze­cią Ame­ry­ka­nów, więk­szość ludz­ko­ści wie­rzy w rein­kar­na­cję i jest prze­ko­nana, że ciało jest jak płaszcz, a po jego śmierci nasza dusza żyje dalej.

– I że zmie­nia płaszcz na nowy, kiedy ten stary się znisz­czy? To jest ta rein­kar­na­cja? Dusza jak pchła prze­ska­kuje z czło­wieka na czło­wieka, z czło­wieka na psa, z psa na kota, a potem z kota na szczura, tak po pro­stu?

– Nie, to nie takie pro­ste. Prze­ciw­nie, to długa wędrówka, wędrówka, z któ­rej nie zacho­wu­jemy na ogół żad­nych wspo­mnień. Chyba że coś pój­dzie nie tak, że pój­dzie nie tak…

– Czyli że sta­nie się coś złego?

Najwcześniejszy wiek. Dusza infantylna

Naj­wcze­śniej­szy wiek Dusza infan­tylna

Maddi, pozwól, że ci to wytłu­ma­czę. To nie takie skom­pli­ko­wane. Infan­tylne dusze to te, które zaczy­nają swoją wędrówkę. Odkry­wają życie i śmierć. Na tym eta­pie ich jedy­nym celem jest nauczyć się sztuki prze­trwa­nia.

I. Zniknięcie

I

Znik­nię­cie

Este­ban

1

Jestem osobą racjo­nalną. I gorąco przy­wią­zaną do wła­snej nie­za­leż­no­ści. Z natury wolną. Wystar­cza­jąco bogatą.

Mam nadzieję, że tak wła­śnie postrzega mnie Este­ban z per­spek­tywy dzie­się­cio­latka. Przy­pusz­czam, że taki wize­ru­nek poka­zuję swoim pacjen­tom. Dok­tor Maddi Libéri, lekarz inter­ni­sta, bul­war Thiers 29, Saint-Jean-de-Luz. Wia­ry­godna, silna, szczera. Nikt nie powi­nien znać moich sła­bo­stek, wąt­pli­wo­ści, mojego tajem­ni­czego ogrodu – a już na pewno nie mój syn.

Z mojego miesz­ka­nia, na trze­cim pię­trze w kamie­nicy przy ulicy Etche­ga­ray, roz­ta­cza się piękny widok na Wielką Plażę, odda­loną o pięć­dzie­siąt metrów lotem pia­skowca, ptaka żyją­cego na wybrzeżu baskij­skim, albo o czter­dzie­ści pięć sekund truchtu – z zegar­kiem w ręku.

Dla­czego mie­li­by­śmy sobie tego odma­wiać?

To nasz codzienny poranny rytuał – mój i Este­bana – zanim zacznę przyj­mo­wać pacjen­tów, zanim on pobie­gnie do szkoły, jesz­cze przed wspól­nie zje­dzo­nym śnia­da­niem: ubie­ramy się w to, co ponie­wiera się pod łóż­kiem i pędzimy na plażę. A wio­sną, kiedy woda ma powy­żej sie­dem­na­stu stopni, pły­wamy. Wszyst­kie ulice Saint-Jean-de-Luz pro­wa­dzą nad ocean, jakby mia­sto wybu­do­wano tak, żeby z każ­dego bal­konu można było zoba­czyć grzywy fal.

Jest dopiero ósma. Na plaży nie ma pra­wie nikogo. Doli­czy­łam się może dwu­dzie­stu tury­stów roz­pro­szo­nych po dłu­gim pół­księ­życu, mię­dzy falo­chro­nami Koni i Por­to­wym. Sie­dli­śmy na wprost tarasu Toki Goxoa, restau­ra­cji wido­ko­wej zdo­bio­nej róż­no­ko­lo­ro­wym fajan­sem. Wła­ści­wie nawet nie sie­dli­śmy, bo Este­ban rzu­cił na pia­sek czer­wony ręcz­nik pla­żowy, który miał na ramio­nach niczym pele­rynę Super­mana, potem ścią­gnął bluzę Biar­ritz Olym­pi­que i zsu­nął z nóg zie­lone espa­dryle.

– Idziemy popły­wać, mamo?

– Sekundkę, wiel­ko­lu­dzie.

Odruch zawo­dowy. Ogar­nę­łam wszystko czuj­nym okiem. Naj­pierw popa­trzy­łam na Este­bana. Jego szkie­let kre­wetki, ster­czące kości, zbyt deli­katne oboj­czyki, kości bio­drowe rysu­jące się pod za dużymi kąpie­lów­kami barwy indygo, jak baskij­skie niebo nad nami tego poranka. Na lewej nogawce kąpie­ló­wek nadru­ko­wany był biały wie­lo­ryb. Este­ban utrzy­my­wał się na śred­niej dla swo­jego wieku, co sobotę waży­łam go i mie­rzy­łam w swoim gabi­ne­cie, tuż po wyj­ściu ostat­niego pacjenta. To także stało się naszym rytu­ałem. Mógł liczyć na coty­go­dniowy kebab, jeśli kre­ślona czer­wo­nym fla­ma­strem linia trzy­mała się normy.

– Mamo, idziemy wresz­cie?

Este­ban nie­cier­pli­wie cze­kał, aż się roz­biorę. Wycho­dząc z miesz­ka­nia, narzu­ci­łam na sie­bie tylko pro­stą siat­kową tunikę, pod którą dokład­nie widać było kolor mojego bikini. Fuk­sja – lila. Lubi­łam deli­katny dotyk dzia­niny na skó­rze, leciut­kiej siatki, która obci­skała mój brzuch i odsła­niała nogi do połowy ud. Lubi­łam, tuż przed czter­dziestką, czuć się wciąż atrak­cyjna, i to nie tylko w oczach eme­ry­tów spa­ce­ru­ją­cych z pudlami po nabrzeżu Infantki.

Uważ­nie popa­trzy­łam na ocean. W dali, po stro­nie Hen­daye i plaży Socoa, sur­fe­rzy w czar­nych kom­bi­ne­zo­nach, sku­pieni jak kolo­nia mró­wek, zma­gali się z falami. Za nami wiatr od Atlan­tyku łopo­tał ikurriña1 usta­wio­nymi wzdłuż mola.

– Nie, nie dziś, synku. Fale są za silne!

– Co?

Este­ban z nie­do­wie­rza­niem patrzył na morze. Grzywy fal wzno­siły się na kilka metrów. Nie był głupi, wie­dział, że w takich warun­kach nie ma mowy o kąpieli. Mimo to nale­gał, ale raczej dla pozoru.

– Mamo, prze­cież dzi­siaj są moje uro­dziny!

– Wiem, ale co z tego? Co to zmie­nia? Chyba nie chcesz, żeby­śmy się uto­pili z oka­zji two­ich uro­dzin!

Este­ban uśmiech­nął się do mnie tym nie­od­par­tym uśmie­chem Małego Księ­cia, który zła­małby każdą mamę. W jego jasnych oczach dostrze­głam blask maleń­kiego smu­teczku, jakby drobną rankę w sercu. Na pocie­sze­nie wsu­nę­łam palce w jego blond włosy, wzbu­rzy­łam je lekko. Uwiel­bia­łam, kiedy mój Mały Książę był taki – pół marzy­ciel, pół bun­tow­nik. I co wie­czór, kiedy Este­ban spał już jak nie­mowlę, bło­go­sła­wi­łam z bal­konu gwiazdę, z któ­rej do mnie spadł.

– Popły­wamy jutro, słonko! Albo jesz­cze dziś wie­czo­rem, jeżeli nie skoń­czę zbyt późno…

Udał, że mi wie­rzy.

– Dobrze, mamo.

Dosko­nale wie­dział, że zby­wa­nie pacjen­tów nie jest w moim stylu. Rozu­mie­li­śmy się, nie musie­li­śmy sta­wiać kropki nad „i” ani mno­żyć słów – wystar­czyły dwa, trzy i zawie­sze­nie głosu… Reszta była kwe­stią spoj­rzeń, zaufa­nia, poro­zu­mie­nia. Wie­dzia­łam, że żaden męż­czy­zna nie zdoła ni­gdy sta­nąć mię­dzy nami! Że muszę zacho­wać puste miej­sce w łóżku dla Este­bana, który o świ­cie ukła­dał się obok mnie. Żaden kocha­nek ni­gdy nie obu­dziłby mnie tak dźwięcz­nym kocham cię, jak on.

Szybko się­gnę­łam do torebki i po chwili szpe­ra­nia wrę­czy­łam Este­ba­nowi monetę – jedno euro.

– Mógł­byś sko­czyć po bagietkę?

To także nasz rytuał, odkąd Este­ban poszedł do szkoły i był już duży! Po poran­nej kąpieli w oce­anie suszył się, wcią­gał bluzę i biegł do pie­karni po chleb. Sam! Minuta trzy­dzie­ści pięć sekund bie­giem, z zegar­kiem w ręku. Miał jesz­cze czas nakryć do śnia­da­nia, zanim wzię­łam prysz­nic: kon­fi­tura cze­re­śniowa, jogurt z koziego mleka, wyci­skany wie­czo­rem sok owo­cowy. Jedli­śmy razem, potem on brał prysz­nic, kiedy ja się malo­wa­łam, i wycho­dzi­li­śmy rów­no­cze­śnie – on do szkoły, ja do gabi­netu.

Este­ban zaci­snął rękę, cho­wa­jąc monetę.

Dla­czego tak bar­dzo spie­szy­łam się tego ranka?

Nie pły­wa­li­śmy, więc mie­li­śmy dużo czasu.

Dla­czego strzą­snę­łam tylko kilka zia­re­nek pia­sku z jego ramie­nia, zer­k­nę­łam na skraj jego kąpie­ló­wek, odru­chowo spraw­dza­jąc, co dzieje się z naczy­nia­kiem w jego pachwi­nie, a potem poszłam do domu?

Dla­czego się nie odwró­ci­łam? Dla­czego nie spraw­dzi­łam, czy zabrał ręcz­nik? Czy wło­żył bluzę? Czy poszedł w stronę pie­karni ulicą Cor­de­rie?

Bo po to wymy­śla się rytu­ały? Żeby czuć się jak w koko­nie? Żeby mieć wszystko pod kon­trolą? Wmó­wić sobie, że nie może się zda­rzyć żaden wypa­dek? Bo wydaje się, że cho­dząc wciąż tą samą drogą, można czuć się bez­piecz­nie?

W rze­czy­wi­sto­ści wła­śnie tak prze­sta­jemy mieć się na bacz­no­ści. Z leni­stwa zatra­camy czuj­ność. I uchy­lamy się od odpo­wie­dzial­no­ści.

***

– Este­ban?

Wysu­nę­łam z kabiny tylko głowę, gorąca woda wciąż spły­wała mi po skó­rze. Na ścia­nie łazienki, ogra­ni­cza­ją­cej się do kilku pasów tur­ku­so­wej mozaiki wokół lustra o wymia­rach dwa metry na trzy, zoba­czy­łam odbi­cie ciała opa­lo­nego pod­czas pierw­szych wio­sen­nych wypa­dów – pie­szej wędrówki na szczyt Rhune, prze­prawy przez bystrzyce Nive, two­ich nie­zdar­nych prób wio­ślar­skich na jezio­rze Saint-Pée, sur­fo­wa­nia w Guéthary, gry w pelotę baskij­ską przed Fron­to­nem Arcan­gues. Este­ba­nie, czło­wiek ma całe życie na to, by zostać mistrzem.

– Este­ban?

Po omacku szu­ka­łam kurka kranu i zakrę­ci­łam go, jakimś cudem nie ochla­pu­jąc całej łazienki. Zawi­nę­łam mokre ciało ręcz­ni­kiem, odwró­cona tyłem do lustra. Potem przyj­rzę się sobie, znajdę nowe nie­do­sko­na­ło­ści.

– Este­ban, jesteś tu?

Odpo­wie­dział mi tylko Patrick Cohen, była ósma trzy­dzie­ści, dzien­ni­karz France Inter poda­wał infor­ma­cje i obwie­ścił, że fran­cu­ska dru­żyna pił­kar­ska w Afryce Połu­dnio­wej nie zgo­dziła się wysiąść z auto­karu, żeby odbyć tre­ning. Czy na żad­nym z pię­ciu kon­ty­nen­tów nie wyda­rzyło się nic waż­niej­szego? A poza tym, co robił w moim salo­nie Patrick Cohen?

– Este­ban?

Co rano po przyj­ściu z pie­karni Este­ban korzy­stał z faktu, że biorę prysz­nic, i zmie­niał sta­cję na Fun, Sky czy NRJ, a naj­czę­ściej wyłą­czał radio, sia­dał z gitarą i przez chwilę impro­wi­zo­wał. Cza­sami zapi­sy­wał na pię­cio­li­nii swoje kom­po­zy­cje. Este­ban miał talent, jestem pewna, że miał słuch abso­lutny, ale nie zna­la­złam czasu, żeby to potwier­dzić.

Wyszłam z łazienki. Woda z moich nóg ście­kała na par­kiet z topoli – drewna, któ­rego nie należy zmy­wać wodą, a już na pewno – moczyć! Każda kro­pla może pozo­sta­wić nie­usu­walny zaciek… Co mnie to obcho­dziło!? Potworny lęk chwy­cił mnie za gar­dło. Zro­bi­łam jesz­cze krok w stronę otwar­tej kuchni i zamie­ni­łam się w słup soli.

Odcisk mojej stopy na zawsze pozo­stał na deskach. Nie byłam w sta­nie się ruszyć. Nie mogłam ode­rwać oczu od kuchen­nego stołu. Był pusty. A gitara spo­koj­nie wisiała na swoim miej­scu.

Este­ban nie wró­cił.

Powstrzy­ma­łam się od krzyku. Powta­rza­łam sobie, że to pew­nie jakiś kawał, otwo­rzy­łam kolejno drzwi do obu naszych sypialni, do toa­lety, pochy­li­łam się i zaj­rza­łam pod łóżka, weszłam na tabo­ret, żeby spraw­dzić półkę w gar­de­ro­bie i o mało nie spa­dłam, ale nie przej­mo­wa­łam się tym, znowu otwie­ra­łam wszyst­kie drzwi i drzwiczki szaf, lodówki, pie­kar­nika, zaczy­na­łam wpa­dać w obłęd, serce pra­wie wyska­ki­wało mi z piersi – potra­fię roz­po­znać oznaki napadu lęku.

Gdzie mógł być Este­ban? Wła­śnie dziś! Dokład­nie w dniu swo­ich…

I nagle coś przy­szło mi do głowy.

Pobie­głam do łazienki. Nie mia­łam poję­cia, jak mógłby to zro­bić, ale Este­ban był sprytny; mógł zacze­kać, aż wyjdę spod prysz­nica, a potem się tam scho­wać. A raczej – iść tam, żeby poszu­kać tego, co scho­wa­łam! Przy­kuc­nę­łam, wstrzy­mu­jąc oddech, i otwo­rzy­łam drzwiczki szafki pod umy­walką.

Był tam…

Jego pre­zent uro­dzi­nowy! Liro­gi­tara, rzadki instru­ment, o któ­rym Este­ban tyle razy marzył, sto­jąc przed wystawą Atlan­tic Guitar: brzmie­nie elek­trycz­nego rocka i kształt daw­nego instru­mentu. Este­ban nie śmiałby nawet pomy­śleć, że mama zechce…

Wyrwa­łam się z zadumy.

Este­bana nie było w domu!

Este­ban nie szu­kał pre­zentu. Este­bana nie było w żad­nym pomiesz­cze­niu. Este­ban nie wró­cił!

To mu się jesz­cze ni­gdy nie zda­rzyło!

Ner­wowo patrzy­łam na zega­rek na drżą­cej ręce. Zosta­wi­łam go na ulicy ponad dwa­dzie­ścia pięć minut temu. Potrze­bo­wał naj­wy­żej trzech, żeby wejść do pie­karni, zapła­cić i wró­cić…

Ręcz­nik opadł mi do nóg, led­wie trą­cony. Ubra­łam się w pierw­szy zna­le­ziony ciuch – długi T-shirt, który leżał przy łóżku, i zbie­głam po scho­dach. Prze­szłam przez ulicę Etche­ga­ray, potem przez Saint-Jacques. Więk­szość skle­pów była zamknięta, tylko kilka par osiem­dzie­się­cio­lat­ków prze­cha­dzało się dep­ta­kiem. Mija­łam sta­rusz­ków tak szybko, że led­wie zdą­żali się odwró­cić, led­wie – zauwa­żyć krą­gło­ści moich poślad­ków pod przy­krót­kim T-shir­tem i zadać sobie pyta­nie, czy oczy ich nie zmy­liły.

Gwał­tow­nie pchnę­łam szklane drzwi Four­nil de Lamia, ale na szczę­ście przy­trzy­ma­łam je, zanim się roz­trza­skały.

– Widziała pani mojego syna?

Nawet nie zauwa­ży­łam, czy w pie­karni są inni klienci. Sprze­daw­czyni zmarsz­czyła brwi na widok mojej prze­ra­żo­nej, pobla­dłej twa­rzy i stroju, i patrząc na mnie jak na zjawę, wydu­kała:

– Nie… Dziś rano go tu nie było, pani Libéri. Ale…

Już wyszłam. Od plaży dzie­liła mnie nie­spełna minuta drogi, dokład­nie czter­dzie­ści sekund galo­pem, nawet w moim sta­nie. Jakaś bab­cia przede mną szybko przy­cią­gnęła do sie­bie psa, jakiś dzia­dek prze­ło­żył laskę do dru­giej ręki, żebym na nią nie wpa­dła. Zady­szana, dotar­łam do Toki Goxoa. Przy sto­li­kach na dużym drew­nia­nym tara­sie nad plażą tury­ści spo­koj­nie zaja­dali śnia­da­nie. Bie­głam dalej, wpa­trzona w mały czer­wony punkt przed sobą.

W mój cel. Moją nadzieję.

Przy każ­dym kroku tego sza­leń­czego biegu wzbi­ja­łam tumany pia­sku, dusząc nie­licz­nych tury­stów, któ­rych mija­łam.

W końcu sta­nę­łam.

Pele­ryna Super­mana leżała, rzu­cona na plaży, tak pomięta, jak wtedy, kiedy Este­ban upu­ścił ją już pra­wie pół godziny temu. Bluza Biar­ritz Olym­pi­que ponie­wie­rała się obok niej. Este­ban jej nie wło­żył.

Sta­ra­łam się objąć spoj­rze­niem całą plażę, cały ocean, od falo­chronu Koni po mury fortu Socoa, potem zwró­ci­łam oczy na pia­sek, szu­ka­jąc ewen­tu­al­nych śla­dów, ale zoba­czy­łam tylko dzi­waczne pagórki, które wiatr zdą­żył prze­su­nąć już sto razy.

Ani śladu Este­bana!

Gigan­tyczne grzywy fal na roz­sza­la­łym oce­anie prze­ta­czały się przede mną, rycząc, wgry­za­jąc się w plażę, ale naj­chęt­niej pożar­łyby całe mia­sto. Nie chcia­łam w to wie­rzyć, nie chcia­łam na nie patrzeć, chcia­łam się odwró­cić twa­rzą do bia­łych ścian domów, do okrą­głych okien na pod­da­szach, do donic z kwia­tami na para­pe­tach, do sze­regu skle­pi­ków z lokal­nymi spe­cja­łami, do zado­wo­lo­nych tury­stów, rozej­rzeć się za psem, z któ­rym Este­ban może zechciał się poba­wić, za dziew­czynką albo chłop­cem w jego wieku, za jakimś zam­kiem z pia­sku albo doł­kiem wypeł­nio­nym wodą, jed­nak moje oczy przy­cią­gał ocean.

Grzywy fal wzno­siły się teraz na wyso­kość ponad trzech metrów.

W uszach dud­niło mi tylko kilka słów, które wypo­wie­dzia­łam tonem prze­strogi.

Nie dziś, synku. Fale są za silne!

Będę je sły­szała do końca życia.

Nie wie­rzę! Este­ban ni­gdy nie zro­biłby tego wbrew mojej woli.

2

– Pani syn jest ubrany w spodenki kąpie­lowe? Zga­dza się?

Roz­ma­wiali ze mną dwaj poli­cjanci. Pierw­szy upo­rczy­wie wpa­try­wał się we mnie oczyma sza­ro­brą­zo­wymi jak na sta­rej foto­gra­fii, nie­ru­cho­mymi, zda­wa­łoby się – malo­wa­nymi na szkle. Mru­gał nie­re­gu­lar­nie, po dłu­gim, zasty­głym spoj­rze­niu. Nie wie­dzia­łam, jakiego koloru były oczy dru­giego, nie pod­niósł głowy, odkąd weszłam, bez reszty pochło­nięty noto­wa­niem. Pisał jak kara­bin maszy­nowy, kiedy tylko otwie­ra­łam usta.

– Tak. Jest tylko w kąpie­lów­kach. Jego bluza i ręcz­nik wciąż leżały na plaży, kiedy tam wró­ci­łam.

Oczy ofi­cera znów zamarły. Obok niego palce ste­no­gra­fi­sty bie­gały po kla­wia­tu­rze.

– Czyli – nie­bie­skie spodenki kąpie­lowe? – pod­chwy­cił ofi­cer, nie odry­wa­jąc ode mnie nie­wi­dzą­cego spoj­rze­nia.

Sta­ra­łam się mówić jak naj­kró­cej i jak naj­pre­cy­zyj­niej. Wie­dzia­łam, że w tej chwili stra­żacy prze­cze­sują już plażę, a porucz­nik Lazar­bal powia­do­mił straż mor­ską. Trzy zodiaki patro­lo­wały wybrzeże mimo wia­tru i potęż­nych fal.

– Dokład­nie indygo.

– Indygo?

Stu­ka­nie kla­wia­tury nagle uci­chło. Domy­śli­łam się, że ste­no­gra­fi­sta szu­kał próbki koloru indygo. Bez­sen­sowna strata czasu! Opi­sy­wa­łam kolor tych kąpie­ló­wek już co naj­mniej gościom w pię­ciu róż­nych mun­du­rach. Pra­wie krzyk­nę­łam:

– Tak, indygo! To pro­ste, kolor nie­bie­ski w odcie­niu fio­letu.

Lazar­bal trzy­krot­nie mru­gnął oczyma, co zapewne świad­czyło o głę­bo­kim poru­sze­niu, a potem znów wpa­try­wał się we mnie.

– W porządku, pani Libéri. Kąpie­lówki indygo. Czy poza kolo­rem jest jakiś szcze­gół, który mógłby nam pomóc?

Musia­łam zacho­wać spo­kój. Przy­się­głam to sobie. Ponad dwu­dzie­stu ludzi szu­kało już Este­bana. Każdy z nich wyko­ny­wał tę pracę naj­le­piej, jak mógł, musia­łam w to uwie­rzyć. Musia­łam z nimi współ­dzia­łać. Odpo­wia­dać na wszyst­kie pyta­nia. Powta­rzać. I mieć nadzieję.

– Na lewej nogawce kąpie­ló­wek jest pewien motyw, mały wie­lo­ryb, biały.

Kla­wia­tura znów stu­kała. Oczy Lazar­bala oży­wiły się chyba po raz pierw­szy – powieki poru­szały się teraz to wolno, to bar­dzo szybko. Może nada­wały mor­sem i wzy­wały pomoc? A może po pro­stu prze­ka­zy­wały mi pod­pro­gową i uspo­ka­ja­jącą wia­do­mość.

– Pro­szę się nie mar­twić, pani Libéri. Ratow­nicy mają zdję­cie pani syna. Znają się na swo­jej pracy. Posta­rajmy się teraz spo­koj­nie nad tym zasta­no­wić. Dla przy­po­mnie­nia, pani syn ma… dzie­sięć lat?

– Tak… Dziś są jego uro­dziny…

Oczy Lazar­bala znów zatrzy­mały się jak kamera.

– A więc dokład­nie dzie­sięć lat.

Nie podo­bało mi się to prze­cią­gnię­cie słowa „dokład­nie”, ten nacisk, jaki na nie poło­żył. Co insy­nu­ował? Że zasko­czył go ten zbieg oko­licz­no­ści? Jaki zwią­zek z zagi­nię­ciem Este­bana mogłyby mieć jego uro­dziny?

– Dzie­sięć lat – powtó­rzył porucz­nik. – Pani Libéri, pro­szę mi wyba­czyć, ale czy dzie­się­cio­la­tek nie jest za mały, żeby zosta­wiać go samego na plaży?

Raczej wark­nę­łam, niż odpo­wie­dzia­łam. Tak, że zagłu­szy­łam tango pal­ców poli­cjanta na kla­wia­tu­rze.

– Miesz­kam na ulicy Etche­ga­ray, sto metrów od plaży. Wszyst­kie ulice w pobliżu są pie­sze. Este­ban jest do tego przy­zwy­cza­jony. To dziecko doj­rzałe jak na swój wiek. Spo­kojne. Odpo­wie­dzialne.

Oczy Lazar­bala były puste. Czy on mnie w ogóle słu­chał? Czy na pewno był tu, żeby mi pomóc? A może zaczął już przy­go­to­wy­wać akt oskar­że­nia?

– Czy syn dobrze pływa?

Wiem, do czego zmie­rzał ten łaj­dak ofi­ce­rek! Nie zamie­rza­łam pozwo­lić, żeby wcią­gnął mnie w tę grę. A ten drugi mógł wszystko zapi­sać, wiel­kimi lite­rami i tłu­stym dru­kiem!

– ESTE­BAN NIE POSZEDŁ PŁY­WAĆ, ZABRO­NI­ŁAM MU TEGO! MÓJ SYN SIĘ NIE UTO­PIŁ. ON… ZOSTAŁ PORWANY!

Mar­twe oczy Lazar­bala nie prze­czyły moim sło­wom. Punkt dla nich.

– Uto­nię­cie pani syna to tylko jedna z hipo­tez. Pani Libéri, na tym eta­pie musimy brać pod uwagę wszystko. Nawet jeśli…

„Nawet jeśli co?”, wrza­snął głos w mojej gło­wie.

– Nawet jeśli nie można powie­dzieć, że dziś rano plaża była pusta. Mamy ponad trzy­dzie­stu poten­cjal­nych świad­ków, nie licząc tury­stów, któ­rzy jedli śnia­da­nie na tara­sie Toki Goxoa. Zapew­niła mnie pani, że syn jest inte­li­gentny i posłuszny. Nie odda­liłby się z nie­zna­jo­mym, nie sta­wia­jąc oporu, a gdyby się bro­nił, ktoś by to zauwa­żył albo usły­szał.

„Ktoś by to zauwa­żył albo… usły­szał”, powta­rzam w myślach nie­od­parte argu­menty porucz­nika Lazar­bala. Pod czaszką dudni mi taką samą pustką, jaka wyziera z jego szkli­stych oczu.

– Pyta­li­śmy wszyst­kich tury­stów na plaży – cią­gnął poli­cjant. – Nikt nie widział, by pani syn opusz­czał plażę albo szedł z nie­zna­jo­mym.

– Nikt też nie widział, jak wszedł do wody!

Lazar­bal zare­ago­wał – trzy szyb­kie ruchy powiek, dwa wol­niej­sze. Jego oczy wysi­liły się na ruch w stronę ekranu kom­pu­tera, a potem znów zasty­gły.

– Ma pani rację. Świad­ko­wie, któ­rzy znaj­do­wali się naj­bli­żej, byli sto metrów od inte­re­su­ją­cego nas miej­sca i nie mieli żad­nego powodu, żeby obser­wo­wać czy pil­no­wać pani syna. Prawdę mówiąc, nikt niczego sobie nie przy­po­mina, nikt nie zauwa­żył jego obec­no­ści na plaży. Opie­ramy się wyłącz­nie na pani zezna­niu.

Łaj­dak!

– A jego ręcz­nik? Jego bluza?

Lazar­bal wolno uniósł rękę, jak poli­cjant na skraju drogi, naka­zu­jący tro­chę za ner­wo­wemu kie­rowcy, żeby się uspo­koił.

– Nikt nie wątpi w pani słowa, pani Libéri. Wręcz prze­ciw­nie. Rze­czy­wi­ście odna­le­ziono jego ręcz­nik i bluzę dokład­nie tam, gdzie, jak pani powie­działa, roz­sta­li­ście się. Wszystko więc wska­zuje, że… – oczy Lazar­bala dopiero teraz zdra­dzały zanie­po­ko­je­nie, dreszcz, któ­rego nie zdo­łał opa­no­wać. – Że tym razem pani nie posłu­chał. Że… kiedy tylko się pani odwró­ciła, pobiegł pro­sto do oce­anu.

– NIE!

Naj­więk­sza czcionka, skrybo! Mocno wytłusz­czona i pod­kre­ślona, nie krę­puj się!

Powtó­rzy­łam, pod­no­sząc głos.

– NIE! Jestem pewna, że NIE! Znam Este­bana. Jest dzień jego uro­dzin. Chciał jak naj­szyb­ciej wró­cić, dostać pre­zent. Ni­gdy nie był mi nie­po­słuszny, a już na pewno w takim dniu. Musiało się stać coś innego!

Nie­ru­chome oczy Lazar­bala dopro­wa­dzały mnie do szału. W prze­lot­nym, idio­tycz­nym odru­chu zawo­do­wym pomy­śla­łam sobie, że być może cierpi na widze­nie tune­lowe, wadę wzroku, która ogra­ni­cza widze­nie pery­fe­ryjne, co wyja­śnia­łoby, że sie­dzi w biu­rze, a nie pra­cuje w tere­nie, przy poszu­ki­wa­niu mojego syna, jak inni poli­cjanci.

– Gdy­bym przy­jął pani tok myśle­nia, pani Libéri, gdy­bym roz­wa­żał hipo­tezę porwa­nia pani syna, to musiał­bym zało­żyć, że znał pory­wa­cza i poszedł z nim z wła­snej woli, ufa­jąc mu. Czy ktoś przy­cho­dzi pani na myśl? Ktoś bli­ski? Krewny? Jego… ojciec?

– Este­ban nie ma ojca! Jestem samotną matką, a jeśli chce pan poznać całą prawdę, nie ma w tym przy­padku, to był mój świa­domy wybór.

Jego oczy konia w oku­la­rach nie osą­dzały mnie, a to już coś. A może nic go to nie obcho­dziło. Jego ręka po omacku się­gnęła po leżące z boku papiery. Oczy nawet nie drgnęły. Może się pomy­li­łam, może Lazar­bal miał nad­zwy­czajne widze­nie pery­fe­ryjne. Jak każdy dra­pież­nik…

– A zatem kto? – spy­tał.

– Nie mam poję­cia.

Roz­ło­żył przede mną sze­reg zdjęć.

– Spraw­dzimy to. Będziemy szu­kali. Zgro­ma­dzi­li­śmy już dzie­sięć zdjęć. Głów­nie od klien­tów Toki Goxoa. Czę­sto się pani na nich poja­wia. Pra­wie wszyst­kie zro­biono, kiedy przy­szła pani szu­kać syna.

Zer­k­nę­łam na foto­gra­fie. Zoba­czy­łam przy­krótki T-shirt, moje gołe uda. Czy i on gapił się na mój tyłek tymi oczyma sokoła wędrow­nego, rów­no­cze­śnie świ­dru­jąc spoj­rze­niem moje oczy? Niech się bawi! Niech sobie roz­kłada te idio­tyczne fotki pstry­kane przez znu­dzo­nych gości knajpy, byle tylko zna­lazł mojego syna. Nie tak dys­kretny pro­to­ko­lant nie zdo­łał się powstrzy­mać od odwró­ce­nia głowy, ale Lazar­bal bły­ska­wicz­nie zabrał zdję­cia.

– Zro­bimy powięk­sze­nia – poin­for­mo­wał ofi­cer – i popro­simy, żeby się pani uważ­nie im przyj­rzała. Może kogoś pani pozna. Zdo­by­li­śmy też kilka zdjęć z plaży tuż przed pani powro­tem, ale na żad­nym nie ma Este­bana. Nikt też nie widział go na uli­cach Saint-Jean-de-Luz. W braku innych tro­pów główną hipo­tezą pozo­staje więc…

Pro­to­ko­lan­cie, możesz wgnieść kla­wi­sze.

– ESTE­BAN NIE UTO­NĄŁ! Ile razy mam to panu powta­rzać? Niech pan ogląda te zdję­cia, powięk­sza je – zoba­czy pan, że Este­ban zosta­wił ręcz­nik, bluzę i buty. No wła­śnie, gdzie jego espa­dryle? Prze­cież nie poszedł w nich pły­wać!

Chcia­łam chwy­cić się tej nadziei, chwy­ci­ła­bym się każ­dej nadziei, byle nie pod­dać się myśli, że ciało mojego syna pochło­nął ocean.

– Pani Libéri, bar­dzo mi przy­kro, wiem, że wydaję się pani potwo­rem, bo biorę pod uwagę także naj­gor­sze, ale pani syn mógł pójść w espa­dry­lach nad samą wodę, tam je zosta­wić, a potem porwały je fale. Poza tym ktoś mógł je zabrać…

– A nie dotknąłby bluzy ani ręcz­nika?

– To moż­liwe. Zresztą, mogą leżeć zagrze­bane w pia­sku, gdzieś w oko­licy. Będziemy ich szu­kali.

Pro­to­ko­lant już dawno prze­stał stu­kać w kla­wia­turę, jakby moje argu­menty go nie inte­re­so­wały, jakby spi­sał już wszyst­kie pod­rzu­cone mu przez Lazar­bala odpo­wie­dzi. Ale mnie został jesz­cze jeden argu­ment.

Coś, co pozwo­liło mi nie wybiec z tego biura, nie pognać pro­sto nad ocean, by i mnie porwały jego prądy.

– Bluza, ta Biar­ritz Olym­pi­que, nie ma kie­szeni.

– Słu­cham?

– Kąpie­lówki też nie mają żad­nej kie­szonki.

Po raz pierw­szy oczy Lazar­bala były cał­ko­wi­cie roz­bu­dzone. Zaczęły krą­żyć jak spło­szone psz­czoły.

– Ale co z tego?

– Dałam Este­ba­nowi monetę, jedno euro, jak co rano, żeby poszedł po bagietkę do Four­nil de Lamia. Gdyby chciał popły­wać, musiałby zosta­wić pie­nią­żek na plaży. Nikt nie kąpie się z monetą w zaci­śnię­tej dłoni! Nie zna­la­złam jej ani na ręcz­niku, ani na pia­sku, ani ni­gdzie w pro­mie­niu metra.

– Poszu­kamy, pani Libéri. Prze­cze­szemy całą plażę, obie­cuję to pani.

– Nie cze­ka­łam na was, porucz­niku! Już szu­ka­łam. I dalej będę szu­kać.

Modląc się, modląc się żar­li­wie, żeby nie zna­leźć.

Jeśli ni­gdy nie znajdę tej monety, to zna­czy, że Este­ban nie wszedł do oce­anu. I że na­dal ści­ska gdzieś w ręce jedno euro.

Odna­leźć tę monetę, zna­czy ska­zać go; szu­kać jej, zna­czy zacho­wać nadzieję…

***

Szu­ka­łam jej przez te wszyst­kie lata.

Żyłam nadzieją, przez te wszyst­kie lata.

Ni­gdy ich nie odna­la­złam.

Ani monety.

Ani Este­bana.

Dziesięć lat później

Dzie­sięć lat póź­niej

3

Pia­sek plaży w Saint-Jean-de-Luz, nie­mal wybie­lały w słońcu, prze­su­wał się mię­dzy pal­cami moich nóg. Zro­bi­łam jesz­cze krok i sta­nę­łam. Pró­bo­wa­łam wybrać jakiś punkt orien­ta­cyjny – falo­chron Koni, bar Toki Goxoa, a potem wci­snę­łam nogę jak naj­głę­biej, następ­nie pod­nio­słam ją, powo­du­jąc mikro­la­winę drob­nych zia­re­nek. Kolejny krok i znowu to samo.

Czego szu­ka­łam?

Na co liczy­łam?

Este­ban znik­nął tak dawno. To już dokład­nie dzie­sięć lat.

– Daj spo­kój – usły­sza­łam za ple­cami głos Gabriela.

Nawet nie odwró­ci­łam głowy, nie uśmiech­nę­łam się do niego.

Este­ban skoń­czyłby dziś dwa­dzie­ścia lat.

– Popatrz – cią­gnął Gabriel. – Led­wie przy­szli­śmy, a wiatr już zaciera ślady naszych stóp.

Miał rację, jak zwy­kle. Od dzie­się­ciu lat nic się nie zmie­niło. Wiatr tak samo omia­tał plażę w Saint-Jean-de-Luz, ikurriña tak samo łopo­tały na nabrzeżu, sur­fe­rzy tak samo rzu­cali wyzwa­nie tym samym falom, ci sami kel­ne­rzy tak samo poda­wali kawę, ci sami, nie­liczni tury­ści dzie­lili się plażą. A jed­nak nic już nie było iden­tyczne, żadna fala nie jest dosko­nałą bliź­niaczką poprzed­niej, żaden obłok ni­gdy nie prze­staje pły­nąć, żaden sta­ty­sta na tej sce­nie nie prze­staje się sta­rzeć.

Gabriel pod­szedł, objął mnie w talii i poca­ło­wał w szyję. Patrzy­łam na nasze wydłu­żone cie­nie na pia­sku, przy­tu­lone, bli­skie, jak te obej­mu­jące się pary ze sta­rych biało-czar­nych fil­mów.

Sce­ne­ria była idyl­liczna, wyma­rzona na roman­tyczny poranny spa­cer.

Ja jed­nak od razu uwol­ni­łam się z jego uści­sku.

Wybacz, Gabrielu, obie­cuję, że będą inne, bar­dziej magiczne poranki.

Este­ban miałby dziś dwa­dzie­ścia lat.

Este­ban byłby świet­nym stu­den­tem, Este­ban zdałby maturę z wyróż­nie­niem i świę­to­wa­li­by­śmy to we dwoje w naj­lep­szej restau­ra­cji na baskij­skim wybrzeżu, może w Jar­dins de Bakera, Este­ban byłby mistrzem w pły­wa­niu, czas wyrzeź­biłby jego ciało atlety, Este­ban na­dal grałby na gita­rze, Este­ban na pewno zapu­ściłby blond włosy, Este­ban wziąłby mnie za rękę, tu, na tej plaży, w dniu swo­ich uro­dzin, a ja czu­ła­bym się tak dumna.

Wzią­łeś mnie za rękę, Gabrielu. Nie puści­łam jej.

Po raz pierw­szy wró­ci­łam na tę plażę.

Przed dzie­się­cioma laty musia­łam stąd wyje­chać, po tym, jak poli­cja prze­rwała poszu­ki­wa­nia, mie­siąc po znik­nię­ciu Este­bana. Daleko, bar­dzo daleko. Otwo­rzy­łam gabi­net nad innym morzem, zim­niej­szym, nie tak nie­okieł­zna­nym, w Etre­tat, pomię­dzy dwoma kli­fami.

Musia­łam wszystko odbu­do­wać. Gabriel dzie­lił ze mną życie przez pra­wie cały ten czas.

Musia­łam wró­cić po dzie­się­ciu latach.

Ręka Gabriela była silna, cie­pła, pewna… i pusta. Ści­skała tylko uschniętą gałąź. Pięć pal­ców z drewna.

Pamię­ta­łam każdą z moich myśli tam­tego ranka, 21 czerwca 2010 roku, zanim zosta­wi­łam Este­bana samego na plaży.

Żaden męż­czy­zna nie sta­nie ni­gdy mię­dzy nami. Muszę zacho­wać wolne miej­sce w łóżku, dla Este­bana, kiedy kła­dzie się obok mnie o świ­cie. Ni­gdy żaden kocha­nek nie obu­dziłby mnie tak dźwięcz­nym „kocham cię”.

Este­ban już ni­gdy nie przyj­dzie do mnie o świ­cie. Teraz to Gabriel zaj­muje puste miej­sce w moim łóżku, ale żadne jego kocham cię o poranku ni­gdy nie zabrzmi z taką mocą jak słowa Este­bana.

Gabriel znów deli­kat­nie mnie poca­ło­wał.

Żaden z jego poca­łun­ków, choć tego ranka tak dobrze mi robiły, nie dorówna cału­som Este­bana.

Zapro­po­no­wa­łam Gabrie­lowi, żeby przy­je­chał ze mną do Saint-Jean-de-Luz na tydzień i nie ukry­wa­łam przed nim, do czego chcę tu wró­cić. Zgo­dził się bez waha­nia. Zare­zer­wo­wa­łam pokój w hotelu Cara­velle, nie­da­leko od mojego daw­nego miesz­ka­nia. Naj­ład­niej­szy, wiel­ko­ści apar­ta­mentu dla nowo­żeń­ców. Chcia­łam zro­bić Gabrie­lowi przy­jem­ność. Stać mnie na to, dobrze zara­biam, a nie­mal niczego nie potrze­buję.

Wciąż powłó­czy­łam nogami, zanu­rza­łam je w pia­sku, głu­pio go prze­szu­ku­jąc, jak­bym liczyła, że po dzie­się­ciu latach odnajdę tu monetę. To jedno euro, które Este­ban zosta­wiłby, zanim pobiegłby do oce­anu, żeby się uto­pić. Jak­bym miała nadzieję, że w końcu roz­wi­kłam zagadkę. I tysiące pytań bez odpo­wie­dzi. Że roz­wiążę rów­na­nia z wie­loma nie­wia­do­mymi.

Co stało się na tej plaży ran­kiem 21 czerwca 2010 roku?

Gabriel puścił moją rękę i znów objął mnie w pasie. Szli­śmy tak, przy­tu­leni do sie­bie.

Plaża była długa, miała ponad kilo­metr, a my prze­cha­dza­li­śmy się wol­nym kro­kiem. Gabriel czę­sto przy­sta­wał, żeby mnie poca­ło­wać. Ja po pro­stu na to pozwa­la­łam, nie chcia­łam, żeby uznał, że jestem obo­jętna, nie chcia­łam też zmu­szać się do podzi­wia­nia tych uwo­dzi­ciel­skich ciem­nych oczu, wło­sów i cery, która wyda­wała się opa­lona nawet pod­czas nor­mandz­kich zim.

Żaden męż­czy­zna ni­gdy nie sta­nie mię­dzy nami.

Ni­gdy nie przy­pusz­cza­łam, że ktoś mógłby zastą­pić Este­bana. Zresztą Gabriel go nie zastą­pił. On tylko zajął puste miej­sce. Zaak­cep­to­wał wszystko – mój ból, zmienne nastroje, płacz, brak spo­tkań z przy­ja­ciółmi, tylko z psy­cho­lo­giem, moje mil­cze­nie, moje sesje. Nie pozwo­lił mi osza­leć. Bez narze­kań, bez zbęd­nych pytań, poprze­stał na żąda­niu odro­biny czu­ło­ści, odro­biny bli­sko­ści i piesz­czot. Jak dobre i ładne zwie­rzątko do towa­rzy­stwa.

Prze­pra­szam, Gabrielu, cza­sem potra­fię być tak okrutna.

Szli­śmy bez celu, ja wpa­try­wa­łam się w widoczne na skraju zatoki mury fortu Socoa, w okrą­głą wieżę, która ponad nie wyra­stała i na kolo­rowe łodzie chlu­po­czące u jej pod­nóża. Z odle­gło­ści budowla bar­dziej przy­po­mi­nała zamek z kloc­ków lego niż for­tecę nie do zdo­by­cia.

Nie­liczne osoby, które nas znały – mówię o Gabym i o mnie – myślały, że jestem bar­dzo silna. Czyż nie jestem panią dok­tor Maddi Libéri? Tą, która wzbu­dza podziw? Kobietą, która potra­fiła obu­do­wać swoje życie, pod­czas gdy Gabriel robił wra­że­nie poety, tro­chę marzy­ciela, tro­chę lek­ko­du­cha.

Tym­cza­sem było odwrot­nie. Ludzie nic nie rozu­mieli. Przez te wszyst­kie lata to Gabriel wspie­rał mnie.

***

Naj­pierw zoba­czy­łam go z daleka.

Dostrze­ga­łam tylko kolo­rową, nie­wy­raźną plamę na zala­nej już słoń­cem plaży. Tury­stów było jesz­cze nie­wielu, jak zwy­kle wcze­snym ran­kiem. Doli­czy­łam się ich około pięć­dzie­się­ciu – kilku par, kilku bie­ga­czy, kilku prze­cho­dzą­cych się z psami, kilku rodzin.

Zbli­ża­łam się, cią­gnąc za sobą Gabriela. Z każ­dym metrem plama sta­wała się bar­dziej kon­kretna, kolor wyraź­niej­szy.

Kąpie­lówki, indygo.

Czu­łam zale­d­wie lek­kie mro­wie­nie. Od dzie­się­ciu lat, zawsze gdy posta­wię stopę na plaży – piasz­czy­stej czy kamie­ni­stej – zawsze, gdy omi­jam roz­ło­żone ręcz­niki, uni­kam prze­la­tu­ją­cych piłek, chla­pa­nia wodą, śmie­chu dzieci, które bie­gną się kąpać, serce ści­ska mi się z bólu. I nie mogę się powstrzy­mać: wiodę wzro­kiem za dzie­się­cio­lat­kami, chu­dziel­cami w za obszer­nych kąpie­lów­kach, a serce bije mi moc­niej, jeśli zoba­czę jakie­goś w nie­bie­skich spoden­kach kąpie­lo­wych. Ten ból pora­ził mnie już dzie­siątki, setki razy na pla­żach w Etre­tat, w Deau­ville, Cabo­urgu czy Hon­fleur.

Puści­łam rękę Gabriela.

Pode­szłam do falo­chronu Por­to­wego. Grupa mło­dych ludzi grała w siat­kówkę. Męż­czyźni byli musku­larni, kobiety smu­kłe, grali dobrze, piłka ni­gdy nie doty­kała pia­sku.

Gabriel zatrzy­mał się i obser­wo­wał ich, ja szłam dalej.

Mro­wie­nie prze­ro­dziło się w ukłu­cia zatru­tych strzał.

Teraz dosko­nale widzia­łam chłopca w kąpie­lów­kach indygo, choć był odwró­cony do mnie tyłem.

Miał około dzie­się­ciu lat. Poło­żył ręcz­nik tuż przy ręcz­niku matki, trzy­dzie­sto­let­niej blon­dynki, bar­dzo szczu­płej, bez takich krą­gło­ści jak pośladki czy biust.

Mia­łam istną goni­twę myśli, ale pró­bo­wa­łam przy­wo­łać się do porządku.

Z całą pew­no­ścią widzia­łam już dzie­się­cio­let­nich chłop­ców w kąpie­lów­kach koloru indygo i jesz­cze wielu takich zoba­czę. Mimo to scep­tyczny głos w mojej gło­wie nie był usa­tys­fak­cjo­no­wany.

Oczy­wi­ście, takie kąpie­lówki można kupić w pierw­szym lep­szym skle­pie, ale natknąć się na nie wła­śnie dziś, w dniu…

Stłu­mi­łam krzyk.

Chło­piec usiadł na ręcz­niku i na­dal nie widzia­łam jego twa­rzy, za to dokład­nie – jego ugięte w kola­nach nogi, spodenki, które lekko się zsu­nęły…

Motyw…

Na lewej nogawce, na tle w kolo­rze indygo.

Mały biały wie­lo­ryb.

Strzały, które wbiły się w moje serce, teraz zamie­niły się w szty­lety.

Ten chło­piec miał iden­tyczne kąpie­lówki jak dzie­sięć lat temu Este­ban!

Jakie jest praw­do­po­do­bień­stwo, że doj­dzie do takiego zbiegu oko­licz­no­ści wła­śnie tu i wła­śnie dziś? Sta­ra­łam się myśleć racjo­nal­nie, żeby nie runąć w prze­paść, która otwarła się przede mną. Oczy­wi­ście setki, a może tysiące iden­tycz­nych kąpie­ló­wek są noszone przez setki i tysiące chłop­ców.

Ale tu? Dziś?

Gabriel nie pod­szedł do mnie, pew­nie zatrzy­mał się i patrzył na zgrabne siat­karki. Niech robi, co chce, nie zamie­rza­łam być zazdro­sna o te dziew­czyny, młod­sze ode mnie o trzy­dzie­ści lat.

Nawet się cie­szy­łam, że go tu nie było. Że nie musia­łam mu tłu­ma­czyć, dla­czego chcę podejść jesz­cze bli­żej do tego chłopca i jego matki, cho­ciaż nogi odma­wiały mi posłu­szeń­stwa.

Nie chcia­łam, żeby widział, jak moje ręce nie­ru­cho­mieją, jak patrzę, zahip­no­ty­zo­wana przez te jasne, roz­wi­chrzone włosy chłopca na ręcz­niku, przez te chude nogi i szkie­let kre­wetki.

Teraz byłam już wystar­cza­jąco bli­sko, nie­całe dzie­sięć metrów za nimi, i sły­sza­łam, co mówią.

– Pój­dziemy się kąpać? Mamo?

Matka nie odpo­wia­dała. Otwo­rzyła tylko jakieś cza­so­pi­smo.

Dalej wszystko poto­czyło się w zwol­nio­nym tem­pie. Chło­piec spo­koj­nie odwró­cił głowę, chcąc ubła­gać matkę.

Nie zauwa­żył mnie, dla niego nie ist­nia­łam.

Ale ja widzia­łam tylko jego.

Roz­po­zna­wa­łam każdy szcze­gół jego twa­rzy, każdy dołek jego uśmie­chu, każdy nie­bie­ski blask jego źre­nic, każdą linię od czoła po brodę, każdy gry­mas, każde mru­gnię­cie, każdą pro­por­cję, każda minę.

To on!

To nie dziecko podobne do niego, to nie sobo­wtór.

To mój Mały Książę!

To Este­ban.

Cóż z tego, że dziś miałby dwa­dzie­ścia lat, co z tego, że to nie miało naj­mniej­szego sensu i że wie­rzyć w to było czy­stym sza­leń­stwem.

Wie­dzia­łam, że to on.

***

Chło­piec w kąpie­lów­kach koloru indygo co rano poja­wiał się na plaży w Saint-Jean-de-Luz. Mię­dzy falo­chro­nem Por­to­wym a tara­sem Toki Goxoa. Zawsze przy­cho­dził w to samo miej­sce. Zawsze z matką.

Usia­dłam osiem metrów za nimi. Zbli­ża­łam się powoli, metr o metrze, z cier­pli­wo­ścią, jakiej trzeba, żeby oswoić ptaka.

Ani on, ani jego matka nie zwra­cali na mnie uwagi. Matka zawsze czy­tała książkę albo gazetę, a spoj­rze­nie chłopca, kiedy dostrze­gał moją obec­ność, prze­śli­zgi­wało się po mnie, jak­bym była prze­zro­czy­sta, jak­bym była zwy­kłym pył­kiem. Jakby klep­sy­dra mojego życia się odwró­ciła, jakby mój Mały Książę żył, a ja sta­ła­bym się zjawą.

Nie byłam zjawą! Byłam czło­wie­kiem z krwi i kości, wie­dzia­łam to, czu­łam to, a każde jego obo­jętne spoj­rze­nie roz­dzie­rało mnie bole­śniej niż szpada, którą mógłby mnie prze­szyć.

Nie powie­dzia­łam o tym Gabrie­lowi.

Jak miałby mi uwie­rzyć?

Cze­kał na mnie w łóżku, w naszym pokoju zako­cha­nych. Lubił wie­czo­rem długo patrzeć na moni­tor i późno wsta­wać. Nie zno­sił poran­nego pły­wa­nia.

Dzię­ko­wa­łam mu za to w głębi ducha.

Co rano od naszego przy­jazdu mogłam obser­wo­wać tego chłopca i jego matkę, dopóki nie opu­ścili plaży. Wtedy wra­ca­łam do hotelu, do Gabriela.

Chło­piec miał na imię Tom.

Wyglą­dał na spo­koj­nego i posłusz­nego. Cza­sami spra­wiał wra­że­nie smut­nego.

Myślę, że się nudził. Czę­sto się kąpał.

Pły­wał dosko­nale, tak jak Este­ban.

Jego matka nie cho­dziła z nim pły­wać, led­wie na niego zer­kała. Cza­sami tylko wyda­wała mu pole­ce­nia, nie odry­wa­jąc oczu od książki. „Nie odda­laj się, ubierz się, wytrzyj się”. Tom raz po raz pro­sił matkę, żeby się z nim poba­wiła. Zaj­mo­wała się nim przez kilka minut, potem zosta­wiała go samego. I pozwa­lała, żeby się nudził.

Głos Toma nie brzmiał dokład­nie tak jak głos Este­bana. Skóra chłopca była odro­binę jaśniej­sza. Ale te dwie drobne róż­nice były niczym wobec ich oczy­wi­stego podo­bień­stwa. Gdyby Tom i Este­ban mogli sta­nąć obok sie­bie, nie dałoby się stwier­dzić, który jest któ­rym.

Jak bliź­nięta jed­no­ja­jowe.

Od trzech dni usi­ło­wa­łam to sobie wyper­swa­do­wać. Jestem naukow­cem, ukoń­czy­łam stu­dia medyczne, nie wie­rzę w żad­nego Boga ani w żaden raj, Este­ban miałby dziś dwa­dzie­ścia lat. Tom to dzie­się­cio­la­tek i nawet jeśli Tom uśmie­chał się jak Este­ban, śmiał się jak Este­ban, pły­wał jak Este­ban, nosił takie same kąpie­lówki jak Este­ban…

Tom nie mógł być Este­ba­nem.

Dla­tego uchwy­ci­łam się jed­nego dowodu, jedy­nego, który mógł jesz­cze prze­ko­nać mnie, że nie pogrą­ży­łam się w studni bez dna, w wiecz­nych przy­pusz­cze­niach i domy­słach, i poło­żyć kres tak absur­dal­nej ilu­zji.

Naczy­niak Este­bana. Wyraź­nie widoczne zna­mię, z któ­rym przy­szedł na świat, pod kąpie­lów­kami, na wyso­ko­ści pachwiny.

Patrzy­łam uważ­nie za każ­dym razem, kiedy Tom wsta­wał, roz­bie­rał się i ubie­rał. I przy tych nie­licz­nych oka­zjach, kiedy matka otrze­py­wała go z pia­sku przy­le­pio­nego do skóry. Wpa­try­wa­łam się w pod­brzu­sze chłopca, roz­darta. Rozum chciał, bym nie ujrzała żad­nej ciem­nej plamy i żeby skoń­czyła się wresz­cie ta nie­sa­mo­wita obse­sja. Serce żywiło nadzieję, że to zna­mię wid­nieje w jego pra­wej pachwi­nie, bo to byłby dowód, że mam przed sobą Este­bana, żywego Este­bana.

I nie­ważne, że przez tych dzie­sięć lat jemu nie przy­był nawet jeden dzień! Że mnie nie pamię­tał, że nosił inne imię i miał inną mamę. Nie­ważne, gdzie się podzie­wał i co prze­żył przez te wszyst­kie lata.

Wró­cił.

Cho­ciaż robi­łam, co w mojej mocy, nie udało mi się. Ni­gdy nie zoba­czy­łam Toma nagiego. Wsty­dliwy chło­piec owi­jał się ręcz­ni­kiem, kiedy zdej­mo­wał spodenki. Nie zauwa­ży­łam też niczego, kiedy wycho­dził z wody i jego cięż­kie, nasiąk­nięte kąpie­lówki nieco się zsu­wały. Prze­kli­na­łam jego matkę, która ani razu przez te trzy dni nie się­gnęła po tubkę kremu prze­ciw­sło­necz­nego. Jasna skóra Toma zaczer­wie­niła się już pierw­szego ranka. Nie uskar­żał się, ale opa­rze­nia sło­neczne jesz­cze bar­dziej utrud­niały zauwa­że­nie tro­chę ciem­niej­szego zna­mie­nia na skó­rze.

Jakby matka chciała je zama­sko­wać, pozwa­la­jąc, by słońce paliło skórę jej syna!

– Mamo, idziesz?

Tom był w wodzie, fale się­gały mu do pasa, ale kilka metrów dalej poja­wiły się znacz­nie potęż­niej­sze grzywy. Jakaś sil­niej­sza fala mogłaby go prze­wró­cić. Z tru­dem powstrzy­ma­łam się od krzyku, od naka­za­nia chłopcu, żeby wyszedł na plażę, od zbesz­ta­nia jego matki. Choć nie­chęt­nie, w końcu ode­rwała się od lek­tury.

– Chodź, mamo! – nale­gał. – Nie musisz się kąpać, zrób mi tylko zdję­cia. Popatrz!

Odbi­jał się z całej siły i ska­kał jak naj­wy­żej, kiedy fala pędziła na niego, gro­żąc potęż­nym ude­rze­niem w plecy, a potem znów wpa­dał w pianę, pluł słoną wodą, śmiał się i pró­bo­wał odzy­skać rów­no­wagę, zanim rzuci nim kolejna fala.

Este­ban też lubił się tak bawić. Ale ja byłam przy nim.

– Mamo!

Wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom matka wstała. Się­gnęła po tele­fon komór­kowy i poszła w stronę oce­anu.

Od jej ręcz­nika dzie­liło mnie nie­spełna sie­dem metrów. To dosko­nała oka­zja!

Obser­wo­wa­łam trzy­dzie­sto­latkę. Unio­sła tele­fon na wyso­kość oczu, wciąż zbli­ża­jąc się do wody.

Dru­giej takiej szansy nie będę już miała.

W pobliżu nie było nikogo oprócz drze­mią­cej pary sta­rusz­ków i ich wnu­cząt zaję­tych kopa­niem jeziorka.

Bez pośpie­chu pod­peł­złam do ręcz­nika. Zręcz­nym ruchem chwy­ci­łam torbę pla­żową matki Toma. Zna­la­złam port­fel, rzu­cony mię­dzy książki, dłu­go­pisy, klu­cze i fla­ko­niki, któ­rym nie mam czasu się przy­glą­dać.

Zer­ka­łam w stronę oce­anu – matka Toma na­dal stała tyłem do mnie.

Zaci­snę­łam palce na port­felu, otwo­rzy­łam go, bły­ska­wicz­nie zaj­rza­łam do prze­gró­dek. Odsu­nę­łam od sie­bie falę złych myśli – zwa­rio­wa­łam, grze­bię w rze­czach oso­bi­stych obcej kobiety, jeśli ktoś mnie na tym przy­ła­pie…

Wyję­łam dowód oso­bi­sty – musia­łam bły­ska­wicz­nie zapa­mię­tać dane, mia­łam na to sekundę, potem musia­łam odło­żyć rze­czy na miej­sce, odda­lić się, stać nie­zau­wa­żalną.

Palce mi drżały, pla­sti­kowy doku­ment wypadł z nich, wylą­do­wał na pia­sku.

Cho­lera!

Oczyma bła­ga­łam ocean. Tom wciąż plu­skał się w wodzie. Jego matka stała z tele­fo­nem w ręku, cze­ka­jąc, aż skoń­czy zabawę w del­fina.

Pod­nio­słam dowód, pal­cem strą­ci­łam pia­sek i prze­czy­ta­łam.

Aman­dine Fon­ta­ine

La Souille

Hameau de Fro­ide­fond

63 790 Murol

4

Wystrój gabi­netu, w któ­rym dok­tor Wayan Balik Kuning przyj­mo­wał pacjen­tów, to połą­cze­nie mini­ma­li­zmu, co w oczach jego róż­no­rod­nej klien­teli z Hawru sta­no­wiło dowód powagi, i egzo­tyki, two­rzą­cej wyci­szoną atmos­ferę, która sprzyja odprę­że­niu i zwie­rze­niom. Wszystko tu har­mo­ni­zo­wało ze sobą dzięki umie­jęt­nemu połą­cze­niu przy­tłu­mio­nej żółci, sza­fra­no­wych płó­cien na ścia­nach, dywanu w bar­wie topazu na pod­ło­dze, fotela i sofy z żół­tej skóry, mebli z suro­wego drewna, na któ­rych usta­wione były nie­zbędne przed­mioty z mosią­dzu – zegar, dwie lampy, kilka dys­kret­nych posąż­ków balij­skich bóstw.

Wayan Balik Kuning pod­pa­lił pałeczkę o zapa­chu drzewa san­da­ło­wego, a ja uło­ży­łam się na kana­pie. Bez pośpie­chu włą­czył dyk­ta­fon i usiadł w fotelu z drewna kau­czu­ko­wego.

Na wprost mnie.

Tak jak wola­łam.

Pod­czas naszych pierw­szych sesji sia­dał za mną. Dener­wo­wało mnie, że go nie widzę, mia­łam wra­że­nie, że mówię do ściany, że nie wiem nawet, czy się nie zdrzem­nął albo czy nie gra w Candy Crush na Sam­sungu. Draż­niło mnie to tym bar­dziej, że Wayan Balik Kuning nie był face­tem, na któ­rego wola­łoby się nie patrzeć. To sub­telny pro­dukt mie­szanki balij­sko-fran­cu­skiej. Kar­me­lowa cera, kru­czo­czarne włosy ze sre­brzy­stymi pasem­kami, spoj­rze­nie zbesz­ta­nej małpy, a do tego syl­wetka smu­kłego atlety. Dok­tor Kuning to psy­chia­tra, absol­went wydziału medy­cyny Paris Descar­tes, żaden z tych szar­la­ta­nów, któ­rzy oszu­kują pacjen­tów, ozda­bia­jąc gabi­nety figur­kami Wisznu, Siwy czy Brahmy.

– Maddi, powie­dzia­łaś, że to dziecko, Tom Fon­ta­ine, jest podobne do Este­bana?

– Nie, Wayan, powie­dzia­łam co innego. Bądźmy pre­cy­zyjni – „podobny” to za mało powie­dziane. Ja powie­dzia­łam, że… To był on!

Wayan wci­snął się jesz­cze moc­niej w swój fotel i chwy­cił rękami pod­ło­kiet­niki. Przy­go­to­wy­wał się na trudną sesję. I jesz­cze nawet nie wyobra­żał sobie, jak trudną…

– Maddi, dosko­nale wiesz, że to nie­moż­liwe. Este­ban miałby teraz dwa­dzie­ścia lat. Ten oczy­wi­sty fakt zamyka dal­szą dys­ku­sję, roz­wiewa wszel­kie złu­dze­nia, podej­rze­nie kra­dzieży toż­sa­mo­ści. Tom to nie Este­ban.

Już otwie­ra­łam usta, żeby coś powie­dzieć, ale Wayan uniósł rękę, dając mi do zro­zu­mie­nia, że mam mu nie prze­ry­wać.

– Dla­tego trzeba spoj­rzeć na pro­blemy z innej strony i zacząć od pod­sta­wo­wego pyta­nia. Dla­czego jesteś tak głę­boko prze­ko­nana, że ten chło­piec, o któ­rym nic nie wiesz, jest tak bar­dzo podobny do two­jego syna? Nie uzy­skamy odpo­wie­dzi, nie zada­jąc sobie innych, trud­niej­szych pytań. Zacznijmy od tego: dla­czego po dzie­się­ciu latach od znik­nię­cia syna zapra­gnę­łaś wró­cić do Saint-Jean-de-Luz? Musisz wresz­cie zdać sobie sprawę, że ważne jest nie to, co zna­la­złaś na tej plaży, ale to, czego szu­ka­łaś, idąc tam.

Zmu­si­łam się, by nie pode­rwać ze skó­rza­nej kanapy. Kon­tro­lo­wa­łam oddech, żeby mówić jak naj­spo­koj­niej.

– Nie tym razem, Wayan! Wcze­śniej tak, przy­znaję – wtedy, kiedy wyda­wało mi się, że widzia­łam Este­bana w Cabo­urgu, w Deau­ville czy Hon­fleur, mój mózg nie pozwa­lał, żeby rany się zabliź­niły. Wtedy to było tylko podo­bień­stwo, przy­zna­łam to, prze­ko­na­łeś mnie. Ale teraz jest ina­czej. To… naprawdę on!

Wayan mówił jesz­cze dobit­niej i spo­koj­niej niż ja. Z jego tonu wywnio­sko­wa­łam, że nie zgo­dzi się włą­czyć do tera­pii żad­nych irra­cjo­nal­nych wyja­śnień.

– Rozu­miem. Mamy przed sobą dużo pracy, Maddi, zda­jesz sobie z tego sprawę?

– Tak, na pewno. Ale… Ale będziemy musieli prze­rwać tera­pię.

Unio­słam się lekko, cie­kawa jego reak­cji. Piękna twarz Way­ana zasty­gła.

– Słu­cham? Pro­szę, żebyś uspo­ko­iła moje obawy – Maddi, ja się chyba prze­sły­sza­łem?

Zmu­si­łam się do uśmie­chu. Długo patrzy­łam na pla­katy ze świą­ty­niami Ang­koru, Boro­bu­dur, zawie­szone na ścia­nach, na górę Batur i pola ryżowe.

– Będzie mi cie­bie bra­ko­wało, Wayan. Przez te wszyst­kie lata bar­dzo mi pomo­głeś. Chcia­ła­bym kon­ty­nu­ować tera­pię, ale…

Wayan Balik Kuning, cesarz samo­kon­troli, z tru­dem ukry­wał panikę.

– Zawio­dłem cię? Popeł­ni­łem jakąś gafę? Jeżeli cho­dzi o pie­nią­dze, mogę…

– Nie, skądże. Ja po pro­stu… zamie­rzam się prze­pro­wa­dzić!

Zapa­dła cisza. Obło­czek z san­da­ło­wego kadzi­dełka wolno roz­cho­dził się po pokoju. Ukła­da­jąca się w znak zapy­ta­nia trąbka Gane­sza wyrzeź­bio­nego w wul­ka­nicz­nej skale jakby powstrzy­my­wała się od kich­nię­cia.

– Dla… dla­czego… Dokąd… dokąd zamie­rzasz się prze­nieść?

– Do Ower­nii. Od pra­wie trzech lat szu­kają tam inter­ni­sty, to mała gmina, pię­ciu­set miesz­kań­ców. Powi­tają mnie z takim uwiel­bie­niem, jak­bym była naj­więk­szą uzdro­wi­cielką hin­du­skiego pan­te­onu.

Znam Way­ana od lat, ale jesz­cze ni­gdy nie widzia­łam takiego smutku w jego dużych oczach. Teraz, kiedy są załza­wione i tak piękne, czy­nią go urze­ka­ją­cym. Ile pacjen­tek kochało się w nim?

– Tam mieszka Tom Fon­ta­ine, prawda?

Przy­stojny, a w dodatku inte­li­gentny.

– Tak, przy­kro mi, Wayan, ale muszę… muszę się prze­ko­nać.

– O czym chcesz się jesz­cze prze­ko­nać? Czy ma to zna­mię, tak? Naczy­niaka Este­bana. I co dalej? Zaprzy­jaź­nisz się z matką Toma Fon­ta­ine’a? Wśliź­niesz się do ich rodziny, ukry­wa­jąc prze­szłość? Zaj­miesz jej miej­sce? Tylko dla­tego, że ten chło­piec jest podobny do syna, któ­rego przed laty stra­ci­łaś?

– Nie stra­ci­łam go! Ktoś mi go ukradł!

Mój głos wybuch­nął, nie pano­wa­łam już nad nim, ale sta­ra­łam się zła­go­dzić ton. Nie chcia­łam, żeby moja ostat­nia wizyta zakoń­czyła się kłót­nią.

– Prze­pra­szam, przy­kro mi. Ale muszę tam jechać. Zresztą, już pod­ję­łam decy­zję. Zre­zy­gno­wa­łam z pracy w gabi­ne­cie lekar­skim w Etre­tat. A tam, w Murol, już na mnie cze­kają.

Wayan wstał. Pod­czas sesji ni­gdy mu się to nie zda­rzało.

– Mogę zapa­lić?

Uśmiech­nę­łam się.

– Jesteś u sie­bie.

Wysu­nął szu­fladę i zapa­lił dłu­giego, cien­kiego papie­rosa. Woń kadzi­dełka tłu­miła zapach i dym, ale już dla kolej­nych pacjen­tów.

– Maddi, tutaj zdo­ła­łaś się odbu­do­wać. Nie jesteś tu sama. – Wahał się przez chwilę, jesz­cze ni­gdy nie zda­rzyło mu się tak długo szu­kać odpo­wied­nich słów. – Czy jesteś pewna, że on… Gabriel zgo­dzi się wszystko rzu­cić, żeby z tobą jechać?

Znów się uśmiech­nę­łam.

– Jesz­cze z nim o tym nie roz­ma­wia­łam, ale myślę, że jest gotów zamiesz­kać ze mną w dowol­nym miej­scu na tym glo­bie, byleby miał dostęp do Inter­netu.

Prze­lotny gry­mas bólu prze­mknął po pięk­nej twa­rzy Way­ana. Życie uczu­ciowe zawsze było naj­trud­niej­szą kwe­stią w roz­mo­wach z nim. Wiem, że nie był obo­jętny na moją urodę blon­dynki, na moją ener­gię i te łzy, które przy nim wyle­wa­łam. Cho­ciaż może było odwrot­nie i to ja nie­świa­do­mie zako­cha­łam się w nim po tych wszyst­kich latach.

Ale gdyby nawet tak było, co to zmie­nia? Doko­na­łam wyboru, on też, jeste­śmy dwoj­giem doro­słych roz­sąd­nych ludzi, potra­fimy radzić sobie z fru­stra­cją i wewnętrz­nymi roz­ter­kami. Odpo­wie­dzia­łam moż­li­wie lek­kim tonem:

– Ale jeśli Gabriel się nie zgo­dzi, to trudno, nie zmie­nię decy­zji. Wayan, znasz mnie od dawna, jestem kobietą zde­ter­mi­no­waną i… wolną!

– O nie, Maddi, nie. Nie na tym polega wol­ność.

Papie­ros Way­ana wydzie­lał okropną woń goź­dzi­ków. Nie mia­łam dziś ochoty na filo­zo­ficzne dys­ku­sje. Nie zamie­rza­łam też słu­chać mora­łów. A tym bar­dziej – mie­rzyć się z dia­gnozą psy­chia­try oce­nia­ją­cego moje zdro­wie umy­słowe.

– Mam do cie­bie jesz­cze jedną prośbę, Wayan. Czy mogła­bym dostać nagra­nia wszyst­kich naszych sesji? Chcia­ła­bym je prze­słu­chać.

Zacią­gnął się papie­ro­sem. Oba­wia­łam się, że aby pozbyć się tego zapa­chu i dymu, będzie musiał spa­lić cały zapas kadzi­de­łek.

– Jesteś pewna, że to dobry pomysł?

– Nie, prawdę mówiąc, nie. Pra­wie niczego nie jestem pewna. I wła­śnie dla­tego chcia­ła­bym zabrać je ze sobą.

Wayan szedł w stronę biurka, powłó­cząc nogami.

– Skoro naprawdę chcesz, to nie mogę odmó­wić. Te nagra­nia należą do cie­bie. Sama nale­ga­łaś, żeby­śmy nagry­wali wszyst­kie sesje. Sko­pio­wa­łem je dla cie­bie na USB. Chcesz otrzy­mać tylko swoje nagra­nia, z tego gabi­netu, czy także te… wcze­śniej­sze?

– Wszyst­kie sesje, Wayan. Bar­dzo pro­szę.

Sły­sza­łam, jak ner­wowo stuka coś na kla­wia­tu­rze.

– Kiedy pla­nu­jesz wyje­chać?

– Za pół roku. Spę­dzę jesz­cze ostat­nie Boże Naro­dze­nie u pod­nóża kli­fów, a w lutym zamiesz­kam w kra­inie wul­ka­nów pokry­tych wtedy śnie­giem.

Przez chwilę wpa­try­wał się w ekran, prze­wi­ja­jąc listę naszych sesji. Z jego wil­got­nych oczu wyzie­rała melan­cho­lia.

– Maddi, czy i ja też mógł­bym cię o coś pro­sić?

– Oj… Zaczy­nam się bać.

Nie odry­wał oczu od histo­rii naszych roz­mów, spi­sa­nej na osiem­dzie­się­ciu trzech kar­tach.

– Kiedy wyj­dziesz dziś z tego gabi­netu, nie będziesz już moją pacjentką. Znów będziemy kole­gami po fachu. Czy mia­ła­byś ochotę wybrać się ze mną dokądś? Może któ­re­goś wie­czoru zje­dli­by­śmy razem kola­cję?

Jesz­cze raz zacią­gnął się papie­ro­sem. Patrzy­łam na niego ze wzru­sze­niem.

– Wayan, sam to powie­dzia­łeś – nie jestem sama, mam Gabriela.

– Ale jesteś kobietą wolną…

– Ow­szem. Ale ty nie jesteś wolny.

– Ja?

– Nie jesteś wolny!

– Wolny? Nikt nie jest tak wolny, jak ja, Maddi. Nie mam ani żony, ani dziecka, ani…

Prze­rwa­łam mu naj­de­li­kat­niej, jak potra­fi­łam.

– Nie, Wayan, nie jesteś wolny. Nie na tyle wolny, żeby wszystko zosta­wić, nie tak, żeby wszystko poświę­cić. A ja myślę, że potra­fię żyć tylko z męż­czy­zną, któ­rego na to stać. Straszna ze mnie ego­istka, prawda? Masz wszel­kie zalety, zapew­niam, ale nie nale­żysz do tych męż­czyzn, któ­rzy mogą wszystko zosta­wić, wszystko porzu­cić, żeby podą­żyć za kobietą, którą kochają.

Epoka druga. Dzieciństwo duszy

Epoka druga Dzie­ciń­stwo duszy

Druga epoka duszy, Maddi, to czas, gdy zaczy­namy rozu­mieć, że nie żyje się tylko dla sie­bie. Inni się liczą, mają swoje zna­cze­nie. Dusza musi się nauczyć pano­wa­nia nad impul­sami, a przy­naj­mniej – ich kon­tro­lo­wa­nia, oszu­ki­wa­nia, gry, kłamstw, uwo­dze­nia, kocha­nia.

II. Początki

II

Początki

Witamy w Murol

5

Sze­roko otwo­rzy­łam okno gabi­netu lekar­skiego. Roz­po­ście­rał się z niego widok na pasmo Puy, zamek Murol wzno­szący się na naj­bliż­szym wznie­sie­niu i grań Sancy na hory­zon­cie. Kiedy tylko ode­pchnę­łam okien­nice, do środka wpa­dło słońce, jakby ono także szu­kało chłodu sta­rych gra­ni­to­wych ścian.

Nie spo­dzie­wa­łam się takiego powi­ta­nia!

Przez sześć mie­sięcy przed wyjaz­dem do Ower­nii przy­go­to­wy­wa­łam się na sza­rość, zasnuty chmu­rami hory­zont, zaśnie­żone drogi, wodę pły­nącą rynsz­to­kami, zimne kamienne domy i paru­jące dachy, opu­sto­szałe ulice, szarfy i czepki, życie w czte­rech ścia­nach… Od przy­jazdu było jed­nak zupeł­nie ina­czej.

Ni­gdy, jak daleko się­gała pamięć Ower­nia­ków, nie zda­rzyła się tu tak łagodna zima. Pięt­na­ście stopni w poło­wie lutego. Ponad dwa­dzie­ścia pięć na nasło­necz­nio­nych zbo­czach wul­ka­nów. Tylko cza­sem szyby samo­cho­dowe pokry­wały się rano szro­nem.

Gabi­net lekar­ski znaj­do­wał się w cen­trum Murol, dwa kroki od mostu z lawy nad Couze Cham­bon. Uliczki wsi nie były tak oży­wione jak ulica Gam­betty w Saint-Jean-de-Luz, ale też nie­wy­lud­nione. Cza­sem zapusz­czali się tu wypo­czy­wa­jący indy­wi­du­al­nie tury­ści nar­cia­rze, piesi wędrowcy prze­cho­dzili grup­kami, hała­śliwi ucznio­wie wybie­gali ze szkoły i budzili sta­rusz­ków, rów­nie roz­le­ni­wio­nych przez słońce, jak kocury, które drze­mały za koron­ko­wymi firan­kami.

Miesz­ka­łam w Murol od trzech tygo­dni i niczego nie żało­wa­łam. Trzy lata cze­kali tu na leka­rza! Przy­jęli mnie, jak­bym wró­ciła z Ame­ryki ze sztab­kami złota do roz­da­nia. Wszy­scy poja­wiali się w moim gabi­ne­cie – pani mer, nauczy­cielka, hydrau­lik, rzeź­nik, opie­kun małego muzeum. Wszy­scy uspo­ka­jali: tutaj przez cały rok jest dużo ludzi; wszy­scy mnie wychwa­lali, widząc, że nie liczę godzin; wszy­scy pro­po­no­wali pomoc, zapew­niali, że powin­nam zwra­cać się do nich bez waha­nia. Tu, jeśli tylko chce się otwo­rzyć drzwi albo zapu­kać do cudzych, nie jest się ska­za­nym na samot­ność.

Dzię­kuję, przy­ja­ciele, ale nie jestem sama.

Włą­czy­łam kom­pu­ter. Spraw­dzi­łam plan dnia na Pla­nyo, apli­ka­cji słu­żą­cej do zama­wia­nia wizyt. Dziś wszystko zała­twia się przez Inter­net, nawet w sercu Ower­nii. Sekre­tarki nie są już potrzebne. Kątem oka prze­glą­da­łam listę pacjen­tów, przy­my­ka­jąc powieki, żeby osło­nić się przed słoń­cem, które tań­czyło po moni­to­rze.

Aż sze­roko je otwo­rzy­łam. I wytrzesz­czy­łam oczy.

Sta­ra­łam się zapa­no­wać nad pod­nie­ce­niem, które mnie ogar­nęło, nabrać tchu, głę­boko oddy­chać.

Wie­dzia­łam, że czas jest moim sprzy­mie­rzeń­cem. Jestem jedy­nym leka­rzem w pro­mie­niu dzie­się­ciu kilo­me­trów. Trzeba było tylko cier­pli­wie zacze­kać, aż do mnie przyj­dzie. Wszystko, co robi­łam przez te pół roku – wyjazd z Nor­man­dii, podróż przez pół Fran­cji, osie­dle­nie w Moulin de Chau­de­four i otwar­cie tego gabi­netu – miało tylko jeden cel: dopro­wa­dzić do spo­tka­nia.

Mélanie Pelat, 9.00

Gérard Fra­isse, 9.15

Tom Fon­ta­ine, 9.45

***

– Zapra­szam panią.

Była 9.55. Roz­sądne opóź­nie­nie, żeby nie two­rzyć wra­że­nia, że zbyło się poprzed­nich pacjen­tów. Dzie­sięć dodat­ko­wych minut, które tak trudno było prze­trwać.

– Pro­szę…

Aman­dine Fon­ta­ine odło­żyła „Vivre-Bio-Hors-série spe­cial mon­ta­gne” („Żyć Bio: Numer spe­cjalny. Góry”) na sto­lik w pocze­kalni, wstała i weszła razem z Tomem.

Zamknę­łam za nimi drzwi. Zna­leź­li­śmy się we troje w zaci­szu mojego gabi­netu. Kiedy Tom prze­cho­dził obok mnie, ogar­nęła mnie chęć, żeby roz­czo­chrać jego jasne włosy, poło­żyć mu rękę na ramie­niu, pogła­dzić poli­czek. Nie widzia­łam go od czerwca. Był ubrany w mocno pod­nisz­czone dżinsy, weł­niany swe­ter koloru écru, też stary – wszystko było za duże, źle wypra­so­wane, tak nie­po­dobne do mar­ko­wych ubrań Este­bana. Mimo to Tom był do niego podob­niej­szy niż kie­dy­kol­wiek.

Przy­go­to­wa­łam się. Sto razy wyobra­ża­łam sobie prze­bieg tej wizyty. Nie mogłam pod­dać się emo­cjom.

Dzie­liło nas biurko. Tom zer­kał na bom­bo­nierkę. Cze­kała w niej nagroda dla małych pacjen­tów, któ­rzy oka­zali się dzielni. Zwró­ci­łam się wprost do niego, jakby Aman­dine nie ist­niała. Nie zna­czy to, że przy­ję­łam taką stra­te­gię – po pro­stu zawsze zacho­wuję się tak wobec dzieci. Wolę naj­pierw usły­szeć, jak same, wła­snymi sło­wami, opi­sują mi symp­tomy cho­roby, zanim wtrącą się ich rodzice.

– Powiedz, kolego, co ci doku­cza?

Tom zwró­cił na mnie duże, nie­bie­skie jak ocean oczy, zasko­czony tym, że zada­łam to pyta­nie jemu.

To spoj­rze­nie, Boże drogi, to spoj­rze­nie…

Aman­dine zare­ago­wała natych­miast.

– Nic – oświad­czyła – już mu prze­szło, wyzdro­wiał. Tom przez trzy dni nie cho­dził do szkoły, kasłał tak mocno, że nie mógł cho­dzić na lek­cje. Podraż­nione gar­dło, katar. Nie potrafi wydmu­cha nosa, jak należy, rozu­mie pani. Ale jest już po wszyst­kim.

Po co przy­cho­dzić do leka­rza, skoro cho­roba minęła? Nie zosta­wiła mi czasu na roz­my­śla­nia.

– Potrze­buję tylko zaświad­cze­nia lekar­skiego. Do szkoły. W prze­ciw­nym razie urzą­dzą mi cyrk z powodu tej nie­obec­no­ści. Dziś jest ostatni dzień przed luto­wymi feriami.

Aman­dine wpa­try­wała się we mnie z dziw­nym natę­że­niem. Przy­wo­ła­łam na usta zawo­dowy uśmiech. Czy to moż­liwe, żeby mnie roz­po­znała? Przed przy­jaz­dem do Murol ścię­łam włosy. Pod­czas kon­sul­ta­cji noszę oku­lary, ni­gdy mnie w nich nie widziała. Jak mogłaby sko­ja­rzyć widy­waną prze­lot­nie pół roku temu, na plaży w Saint-Jean-de-Luz, kobietę z wiej­ską lekarką? Bywa­łam na tej plaży tylko przez trzy dni, trzy dni, przez które nie­mal nie odry­wała oczu od cza­so­pism.

– Powiem wprost – cią­gnęła Aman­dine. – Nie mam, jak by to ująć, szcze­gól­nego prze­ko­na­nia do medy­cyny, lekarstw, labo­ra­to­riów, szcze­pień i innych takich rze­czy. Wolę leczyć Toma sama. Rozu­mie pani, co mam na myśli? Zapo­bie­ga­nie, roz­są­dek, metody natu­ralne.

Ode­tchnę­łam. Z ulgą. To nie do mnie odno­siła się podejrz­li­wie, ale do sys­temu opieki zdro­wot­nej i medy­cyny jako takiej. Przy­wy­kłam do tego, to coraz częst­sza postawa mło­dych mam. Samo­le­cze­nie. Dwie czy trzy spe­cja­li­styczne książki, strona inter­ne­towa, jakieś fora i wszyst­kie mają wra­że­nie, że odbyły trzy lata rezy­den­tury.

– Przy­naj­mniej jest pani szczera!

Aman­dine odwza­jem­niła mój uśmiech. I już szy­ko­wała się, żeby wstać. Kiedy tylko dosta­nie swój papier.

– Ale i ja będę z panią szczera…

Uśmiech Aman­dine Fon­ta­ine natych­miast zgasł. Tom nie odry­wał oczu od bom­bo­nierki.

– Nie mogę wysta­wić zaświad­cze­nia lekar­skiego, jeśli nie zba­dam pani syna. Przy­kro mi, w tej kwe­stii nie ustą­pię.

Sta­ra­łam się zacho­wać wła­ściwe pro­por­cje mię­dzy przy­chyl­no­ścią a twar­dymi regu­łami. Aman­dine skrzy­wiła się z waha­niem. Czy byłaby zdolna wziąć Toma za rękę i wyjść? Posta­no­wi­łam znów zwró­cić się bez­po­śred­nio do niego.

– Obie­cuję, że nic nie będzie bolało, to tylko szyb­kie, ruty­nowe bada­nie.

I jak­bym uznała, że wszystko zostało uzgod­nione, pode­szłam, żeby go osłu­chać. Aman­dine wciąż jesz­cze się wahała, czy mi na to pozwo­lić. Czy to instynkt macie­rzyń­ski pod­po­wia­dał jej, że nie powinna mi ufać, czy może miała coś do ukry­cia? Przy­pusz­cza­łam, że nie pozwoli mi dotknąć Toma, że pode­rwie się i sta­nie mię­dzy nami, ona jed­nak nagle się skrzy­wiła, unie­ru­cho­miona na krze­śle przez ostry ból brzu­cha. A może to ona, a nie jej syn, potrze­bo­wała leka­rza?

– Tom ni­gdy nie cho­ruje – zdo­łała powie­dzieć, nie­udol­nie masku­jąc cier­pie­nie. – Od dwóch lat nie był u leka­rza.

– W takim razie nad­ro­bimy zale­gło­ści. No, kolego, usiądź na leżance!

Mój zapał i deter­mi­na­cja w końcu wzięły górę. Począt­kowo ogra­ni­czy­łam się do obej­rze­nia gar­dła, uszu i nosa Toma. Potwier­dzi­łam, że ma lek­kie objawy zapa­le­nia gar­dła i że cho­roba prak­tycz­nie minęła. Przy­naj­mniej w tej kwe­stii Aman­dine miała rację – Tom nie potrze­bo­wał lekarstw.

– Dobrze, młody czło­wieku, jeżeli chcesz, możesz iść do szkoły jesz­cze dziś po połu­dniu.

Twarz Toma roz­ja­śniła się w sze­ro­kim uśmie­chu. To był uśmiech Este­bana, uśmiech mojego Małego Księ­cia. Uświa­do­mi­łam sobie, że za każ­dym razem, kiedy zwra­cam oczy na tego chłopca, kiedy choćby muskam go pal­cami, kiedy zaglą­dam mu do gar­dła, kiedy uci­skam jego klatkę pier­siową, odro­binę bar­dziej pogrą­żam się w pie­kle, z któ­rego ni­gdy nie zdo­łam się wydo­stać.

Mam wra­że­nie, że doty­kam skóry Este­bana, że czuję zapach Este­bana…

Ale nie mia­łam wyboru, musia­łam pogrą­żyć się jesz­cze bar­dziej. Jeśli mój syn był w nim uwię­ziony, musia­łam go odna­leźć.

– Nie wsta­waj, chłop­cze, jesz­cze nie skoń­czy­li­śmy. Mógł­byś zdjąć swe­ter i T-shirt?

Tom posłusz­nie się roze­brał. Aman­dine nie pro­te­sto­wała. Czy powstrzy­mał ją ból brzu­cha, czy może moje zde­cy­do­wa­nie? A może po pro­stu nie miała powodu sprze­ci­wiać się zwy­kłemu bada­niu lekar­skiemu?

Obma­ca­łam łopatki Toma, jego żebra, brzuch, kolana, bada­łam łok­cie i nad­garstki. Mia­łam wra­że­nie, że lada chwila moje palce zapłoną. W gło­wie toczy­łam spór, który nie dawał się roz­strzy­gnąć – mię­dzy roz­ważną dok­tor Maddi Libéri a nie­po­cie­szoną mamą Este­bana. Lekarka, którą byłam, sta­rała się rozu­mo­wać jak doświad­czona pro­fe­sjo­na­listka: bada­łam setki dzie­się­cio­let­nich dzieci i wie­dzia­łam, że więk­szość ma taką samą budowę, zbli­żoną wagę, podobny wzrost, a róż­nice się­gają kilku cen­ty­me­trów czy kilo­gra­mów. Cha­rak­te­ry­styczna, drobna syl­wetka jak łodyga mar­ge­rytki, chude i zwinne nogi, typowe pła­skie bicepsy, które można objąć dwoma pal­cami. Mimo to mama Este­bana, którą byłam, nie pod­da­wała się: pamięć moich rąk nie kła­mała, potra­fi­łam roz­po­znać ciało swo­jego dziecka.

– Świet­nie, chłop­cze. A teraz się połóż. Opusz­czę lekko twoje spodnie, nie oba­wiaj się.

Roz­pię­łam klamrę jego paska. I pierw­szy guzik.

Tym razem Aman­dine zare­ago­wała.

– Co pani robi?

– Nic szcze­gól­nego. Spraw­dzam sto­pień doj­rza­ło­ści.

– Tom ma dzie­sięć lat.

– No wła­śnie!

Aman­dine nie ośmie­liła się otwar­cie pod­wa­żać moich kom­pe­ten­cji. Pew­nie myślała o forach medycz­nych, które prze­glą­dała, o przy­pad­kach przed­wcze­snego doj­rze­wa­nia, o chłop­cach, któ­rzy stają się małymi męż­czy­znami. Dzięki temu mia­łam czas na bada­nie.

Roz­pię­łam trzy inne guziki. Roz­chy­li­łam spodnie. Zsu­nę­łam nie­znacz­nie – o cen­ty­metr czy dwa – nie­bie­skie bok­serki.

Moja ręka ska­mie­niała.

To nie­moż­liwe! Fak­tycz­nie, logicz­nie, medycz­nie: nie­moż­liwe!

Mimo to wie­dzia­łam jesz­cze przed zba­da­niem Toma, że tu będzie.

W cie­ple. W ukry­ciu.

Jak dowód dosko­nale zata­jony, ale nie­usu­walny.

Naczy­niak był wyraź­nie zary­so­wany, w kształ­cie kro­pli wody, jak szkar­łatna łza spły­wa­jąca po pra­wej pachwi­nie Toma. Iden­tyczny jak zna­mię Este­bana.

Zna­mię, z któ­rym przy­szedł na świat.

Znak, któ­rego nie da się pod­ro­bić.

Tom wciąż leżał, nie popro­si­łam, żeby wstał, żeby się już ubrał…

Wszyst­kie moje logiczne argu­menty obró­ciły się w perzynę.

Mogłam pogo­dzić się z podo­bień­stwem fizycz­nym; mogłam nawet pogo­dzić się z fak­tem, że chłopcy mieli iden­tyczne kąpie­lówki, że bawili się na tej samej plaży. Ale to zna­mię? Jak uznać, że to czy­sty przy­pa­dek na wiel­kiej lote­rii gene­tycz­nej?

Czy popa­dłam w obłęd? Czy mia­łam halu­cy­na­cje?

Moje palce przez cały czas deli­kat­nie doty­kały bru­nat­nej zmiany. Aman­dine stała obok mnie, znie­cier­pli­wiona i cze­ka­jąca na koniec tego bada­nia. Powstrzy­ma­łam się przed zasy­pa­niem jej pyta­niami. Kto jest ojcem Toma? Skąd i dla­czego miał kąpie­lówki indygo? Dla­czego poje­chała na waka­cje do Saint-Jean-de-Luz? To wszystko z pew­no­ścią miało jakieś wyja­śnie­nie…

Kiedy Aman­dine zbli­żyła się o krok, zapewne dając mi w ten spo­sób do zro­zu­mie­nia, że ma już dość i że bada­nie dobie­gło końca, wydu­ka­łam jedyne pyta­nie, które nie mogło mnie zdra­dzić. Zsu­nę­łam nieco bar­dziej bok­serki, naka­zu­jąc każ­demu z moich pal­ców, by nie zadrżał.

– Ten naczy­niak albo wro­dzone zna­mię – jak pani woli – poja­wił się na jakim eta­pie?

– A jak pani sądzi? Prze­cież to wro­dzone zna­mię.

Aman­dine patrzyła na mnie podejrz­li­wie. Znów miała nade mną prze­wagę. Dla­czego zada­łam tak żało­sne pyta­nie? Muszę zyskać na cza­sie, żeby dokład­nie obej­rzeć naczy­niaka. Muszę wymy­ślić inne pyta­nia. Jesz­cze raz dotknę­łam ciem­nej plamy i zmarsz­czy­łam brwi, jakby coś mnie nie­po­ko­iło. Kiedy już przyj­rza­łam się jej dokład­nie, musia­łam przy­znać, że nieco różni się od naczy­niaka Este­bana. Jest tro­chę jaśniej­sza i nie tak duża, ale prze­cież naczy­niaki się zmie­niają, zwłasz­cza w wieku dzie­cię­cym, i w końcu osiem­dzie­siąt pro­cent z nich się wchła­nia.

Opusz­kami pal­ców wyczu­wa­łam cie­pło skóry Toma. Chło­piec się nie ruszał. Był rów­nie grzeczny i roz­sądny jak Este­ban. Wszystko uważ­nie obser­wo­wał, ana­li­zo­wał, ale nie ujaw­niał swo­ich myśli.

Wła­ści­wie tak ciemna plama mogła być śla­dem po opa­rze­niu sprzed wielu lat, ale po co oka­le­czać dziecko wła­śnie w tym miej­scu? Te sza­leń­cze podej­rze­nia pod­su­nęły mi przy­naj­mniej nowe pyta­nie.

– Ta zmiana… Jest pani pewna, że Tom się nie popa­rzył?

Aman­dine pod­nio­sła głos, ziry­to­wana.

– Pamię­ta­ła­bym o tym! Co to za insy­nu­acje? Mój syn miałby wypa­dek, a ja nic bym o tym nie wie­działa?

Pode­szła i naj­zwy­czaj­niej mnie ode­pchnęła.

– Tom, już po wszyst­kim – powie­działa. – Możesz się ubrać.

Pozwo­liła sobie na zbyt duży wysi­łek. Znów trzy­mała się za brzuch, jakby ktoś wymie­rzył jej potężny cios. Oparła się o biurko, pró­bu­jąc nabrać tchu.

– Pani Fon­ta­ine, co się dzieje?

Nie odpo­wie­działa. Tar­gał nią gniew, ale rów­no­cze­śnie była zaże­no­wana. No i zbo­lała. Wyko­rzy­sta­łam tę chwilę sła­bo­ści, żeby poroz­ma­wiać z Tomem.

– A co ty myślisz o tym zna­mie­niu?

Oczy chłopca zwra­cały się to na mnie, to na matkę.

– Ja… zawsze je mia­łem.

– I nie przy­po­mi­nasz sobie żad­nego wypadku? Popa­rze­nia, cze­goś, co bar­dzo by cię bolało, może kiedy byłeś mały?

– Nie. Nie…

Aman­dine ode­tchnęła i wark­nęła na mnie:

– O co pani cho­dzi, pani dok­tor? Ostroż­nie, tu nikt nie wtyka nosa w cudze sprawy! Tom i ja nauczy­li­śmy się sobie radzić. Nie potrze­buję niczy­ich rad, zwłasz­cza jeśli cho­dzi o zdro­wie moje i mojego syna. Praw­do­po­dob­nie prze­czy­ta­łam wię­cej cza­so­pism medycz­nych niż pani, więc chyba pani rozu­mie?

Rozu­miem…

***

Tom ubrał się i wstał. Byłam tak roz­zu­chwa­lona, że kiedy prze­cho­dził obok mnie, wzbu­rzy­łam jego jasną czu­prynę. To było sil­niej­sze ode mnie. Znów wez­brały we mnie emo­cje, jak­bym wcią­gnęła dawkę twar­dego nar­ko­tyku, wzru­szył mnie powrót do tego natu­ral­nego gestu, echo szczę­ścia, jakie ogar­niało mnie, gdy Este­ban pod­cho­dził do mnie, cze­ka­jąc na piesz­czotę.

– Do zoba­cze­nia, kolego.

Aman­dine spio­ru­no­wała mnie wzro­kiem.

– Ile płacę, pani dok­tor?

Ból brzu­cha znów zwa­lał ją z nóg i choć duma kazała jej to ukry­wać, mnie nie zdo­łała zwieść. Usia­dła, wyj­mu­jąc port­fel.

– Pani dok­tor?

Tym razem zwró­cił się do mnie nie­śmia­łym, cichym gło­sem Tom.

– Pani dok­tor – powtó­rzył – czy w cza­sie ferii mogę cho­dzić na basen?

Pra­wie zapo­mnia­łam o plaży w Saint-Jean-de-Luz. Tom, podob­nie jak Este­ban, był dosko­na­łym pły­wa­kiem. Este­ban całe ferie zimowe spę­dzał na base­nie, a waka­cje let­nie – nad morzem.

– Tak. Jesteś już zdrowy, nie martw się.

Zwró­ci­łam się do matki dokład­nie w chwili, gdy wycią­gnęła do mnie rękę z bank­no­tem.

– Nato­miast pani nie jest zdrowa, pani Fon­ta­ine. Pro­szę pozwo­lić, że panią zba­dam. To nie będzie dodat­kowo kosz­to­wało, a…

– Pani dok­tor, z całym sza­cun­kiem – pro­szę się nie wtrą­cać w cudze sprawy!

W gabi­ne­cie zapa­dła ciężka cisza. Wyda­łam jej resztę. Tom wciąż łypał okiem na cukierki na moim biurku. Matka nie zabroni mi chyba poczę­sto­wać go jed­nym…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Baskij­skie flagi. [wróć]