Mama kłamie - Michel Bussi - ebook + książka

Mama kłamie ebook

Michel Bussi

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nic nie jest tak ulotne jak pamięć dziecka.

Gdy trzyipółletni Malone twierdzi, że jego mama nie jest jego prawdziwą mamą, choć wydaje się to niemożliwe, psycholog dziecięcy Vasile wierzy mu. Jako jedyny…

Musi działać szybko. Odkryć prawdę. Szukać pomocy. Wspomnienia Malone’a zaczynają się już bowiem zacierać, zachowane w okruchach pamięci i rozmowach, jakie chłopczyk prowadzi z Gutim, swoją pluszową maskotką.

Rozpoczyna się odliczanie. Aż do chwili, gdy wszystko się zmieni. Do chwili, gdy machina pójdzie w ruch i maski opadną.

Kim jest Malone?

Michel Bussi

najpoczytniejszy francuski autor kryminałów

ponad 2,5 miliona sprzedanych egzemplarzy we Francji

wydania w 29 językach

Michel Bussi po mistrzowsku łączy manipulację, emocje i napięcie. Po polsku ukazały się już cztery jego książki, wielokrotnie nagradzane: Czarne nenufary, Samolot bez niej, Nie puszczaj mojej dłoni, Nigdy nie zapomnieć. W 2015 roku Bussi znalazł się na trzecim miejscu rankingu najbardziej poczytnych pisarzy francuskich dziennika „Le Figaro”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 480

Oceny
3,9 (243 oceny)
98
68
45
28
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chochlikowebooki

Całkiem niezła

Książka ma 500 stron, a przez pierwsze 200 zastanawiałam się czy dotrwam do końca, czy jednak podziękuję za nią i zrezygnuje by przeczytać. Ale jestem osobą, która jak zacznie czytać książkę to ją dokończy, choć nie było to łatwe. Połowa książki mnie wymęczyła i to strasznie, a przemyślenia głównej bohaterki, która jest komendantką i jej ciągłe parcie na to, że chce mieć dziecko i to jak patrzy na facetów to aż mi się przelewało, naprawdę. Według mnie autor mógł sobie to darować i skupić się na akcji, która rozwijała się powoli, a szkoda, bo można było pewne rzeczy wyrzucić, które były w ogóle nie potrzebne i skupić się na innych detalach i jestem pewna, że książka wtedy by mnie porwała.
10
Lucysn

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
RadoslawaRajdok

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka! O sile miłości, o zawiłościach pamięci i poświeceniu ❤️
00

Popularność




Tytuł oryginałuMaman a tort

Wydawca Grażyna Woźniak

Redaktor prowadzący Tomasz Jendryczko

Redakcja Maria Lipowska

Korekta Jadwiga Piller Zuzanna Juźwik

Copyright © Michel Bussi, 2015 Copyright © for the Polish translation by Maria Braunstein and Natalia Krasicka, 2017

Świat Książki Warszawa 2017

Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2

Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl

Skład i łamanie Laguna

Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected] tel. 22 733 50 10www.olesiejuk.pl

Mam kilka mam.

Trochę to dla mnie skomplikowane.

Zwłaszcza że one tak naprawdę się nie kochają.

Jedna z nich nawet umrze.

Może to trochę z mojej winy?

Może wszystko stało się przeze mnie?

Dlatego że nie pamiętam, która z nich jest prawdziwa.

I

1

Lotnisko Havre-Octeville, piątek 16 listopada 2015, godz.16.15

Malone poczuł, że stopy odrywają mu się od ziemi, i zaraz potem zobaczył panią za szybą. Ubrana była w fioletowy kostium, taki trochę jak u policjantów, miała okrągłą twarz i zabawne okulary. W tej swojej przezroczystej budce przypominała panią, która rozdaje bilety na karuzelę.

Czuł, jak obie ręce mamy trochę się trzęsą.

Pani patrzyła mu prosto w oczy, potem odwracała się do mamy, po czym spuszczała wzrok na małe brązowe książeczki, które trzymała otwarte w palcach.

Mama mu wytłumaczyła. Pani sprawdza ich zdjęcia. Chce mieć pewność, że oni to oni. Że na pewno mają prawo wsiąść do samolotu.

Tylko że pani nie wiedziała, dokąd oni jadą. Dokąd naprawdę jadą.

On jeden to wiedział.

Odlatują do lasu ogrów, ludożerców.

Malone położył dłonie na parapecie budki, pomagając mamie, by go nie upuściła. Patrzył teraz na litery przyczepione do bluzy pani. Oczywiście nie umiał jeszcze czytać, ale potrafił już rozpoznawać niektóre litery.

J... A... N...

Stewardesa dała znak kobiecie, że może postawić małego. Zazwyczaj Jeanne nie wykazywała się taką gorliwością. Zwłaszcza tu, na tym małym lotnisku Havre-Octeville, gdzie były zaledwie trzy okienka, dwie ruchome taśmy i jeden automat z kawą. Ale zaraz po dwunastej krzątała się tu służba ochrony lotniska, od parkingu do pasa startowego. Wszyscy zmobilizowani do zabawy w chowanego z niewidocznym uciekinierem, choć praktycznie nie istniało żadne prawdopodobieństwo, żeby trafił on do tej lotniczej mysiej dziury.

Nieważne. Komendantka Augresse[1] wyraziła się jasno i wyraźnie. Rozwiesić zdjęcia facetów i dziewczyny na ścianach w holu i ostrzec każdego celnika, każdego członka ochrony.

Bo oni są niebezpieczni.

Zwłaszcza jeden z tych facetów.

Najpierw bandzior. Potem zabójca. Wielokrotny recydywista, jak podano w komunikacie ogłoszonym dla całej sieci policji regionalnej.

Jeanne pochyliła się trochę do przodu.

– Leciałeś już samolotem, mój mały? Wyjeżdżałeś już tak daleko?

Dzieciak zrobił krok w bok, żeby się schować za matką. Jeanne nie miała dzieci. Żonglowała pytaniami na temat przylotów i wylotów z lotniska, ale nie udało jej się zdobyć przyjaźni małego; kiedy zadawała pytanie, uchylał się od odpowiedzi, posyłał piłkę na aut.

A przecież umiała postępować z dzieciakami. Często bardziej niż z facetami. Dzieciaki to było to, jej żywioł, umiała je oswajać. Dzieciaki i koty.

Znowu się uśmiechnęła.

– Nie boisz się, powiedz? Bo wiesz, tam, dokąd lecisz, jest...

Specjalnie zawiesiła głos, żeby zza nóg matki wciśniętych w obcisłe dżinsy wychynął wreszcie kawałek noska.

– Jest dżungla... Prawda, aniołku?

Dziecko cofnęło się o krok, jakby zaskoczone, że stewardesa przeniknęła tak szybko jego sekret. Jeanne ostatni raz obejrzała paszporty, po czym energicznym ruchem postawiła dwie pieczęcie.

– Ale nie bój się, nie ma czego, aniołku. Jedziesz z mamusią!

Smarkacz schował się za matką. Jeanne się zmartwiła. Gdyby teraz traciła jeszcze kontakt uczuciowy z dzieciakami... Uspokoiła się, no, tak, miejsce onieśmiela, i jeszcze ci kretyni żołnierze chodzą tam i z powrotem po holu ze spluwami za pasem i karabinami FAMAS na ramieniu, tak jakby komendantka Augresse miała robić przegląd oddziałów i przyznawać im punkty za dobre sprawowanie i gorliwy nadzór.

Jeanne nalegała. Jej robota to bezpieczeństwo. To oznaczało również uczuciowe bezpieczeństwo klientów.

– Zapytaj mamę. Opowie ci o dżungli.

Matka podziękowała jej uśmiechem. Od dzieciaka nie należało oczekiwać aż tyle, ale jednak zareagował.

Dziwnie.

Jeanne zastanawiała się przez chwilę, jak zinterpretować ten szybki ruch oczu, który uchwyciła. Ułamek sekundy... Kiedy drugi raz wymówiła słowo „mamusia”, mały nie spojrzał na matkę. Odwrócił głowę w przeciwnym kierunku, w stronę ściany. W stronę plakatu tej dziewczyny, który przykleiła tu zaledwie kilka minut temu. Plakat z podobiznami dziewczyny poszukiwanej przez całą policję z regionu i tego faceta obok niej. Alexisa Zerdy. Zabójcy.

Zapewne złudzenie.

Dzieciak patrzył chyba na wielkie oszklone drzwi po lewej stronie. Albo na samoloty za nimi. Albo na morze w oddali. Po prostu bujał na księżycu. Albo był już w niebie.

Jeanne wahała się jeszcze, czy przepytywać matkę i syna, nie dopuszczając do siebie niewytłumaczalnego przeczucia, niezdrowego wrażenia na temat relacji między tym dzieckiem a jego matką. Coś niespotykanego, podejrzanego, nie potrafiła tego określić.

Wszystkie dokumenty mają w porządku. Pod jakim pretekstem ich przytrzymać? Przechodzili właśnie dwaj wojacy ogoleni na zero, wciśnięci w swoje ochronne panterki, stukając buciorami. Zapewniali bezpieczeństwo, a na obecne tu rodziny padał blady strach.

Jeanne zastanowiła się chwilkę. To zwykła presja. Ten nieznośny klimat wojny domowej na lotniskach za każdym razem, kiedy jakiś niebezpieczny facet zwiewał w siną dal ścigany przez gliny. Była za bardzo uczuciowa, wiedziała o tym, tak samo było z chłopakami.

Stewardesa podała paszporty przez otwór w szklanej nietłukącej płycie.

– Wszystko w porządku, proszę pani. Przyjemnej podróży.

– Dziękuję.

To było pierwsze słowo, jakie wymówiła kobieta. Na końcu pasa startowego wzbijał się w górę lazurowy airbus A318 należący do KLM.

* * *

Komendantka Marianne Augresse popatrzyła w górę na błękitnego airbusa, który przecinał niebo. Przez moment wodziła za nim wzrokiem nad czarnym opalizującym oceanem, potem wróciła do swojej mozolnej wspinaczki.

Czterysta pięćdziesiąt stopni.

Jibé, pięćdziesiąt stopni wyżej, pozwolił sobie na luksus zbiegania po nich. Tak jakby jej zastępca robił sobie z tego zabawę, rzucając osobiste wyzwanie! W pierwszej chwili zdenerwowało to Marianne bardziej jeszcze niż cała reszta.

– Mam świadka! – krzyknął porucznik, kiedy znalazł się dwadzieścia stopni od niej. – I to nie byle jakiego...

Marianne Augresse uczepiła się poręczy schodów i przy okazji złapała oddech. Czuła krople potu spływające jej po plecach. Nie cierpiała tego, kiedy przy najmniejszym wysiłku robiła się mokra, a wraz z każdym gramem wagi przybywało kilka kropli. Ta cholerna czterdziestka, posiłki połykane w pośpiechu, wieczory na kanapie, samotne noce i odraczane wciąż poranne joggingi.

Jej porucznik zbiegał po schodach, jakby się ścigał z niewidzialną windą. Stanął przed Marianne i podał jej coś w rodzaju szarego szczura. Miękkiego. Nieżywego.

– Gdzie to znalazłeś?

– W ciernistych chaszczach, parę stopni wyżej. Alexis Zerda pewnie go wyrzucił, zanim i zniknął bez śladu.

Komendantka nic nie odpowiedziała. Ścisnęła tylko między kciukiem a palcem wskazującym kawałek sflaczałego, wystrzępionego pluszu, miejscami prawie białego od ciągłego głaskania, ssania, ściskania, przytulania do drżącego ciała trzyletniego dziecka. Do materiału przyszyte były oczy, dwie czarne kulki, ogromne, szeroko otwarte. Nieruchome. Jakby zastygłe w ostatecznym przerażeniu.

Jibé się nie mylił, komendantka trzymała w palcach świadka. Świadka obdartego. Osmolonego. Któremu wyrwano serce. Któremu odebrano głos, raz na zawsze.

Marianne ścisnęła pluszaka w ramionach, myśląc o najgorszym.

Dziecko nigdy by nie zostawiło swojej maskotki.

Rozgarnęła futerko pluszaka, machinalnie, tak jak się pieści zarost na piersi mężczyzny. Brunatne plamy wyzierały u nasady włókien akrylowych. Najwyraźniej krew. Taka sama, jaką znaleziono w kryjówce kilkaset stopni niżej?

Krew chłopca?

Czy Amandy Moulin?

– Dalej, Jibé! – rozkazała komendantka tonem specjalnie agresywnym. – Ruszamy. Na górę.

Porucznik Jean-Baptiste Lechevalier[2] nie dyskutował. Jednym susem wyprzedził przełożoną o pięć stopni. Marianne Augresse zmusiła się, by dostosować swoje kroki do swoich myśli, zarówno po to, by nie dopuścić, żeby zmęczenie spowolniło postępy, jak i po to, by postawić odpowiednio ułożone hipotezy, jedne na drugich. Chociaż w gruncie rzeczy narzucało się jedno pilne pytanie.

Dokąd?

Pociąg, samochód, tramwaj, autokar, samolot... Alexis Zerda dysponował tysiącem środków, żeby uciec, zniknąć mimo alarmu wszczętego dwie godziny wcześniej, mimo plakatów, mimo kilkudziesięciu zmobilizowanych ludzi.

Dokąd i jak?

Jeden stopień po drugim. Jedno rozumowanie pociągało za sobą następne.

Dokąd, jak i dlaczego?

Żeby uniknąć postawienia innego pytania. Głównego, zasadniczego.

Dlaczego wyrzucił tego pluszaka?

Dlaczego wyrwał tę zabawkę z rąk dzieciaka? Dzieciaka, który na pewno wrzeszczał, nie chciał wejść ani stopień wyżej, który wolałby raczej paść na miejscu, niż rozstać się z tym wytartym szczurem, który przesiąknięty był jego zapachem i zapachem jego mamy.

Wiatr od morza przynosił nieznośne wonie paliwa. Kontenerowce w oddali tworzyły korek w kanale Hawru, ściśnięte prawie tak samo jak samochody jeden za drugim na czerwonym świetle.

Na skroniach komendantki nabrzmiewały żyły. Krew i pot. Schody zdawały się ciągnąć w nieskończoność, tak jakby po każdym stopniu, który pokonywała, za sprawą magii na samej górze pojawiał się kolejny stopień, poza jej polem widzenia.

Jedno jedyne natrętne pytanie w dalszym ciągu odbijało się od ścian jej czaszki.

Dlaczego?

Dlatego że Zerda nie miał zamiaru obarczać się dzieciakiem? Ani też pluszakiem? Dlatego że również tego bachora wyrzuciłby do rowu nieco dalej, gdyby tylko znalazł trochę bardziej dyskretny zakątek?

Niebo przecinał kolejny airbus. Lotnisko było niecałe dwa kilometry stąd w linii prostej. Przynajmniej – uspokoiła się Marianne, myśląc o rozmieszczeniu przysłanych tu sił nadzoru – tędy Zerda nie zdołałby się przedostać!

Jeszcze kilkadziesiąt stopni. Porucznik Lechevalier dotarł już prawie do parkingu. Komendantka Augresse posuwała się teraz w równym tempie. Jej palce zaciskały się na szarej włochatej kuli, ugniatały ją, jakby chcąc sprawdzić, czy naprawdę wyrwano jej serce i język, że to pluszowe zwierzątko nigdy już nie będzie mogło niczego nikomu opowiedzieć, ani historii, ani tajemnic, ani zwierzeń, że umarło definitywnie po wszystkich tych godzinach intymnych rozmów z Malone’em, tych rozmów, których ona i jej ludzie słuchali na okrągło.

Palce komendantki błądziły jeszcze sekundę czy dwie między zesztywniałą sierścią, potem nagle się zatrzymały, oprócz palca wskazującego, który posunął się kilka dodatkowych milimetrów po akrylu. Jej oczy machinalnie powędrowały na dół, nic nie przeczuwając, nie domyślając się ani przez chwilę, co odkryją.

Co może ujawnić ten wybebeszony kawałek materiału?

Teraz z kolei spojrzenie Marianne przyhamowało, zwęziło się, skupiło na niewyraźnych znakach. I nagle prawda objawiła się w całej okazałości.

Raptem wszystkie części układanki się ułożyły. Również te najbardziej wątpliwe.

Rakieta, las potworów pożerających ludzi, piraci i ich statek na mieliźnie, amnezja tropikalnego gryzonia, skarb, cztery wieże zamkowe, wszystkie te szaleństwa, wariactwa, na których ona i jej ludzie utknęli pięć dni temu.

Bajki dzieciaka o zbyt bujnej wyobraźni. O którym myśleli, że...

Wszystko tu było zapisane. Mały Malone niczego nie zmyślił!

Wszystko opierało się na trzech słowach przytwierdzonych do syntetycznej sierści tego niemego świadka. Wszyscy mieli w rękach tego pluszaka, ale nikt niczego nie zauważył. Wszyscy skoncentrowali się wyłącznie na tym, co miał do powiedzenia. Strasznie gadatliwy pluszak, którego słuchano, ale nie oglądano. Ten pluszak zamordowany, żeby zamilkł na zawsze, po czym porzucony na zboczu przez zabójcę.

Komendantka zamknęła na chwilę oczy. Pomyślała nagle, że gdyby ktoś potrafił czytać w jej myślach, przechwytywać je tak, jak się chwyta przypadkiem fragment rozmowy, nie mając pojęcia, jaki był początek historii, wziąłby ją za wariatkę!

Pluszak nie mówi, nie płacze, nie umiera. Przyjmuje się to do wiadomości, już jak się ma cztery lata, powiedzmy sześć, co najwyżej osiem.

Tak, gdyby ktoś zaczynał tę historię od tego właśnie rozdziału, wziąłby Marianne za niespełna rozumu. Ktoś czy po prostu ona sama; ona, trzeźwo myśląca.

Ona, pięć dni temu.

Marianne nie przestała jednak przyciskać pluszaka do piersi i odwróciła się w stronę tych kilkuset stopni, po których już się wspięła, dostając zawrotu głowy. W oddali dostrzegła tylko nieskończoną pustkę nieba, nieba tak samo czarnego jak ocean, w którym szarość piany zlewała się z szarością obłoków.

Jeszcze niecałe dwadzieścia stopni. Jibé uruchomił już swoje renault mégane, słyszała warkot silnika. Przyspieszyła ostatkiem sił.

Miała już tylko jedno jedyne pytanie, które chciała sobie zadać, teraz, kiedy prawda ukazywała się z całą oczywistością.

Czy jeszcze zdążymy ich zatrzymać?

1 Augresse (czyt. Ogres) – nazwisko to, choć samo w sobie nic nie znaczy, kojarzy się z ogrem w rodzaju żeńskim (przyp. tłum.).

2 Jean-Baptiste Lechevalier (czyt. Leszewalie), zwany Jibé (czyt. Żibe) – Lechevalier znaczy rycerz, Jibé to skrót od inicjałów jego imienia (przyp. tłum.).

Cztery dni wcześniej...

2

Mała wskazówka na 8, duża wskazówka na 7

– Mama szła szybko. Trzymałem ją za rękę i bolało mnie od tego ramię. Szukała jakiegoś miejsca, żebyśmy mogli oboje się schować. Krzyczała, ale nie słyszałem jej, bo było za dużo ludzi.

– Było za dużo ludzi? Kto to byli ci wszyscy ludzie wokół was?

– No... ludzie, którzy robili zakupy.

– To koło was były sklepy?

– Tak, mnóstwo. Ale my nie mieliśmy wózka. Tylko dużą torbę. Moją wielką torbę z Jake i piraci.

– Ale ty i mama też robiliście zakupy?

– Nie. Nie. Ja jechałem na wakacje. Mama tak mówiła. Letnie wakacje. Ale ja nie chciałem. Dlatego mama szukała jakiegoś miejsca, żeby się ze mną schować. Żeby ludzie nie widzieli, jak jestem bardzo zły.

– Tak jak w przedszkolu? Tak jak mi opowiadała Clotilde? Że płaczesz. Że krzyczysz. Że chcesz wszystko w sali połamać. Tak to było, Malone?

– Tak.

– Dlaczego?

– Dlatego, że nie chciałem jechać z drugą mamą.

– Tylko o to chodziło?

– ...

– Dobrze, później jeszcze porozmawiamy o twojej drugiej mamie. Najpierw spróbuj sobie przypomnieć resztę. Możesz mi opisać to, co widziałeś? Miejsce, w którym szedłeś szybko z mamą.

– Były sklepy. Dużo sklepów. I też McDonald, ale nie jedliśmy w nim. Mama nie chciała, żebym się bawił z innymi dziećmi.

– Pamiętasz tę ulicę? Pamiętasz inne sklepy?

– To nie było na ulicy.

– Jak to nie na ulicy?

– Tak, to było jak ulica, ale nie było widać nieba.

– Jesteś pewny, Malone? Nie było widać nieba? Czy na zewnątrz był duży parking koło sklepów?

– Nie wiem. Spałem w samochodzie. Pamiętam tylko to, co potem, na ulicy bez nieba, ze sklepami, kiedy mama ciągnęła mnie za rękę.

– Dobrze. To nic, Malone. Poczekaj. Poczekaj kilka sekund, pokażę ci zdjęcia, powiesz mi, czy poznajesz.

Malone czekał na łóżku, nie poruszył się.

Guti nic już nie mówił, jakby umarł; potem znowu zaczął mówić. Często tak robił, to było u niego normalne.

– Patrz, Malone. Popatrz na obrazy na ekranie komputera. Czy coś ci to przypomina?

– Tak.

– To te sklepy, koło których chodziłeś z mamą?

– Tak.

– Jesteś pewny?

– Chyba tak. Był taki sam czerwono-zielony ptak. I papuga też, papuga przebrana za pirata.

– Dobrze. To bardzo ważne, Malone. Później pokażę ci inne zdjęcia. Na razie opowiedz dalszy ciąg swojej historii, schowaliście się z mamą w jakimś miejscu. Gdzie?

– W toalecie. Siedziałem na podłodze. Mama zamknęła drzwi, żebym uważniej jej słuchał i żeby nikt tego nie usłyszał.

– Co mama ci mówiła?

– Że wszystko, co jest w mojej głowie, zniknie tak jak to, co mi się śni w nocy. Ale że muszę się starać myśleć o niej zawsze, zanim zasnę. Żebym mocno o niej myślał. I też o naszym domu. O plaży. O statku piratów. O zamku. Właśnie to mi mówiła, że obrazy w mojej głowie znikną. Trudno mi było jej wierzyć, ale ciągle powtarzała to samo. Obrazy, które masz w głowie, odejdą. Odfruną, jak nie będziesz o nich myślał w łóżku. Jak liście z gałęzi drzew.

– Czy to było, zanim cię zostawiła drugiej mamie, tak?

– Ta druga to nie jest moja mama!

– Tak, tak, Malone, zrozumiałem, dlatego właśnie mówię „druga mama”. A co jeszcze ci powiedziała? Znaczy, twoja pierwsza mama.

– Żebym słuchał Gutiego.

– Guti to on. To twoja przytulanka, ulubiona zabawka, tak? Dzień dobry, Guti! A więc miałeś słuchać Gutiego, to ci mówiła mama?

– Tak! Mam słuchać Gutiego po kryjomu.

– To znaczy, że on jest bardzo silny! A jak Guti to robi, jak ci pomaga, żebyś sobie wszystko przypominał?

– Mówi do mnie.

– Mówi do ciebie?

– Tak.

– Kiedy do ciebie mówi?

– Nie mogę powiedzieć, to moja tajemnica. Mama kazała mi przysiąc. Mama powiedziała mi też inną tajemnicę, tam w toalecie. Tajemnicę, żeby się chronić przed ogrami, kiedy chcą nas porwać do lasu.

– Dobrze, to tajemnica, rozumiem. Nie będę cię tym zanudzać. A nic innego ci mama nie powiedziała, Malone?

– Tak. Właśnie to mi powiedziała!

– Czyli co?

– Malone!

– Powiedziała do ciebie po imieniu, tak?

– Tak. Powiedziała, że Malone to ładne imię. Że mam odpowiadać, kiedy mnie tak nazywają.

– Ale wcześniej się tak nie nazywałeś, co? Pamiętasz jeszcze swoje poprzednie imię?

Malone milczał, całą wieczność.

– Nie przejmuj się, mały. W ogóle się nie przejmuj. A czy potem mama powiedziała ci coś jeszcze?

– Nie. Potem płakała.

– Dobrze. A twój poprzedni dom. Nie ten, w którym teraz mieszkasz. Tamten. Możesz mi o nim opowiedzieć?

– Trochę. Ale prawie wszystkie obrazy poszły sobie, bo Guti prawie nigdy mi nie mówi o moim poprzednim domu.

– Rozumiem. Możesz mi jednak opisać te obrazy, które ci pozostały? Przed chwilą mówiłeś coś o morzu? O statku piratów? O wieżach zamku?

– Tak! Nie było ogrodu, tego jestem pewny, tylko plaża. Jak się wyglądało przez okno w moim pokoju, to prosto na morze. Widziałem dobrze statek piratów z mojego pokoju, był przełamany na pół. Pamiętam też rakietę. I jeszcze to, że nie wolno mi było odchodzić daleko od domu z powodu lasu.

– Lasu ogrów, tak?

– Tak.

– Możesz mi go trochę opisać?

– Tak. To łatwe, drzewa rosły aż do nieba. W dżungli były nie tylko potwory, były też duże małpy, węże, olbrzymie pająki, raz widziałem te pająki, dlatego musiałem zostać w swoim pokoju.

– Pamiętasz coś jeszcze, Malone?

– Nie.

– Dobrze. Powiedz mi... Malone. Będę cię jednak nazywać Malone – dobrze? – zanim odnajdziemy twoje poprzednie imię. Powiedz mi... Ta twoja przytulanka, jakie to zwierzę?

– No, to jest Guti.

– Dobrze. Dobrze. Guti. Zrozumiałam. I mówisz, że on naprawdę do ciebie przemawia. A nie tylko w twojej głowie? Wiem, że to tajemnica, ale nie chcesz mi powiedzieć, tak tylko troszeczkę, jak on to robi, że mówi do ciebie?

Malone nagle wstrzymał oddech.

– Cicho bądź, Guti – szepnął.

Malone słyszał kroki na schodach. Zawsze bardzo uważał na wszelkie hałasy w domu, zwłaszcza kiedy był w swoim pokoju, w pościeli, prawie w ciemności i po kryjomu słuchał Gutiego.

Mama-nda wchodziła na górę.

– Szybko, Guti – wyszeptał Malone – musimy udawać, że śpimy!

Jego pluszak przestał mówić w samą porę, tuż przed tym, zanim Mama-nda weszła do pokoju. Malone szybko przytulił do siebie pluszaka. Guti umiał super udawać, że śpi!

Głos tej mamy ciągle trochę słabł, zwłaszcza wieczorem, jakby była tak bardzo zmęczona, że nigdy nie kończyła zdania.

– Wszystko w porządku, kochanie?

– Tak.

Malone już chciał, żeby sobie poszła, ale tak jak każdego wieczoru Mama-nda usiadła na brzegu łóżka i głaskała go po włosach. Tego wieczora robiła to jeszcze gorliwiej. Wsunęła potem ręce pod jego plecy i przycisnęła go do swojej piersi, tak mocno jak on sam przyciskał do siebie swojego zwierzaczka, pomyślał Malone, tylko że teraz trochę go bolało.

– Jutro idę do przedszkola porozmawiać z twoją panią, pamiętasz?

Malone nic nie odpowiedział.

– Podobno opowiadasz jakieś historie. Wiem, że ty uwielbiasz historie, kochanie, dla takiego małego chłopca jak ty to normalne. Jestem nawet bardzo dumna, kiedy wymyślasz to wszystko w swojej głowie. Ale osoby dorosłe czasem biorą to na poważnie, myślą, że to prawda. Dlatego twoja wychowawczyni chce się z nami spotkać, rozumiesz?

Malone zamknął oczy, specjalnie. Długo to trwało, zanim Mama-nda dała mu spokój.

– Chce ci się spać, kochanie. To śpij. Śpij smacznie.

Pocałowała go, zgasiła światło i wyszła w końcu z pokoju. Malone odczekał przezornie. Rzucił okiem na budzik-kosmonautę.

Mała wskazówka na 8, duża wskazówka na 9.

Malone wiedział, że powinien budzić swojego pluszaka dopiero wtedy, kiedy mała wskazówka będzie na 9, mama nauczyła go również tego.

Popatrzył na wielki kalendarz nieba wiszący na ścianie tuż nad budzikiem-kosmonautą. Narysowane planety błyszczały w nocy. Kiedy wszystko w pokoju było zgaszone, w ciemności widział tylko je. Dzisiaj był dzień księżyca.

Malone nie mógł się doczekać, kiedy Guti opowie mu swoją historię, tę o skarbie na plaży. O zgubionym skarbie.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.