Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowy thriller mistrza europejskiego kryminału.
Czerwiec 2010 roku: dziesięcioletni Esteban znika z plaży w Saint -Jean-de-Luz. Nikt niczego nie zauważył.
Czerwiec 2020 roku: jego matka, Maddi, ułożyła sobie życie, ale ból po utracie dziecka, w którego śmierć nie chce uwierzyć, wciąż jest żywy. Powraca do Kraju Basków i na tej samej plaży spotyka Estebana. Albo raczej jego sobowtóra, Toma, dziesięcioletniego chłopca. Maddi rzuca wszystko, by ustalić, kim jest to dziecko i zamieszkać blisko niego, w Murol w Owernii.
Czy kobieta tak racjonalna jak ona naprawdę może wierzyć w coś, co jest niemożliwe? Czy Esteban mógł stać się Tomem? Czy historia się powtórzy, a nad Tomem zawiśnie niebezpieczeństwo? Czy tylko Maddi jest w stanie go uchronić?
Pełna napięcia opowieść osnuta wokół głębokich wierzeń ludzkości, a jednak jakże realna.
Michel Bussi od lat zajmuje czołowe miejsca w rankingu najlepiej sprzedających się pisarzy francuskich dziennika „Le Figaro”. Jego powieści przetłumaczono na 35 języków.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 458
Profesor Ian Stevenson z uniwersytetu w St. Andrews analizował tysiące zebranych na całym świecie relacji dzieci, które twierdziły, że pamiętają swoje reinkarnacje, te poprzednie wcielenia. Na podstawie jego prac powstał tak zwany model Stevensona, jako że zgromadzone opowieści wykazują zdumiewające podobieństwa: zmiana płci jest rzadka, nie przekracza pięciu procent; dziecko zaczyna przekazywać informacje o swoim poprzednim życiu w wieku dwóch lat. Przestaje o nim mówić na ogół około dziesiątego roku; śmierć w poprzednim wcieleniu najczęściej bywa brutalna i przedwczesna; często zdarzają się w takich przypadkach anomalie fizyczne, somatyczne i psychiczne: blizny, znamiona, fobie albo niewytłumaczalne zdolności.
– Ten profesor Stevenson jest poważny? Chodzi mi o to, czy to naukowiec? Ma swoją pracownię? Mówiąc wprost, czy to nie pusta gadanina, można mu wierzyć?
– Co rozumiesz przez „można mu wierzyć”?
– No, czy można wierzyć w to, co mówi. Czy te relacje to prawda, czy nie?
– Co twoim zdaniem pozwala ustalić, czy coś jest prawdą, czy nie?
– Ja… Nie wiem… Zakładam, że jeśli większość ludzi coś myśli, to raczej jest to prawdą niż fałszem.
– W takim razie, jeśli uwzględnić hinduistów, buddystów, ale też jedną czwartą Europejczyków i prawie jedną trzecią Amerykanów, większość ludzkości wierzy w reinkarnację i jest przekonana, że ciało jest jak płaszcz, a po jego śmierci nasza dusza żyje dalej.
– I że zmienia płaszcz na nowy, kiedy ten stary się zniszczy? To jest ta reinkarnacja? Dusza jak pchła przeskakuje z człowieka na człowieka, z człowieka na psa, z psa na kota, a potem z kota na szczura, tak po prostu?
– Nie, to nie takie proste. Przeciwnie, to długa wędrówka, wędrówka, z której nie zachowujemy na ogół żadnych wspomnień. Chyba że coś pójdzie nie tak, że pójdzie nie tak…
– Czyli że stanie się coś złego?
Najwcześniejszy wiek Dusza infantylna
Maddi, pozwól, że ci to wytłumaczę. To nie takie skomplikowane. Infantylne dusze to te, które zaczynają swoją wędrówkę. Odkrywają życie i śmierć. Na tym etapie ich jedynym celem jest nauczyć się sztuki przetrwania.
I
Zniknięcie
Esteban
Jestem osobą racjonalną. I gorąco przywiązaną do własnej niezależności. Z natury wolną. Wystarczająco bogatą.
Mam nadzieję, że tak właśnie postrzega mnie Esteban z perspektywy dziesięciolatka. Przypuszczam, że taki wizerunek pokazuję swoim pacjentom. Doktor Maddi Libéri, lekarz internista, bulwar Thiers 29, Saint-Jean-de-Luz. Wiarygodna, silna, szczera. Nikt nie powinien znać moich słabostek, wątpliwości, mojego tajemniczego ogrodu – a już na pewno nie mój syn.
Z mojego mieszkania, na trzecim piętrze w kamienicy przy ulicy Etchegaray, roztacza się piękny widok na Wielką Plażę, oddaloną o pięćdziesiąt metrów lotem piaskowca, ptaka żyjącego na wybrzeżu baskijskim, albo o czterdzieści pięć sekund truchtu – z zegarkiem w ręku.
Dlaczego mielibyśmy sobie tego odmawiać?
To nasz codzienny poranny rytuał – mój i Estebana – zanim zacznę przyjmować pacjentów, zanim on pobiegnie do szkoły, jeszcze przed wspólnie zjedzonym śniadaniem: ubieramy się w to, co poniewiera się pod łóżkiem i pędzimy na plażę. A wiosną, kiedy woda ma powyżej siedemnastu stopni, pływamy. Wszystkie ulice Saint-Jean-de-Luz prowadzą nad ocean, jakby miasto wybudowano tak, żeby z każdego balkonu można było zobaczyć grzywy fal.
Jest dopiero ósma. Na plaży nie ma prawie nikogo. Doliczyłam się może dwudziestu turystów rozproszonych po długim półksiężycu, między falochronami Koni i Portowym. Siedliśmy na wprost tarasu Toki Goxoa, restauracji widokowej zdobionej różnokolorowym fajansem. Właściwie nawet nie siedliśmy, bo Esteban rzucił na piasek czerwony ręcznik plażowy, który miał na ramionach niczym pelerynę Supermana, potem ściągnął bluzę Biarritz Olympique i zsunął z nóg zielone espadryle.
– Idziemy popływać, mamo?
– Sekundkę, wielkoludzie.
Odruch zawodowy. Ogarnęłam wszystko czujnym okiem. Najpierw popatrzyłam na Estebana. Jego szkielet krewetki, sterczące kości, zbyt delikatne obojczyki, kości biodrowe rysujące się pod za dużymi kąpielówkami barwy indygo, jak baskijskie niebo nad nami tego poranka. Na lewej nogawce kąpielówek nadrukowany był biały wieloryb. Esteban utrzymywał się na średniej dla swojego wieku, co sobotę ważyłam go i mierzyłam w swoim gabinecie, tuż po wyjściu ostatniego pacjenta. To także stało się naszym rytuałem. Mógł liczyć na cotygodniowy kebab, jeśli kreślona czerwonym flamastrem linia trzymała się normy.
– Mamo, idziemy wreszcie?
Esteban niecierpliwie czekał, aż się rozbiorę. Wychodząc z mieszkania, narzuciłam na siebie tylko prostą siatkową tunikę, pod którą dokładnie widać było kolor mojego bikini. Fuksja – lila. Lubiłam delikatny dotyk dzianiny na skórze, leciutkiej siatki, która obciskała mój brzuch i odsłaniała nogi do połowy ud. Lubiłam, tuż przed czterdziestką, czuć się wciąż atrakcyjna, i to nie tylko w oczach emerytów spacerujących z pudlami po nabrzeżu Infantki.
Uważnie popatrzyłam na ocean. W dali, po stronie Hendaye i plaży Socoa, surferzy w czarnych kombinezonach, skupieni jak kolonia mrówek, zmagali się z falami. Za nami wiatr od Atlantyku łopotał ikurriña1 ustawionymi wzdłuż mola.
– Nie, nie dziś, synku. Fale są za silne!
– Co?
Esteban z niedowierzaniem patrzył na morze. Grzywy fal wznosiły się na kilka metrów. Nie był głupi, wiedział, że w takich warunkach nie ma mowy o kąpieli. Mimo to nalegał, ale raczej dla pozoru.
– Mamo, przecież dzisiaj są moje urodziny!
– Wiem, ale co z tego? Co to zmienia? Chyba nie chcesz, żebyśmy się utopili z okazji twoich urodzin!
Esteban uśmiechnął się do mnie tym nieodpartym uśmiechem Małego Księcia, który złamałby każdą mamę. W jego jasnych oczach dostrzegłam blask maleńkiego smuteczku, jakby drobną rankę w sercu. Na pocieszenie wsunęłam palce w jego blond włosy, wzburzyłam je lekko. Uwielbiałam, kiedy mój Mały Książę był taki – pół marzyciel, pół buntownik. I co wieczór, kiedy Esteban spał już jak niemowlę, błogosławiłam z balkonu gwiazdę, z której do mnie spadł.
– Popływamy jutro, słonko! Albo jeszcze dziś wieczorem, jeżeli nie skończę zbyt późno…
Udał, że mi wierzy.
– Dobrze, mamo.
Doskonale wiedział, że zbywanie pacjentów nie jest w moim stylu. Rozumieliśmy się, nie musieliśmy stawiać kropki nad „i” ani mnożyć słów – wystarczyły dwa, trzy i zawieszenie głosu… Reszta była kwestią spojrzeń, zaufania, porozumienia. Wiedziałam, że żaden mężczyzna nie zdoła nigdy stanąć między nami! Że muszę zachować puste miejsce w łóżku dla Estebana, który o świcie układał się obok mnie. Żaden kochanek nigdy nie obudziłby mnie tak dźwięcznym kocham cię, jak on.
Szybko sięgnęłam do torebki i po chwili szperania wręczyłam Estebanowi monetę – jedno euro.
– Mógłbyś skoczyć po bagietkę?
To także nasz rytuał, odkąd Esteban poszedł do szkoły i był już duży! Po porannej kąpieli w oceanie suszył się, wciągał bluzę i biegł do piekarni po chleb. Sam! Minuta trzydzieści pięć sekund biegiem, z zegarkiem w ręku. Miał jeszcze czas nakryć do śniadania, zanim wzięłam prysznic: konfitura czereśniowa, jogurt z koziego mleka, wyciskany wieczorem sok owocowy. Jedliśmy razem, potem on brał prysznic, kiedy ja się malowałam, i wychodziliśmy równocześnie – on do szkoły, ja do gabinetu.
Esteban zacisnął rękę, chowając monetę.
Dlaczego tak bardzo spieszyłam się tego ranka?
Nie pływaliśmy, więc mieliśmy dużo czasu.
Dlaczego strząsnęłam tylko kilka ziarenek piasku z jego ramienia, zerknęłam na skraj jego kąpielówek, odruchowo sprawdzając, co dzieje się z naczyniakiem w jego pachwinie, a potem poszłam do domu?
Dlaczego się nie odwróciłam? Dlaczego nie sprawdziłam, czy zabrał ręcznik? Czy włożył bluzę? Czy poszedł w stronę piekarni ulicą Corderie?
Bo po to wymyśla się rytuały? Żeby czuć się jak w kokonie? Żeby mieć wszystko pod kontrolą? Wmówić sobie, że nie może się zdarzyć żaden wypadek? Bo wydaje się, że chodząc wciąż tą samą drogą, można czuć się bezpiecznie?
W rzeczywistości właśnie tak przestajemy mieć się na baczności. Z lenistwa zatracamy czujność. I uchylamy się od odpowiedzialności.
***
– Esteban?
Wysunęłam z kabiny tylko głowę, gorąca woda wciąż spływała mi po skórze. Na ścianie łazienki, ograniczającej się do kilku pasów turkusowej mozaiki wokół lustra o wymiarach dwa metry na trzy, zobaczyłam odbicie ciała opalonego podczas pierwszych wiosennych wypadów – pieszej wędrówki na szczyt Rhune, przeprawy przez bystrzyce Nive, twoich niezdarnych prób wioślarskich na jeziorze Saint-Pée, surfowania w Guéthary, gry w pelotę baskijską przed Frontonem Arcangues. Estebanie, człowiek ma całe życie na to, by zostać mistrzem.
– Esteban?
Po omacku szukałam kurka kranu i zakręciłam go, jakimś cudem nie ochlapując całej łazienki. Zawinęłam mokre ciało ręcznikiem, odwrócona tyłem do lustra. Potem przyjrzę się sobie, znajdę nowe niedoskonałości.
– Esteban, jesteś tu?
Odpowiedział mi tylko Patrick Cohen, była ósma trzydzieści, dziennikarz France Inter podawał informacje i obwieścił, że francuska drużyna piłkarska w Afryce Południowej nie zgodziła się wysiąść z autokaru, żeby odbyć trening. Czy na żadnym z pięciu kontynentów nie wydarzyło się nic ważniejszego? A poza tym, co robił w moim salonie Patrick Cohen?
– Esteban?
Co rano po przyjściu z piekarni Esteban korzystał z faktu, że biorę prysznic, i zmieniał stację na Fun, Sky czy NRJ, a najczęściej wyłączał radio, siadał z gitarą i przez chwilę improwizował. Czasami zapisywał na pięciolinii swoje kompozycje. Esteban miał talent, jestem pewna, że miał słuch absolutny, ale nie znalazłam czasu, żeby to potwierdzić.
Wyszłam z łazienki. Woda z moich nóg ściekała na parkiet z topoli – drewna, którego nie należy zmywać wodą, a już na pewno – moczyć! Każda kropla może pozostawić nieusuwalny zaciek… Co mnie to obchodziło!? Potworny lęk chwycił mnie za gardło. Zrobiłam jeszcze krok w stronę otwartej kuchni i zamieniłam się w słup soli.
Odcisk mojej stopy na zawsze pozostał na deskach. Nie byłam w stanie się ruszyć. Nie mogłam oderwać oczu od kuchennego stołu. Był pusty. A gitara spokojnie wisiała na swoim miejscu.
Esteban nie wrócił.
Powstrzymałam się od krzyku. Powtarzałam sobie, że to pewnie jakiś kawał, otworzyłam kolejno drzwi do obu naszych sypialni, do toalety, pochyliłam się i zajrzałam pod łóżka, weszłam na taboret, żeby sprawdzić półkę w garderobie i o mało nie spadłam, ale nie przejmowałam się tym, znowu otwierałam wszystkie drzwi i drzwiczki szaf, lodówki, piekarnika, zaczynałam wpadać w obłęd, serce prawie wyskakiwało mi z piersi – potrafię rozpoznać oznaki napadu lęku.
Gdzie mógł być Esteban? Właśnie dziś! Dokładnie w dniu swoich…
I nagle coś przyszło mi do głowy.
Pobiegłam do łazienki. Nie miałam pojęcia, jak mógłby to zrobić, ale Esteban był sprytny; mógł zaczekać, aż wyjdę spod prysznica, a potem się tam schować. A raczej – iść tam, żeby poszukać tego, co schowałam! Przykucnęłam, wstrzymując oddech, i otworzyłam drzwiczki szafki pod umywalką.
Był tam…
Jego prezent urodzinowy! Lirogitara, rzadki instrument, o którym Esteban tyle razy marzył, stojąc przed wystawą Atlantic Guitar: brzmienie elektrycznego rocka i kształt dawnego instrumentu. Esteban nie śmiałby nawet pomyśleć, że mama zechce…
Wyrwałam się z zadumy.
Estebana nie było w domu!
Esteban nie szukał prezentu. Estebana nie było w żadnym pomieszczeniu. Esteban nie wrócił!
To mu się jeszcze nigdy nie zdarzyło!
Nerwowo patrzyłam na zegarek na drżącej ręce. Zostawiłam go na ulicy ponad dwadzieścia pięć minut temu. Potrzebował najwyżej trzech, żeby wejść do piekarni, zapłacić i wrócić…
Ręcznik opadł mi do nóg, ledwie trącony. Ubrałam się w pierwszy znaleziony ciuch – długi T-shirt, który leżał przy łóżku, i zbiegłam po schodach. Przeszłam przez ulicę Etchegaray, potem przez Saint-Jacques. Większość sklepów była zamknięta, tylko kilka par osiemdziesięciolatków przechadzało się deptakiem. Mijałam staruszków tak szybko, że ledwie zdążali się odwrócić, ledwie – zauważyć krągłości moich pośladków pod przykrótkim T-shirtem i zadać sobie pytanie, czy oczy ich nie zmyliły.
Gwałtownie pchnęłam szklane drzwi Fournil de Lamia, ale na szczęście przytrzymałam je, zanim się roztrzaskały.
– Widziała pani mojego syna?
Nawet nie zauważyłam, czy w piekarni są inni klienci. Sprzedawczyni zmarszczyła brwi na widok mojej przerażonej, pobladłej twarzy i stroju, i patrząc na mnie jak na zjawę, wydukała:
– Nie… Dziś rano go tu nie było, pani Libéri. Ale…
Już wyszłam. Od plaży dzieliła mnie niespełna minuta drogi, dokładnie czterdzieści sekund galopem, nawet w moim stanie. Jakaś babcia przede mną szybko przyciągnęła do siebie psa, jakiś dziadek przełożył laskę do drugiej ręki, żebym na nią nie wpadła. Zadyszana, dotarłam do Toki Goxoa. Przy stolikach na dużym drewnianym tarasie nad plażą turyści spokojnie zajadali śniadanie. Biegłam dalej, wpatrzona w mały czerwony punkt przed sobą.
W mój cel. Moją nadzieję.
Przy każdym kroku tego szaleńczego biegu wzbijałam tumany piasku, dusząc nielicznych turystów, których mijałam.
W końcu stanęłam.
Peleryna Supermana leżała, rzucona na plaży, tak pomięta, jak wtedy, kiedy Esteban upuścił ją już prawie pół godziny temu. Bluza Biarritz Olympique poniewierała się obok niej. Esteban jej nie włożył.
Starałam się objąć spojrzeniem całą plażę, cały ocean, od falochronu Koni po mury fortu Socoa, potem zwróciłam oczy na piasek, szukając ewentualnych śladów, ale zobaczyłam tylko dziwaczne pagórki, które wiatr zdążył przesunąć już sto razy.
Ani śladu Estebana!
Gigantyczne grzywy fal na rozszalałym oceanie przetaczały się przede mną, rycząc, wgryzając się w plażę, ale najchętniej pożarłyby całe miasto. Nie chciałam w to wierzyć, nie chciałam na nie patrzeć, chciałam się odwrócić twarzą do białych ścian domów, do okrągłych okien na poddaszach, do donic z kwiatami na parapetach, do szeregu sklepików z lokalnymi specjałami, do zadowolonych turystów, rozejrzeć się za psem, z którym Esteban może zechciał się pobawić, za dziewczynką albo chłopcem w jego wieku, za jakimś zamkiem z piasku albo dołkiem wypełnionym wodą, jednak moje oczy przyciągał ocean.
Grzywy fal wznosiły się teraz na wysokość ponad trzech metrów.
W uszach dudniło mi tylko kilka słów, które wypowiedziałam tonem przestrogi.
Nie dziś, synku. Fale są za silne!
Będę je słyszała do końca życia.
Nie wierzę! Esteban nigdy nie zrobiłby tego wbrew mojej woli.
– Pani syn jest ubrany w spodenki kąpielowe? Zgadza się?
Rozmawiali ze mną dwaj policjanci. Pierwszy uporczywie wpatrywał się we mnie oczyma szarobrązowymi jak na starej fotografii, nieruchomymi, zdawałoby się – malowanymi na szkle. Mrugał nieregularnie, po długim, zastygłym spojrzeniu. Nie wiedziałam, jakiego koloru były oczy drugiego, nie podniósł głowy, odkąd weszłam, bez reszty pochłonięty notowaniem. Pisał jak karabin maszynowy, kiedy tylko otwierałam usta.
– Tak. Jest tylko w kąpielówkach. Jego bluza i ręcznik wciąż leżały na plaży, kiedy tam wróciłam.
Oczy oficera znów zamarły. Obok niego palce stenografisty biegały po klawiaturze.
– Czyli – niebieskie spodenki kąpielowe? – podchwycił oficer, nie odrywając ode mnie niewidzącego spojrzenia.
Starałam się mówić jak najkrócej i jak najprecyzyjniej. Wiedziałam, że w tej chwili strażacy przeczesują już plażę, a porucznik Lazarbal powiadomił straż morską. Trzy zodiaki patrolowały wybrzeże mimo wiatru i potężnych fal.
– Dokładnie indygo.
– Indygo?
Stukanie klawiatury nagle ucichło. Domyśliłam się, że stenografista szukał próbki koloru indygo. Bezsensowna strata czasu! Opisywałam kolor tych kąpielówek już co najmniej gościom w pięciu różnych mundurach. Prawie krzyknęłam:
– Tak, indygo! To proste, kolor niebieski w odcieniu fioletu.
Lazarbal trzykrotnie mrugnął oczyma, co zapewne świadczyło o głębokim poruszeniu, a potem znów wpatrywał się we mnie.
– W porządku, pani Libéri. Kąpielówki indygo. Czy poza kolorem jest jakiś szczegół, który mógłby nam pomóc?
Musiałam zachować spokój. Przysięgłam to sobie. Ponad dwudziestu ludzi szukało już Estebana. Każdy z nich wykonywał tę pracę najlepiej, jak mógł, musiałam w to uwierzyć. Musiałam z nimi współdziałać. Odpowiadać na wszystkie pytania. Powtarzać. I mieć nadzieję.
– Na lewej nogawce kąpielówek jest pewien motyw, mały wieloryb, biały.
Klawiatura znów stukała. Oczy Lazarbala ożywiły się chyba po raz pierwszy – powieki poruszały się teraz to wolno, to bardzo szybko. Może nadawały morsem i wzywały pomoc? A może po prostu przekazywały mi podprogową i uspokajającą wiadomość.
– Proszę się nie martwić, pani Libéri. Ratownicy mają zdjęcie pani syna. Znają się na swojej pracy. Postarajmy się teraz spokojnie nad tym zastanowić. Dla przypomnienia, pani syn ma… dziesięć lat?
– Tak… Dziś są jego urodziny…
Oczy Lazarbala znów zatrzymały się jak kamera.
– A więc dokładnie dziesięć lat.
Nie podobało mi się to przeciągnięcie słowa „dokładnie”, ten nacisk, jaki na nie położył. Co insynuował? Że zaskoczył go ten zbieg okoliczności? Jaki związek z zaginięciem Estebana mogłyby mieć jego urodziny?
– Dziesięć lat – powtórzył porucznik. – Pani Libéri, proszę mi wybaczyć, ale czy dziesięciolatek nie jest za mały, żeby zostawiać go samego na plaży?
Raczej warknęłam, niż odpowiedziałam. Tak, że zagłuszyłam tango palców policjanta na klawiaturze.
– Mieszkam na ulicy Etchegaray, sto metrów od plaży. Wszystkie ulice w pobliżu są piesze. Esteban jest do tego przyzwyczajony. To dziecko dojrzałe jak na swój wiek. Spokojne. Odpowiedzialne.
Oczy Lazarbala były puste. Czy on mnie w ogóle słuchał? Czy na pewno był tu, żeby mi pomóc? A może zaczął już przygotowywać akt oskarżenia?
– Czy syn dobrze pływa?
Wiem, do czego zmierzał ten łajdak oficerek! Nie zamierzałam pozwolić, żeby wciągnął mnie w tę grę. A ten drugi mógł wszystko zapisać, wielkimi literami i tłustym drukiem!
– ESTEBAN NIE POSZEDŁ PŁYWAĆ, ZABRONIŁAM MU TEGO! MÓJ SYN SIĘ NIE UTOPIŁ. ON… ZOSTAŁ PORWANY!
Martwe oczy Lazarbala nie przeczyły moim słowom. Punkt dla nich.
– Utonięcie pani syna to tylko jedna z hipotez. Pani Libéri, na tym etapie musimy brać pod uwagę wszystko. Nawet jeśli…
„Nawet jeśli co?”, wrzasnął głos w mojej głowie.
– Nawet jeśli nie można powiedzieć, że dziś rano plaża była pusta. Mamy ponad trzydziestu potencjalnych świadków, nie licząc turystów, którzy jedli śniadanie na tarasie Toki Goxoa. Zapewniła mnie pani, że syn jest inteligentny i posłuszny. Nie oddaliłby się z nieznajomym, nie stawiając oporu, a gdyby się bronił, ktoś by to zauważył albo usłyszał.
„Ktoś by to zauważył albo… usłyszał”, powtarzam w myślach nieodparte argumenty porucznika Lazarbala. Pod czaszką dudni mi taką samą pustką, jaka wyziera z jego szklistych oczu.
– Pytaliśmy wszystkich turystów na plaży – ciągnął policjant. – Nikt nie widział, by pani syn opuszczał plażę albo szedł z nieznajomym.
– Nikt też nie widział, jak wszedł do wody!
Lazarbal zareagował – trzy szybkie ruchy powiek, dwa wolniejsze. Jego oczy wysiliły się na ruch w stronę ekranu komputera, a potem znów zastygły.
– Ma pani rację. Świadkowie, którzy znajdowali się najbliżej, byli sto metrów od interesującego nas miejsca i nie mieli żadnego powodu, żeby obserwować czy pilnować pani syna. Prawdę mówiąc, nikt niczego sobie nie przypomina, nikt nie zauważył jego obecności na plaży. Opieramy się wyłącznie na pani zeznaniu.
Łajdak!
– A jego ręcznik? Jego bluza?
Lazarbal wolno uniósł rękę, jak policjant na skraju drogi, nakazujący trochę za nerwowemu kierowcy, żeby się uspokoił.
– Nikt nie wątpi w pani słowa, pani Libéri. Wręcz przeciwnie. Rzeczywiście odnaleziono jego ręcznik i bluzę dokładnie tam, gdzie, jak pani powiedziała, rozstaliście się. Wszystko więc wskazuje, że… – oczy Lazarbala dopiero teraz zdradzały zaniepokojenie, dreszcz, którego nie zdołał opanować. – Że tym razem pani nie posłuchał. Że… kiedy tylko się pani odwróciła, pobiegł prosto do oceanu.
– NIE!
Największa czcionka, skrybo! Mocno wytłuszczona i podkreślona, nie krępuj się!
Powtórzyłam, podnosząc głos.
– NIE! Jestem pewna, że NIE! Znam Estebana. Jest dzień jego urodzin. Chciał jak najszybciej wrócić, dostać prezent. Nigdy nie był mi nieposłuszny, a już na pewno w takim dniu. Musiało się stać coś innego!
Nieruchome oczy Lazarbala doprowadzały mnie do szału. W przelotnym, idiotycznym odruchu zawodowym pomyślałam sobie, że być może cierpi na widzenie tunelowe, wadę wzroku, która ogranicza widzenie peryferyjne, co wyjaśniałoby, że siedzi w biurze, a nie pracuje w terenie, przy poszukiwaniu mojego syna, jak inni policjanci.
– Gdybym przyjął pani tok myślenia, pani Libéri, gdybym rozważał hipotezę porwania pani syna, to musiałbym założyć, że znał porywacza i poszedł z nim z własnej woli, ufając mu. Czy ktoś przychodzi pani na myśl? Ktoś bliski? Krewny? Jego… ojciec?
– Esteban nie ma ojca! Jestem samotną matką, a jeśli chce pan poznać całą prawdę, nie ma w tym przypadku, to był mój świadomy wybór.
Jego oczy konia w okularach nie osądzały mnie, a to już coś. A może nic go to nie obchodziło. Jego ręka po omacku sięgnęła po leżące z boku papiery. Oczy nawet nie drgnęły. Może się pomyliłam, może Lazarbal miał nadzwyczajne widzenie peryferyjne. Jak każdy drapieżnik…
– A zatem kto? – spytał.
– Nie mam pojęcia.
Rozłożył przede mną szereg zdjęć.
– Sprawdzimy to. Będziemy szukali. Zgromadziliśmy już dziesięć zdjęć. Głównie od klientów Toki Goxoa. Często się pani na nich pojawia. Prawie wszystkie zrobiono, kiedy przyszła pani szukać syna.
Zerknęłam na fotografie. Zobaczyłam przykrótki T-shirt, moje gołe uda. Czy i on gapił się na mój tyłek tymi oczyma sokoła wędrownego, równocześnie świdrując spojrzeniem moje oczy? Niech się bawi! Niech sobie rozkłada te idiotyczne fotki pstrykane przez znudzonych gości knajpy, byle tylko znalazł mojego syna. Nie tak dyskretny protokolant nie zdołał się powstrzymać od odwrócenia głowy, ale Lazarbal błyskawicznie zabrał zdjęcia.
– Zrobimy powiększenia – poinformował oficer – i poprosimy, żeby się pani uważnie im przyjrzała. Może kogoś pani pozna. Zdobyliśmy też kilka zdjęć z plaży tuż przed pani powrotem, ale na żadnym nie ma Estebana. Nikt też nie widział go na ulicach Saint-Jean-de-Luz. W braku innych tropów główną hipotezą pozostaje więc…
Protokolancie, możesz wgnieść klawisze.
– ESTEBAN NIE UTONĄŁ! Ile razy mam to panu powtarzać? Niech pan ogląda te zdjęcia, powiększa je – zobaczy pan, że Esteban zostawił ręcznik, bluzę i buty. No właśnie, gdzie jego espadryle? Przecież nie poszedł w nich pływać!
Chciałam chwycić się tej nadziei, chwyciłabym się każdej nadziei, byle nie poddać się myśli, że ciało mojego syna pochłonął ocean.
– Pani Libéri, bardzo mi przykro, wiem, że wydaję się pani potworem, bo biorę pod uwagę także najgorsze, ale pani syn mógł pójść w espadrylach nad samą wodę, tam je zostawić, a potem porwały je fale. Poza tym ktoś mógł je zabrać…
– A nie dotknąłby bluzy ani ręcznika?
– To możliwe. Zresztą, mogą leżeć zagrzebane w piasku, gdzieś w okolicy. Będziemy ich szukali.
Protokolant już dawno przestał stukać w klawiaturę, jakby moje argumenty go nie interesowały, jakby spisał już wszystkie podrzucone mu przez Lazarbala odpowiedzi. Ale mnie został jeszcze jeden argument.
Coś, co pozwoliło mi nie wybiec z tego biura, nie pognać prosto nad ocean, by i mnie porwały jego prądy.
– Bluza, ta Biarritz Olympique, nie ma kieszeni.
– Słucham?
– Kąpielówki też nie mają żadnej kieszonki.
Po raz pierwszy oczy Lazarbala były całkowicie rozbudzone. Zaczęły krążyć jak spłoszone pszczoły.
– Ale co z tego?
– Dałam Estebanowi monetę, jedno euro, jak co rano, żeby poszedł po bagietkę do Fournil de Lamia. Gdyby chciał popływać, musiałby zostawić pieniążek na plaży. Nikt nie kąpie się z monetą w zaciśniętej dłoni! Nie znalazłam jej ani na ręczniku, ani na piasku, ani nigdzie w promieniu metra.
– Poszukamy, pani Libéri. Przeczeszemy całą plażę, obiecuję to pani.
– Nie czekałam na was, poruczniku! Już szukałam. I dalej będę szukać.
Modląc się, modląc się żarliwie, żeby nie znaleźć.
Jeśli nigdy nie znajdę tej monety, to znaczy, że Esteban nie wszedł do oceanu. I że nadal ściska gdzieś w ręce jedno euro.
Odnaleźć tę monetę, znaczy skazać go; szukać jej, znaczy zachować nadzieję…
***
Szukałam jej przez te wszystkie lata.
Żyłam nadzieją, przez te wszystkie lata.
Nigdy ich nie odnalazłam.
Ani monety.
Ani Estebana.
Dziesięć lat później
Piasek plaży w Saint-Jean-de-Luz, niemal wybielały w słońcu, przesuwał się między palcami moich nóg. Zrobiłam jeszcze krok i stanęłam. Próbowałam wybrać jakiś punkt orientacyjny – falochron Koni, bar Toki Goxoa, a potem wcisnęłam nogę jak najgłębiej, następnie podniosłam ją, powodując mikrolawinę drobnych ziarenek. Kolejny krok i znowu to samo.
Czego szukałam?
Na co liczyłam?
Esteban zniknął tak dawno. To już dokładnie dziesięć lat.
– Daj spokój – usłyszałam za plecami głos Gabriela.
Nawet nie odwróciłam głowy, nie uśmiechnęłam się do niego.
Esteban skończyłby dziś dwadzieścia lat.
– Popatrz – ciągnął Gabriel. – Ledwie przyszliśmy, a wiatr już zaciera ślady naszych stóp.
Miał rację, jak zwykle. Od dziesięciu lat nic się nie zmieniło. Wiatr tak samo omiatał plażę w Saint-Jean-de-Luz, ikurriña tak samo łopotały na nabrzeżu, surferzy tak samo rzucali wyzwanie tym samym falom, ci sami kelnerzy tak samo podawali kawę, ci sami, nieliczni turyści dzielili się plażą. A jednak nic już nie było identyczne, żadna fala nie jest doskonałą bliźniaczką poprzedniej, żaden obłok nigdy nie przestaje płynąć, żaden statysta na tej scenie nie przestaje się starzeć.
Gabriel podszedł, objął mnie w talii i pocałował w szyję. Patrzyłam na nasze wydłużone cienie na piasku, przytulone, bliskie, jak te obejmujące się pary ze starych biało-czarnych filmów.
Sceneria była idylliczna, wymarzona na romantyczny poranny spacer.
Ja jednak od razu uwolniłam się z jego uścisku.
Wybacz, Gabrielu, obiecuję, że będą inne, bardziej magiczne poranki.
Esteban miałby dziś dwadzieścia lat.
Esteban byłby świetnym studentem, Esteban zdałby maturę z wyróżnieniem i świętowalibyśmy to we dwoje w najlepszej restauracji na baskijskim wybrzeżu, może w Jardins de Bakera, Esteban byłby mistrzem w pływaniu, czas wyrzeźbiłby jego ciało atlety, Esteban nadal grałby na gitarze, Esteban na pewno zapuściłby blond włosy, Esteban wziąłby mnie za rękę, tu, na tej plaży, w dniu swoich urodzin, a ja czułabym się tak dumna.
Wziąłeś mnie za rękę, Gabrielu. Nie puściłam jej.
Po raz pierwszy wróciłam na tę plażę.
Przed dziesięcioma laty musiałam stąd wyjechać, po tym, jak policja przerwała poszukiwania, miesiąc po zniknięciu Estebana. Daleko, bardzo daleko. Otworzyłam gabinet nad innym morzem, zimniejszym, nie tak nieokiełznanym, w Etretat, pomiędzy dwoma klifami.
Musiałam wszystko odbudować. Gabriel dzielił ze mną życie przez prawie cały ten czas.
Musiałam wrócić po dziesięciu latach.
Ręka Gabriela była silna, ciepła, pewna… i pusta. Ściskała tylko uschniętą gałąź. Pięć palców z drewna.
Pamiętałam każdą z moich myśli tamtego ranka, 21 czerwca 2010 roku, zanim zostawiłam Estebana samego na plaży.
Żaden mężczyzna nie stanie nigdy między nami. Muszę zachować wolne miejsce w łóżku, dla Estebana, kiedy kładzie się obok mnie o świcie. Nigdy żaden kochanek nie obudziłby mnie tak dźwięcznym „kocham cię”.
Esteban już nigdy nie przyjdzie do mnie o świcie. Teraz to Gabriel zajmuje puste miejsce w moim łóżku, ale żadne jego kocham cię o poranku nigdy nie zabrzmi z taką mocą jak słowa Estebana.
Gabriel znów delikatnie mnie pocałował.
Żaden z jego pocałunków, choć tego ranka tak dobrze mi robiły, nie dorówna całusom Estebana.
Zaproponowałam Gabrielowi, żeby przyjechał ze mną do Saint-Jean-de-Luz na tydzień i nie ukrywałam przed nim, do czego chcę tu wrócić. Zgodził się bez wahania. Zarezerwowałam pokój w hotelu Caravelle, niedaleko od mojego dawnego mieszkania. Najładniejszy, wielkości apartamentu dla nowożeńców. Chciałam zrobić Gabrielowi przyjemność. Stać mnie na to, dobrze zarabiam, a niemal niczego nie potrzebuję.
Wciąż powłóczyłam nogami, zanurzałam je w piasku, głupio go przeszukując, jakbym liczyła, że po dziesięciu latach odnajdę tu monetę. To jedno euro, które Esteban zostawiłby, zanim pobiegłby do oceanu, żeby się utopić. Jakbym miała nadzieję, że w końcu rozwikłam zagadkę. I tysiące pytań bez odpowiedzi. Że rozwiążę równania z wieloma niewiadomymi.
Co stało się na tej plaży rankiem 21 czerwca 2010 roku?
Gabriel puścił moją rękę i znów objął mnie w pasie. Szliśmy tak, przytuleni do siebie.
Plaża była długa, miała ponad kilometr, a my przechadzaliśmy się wolnym krokiem. Gabriel często przystawał, żeby mnie pocałować. Ja po prostu na to pozwalałam, nie chciałam, żeby uznał, że jestem obojętna, nie chciałam też zmuszać się do podziwiania tych uwodzicielskich ciemnych oczu, włosów i cery, która wydawała się opalona nawet podczas normandzkich zim.
Żaden mężczyzna nigdy nie stanie między nami.
Nigdy nie przypuszczałam, że ktoś mógłby zastąpić Estebana. Zresztą Gabriel go nie zastąpił. On tylko zajął puste miejsce. Zaakceptował wszystko – mój ból, zmienne nastroje, płacz, brak spotkań z przyjaciółmi, tylko z psychologiem, moje milczenie, moje sesje. Nie pozwolił mi oszaleć. Bez narzekań, bez zbędnych pytań, poprzestał na żądaniu odrobiny czułości, odrobiny bliskości i pieszczot. Jak dobre i ładne zwierzątko do towarzystwa.
Przepraszam, Gabrielu, czasem potrafię być tak okrutna.
Szliśmy bez celu, ja wpatrywałam się w widoczne na skraju zatoki mury fortu Socoa, w okrągłą wieżę, która ponad nie wyrastała i na kolorowe łodzie chlupoczące u jej podnóża. Z odległości budowla bardziej przypominała zamek z klocków lego niż fortecę nie do zdobycia.
Nieliczne osoby, które nas znały – mówię o Gabym i o mnie – myślały, że jestem bardzo silna. Czyż nie jestem panią doktor Maddi Libéri? Tą, która wzbudza podziw? Kobietą, która potrafiła obudować swoje życie, podczas gdy Gabriel robił wrażenie poety, trochę marzyciela, trochę lekkoducha.
Tymczasem było odwrotnie. Ludzie nic nie rozumieli. Przez te wszystkie lata to Gabriel wspierał mnie.
***
Najpierw zobaczyłam go z daleka.
Dostrzegałam tylko kolorową, niewyraźną plamę na zalanej już słońcem plaży. Turystów było jeszcze niewielu, jak zwykle wczesnym rankiem. Doliczyłam się ich około pięćdziesięciu – kilku par, kilku biegaczy, kilku przechodzących się z psami, kilku rodzin.
Zbliżałam się, ciągnąc za sobą Gabriela. Z każdym metrem plama stawała się bardziej konkretna, kolor wyraźniejszy.
Kąpielówki, indygo.
Czułam zaledwie lekkie mrowienie. Od dziesięciu lat, zawsze gdy postawię stopę na plaży – piaszczystej czy kamienistej – zawsze, gdy omijam rozłożone ręczniki, unikam przelatujących piłek, chlapania wodą, śmiechu dzieci, które biegną się kąpać, serce ściska mi się z bólu. I nie mogę się powstrzymać: wiodę wzrokiem za dziesięciolatkami, chudzielcami w za obszernych kąpielówkach, a serce bije mi mocniej, jeśli zobaczę jakiegoś w niebieskich spodenkach kąpielowych. Ten ból poraził mnie już dziesiątki, setki razy na plażach w Etretat, w Deauville, Cabourgu czy Honfleur.
Puściłam rękę Gabriela.
Podeszłam do falochronu Portowego. Grupa młodych ludzi grała w siatkówkę. Mężczyźni byli muskularni, kobiety smukłe, grali dobrze, piłka nigdy nie dotykała piasku.
Gabriel zatrzymał się i obserwował ich, ja szłam dalej.
Mrowienie przerodziło się w ukłucia zatrutych strzał.
Teraz doskonale widziałam chłopca w kąpielówkach indygo, choć był odwrócony do mnie tyłem.
Miał około dziesięciu lat. Położył ręcznik tuż przy ręczniku matki, trzydziestoletniej blondynki, bardzo szczupłej, bez takich krągłości jak pośladki czy biust.
Miałam istną gonitwę myśli, ale próbowałam przywołać się do porządku.
Z całą pewnością widziałam już dziesięcioletnich chłopców w kąpielówkach koloru indygo i jeszcze wielu takich zobaczę. Mimo to sceptyczny głos w mojej głowie nie był usatysfakcjonowany.
Oczywiście, takie kąpielówki można kupić w pierwszym lepszym sklepie, ale natknąć się na nie właśnie dziś, w dniu…
Stłumiłam krzyk.
Chłopiec usiadł na ręczniku i nadal nie widziałam jego twarzy, za to dokładnie – jego ugięte w kolanach nogi, spodenki, które lekko się zsunęły…
Motyw…
Na lewej nogawce, na tle w kolorze indygo.
Mały biały wieloryb.
Strzały, które wbiły się w moje serce, teraz zamieniły się w sztylety.
Ten chłopiec miał identyczne kąpielówki jak dziesięć lat temu Esteban!
Jakie jest prawdopodobieństwo, że dojdzie do takiego zbiegu okoliczności właśnie tu i właśnie dziś? Starałam się myśleć racjonalnie, żeby nie runąć w przepaść, która otwarła się przede mną. Oczywiście setki, a może tysiące identycznych kąpielówek są noszone przez setki i tysiące chłopców.
Ale tu? Dziś?
Gabriel nie podszedł do mnie, pewnie zatrzymał się i patrzył na zgrabne siatkarki. Niech robi, co chce, nie zamierzałam być zazdrosna o te dziewczyny, młodsze ode mnie o trzydzieści lat.
Nawet się cieszyłam, że go tu nie było. Że nie musiałam mu tłumaczyć, dlaczego chcę podejść jeszcze bliżej do tego chłopca i jego matki, chociaż nogi odmawiały mi posłuszeństwa.
Nie chciałam, żeby widział, jak moje ręce nieruchomieją, jak patrzę, zahipnotyzowana przez te jasne, rozwichrzone włosy chłopca na ręczniku, przez te chude nogi i szkielet krewetki.
Teraz byłam już wystarczająco blisko, niecałe dziesięć metrów za nimi, i słyszałam, co mówią.
– Pójdziemy się kąpać? Mamo?
Matka nie odpowiadała. Otworzyła tylko jakieś czasopismo.
Dalej wszystko potoczyło się w zwolnionym tempie. Chłopiec spokojnie odwrócił głowę, chcąc ubłagać matkę.
Nie zauważył mnie, dla niego nie istniałam.
Ale ja widziałam tylko jego.
Rozpoznawałam każdy szczegół jego twarzy, każdy dołek jego uśmiechu, każdy niebieski blask jego źrenic, każdą linię od czoła po brodę, każdy grymas, każde mrugnięcie, każdą proporcję, każda minę.
To on!
To nie dziecko podobne do niego, to nie sobowtór.
To mój Mały Książę!
To Esteban.
Cóż z tego, że dziś miałby dwadzieścia lat, co z tego, że to nie miało najmniejszego sensu i że wierzyć w to było czystym szaleństwem.
Wiedziałam, że to on.
***
Chłopiec w kąpielówkach koloru indygo co rano pojawiał się na plaży w Saint-Jean-de-Luz. Między falochronem Portowym a tarasem Toki Goxoa. Zawsze przychodził w to samo miejsce. Zawsze z matką.
Usiadłam osiem metrów za nimi. Zbliżałam się powoli, metr o metrze, z cierpliwością, jakiej trzeba, żeby oswoić ptaka.
Ani on, ani jego matka nie zwracali na mnie uwagi. Matka zawsze czytała książkę albo gazetę, a spojrzenie chłopca, kiedy dostrzegał moją obecność, prześlizgiwało się po mnie, jakbym była przezroczysta, jakbym była zwykłym pyłkiem. Jakby klepsydra mojego życia się odwróciła, jakby mój Mały Książę żył, a ja stałabym się zjawą.
Nie byłam zjawą! Byłam człowiekiem z krwi i kości, wiedziałam to, czułam to, a każde jego obojętne spojrzenie rozdzierało mnie boleśniej niż szpada, którą mógłby mnie przeszyć.
Nie powiedziałam o tym Gabrielowi.
Jak miałby mi uwierzyć?
Czekał na mnie w łóżku, w naszym pokoju zakochanych. Lubił wieczorem długo patrzeć na monitor i późno wstawać. Nie znosił porannego pływania.
Dziękowałam mu za to w głębi ducha.
Co rano od naszego przyjazdu mogłam obserwować tego chłopca i jego matkę, dopóki nie opuścili plaży. Wtedy wracałam do hotelu, do Gabriela.
Chłopiec miał na imię Tom.
Wyglądał na spokojnego i posłusznego. Czasami sprawiał wrażenie smutnego.
Myślę, że się nudził. Często się kąpał.
Pływał doskonale, tak jak Esteban.
Jego matka nie chodziła z nim pływać, ledwie na niego zerkała. Czasami tylko wydawała mu polecenia, nie odrywając oczu od książki. „Nie oddalaj się, ubierz się, wytrzyj się”. Tom raz po raz prosił matkę, żeby się z nim pobawiła. Zajmowała się nim przez kilka minut, potem zostawiała go samego. I pozwalała, żeby się nudził.
Głos Toma nie brzmiał dokładnie tak jak głos Estebana. Skóra chłopca była odrobinę jaśniejsza. Ale te dwie drobne różnice były niczym wobec ich oczywistego podobieństwa. Gdyby Tom i Esteban mogli stanąć obok siebie, nie dałoby się stwierdzić, który jest którym.
Jak bliźnięta jednojajowe.
Od trzech dni usiłowałam to sobie wyperswadować. Jestem naukowcem, ukończyłam studia medyczne, nie wierzę w żadnego Boga ani w żaden raj, Esteban miałby dziś dwadzieścia lat. Tom to dziesięciolatek i nawet jeśli Tom uśmiechał się jak Esteban, śmiał się jak Esteban, pływał jak Esteban, nosił takie same kąpielówki jak Esteban…
Tom nie mógł być Estebanem.
Dlatego uchwyciłam się jednego dowodu, jedynego, który mógł jeszcze przekonać mnie, że nie pogrążyłam się w studni bez dna, w wiecznych przypuszczeniach i domysłach, i położyć kres tak absurdalnej iluzji.
Naczyniak Estebana. Wyraźnie widoczne znamię, z którym przyszedł na świat, pod kąpielówkami, na wysokości pachwiny.
Patrzyłam uważnie za każdym razem, kiedy Tom wstawał, rozbierał się i ubierał. I przy tych nielicznych okazjach, kiedy matka otrzepywała go z piasku przylepionego do skóry. Wpatrywałam się w podbrzusze chłopca, rozdarta. Rozum chciał, bym nie ujrzała żadnej ciemnej plamy i żeby skończyła się wreszcie ta niesamowita obsesja. Serce żywiło nadzieję, że to znamię widnieje w jego prawej pachwinie, bo to byłby dowód, że mam przed sobą Estebana, żywego Estebana.
I nieważne, że przez tych dziesięć lat jemu nie przybył nawet jeden dzień! Że mnie nie pamiętał, że nosił inne imię i miał inną mamę. Nieważne, gdzie się podziewał i co przeżył przez te wszystkie lata.
Wrócił.
Chociaż robiłam, co w mojej mocy, nie udało mi się. Nigdy nie zobaczyłam Toma nagiego. Wstydliwy chłopiec owijał się ręcznikiem, kiedy zdejmował spodenki. Nie zauważyłam też niczego, kiedy wychodził z wody i jego ciężkie, nasiąknięte kąpielówki nieco się zsuwały. Przeklinałam jego matkę, która ani razu przez te trzy dni nie sięgnęła po tubkę kremu przeciwsłonecznego. Jasna skóra Toma zaczerwieniła się już pierwszego ranka. Nie uskarżał się, ale oparzenia słoneczne jeszcze bardziej utrudniały zauważenie trochę ciemniejszego znamienia na skórze.
Jakby matka chciała je zamaskować, pozwalając, by słońce paliło skórę jej syna!
– Mamo, idziesz?
Tom był w wodzie, fale sięgały mu do pasa, ale kilka metrów dalej pojawiły się znacznie potężniejsze grzywy. Jakaś silniejsza fala mogłaby go przewrócić. Z trudem powstrzymałam się od krzyku, od nakazania chłopcu, żeby wyszedł na plażę, od zbesztania jego matki. Choć niechętnie, w końcu oderwała się od lektury.
– Chodź, mamo! – nalegał. – Nie musisz się kąpać, zrób mi tylko zdjęcia. Popatrz!
Odbijał się z całej siły i skakał jak najwyżej, kiedy fala pędziła na niego, grożąc potężnym uderzeniem w plecy, a potem znów wpadał w pianę, pluł słoną wodą, śmiał się i próbował odzyskać równowagę, zanim rzuci nim kolejna fala.
Esteban też lubił się tak bawić. Ale ja byłam przy nim.
– Mamo!
Wbrew wszelkim oczekiwaniom matka wstała. Sięgnęła po telefon komórkowy i poszła w stronę oceanu.
Od jej ręcznika dzieliło mnie niespełna siedem metrów. To doskonała okazja!
Obserwowałam trzydziestolatkę. Uniosła telefon na wysokość oczu, wciąż zbliżając się do wody.
Drugiej takiej szansy nie będę już miała.
W pobliżu nie było nikogo oprócz drzemiącej pary staruszków i ich wnucząt zajętych kopaniem jeziorka.
Bez pośpiechu podpełzłam do ręcznika. Zręcznym ruchem chwyciłam torbę plażową matki Toma. Znalazłam portfel, rzucony między książki, długopisy, klucze i flakoniki, którym nie mam czasu się przyglądać.
Zerkałam w stronę oceanu – matka Toma nadal stała tyłem do mnie.
Zacisnęłam palce na portfelu, otworzyłam go, błyskawicznie zajrzałam do przegródek. Odsunęłam od siebie falę złych myśli – zwariowałam, grzebię w rzeczach osobistych obcej kobiety, jeśli ktoś mnie na tym przyłapie…
Wyjęłam dowód osobisty – musiałam błyskawicznie zapamiętać dane, miałam na to sekundę, potem musiałam odłożyć rzeczy na miejsce, oddalić się, stać niezauważalną.
Palce mi drżały, plastikowy dokument wypadł z nich, wylądował na piasku.
Cholera!
Oczyma błagałam ocean. Tom wciąż pluskał się w wodzie. Jego matka stała z telefonem w ręku, czekając, aż skończy zabawę w delfina.
Podniosłam dowód, palcem strąciłam piasek i przeczytałam.
Amandine Fontaine
La Souille
Hameau de Froidefond
63 790 Murol
Wystrój gabinetu, w którym doktor Wayan Balik Kuning przyjmował pacjentów, to połączenie minimalizmu, co w oczach jego różnorodnej klienteli z Hawru stanowiło dowód powagi, i egzotyki, tworzącej wyciszoną atmosferę, która sprzyja odprężeniu i zwierzeniom. Wszystko tu harmonizowało ze sobą dzięki umiejętnemu połączeniu przytłumionej żółci, szafranowych płócien na ścianach, dywanu w barwie topazu na podłodze, fotela i sofy z żółtej skóry, mebli z surowego drewna, na których ustawione były niezbędne przedmioty z mosiądzu – zegar, dwie lampy, kilka dyskretnych posążków balijskich bóstw.
Wayan Balik Kuning podpalił pałeczkę o zapachu drzewa sandałowego, a ja ułożyłam się na kanapie. Bez pośpiechu włączył dyktafon i usiadł w fotelu z drewna kauczukowego.
Na wprost mnie.
Tak jak wolałam.
Podczas naszych pierwszych sesji siadał za mną. Denerwowało mnie, że go nie widzę, miałam wrażenie, że mówię do ściany, że nie wiem nawet, czy się nie zdrzemnął albo czy nie gra w Candy Crush na Samsungu. Drażniło mnie to tym bardziej, że Wayan Balik Kuning nie był facetem, na którego wolałoby się nie patrzeć. To subtelny produkt mieszanki balijsko-francuskiej. Karmelowa cera, kruczoczarne włosy ze srebrzystymi pasemkami, spojrzenie zbesztanej małpy, a do tego sylwetka smukłego atlety. Doktor Kuning to psychiatra, absolwent wydziału medycyny Paris Descartes, żaden z tych szarlatanów, którzy oszukują pacjentów, ozdabiając gabinety figurkami Wisznu, Siwy czy Brahmy.
– Maddi, powiedziałaś, że to dziecko, Tom Fontaine, jest podobne do Estebana?
– Nie, Wayan, powiedziałam co innego. Bądźmy precyzyjni – „podobny” to za mało powiedziane. Ja powiedziałam, że… To był on!
Wayan wcisnął się jeszcze mocniej w swój fotel i chwycił rękami podłokietniki. Przygotowywał się na trudną sesję. I jeszcze nawet nie wyobrażał sobie, jak trudną…
– Maddi, doskonale wiesz, że to niemożliwe. Esteban miałby teraz dwadzieścia lat. Ten oczywisty fakt zamyka dalszą dyskusję, rozwiewa wszelkie złudzenia, podejrzenie kradzieży tożsamości. Tom to nie Esteban.
Już otwierałam usta, żeby coś powiedzieć, ale Wayan uniósł rękę, dając mi do zrozumienia, że mam mu nie przerywać.
– Dlatego trzeba spojrzeć na problemy z innej strony i zacząć od podstawowego pytania. Dlaczego jesteś tak głęboko przekonana, że ten chłopiec, o którym nic nie wiesz, jest tak bardzo podobny do twojego syna? Nie uzyskamy odpowiedzi, nie zadając sobie innych, trudniejszych pytań. Zacznijmy od tego: dlaczego po dziesięciu latach od zniknięcia syna zapragnęłaś wrócić do Saint-Jean-de-Luz? Musisz wreszcie zdać sobie sprawę, że ważne jest nie to, co znalazłaś na tej plaży, ale to, czego szukałaś, idąc tam.
Zmusiłam się, by nie poderwać ze skórzanej kanapy. Kontrolowałam oddech, żeby mówić jak najspokojniej.
– Nie tym razem, Wayan! Wcześniej tak, przyznaję – wtedy, kiedy wydawało mi się, że widziałam Estebana w Cabourgu, w Deauville czy Honfleur, mój mózg nie pozwalał, żeby rany się zabliźniły. Wtedy to było tylko podobieństwo, przyznałam to, przekonałeś mnie. Ale teraz jest inaczej. To… naprawdę on!
Wayan mówił jeszcze dobitniej i spokojniej niż ja. Z jego tonu wywnioskowałam, że nie zgodzi się włączyć do terapii żadnych irracjonalnych wyjaśnień.
– Rozumiem. Mamy przed sobą dużo pracy, Maddi, zdajesz sobie z tego sprawę?
– Tak, na pewno. Ale… Ale będziemy musieli przerwać terapię.
Uniosłam się lekko, ciekawa jego reakcji. Piękna twarz Wayana zastygła.
– Słucham? Proszę, żebyś uspokoiła moje obawy – Maddi, ja się chyba przesłyszałem?
Zmusiłam się do uśmiechu. Długo patrzyłam na plakaty ze świątyniami Angkoru, Borobudur, zawieszone na ścianach, na górę Batur i pola ryżowe.
– Będzie mi ciebie brakowało, Wayan. Przez te wszystkie lata bardzo mi pomogłeś. Chciałabym kontynuować terapię, ale…
Wayan Balik Kuning, cesarz samokontroli, z trudem ukrywał panikę.
– Zawiodłem cię? Popełniłem jakąś gafę? Jeżeli chodzi o pieniądze, mogę…
– Nie, skądże. Ja po prostu… zamierzam się przeprowadzić!
Zapadła cisza. Obłoczek z sandałowego kadzidełka wolno rozchodził się po pokoju. Układająca się w znak zapytania trąbka Ganesza wyrzeźbionego w wulkanicznej skale jakby powstrzymywała się od kichnięcia.
– Dla… dlaczego… Dokąd… dokąd zamierzasz się przenieść?
– Do Owernii. Od prawie trzech lat szukają tam internisty, to mała gmina, pięciuset mieszkańców. Powitają mnie z takim uwielbieniem, jakbym była największą uzdrowicielką hinduskiego panteonu.
Znam Wayana od lat, ale jeszcze nigdy nie widziałam takiego smutku w jego dużych oczach. Teraz, kiedy są załzawione i tak piękne, czynią go urzekającym. Ile pacjentek kochało się w nim?
– Tam mieszka Tom Fontaine, prawda?
Przystojny, a w dodatku inteligentny.
– Tak, przykro mi, Wayan, ale muszę… muszę się przekonać.
– O czym chcesz się jeszcze przekonać? Czy ma to znamię, tak? Naczyniaka Estebana. I co dalej? Zaprzyjaźnisz się z matką Toma Fontaine’a? Wśliźniesz się do ich rodziny, ukrywając przeszłość? Zajmiesz jej miejsce? Tylko dlatego, że ten chłopiec jest podobny do syna, którego przed laty straciłaś?
– Nie straciłam go! Ktoś mi go ukradł!
Mój głos wybuchnął, nie panowałam już nad nim, ale starałam się złagodzić ton. Nie chciałam, żeby moja ostatnia wizyta zakończyła się kłótnią.
– Przepraszam, przykro mi. Ale muszę tam jechać. Zresztą, już podjęłam decyzję. Zrezygnowałam z pracy w gabinecie lekarskim w Etretat. A tam, w Murol, już na mnie czekają.
Wayan wstał. Podczas sesji nigdy mu się to nie zdarzało.
– Mogę zapalić?
Uśmiechnęłam się.
– Jesteś u siebie.
Wysunął szufladę i zapalił długiego, cienkiego papierosa. Woń kadzidełka tłumiła zapach i dym, ale już dla kolejnych pacjentów.
– Maddi, tutaj zdołałaś się odbudować. Nie jesteś tu sama. – Wahał się przez chwilę, jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się tak długo szukać odpowiednich słów. – Czy jesteś pewna, że on… Gabriel zgodzi się wszystko rzucić, żeby z tobą jechać?
Znów się uśmiechnęłam.
– Jeszcze z nim o tym nie rozmawiałam, ale myślę, że jest gotów zamieszkać ze mną w dowolnym miejscu na tym globie, byleby miał dostęp do Internetu.
Przelotny grymas bólu przemknął po pięknej twarzy Wayana. Życie uczuciowe zawsze było najtrudniejszą kwestią w rozmowach z nim. Wiem, że nie był obojętny na moją urodę blondynki, na moją energię i te łzy, które przy nim wylewałam. Chociaż może było odwrotnie i to ja nieświadomie zakochałam się w nim po tych wszystkich latach.
Ale gdyby nawet tak było, co to zmienia? Dokonałam wyboru, on też, jesteśmy dwojgiem dorosłych rozsądnych ludzi, potrafimy radzić sobie z frustracją i wewnętrznymi rozterkami. Odpowiedziałam możliwie lekkim tonem:
– Ale jeśli Gabriel się nie zgodzi, to trudno, nie zmienię decyzji. Wayan, znasz mnie od dawna, jestem kobietą zdeterminowaną i… wolną!
– O nie, Maddi, nie. Nie na tym polega wolność.
Papieros Wayana wydzielał okropną woń goździków. Nie miałam dziś ochoty na filozoficzne dyskusje. Nie zamierzałam też słuchać morałów. A tym bardziej – mierzyć się z diagnozą psychiatry oceniającego moje zdrowie umysłowe.
– Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę, Wayan. Czy mogłabym dostać nagrania wszystkich naszych sesji? Chciałabym je przesłuchać.
Zaciągnął się papierosem. Obawiałam się, że aby pozbyć się tego zapachu i dymu, będzie musiał spalić cały zapas kadzidełek.
– Jesteś pewna, że to dobry pomysł?
– Nie, prawdę mówiąc, nie. Prawie niczego nie jestem pewna. I właśnie dlatego chciałabym zabrać je ze sobą.
Wayan szedł w stronę biurka, powłócząc nogami.
– Skoro naprawdę chcesz, to nie mogę odmówić. Te nagrania należą do ciebie. Sama nalegałaś, żebyśmy nagrywali wszystkie sesje. Skopiowałem je dla ciebie na USB. Chcesz otrzymać tylko swoje nagrania, z tego gabinetu, czy także te… wcześniejsze?
– Wszystkie sesje, Wayan. Bardzo proszę.
Słyszałam, jak nerwowo stuka coś na klawiaturze.
– Kiedy planujesz wyjechać?
– Za pół roku. Spędzę jeszcze ostatnie Boże Narodzenie u podnóża klifów, a w lutym zamieszkam w krainie wulkanów pokrytych wtedy śniegiem.
Przez chwilę wpatrywał się w ekran, przewijając listę naszych sesji. Z jego wilgotnych oczu wyzierała melancholia.
– Maddi, czy i ja też mógłbym cię o coś prosić?
– Oj… Zaczynam się bać.
Nie odrywał oczu od historii naszych rozmów, spisanej na osiemdziesięciu trzech kartach.
– Kiedy wyjdziesz dziś z tego gabinetu, nie będziesz już moją pacjentką. Znów będziemy kolegami po fachu. Czy miałabyś ochotę wybrać się ze mną dokądś? Może któregoś wieczoru zjedlibyśmy razem kolację?
Jeszcze raz zaciągnął się papierosem. Patrzyłam na niego ze wzruszeniem.
– Wayan, sam to powiedziałeś – nie jestem sama, mam Gabriela.
– Ale jesteś kobietą wolną…
– Owszem. Ale ty nie jesteś wolny.
– Ja?
– Nie jesteś wolny!
– Wolny? Nikt nie jest tak wolny, jak ja, Maddi. Nie mam ani żony, ani dziecka, ani…
Przerwałam mu najdelikatniej, jak potrafiłam.
– Nie, Wayan, nie jesteś wolny. Nie na tyle wolny, żeby wszystko zostawić, nie tak, żeby wszystko poświęcić. A ja myślę, że potrafię żyć tylko z mężczyzną, którego na to stać. Straszna ze mnie egoistka, prawda? Masz wszelkie zalety, zapewniam, ale nie należysz do tych mężczyzn, którzy mogą wszystko zostawić, wszystko porzucić, żeby podążyć za kobietą, którą kochają.
Epoka druga Dzieciństwo duszy
Druga epoka duszy, Maddi, to czas, gdy zaczynamy rozumieć, że nie żyje się tylko dla siebie. Inni się liczą, mają swoje znaczenie. Dusza musi się nauczyć panowania nad impulsami, a przynajmniej – ich kontrolowania, oszukiwania, gry, kłamstw, uwodzenia, kochania.
II
Początki
Witamy w Murol
Szeroko otworzyłam okno gabinetu lekarskiego. Rozpościerał się z niego widok na pasmo Puy, zamek Murol wznoszący się na najbliższym wzniesieniu i grań Sancy na horyzoncie. Kiedy tylko odepchnęłam okiennice, do środka wpadło słońce, jakby ono także szukało chłodu starych granitowych ścian.
Nie spodziewałam się takiego powitania!
Przez sześć miesięcy przed wyjazdem do Owernii przygotowywałam się na szarość, zasnuty chmurami horyzont, zaśnieżone drogi, wodę płynącą rynsztokami, zimne kamienne domy i parujące dachy, opustoszałe ulice, szarfy i czepki, życie w czterech ścianach… Od przyjazdu było jednak zupełnie inaczej.
Nigdy, jak daleko sięgała pamięć Owerniaków, nie zdarzyła się tu tak łagodna zima. Piętnaście stopni w połowie lutego. Ponad dwadzieścia pięć na nasłonecznionych zboczach wulkanów. Tylko czasem szyby samochodowe pokrywały się rano szronem.
Gabinet lekarski znajdował się w centrum Murol, dwa kroki od mostu z lawy nad Couze Chambon. Uliczki wsi nie były tak ożywione jak ulica Gambetty w Saint-Jean-de-Luz, ale też niewyludnione. Czasem zapuszczali się tu wypoczywający indywidualnie turyści narciarze, piesi wędrowcy przechodzili grupkami, hałaśliwi uczniowie wybiegali ze szkoły i budzili staruszków, równie rozleniwionych przez słońce, jak kocury, które drzemały za koronkowymi firankami.
Mieszkałam w Murol od trzech tygodni i niczego nie żałowałam. Trzy lata czekali tu na lekarza! Przyjęli mnie, jakbym wróciła z Ameryki ze sztabkami złota do rozdania. Wszyscy pojawiali się w moim gabinecie – pani mer, nauczycielka, hydraulik, rzeźnik, opiekun małego muzeum. Wszyscy uspokajali: tutaj przez cały rok jest dużo ludzi; wszyscy mnie wychwalali, widząc, że nie liczę godzin; wszyscy proponowali pomoc, zapewniali, że powinnam zwracać się do nich bez wahania. Tu, jeśli tylko chce się otworzyć drzwi albo zapukać do cudzych, nie jest się skazanym na samotność.
Dziękuję, przyjaciele, ale nie jestem sama.
Włączyłam komputer. Sprawdziłam plan dnia na Planyo, aplikacji służącej do zamawiania wizyt. Dziś wszystko załatwia się przez Internet, nawet w sercu Owernii. Sekretarki nie są już potrzebne. Kątem oka przeglądałam listę pacjentów, przymykając powieki, żeby osłonić się przed słońcem, które tańczyło po monitorze.
Aż szeroko je otworzyłam. I wytrzeszczyłam oczy.
Starałam się zapanować nad podnieceniem, które mnie ogarnęło, nabrać tchu, głęboko oddychać.
Wiedziałam, że czas jest moim sprzymierzeńcem. Jestem jedynym lekarzem w promieniu dziesięciu kilometrów. Trzeba było tylko cierpliwie zaczekać, aż do mnie przyjdzie. Wszystko, co robiłam przez te pół roku – wyjazd z Normandii, podróż przez pół Francji, osiedlenie w Moulin de Chaudefour i otwarcie tego gabinetu – miało tylko jeden cel: doprowadzić do spotkania.
Mélanie Pelat, 9.00
Gérard Fraisse, 9.15
Tom Fontaine, 9.45
***
– Zapraszam panią.
Była 9.55. Rozsądne opóźnienie, żeby nie tworzyć wrażenia, że zbyło się poprzednich pacjentów. Dziesięć dodatkowych minut, które tak trudno było przetrwać.
– Proszę…
Amandine Fontaine odłożyła „Vivre-Bio-Hors-série special montagne” („Żyć Bio: Numer specjalny. Góry”) na stolik w poczekalni, wstała i weszła razem z Tomem.
Zamknęłam za nimi drzwi. Znaleźliśmy się we troje w zaciszu mojego gabinetu. Kiedy Tom przechodził obok mnie, ogarnęła mnie chęć, żeby rozczochrać jego jasne włosy, położyć mu rękę na ramieniu, pogładzić policzek. Nie widziałam go od czerwca. Był ubrany w mocno podniszczone dżinsy, wełniany sweter koloru écru, też stary – wszystko było za duże, źle wyprasowane, tak niepodobne do markowych ubrań Estebana. Mimo to Tom był do niego podobniejszy niż kiedykolwiek.
Przygotowałam się. Sto razy wyobrażałam sobie przebieg tej wizyty. Nie mogłam poddać się emocjom.
Dzieliło nas biurko. Tom zerkał na bombonierkę. Czekała w niej nagroda dla małych pacjentów, którzy okazali się dzielni. Zwróciłam się wprost do niego, jakby Amandine nie istniała. Nie znaczy to, że przyjęłam taką strategię – po prostu zawsze zachowuję się tak wobec dzieci. Wolę najpierw usłyszeć, jak same, własnymi słowami, opisują mi symptomy choroby, zanim wtrącą się ich rodzice.
– Powiedz, kolego, co ci dokucza?
Tom zwrócił na mnie duże, niebieskie jak ocean oczy, zaskoczony tym, że zadałam to pytanie jemu.
To spojrzenie, Boże drogi, to spojrzenie…
Amandine zareagowała natychmiast.
– Nic – oświadczyła – już mu przeszło, wyzdrowiał. Tom przez trzy dni nie chodził do szkoły, kasłał tak mocno, że nie mógł chodzić na lekcje. Podrażnione gardło, katar. Nie potrafi wydmucha nosa, jak należy, rozumie pani. Ale jest już po wszystkim.
Po co przychodzić do lekarza, skoro choroba minęła? Nie zostawiła mi czasu na rozmyślania.
– Potrzebuję tylko zaświadczenia lekarskiego. Do szkoły. W przeciwnym razie urządzą mi cyrk z powodu tej nieobecności. Dziś jest ostatni dzień przed lutowymi feriami.
Amandine wpatrywała się we mnie z dziwnym natężeniem. Przywołałam na usta zawodowy uśmiech. Czy to możliwe, żeby mnie rozpoznała? Przed przyjazdem do Murol ścięłam włosy. Podczas konsultacji noszę okulary, nigdy mnie w nich nie widziała. Jak mogłaby skojarzyć widywaną przelotnie pół roku temu, na plaży w Saint-Jean-de-Luz, kobietę z wiejską lekarką? Bywałam na tej plaży tylko przez trzy dni, trzy dni, przez które niemal nie odrywała oczu od czasopism.
– Powiem wprost – ciągnęła Amandine. – Nie mam, jak by to ująć, szczególnego przekonania do medycyny, lekarstw, laboratoriów, szczepień i innych takich rzeczy. Wolę leczyć Toma sama. Rozumie pani, co mam na myśli? Zapobieganie, rozsądek, metody naturalne.
Odetchnęłam. Z ulgą. To nie do mnie odnosiła się podejrzliwie, ale do systemu opieki zdrowotnej i medycyny jako takiej. Przywykłam do tego, to coraz częstsza postawa młodych mam. Samoleczenie. Dwie czy trzy specjalistyczne książki, strona internetowa, jakieś fora i wszystkie mają wrażenie, że odbyły trzy lata rezydentury.
– Przynajmniej jest pani szczera!
Amandine odwzajemniła mój uśmiech. I już szykowała się, żeby wstać. Kiedy tylko dostanie swój papier.
– Ale i ja będę z panią szczera…
Uśmiech Amandine Fontaine natychmiast zgasł. Tom nie odrywał oczu od bombonierki.
– Nie mogę wystawić zaświadczenia lekarskiego, jeśli nie zbadam pani syna. Przykro mi, w tej kwestii nie ustąpię.
Starałam się zachować właściwe proporcje między przychylnością a twardymi regułami. Amandine skrzywiła się z wahaniem. Czy byłaby zdolna wziąć Toma za rękę i wyjść? Postanowiłam znów zwrócić się bezpośrednio do niego.
– Obiecuję, że nic nie będzie bolało, to tylko szybkie, rutynowe badanie.
I jakbym uznała, że wszystko zostało uzgodnione, podeszłam, żeby go osłuchać. Amandine wciąż jeszcze się wahała, czy mi na to pozwolić. Czy to instynkt macierzyński podpowiadał jej, że nie powinna mi ufać, czy może miała coś do ukrycia? Przypuszczałam, że nie pozwoli mi dotknąć Toma, że poderwie się i stanie między nami, ona jednak nagle się skrzywiła, unieruchomiona na krześle przez ostry ból brzucha. A może to ona, a nie jej syn, potrzebowała lekarza?
– Tom nigdy nie choruje – zdołała powiedzieć, nieudolnie maskując cierpienie. – Od dwóch lat nie był u lekarza.
– W takim razie nadrobimy zaległości. No, kolego, usiądź na leżance!
Mój zapał i determinacja w końcu wzięły górę. Początkowo ograniczyłam się do obejrzenia gardła, uszu i nosa Toma. Potwierdziłam, że ma lekkie objawy zapalenia gardła i że choroba praktycznie minęła. Przynajmniej w tej kwestii Amandine miała rację – Tom nie potrzebował lekarstw.
– Dobrze, młody człowieku, jeżeli chcesz, możesz iść do szkoły jeszcze dziś po południu.
Twarz Toma rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. To był uśmiech Estebana, uśmiech mojego Małego Księcia. Uświadomiłam sobie, że za każdym razem, kiedy zwracam oczy na tego chłopca, kiedy choćby muskam go palcami, kiedy zaglądam mu do gardła, kiedy uciskam jego klatkę piersiową, odrobinę bardziej pogrążam się w piekle, z którego nigdy nie zdołam się wydostać.
Mam wrażenie, że dotykam skóry Estebana, że czuję zapach Estebana…
Ale nie miałam wyboru, musiałam pogrążyć się jeszcze bardziej. Jeśli mój syn był w nim uwięziony, musiałam go odnaleźć.
– Nie wstawaj, chłopcze, jeszcze nie skończyliśmy. Mógłbyś zdjąć sweter i T-shirt?
Tom posłusznie się rozebrał. Amandine nie protestowała. Czy powstrzymał ją ból brzucha, czy może moje zdecydowanie? A może po prostu nie miała powodu sprzeciwiać się zwykłemu badaniu lekarskiemu?
Obmacałam łopatki Toma, jego żebra, brzuch, kolana, badałam łokcie i nadgarstki. Miałam wrażenie, że lada chwila moje palce zapłoną. W głowie toczyłam spór, który nie dawał się rozstrzygnąć – między rozważną doktor Maddi Libéri a niepocieszoną mamą Estebana. Lekarka, którą byłam, starała się rozumować jak doświadczona profesjonalistka: badałam setki dziesięcioletnich dzieci i wiedziałam, że większość ma taką samą budowę, zbliżoną wagę, podobny wzrost, a różnice sięgają kilku centymetrów czy kilogramów. Charakterystyczna, drobna sylwetka jak łodyga margerytki, chude i zwinne nogi, typowe płaskie bicepsy, które można objąć dwoma palcami. Mimo to mama Estebana, którą byłam, nie poddawała się: pamięć moich rąk nie kłamała, potrafiłam rozpoznać ciało swojego dziecka.
– Świetnie, chłopcze. A teraz się połóż. Opuszczę lekko twoje spodnie, nie obawiaj się.
Rozpięłam klamrę jego paska. I pierwszy guzik.
Tym razem Amandine zareagowała.
– Co pani robi?
– Nic szczególnego. Sprawdzam stopień dojrzałości.
– Tom ma dziesięć lat.
– No właśnie!
Amandine nie ośmieliła się otwarcie podważać moich kompetencji. Pewnie myślała o forach medycznych, które przeglądała, o przypadkach przedwczesnego dojrzewania, o chłopcach, którzy stają się małymi mężczyznami. Dzięki temu miałam czas na badanie.
Rozpięłam trzy inne guziki. Rozchyliłam spodnie. Zsunęłam nieznacznie – o centymetr czy dwa – niebieskie bokserki.
Moja ręka skamieniała.
To niemożliwe! Faktycznie, logicznie, medycznie: niemożliwe!
Mimo to wiedziałam jeszcze przed zbadaniem Toma, że tu będzie.
W cieple. W ukryciu.
Jak dowód doskonale zatajony, ale nieusuwalny.
Naczyniak był wyraźnie zarysowany, w kształcie kropli wody, jak szkarłatna łza spływająca po prawej pachwinie Toma. Identyczny jak znamię Estebana.
Znamię, z którym przyszedł na świat.
Znak, którego nie da się podrobić.
Tom wciąż leżał, nie poprosiłam, żeby wstał, żeby się już ubrał…
Wszystkie moje logiczne argumenty obróciły się w perzynę.
Mogłam pogodzić się z podobieństwem fizycznym; mogłam nawet pogodzić się z faktem, że chłopcy mieli identyczne kąpielówki, że bawili się na tej samej plaży. Ale to znamię? Jak uznać, że to czysty przypadek na wielkiej loterii genetycznej?
Czy popadłam w obłęd? Czy miałam halucynacje?
Moje palce przez cały czas delikatnie dotykały brunatnej zmiany. Amandine stała obok mnie, zniecierpliwiona i czekająca na koniec tego badania. Powstrzymałam się przed zasypaniem jej pytaniami. Kto jest ojcem Toma? Skąd i dlaczego miał kąpielówki indygo? Dlaczego pojechała na wakacje do Saint-Jean-de-Luz? To wszystko z pewnością miało jakieś wyjaśnienie…
Kiedy Amandine zbliżyła się o krok, zapewne dając mi w ten sposób do zrozumienia, że ma już dość i że badanie dobiegło końca, wydukałam jedyne pytanie, które nie mogło mnie zdradzić. Zsunęłam nieco bardziej bokserki, nakazując każdemu z moich palców, by nie zadrżał.
– Ten naczyniak albo wrodzone znamię – jak pani woli – pojawił się na jakim etapie?
– A jak pani sądzi? Przecież to wrodzone znamię.
Amandine patrzyła na mnie podejrzliwie. Znów miała nade mną przewagę. Dlaczego zadałam tak żałosne pytanie? Muszę zyskać na czasie, żeby dokładnie obejrzeć naczyniaka. Muszę wymyślić inne pytania. Jeszcze raz dotknęłam ciemnej plamy i zmarszczyłam brwi, jakby coś mnie niepokoiło. Kiedy już przyjrzałam się jej dokładnie, musiałam przyznać, że nieco różni się od naczyniaka Estebana. Jest trochę jaśniejsza i nie tak duża, ale przecież naczyniaki się zmieniają, zwłaszcza w wieku dziecięcym, i w końcu osiemdziesiąt procent z nich się wchłania.
Opuszkami palców wyczuwałam ciepło skóry Toma. Chłopiec się nie ruszał. Był równie grzeczny i rozsądny jak Esteban. Wszystko uważnie obserwował, analizował, ale nie ujawniał swoich myśli.
Właściwie tak ciemna plama mogła być śladem po oparzeniu sprzed wielu lat, ale po co okaleczać dziecko właśnie w tym miejscu? Te szaleńcze podejrzenia podsunęły mi przynajmniej nowe pytanie.
– Ta zmiana… Jest pani pewna, że Tom się nie poparzył?
Amandine podniosła głos, zirytowana.
– Pamiętałabym o tym! Co to za insynuacje? Mój syn miałby wypadek, a ja nic bym o tym nie wiedziała?
Podeszła i najzwyczajniej mnie odepchnęła.
– Tom, już po wszystkim – powiedziała. – Możesz się ubrać.
Pozwoliła sobie na zbyt duży wysiłek. Znów trzymała się za brzuch, jakby ktoś wymierzył jej potężny cios. Oparła się o biurko, próbując nabrać tchu.
– Pani Fontaine, co się dzieje?
Nie odpowiedziała. Targał nią gniew, ale równocześnie była zażenowana. No i zbolała. Wykorzystałam tę chwilę słabości, żeby porozmawiać z Tomem.
– A co ty myślisz o tym znamieniu?
Oczy chłopca zwracały się to na mnie, to na matkę.
– Ja… zawsze je miałem.
– I nie przypominasz sobie żadnego wypadku? Poparzenia, czegoś, co bardzo by cię bolało, może kiedy byłeś mały?
– Nie. Nie…
Amandine odetchnęła i warknęła na mnie:
– O co pani chodzi, pani doktor? Ostrożnie, tu nikt nie wtyka nosa w cudze sprawy! Tom i ja nauczyliśmy się sobie radzić. Nie potrzebuję niczyich rad, zwłaszcza jeśli chodzi o zdrowie moje i mojego syna. Prawdopodobnie przeczytałam więcej czasopism medycznych niż pani, więc chyba pani rozumie?
Rozumiem…
***
Tom ubrał się i wstał. Byłam tak rozzuchwalona, że kiedy przechodził obok mnie, wzburzyłam jego jasną czuprynę. To było silniejsze ode mnie. Znów wezbrały we mnie emocje, jakbym wciągnęła dawkę twardego narkotyku, wzruszył mnie powrót do tego naturalnego gestu, echo szczęścia, jakie ogarniało mnie, gdy Esteban podchodził do mnie, czekając na pieszczotę.
– Do zobaczenia, kolego.
Amandine spiorunowała mnie wzrokiem.
– Ile płacę, pani doktor?
Ból brzucha znów zwalał ją z nóg i choć duma kazała jej to ukrywać, mnie nie zdołała zwieść. Usiadła, wyjmując portfel.
– Pani doktor?
Tym razem zwrócił się do mnie nieśmiałym, cichym głosem Tom.
– Pani doktor – powtórzył – czy w czasie ferii mogę chodzić na basen?
Prawie zapomniałam o plaży w Saint-Jean-de-Luz. Tom, podobnie jak Esteban, był doskonałym pływakiem. Esteban całe ferie zimowe spędzał na basenie, a wakacje letnie – nad morzem.
– Tak. Jesteś już zdrowy, nie martw się.
Zwróciłam się do matki dokładnie w chwili, gdy wyciągnęła do mnie rękę z banknotem.
– Natomiast pani nie jest zdrowa, pani Fontaine. Proszę pozwolić, że panią zbadam. To nie będzie dodatkowo kosztowało, a…
– Pani doktor, z całym szacunkiem – proszę się nie wtrącać w cudze sprawy!
W gabinecie zapadła ciężka cisza. Wydałam jej resztę. Tom wciąż łypał okiem na cukierki na moim biurku. Matka nie zabroni mi chyba poczęstować go jednym…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Baskijskie flagi. [wróć]