Nowe jutro - Agata Polte - ebook + książka

Nowe jutro ebook

Agata Polte

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdyby tego dnia Oliwia nie spóźniła się na autobus, nie zadzwoniłaby do taty. Gdyby tata jechał po nią sam, być może nie doszłoby do wypadku. Gdyby się nie odwrócił…

Można by mnożyć te „gdyby”.

Po trzech latach od wypadku Oliwia próbuje żyć normalnie, jak każda nastolatka, chociaż nie jest jej łatwo. Swój czas dzieli między szkołę, spotkania z przyjaciółką i wolontariat w przedszkolu. Podczas pracy charytatywnej poznaje Mikołaja, swojego rówieśnika. Chłopak odpracowuje karę za zniszczenie mienia. Początkowa nieufność zmienia się w sympatię. I kiedy wszystko zdaje się iść w dobrym kierunku, los znowu okazuje się przewrotny.

Co przyniesie jutro…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 288

Oceny
4,2 (111 ocen)
55
29
18
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Avila93

Dobrze spędzony czas

Ciekawa młodzieżówka. Polecam
00
renata120773

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka młodzieżowa poruszająca problemy alkoholowe.
00
carrieweg

Z braku laku…

Brak tej lekkości pióra i humoru obecnych w innych książkach, nudziłam się czytając.
00
moniaiania

Nie oderwiesz się od lektury

Warta przeczytania w zasadzie to sama prawda co jest w niej opisane . Autorka jak zwykle nie zawiodła
00
dag_marka

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna książka o miłości pomimo różnic, pomimo przeciwności. I o rozpadającej się po tragedii rodzinie, o którą Oliwia w końcu postanawia zawalczyć. Postanawia przekonać ojca, że mimo straty Majki jej młodszej siostry mają jeszcze siebie i to jest to, o co warto się starać. Kolejna pozycja po którą zdecydowanie warto sięgnąć.
00

Popularność




Agata Polte Nowe jutro ISBN Copyright © by Agata Polte, 2019All rights reserved Redakcja Adriana Staniszewska Projekt okładki Katarzyna Borkowska KB.design Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Rozdział 1

Obudziłam się przez hałas dochodzący z kuchni. Po raz kolejny w tym tygodniu ojciec krzyczał na całe mieszkanie, a mama odpowiadała mu cichym, wystraszonym głosem. Po raz kolejny w tym tygodniu wstałam zaledwie po trzech godzinach, bo w nocy i nad ranem również darł się wniebogłosy i nie dawał mi spać. Kręciłam się na łóżku i wiedziałam, że już nie zasnę. Zegar wskazywał dopiero piątą trzydzieści, więc godzinę wcześniej niż zwykle wstawałam, ale nie było szans, żeby znowu zmorzył mnie sen.

Westchnęłam głęboko i przetarłam oczy. Teraz już na pewno będę miała pod nimi worki, co oznaczało, że musiałam zrobić sobie mocniejszy makijaż. Taki, który byłby w stanie je zakryć. Z moim ubogim zasobem kosmetyków było to niestety naprawdę trudne.

Wstałam z łóżka i cicho wymknęłam się do łazienki. Odgłosy kłótni przybrały na sile, teraz mama również krzyczała zdenerwowana. Nie dziwiłam się, że puszczały jej nerwy. Ile razy można wysłuchiwać tego co ona i zachować spokój? Kiedyś pobiegłabym do kuchni, nakrzyczałabym na nich oboje. Do tego zgiełku doszedłby i mój wkurzony głos, proszący, żeby się uspokoili. Ale wiedziałam, że to rozpętałoby tylko większą kłótnię, dlatego mama zabroniła mi się wtrącać w ich sprawy już jakiś czas temu. Zwykle oznaczało to nic innego, jak niereagowanie na krzyki. Kilka razy zresztą się przekonałam, że moje próby i tak niczego nie przyniosły, więc teraz również z trudem odpuściłam.

Weszłam cicho do łazienki i stanęłam przed umywalką i wiszącym nad nią lustrem. Spojrzałam na swoje odbicie i z ulgą stwierdziłam, że nie było tak źle, chociaż cienie pod oczami były widoczne na mojej bladej twarzy. Trochę korektora i pudru powinno jednak załatwić sprawę. Nie byłam tylko pewna, czy mam trochę tego korektora i pudru, bo bardzo rzadko kupowałam nowe kosmetyki. Zwyczajnie nie było mnie na nie stać, a pieniądze wolałam wydawać na potrzebniejsze rzeczy. Modliłam się, by jednak nie były do końca zużyte, a potem obmyłam twarz lodowatą wodą — odkąd zepsuł się bojler, mieliśmy tylko taką, więc wielkiego wyboru nie miałam. Zrobiłam to kilka razy, aż całkowicie się rozbudziłam, a później zabrałam swoje niewielkie zasoby i wróciłam na palcach do pokoju. Dobrze, że było jeszcze lato, bo grzejniki też na pewno nie działały, a chlapanie się zimną wodą nie byłoby zbyt przyjemne przy dodatkowym chłodzie. O gorącym prysznicu mog­łam na razie tylko pomarzyć.

Usiadłam przy biurku i ustawiłam na nim lusterko. Cholera, w tym świetle cienie wyglądały gorzej, no ale po to stworzono wszystkie te cuda, żeby nie było tego po mnie widać, prawda?

Po kilkunastu minutach, gdy efekt był już, można powiedzieć, wystarczający, wstałam i rozejrzałam się za książkami. W tym czasie głosy w domu ucichły, słyszałam ciężkie kroki ojca kierującego się do pokoju rodziców i trzask naczyń w kuchni. Spakowałam się, ubrałam, a później wyszłam do kuchni, gdzie mama szykowała dla taty śniadanie.

— Cześć — powiedziałam cicho i próbowałam się zorientować, w jakim była nastroju.

— Cześć.

Nie odwróciła się do mnie, zapewne znowu płakała i nie chciała, żebym to zauważyła. Nie wiem, czy udawała, że uważa mnie jeszcze za taką głupią, że niczego nie dostrzegam, czy naprawdę tak sądziła. Miałam nadzieję, że jednak to pierwsze.

Podeszłam do lodówki, wyciągnęłam z niej mleko i szukałam płatków. Codziennie jadłam je na śniadanie — nie dlatego że lubiłam, po prostu byłam do nich przyzwyczajona. W domu często brakowało różnych produktów, ale mleko i płatki kukurydziane były zawsze. Tak samo jak wódka, która chłodziła się na drugiej półce w lodówce, ale to już inna sprawa.

— Zrobić ci kanapkę do szkoły? — spytała po chwili mama.

— Nie trzeba, i tak nie będę głodna.

Mama skinęła głową i znowu zamilkłyśmy. Obie unikałyśmy tematu kłótni, mama nie pytała, czemu wstałam tak wcześnie, a ja nie skarżyłam się na krzyki. Tak to już było, mama kazała mi po prostu to przetrzymać i nigdy nie mówić głośno o tym, co się działo, więc stosowałam się do jej zaleceń. Nawet jeśli było to tak cholernie trudne. Z czasem jednak zaczęłam się zastanawiać, czy chodziło o to, że to było trudne, czy też o moją naiwną wiarę w poprawę sytuacji. Powinnam jednak wiedzieć, że samo z siebie coś może się najwyżej zepsuć, ale na pewno nie naprawić.

— Jak w szkole? Coś ciekawego?

Spojrzałam na nią i zaśmiałam się cicho.

— Szkoła nie jest ciekawa — odparłam i patrzyłam, jak w ten swój charakterystyczny sposób przewróciła oczami. — Zwłaszcza w klasie maturalnej, ale jakoś leci. Tamara cały czas gada tylko o studniówce.

Moje słowa sprawiły, że mama lekko się skrzywiła. Było jej głupio, bo na początku powiedziała mi, że nie będę mog­ła pójść na studniówkę. Później, gdy wujek Rafał zadzwonił i zaproponował, że za nią zapłaci, bo w końcu byłam „taką dobrą uczennicą” i jego „ulubioną chrześniaczką”, odetchnęła z ulgą, ale nadal było jej wstyd. Nie miałam jej tego za złe, już się przygotowałam, że nie pójdę. Co prawda pracowałam w weekendy, ale byłam tylko hostessą, więc nie zarabiałam kroci — jeśli dostawałam dwieście złotych za weekend, to było dobrze. Wszystkie pieniądze, które dostawałam, odkładałam, bo musiałam zbierać kasę na studia, jeśli chciałam się kiedyś stąd wyrwać. Przecież jeżeli zdałabym maturę i dostała się na studia, musiałabym opłacić akademik. Wiedziałam, że mama pomog­łaby mi, jak tylko potrafiła, ale szczerze mówiąc, nie liczyłam na to za bardzo. Sama ledwo zarabiała na nasze rachunki, więc nie mog­łam od niej wymagać, że nie zapłaci za prąd czy wodę, żebym tylko ja mog­ła się dalej uczyć. Ojciec wściekłby się, gdyby coś takiego miało miejsce, a ja nie chciałabym narażać mamy na jego gniew.

— I co? Pewnie jest podekscytowana, nie? Ty też? — Grymas mamy zniknął i zastąpił go uśmiech.

Codziennie wypytywała mnie o szkołę, o to, co u mnie, o ile tylko wstawałam na tyle wcześnie, żeby ją zastać. Starałam się jednak to robić, bo to był jedyny moment, gdy miała wolną chwilę, a nie biegła z jednej pracy do drugiej.

— Chyba tak. — Wzruszyłam ramionami. — Tematem numer jeden jest wybór partnera.

Mama uśmiechnęła się szerzej i przez chwilę dostrzeg­łam przebłysk dawnej jej. Tej sprzed trzech lat, tej sprzed pijącego taty i naszej rodzinnej tragedii, która postarzyła ją o jakieś milion dni. Mama była przed czterdziestką, jednak nikt nie dałby jej tylu lat. Zawsze była piękną kobietą, ale ta radość w jej oczach, którą teraz widziałam, pojawiała się zbyt rzadko. Jej brak sprawiał, że mama wydawała się wiecznie zmęczona i chora.

— A ty masz kogoś na oku?

— Nie, jeszcze nie. Cały czas się z Tamą zastanawiamy.

Jeszcze przez chwilę rozmawiałyśmy przyciszonymi głosami. Mama poprosiła mnie też, żebym zrobiła dzisiaj po szkole zakupy, bo ona pracowała do późna. Dała mi pieniądze, po czym poszła zanieść tacie śniadanie. Gdy wróciła, była już ubrana w swój roboczy strój, czarne włosy miała spięte, a w ręce trzymała torebkę.

— Lecę już, Liwia — powiedziała, kierując się do drzwi. — Miłego dnia.

— Miłego — odpowiedziałam.

Skończyłam śniadanie, na zegarze była dopiero szósta pięć. Miałam godzinę do autobusu i nic do roboty, więc skorzystałam z tego, że chwilowo było cicho, i postanowiłam poczytać lekturę zadaną przez polonistkę. Taka okazja w domu nie nadarzała się często.

*

Równo o siódmej wyszłam na autobus. Na T-shirt miałam narzuconą bluzę z kapturem, którą niemal od razu zdjęłam. Był wrzesień, ale pogoda dopisywała, co mnie bardzo cieszyło. Nie przepadałam za jesienną słotą i miałam nadzieję, że szybko nie nadejdzie. Słońce, jak widać, też nie zamierzało szybko ustępować, bo dawało mnóstwo ciepła i mog­łam z uśmiechem na ustach się tym napawać.

Droga do szkoły zajmowała mi co najmniej trzydzieści minut, bo liceum było położone po drugiej stronie miasta, a o tej godzinie autobusy często musiały się przebijać przez zatłoczone centrum. Mogłabym co prawda chodzić na piechotę, ale wtedy musiałabym wyjść ponad godzinę wcześniej, bo nienawidziłam szybko chodzić i zazwyczaj wlokłam się, jak tylko mog­łam. Czasami się jednak zdarzało, że nie miałam za co kupić biletu miesięcznego i nagle stawałam się zapaloną chodziarką. Na szczęście odkąd pracowałam, takich sytuacji już nie było. Zimą bywało naprawdę słabo, gdy przy minusowych temperaturach musiałam maszerować tak długi odcinek, więc starałam się pilnować tego, by mieć zawsze na bilet. Jeśli miałam do wyboru kupienie sobie kosmetyku, ciuchu albo odłożenie na miesięczny — zwyciężał właśnie on.

Dotarłam do szkoły dziesięć minut przed dzwonkiem, chociaż dzisiaj autobus i tak jechał dość szybko. Po chwili w szatni dołączyła do mnie Tamara.

— Ale ciepło! — krzyknęła, gdy tylko mnie dostrzegła.

Kilka osób się obejrzało, gdy usłyszało jej głos. Nasze szkolne szatnie znajdowały się na parterze, gdzie większość uczniów spędzała przerwy, a szafki były ustawione tak, by każda klasa miała swój kącik. W tym naszym nie było jeszcze nikogo oprócz Tamary i mnie, za to w boksie obok kilkoro drugoklasistów rzucało spojrzenia mojej przyjaciółce. Nie dziwiłam im się, Tamara zawsze przyciągała wzrok. Była średniego wzrostu blondynką z brązowymi oczami i słodkim pieprzykiem tuż pod okiem. Jej uroda zwracała uwagę, ale tak naprawdę wszyscy uwielbiali jej śmiech, który był tak zaraźliwy, że nawet zatwardziała biolożka raz nie potrafiła mu się oprzeć. Tylko raz, bo była straszną sztywniarą, ale jednak. Poza tym Tamara była uparta jak mało kto i potrafiła stanowczo wyrażać swoje zdanie, a gdy się pojawiała, wypełniała sobą całe pomieszczenie, bo była energiczna i głośna, ale właśnie to w niej najbardziej lubiłam. Nawet jeśli na tym polu nieustannie rywalizowałyśmy.

— No co ty, to nie tak, że prawie jest jeszcze lato — powiedziałam, uśmiechając się z przekąsem.

Tamara machnęła na mnie ręką i otworzyła swoją szafkę. Przez chwilę mocowała się z torebką, z której wypadło jej jak zwykle mnóstwo niepotrzebnych drobiazgów, a później w końcu wyprostowała się i spojrzała na mnie.

— Więc jeśli chodzi o dzisiejszą imprezę… — zaczęła.

Ulubionym tematem Tamary były imprezy. Czy to domówki, czy impreza w klubie, czy w plenerze — Tama musiała być na każdej. A teraz przyszła kolej na piątkową imprezę u Ewy. Jej rodzice często wyjeżdżali w weekendy, a co za tym szło, dziewczyna zawsze urządzała jakąś imprezę i Tamara nigdy żadnej nie przegapiła.

— Wiesz, że mam dzisiaj wolontariat — odpowiedziałam, zamykając swoją szafkę. — Do siedemnastej jestem w przedszkolu, a potem mama chciała, żebym zrobiła jakieś zakupy. Nie dam rady.

— Daj spooookój! — jęknęła Tamara. — Jest piątek, a impreza jest dopiero o dwudziestej. Przyjedziemy po ciebie z Erykiem i Niną, nie próbuj się wykręcać. O siódmej bądź gotowa.

Eryk i Nina mieszkali w tej samej miejscowości co ona i zawsze razem wybierali się na każdą imprezę w okolicy, choć tak naprawdę się nie przyjaźnili. Znali się jednak od dziecka i cały czas jakoś udawało im się utrzymać ze sobą kontakt. W sumie to było fajne. Ja niestety po przeprowadzce nie miałam żadnych wieści od nikogo ze starej klasy, ale też nie było czego żałować.

— Będziecie specjalnie tu po mnie jechać? To nie ma sensu, poza tym…

— To po drodze — upierała się Tamara. — Poza tym, skoro Eryk prowadzi, to co za różnica?

Zgodziłam się, bo wiedziałam, że Tamary nie przegadam. No i był piątek, więc tata pewnie zamierzał pójść na kolejne „spotkanie” z kolegami. Jak zwykle byłoby głośno i znów zjawiłaby się policja. Na to tym bardziej nie miałam ochoty, więc ostatecznie zgodziłam się na wieczorne wyjście. W końcu nie zaszkodzi mi chwila beztroskiej zabawy. Miałam jednak przeczucie, że impreza skończy się jak zawsze źle, a ja będę żałować, że na nią poszłam, ale było już za późno, by się wycofać.

Pierwsze trzy lekcje minęły mi stosunkowo szybko. Byłam w klasie o profilu dziennikarskim, więc na początek miałam dwa angielskie i polski jako przedmioty rozszerzone. Później przyszedł czas na drugi język — hiszpański. Nie miałam o nim żadnego pojęcia — mimo że uczyłam się go już od trzech lat, potrafiłam się w nim tylko przedstawić. Na szczęście naszej nauczycielce to nie przeszkadzało, miałam wręcz wrażenie, że ta kobieta jest jeszcze słabsza w tym języku niż ja, a to byłby już jakiś rekord. Poza tym gdy kiedyś kazała nam przygotować w parach dialogi na wybrany temat, podczas zaliczania zadania głośniej było słychać jej messengera niż wypowiadane przez nas kwestie. To było jednak pomocne, bo gdy przyszła moja kolej, podeszłam z koleżanką do biurka i przywitałam się z nią głośnym bonjour, a reszta była jeszcze większą improwizacją. Nauczycielka jednak tego nie zauważyła i dostałyśmy piątki, toteż swojej decyzji zapisania się na ten język nie musiałam żałować. Ostatecznie te zajęcia jako jedyne nie przeszkadzały mi w przygotowaniach do matury. Zresztą przed rozpoczęciem nauki miałam do wyboru hiszpański albo niemiecki — więc chyba każdy zrobiłby na moim miejscu to samo.

Zerknęłam na plan. Co miałam później? Dwa wuefy i jako wspaniałe zakończenie piątkowych lekcji — matematykę, zmorę wszystkich humanistów. Szczerze mówiąc, to nie miałam z nią większych problemów, po prostu byłam uprzedzona do tego przedmiotu jak każdy w mojej klasie. Chociaż nasz nauczyciel był naprawdę konkretny i potrafił wszystko wytłumaczyć w zrozumiały sposób. Nie lubiłam matmy, i już.

— Moja mama twierdzi, że dawno już u nas nie byłaś — zagadnęła mnie Tamara, gdy tylko usiadłyśmy w ­ławce.

— Byłam w zeszłym miesiącu.

— No właśnie, to strasznie dawno. Nie chcesz wpaść w przyszły czwartek i zostać na noc? Pooglądamy filmy, poobgadujemy kogo się da… — kusiła, a ja nie mog­łam się nie uśmiechnąć.

Często przyjeżdżałam do Tamary na nocowanie, bo wolałam nieraz spać u niej, niż się zastanawiać, czy tej nocy zmrużę chociaż oko, czy jednak tata postanowi znowu urządzić awanturę. Zdarzało się też czasem, że mama miała nocną zmianę, i w takich wypadkach zawsze nocowałam u przyjaciółki, tak było lepiej.

— Przestań, ostatnio wybrałaś jakiś horror, po którym bałam się zasnąć w nocy. Nie ma mowy, żebym coś z tobą oglądała.

— Teraz ty wybierzesz — odpowiedziała szybko. — Dam ci wolną rękę, zgodzę się nawet na jakiś głupi film akcji.

Tamara oglądała jedynie horrory albo filmy science fiction i o ile trawiłam te drugie, horrorów nie znosiłam. To, że bałam się ciemności, w której później widziałam różnych psychopatów z filmów, było jedną z przyczyn. Poza tym moja przyjaciółka uwielbiała mnie później w nocy straszyć, bo dobrze wiedziała, jaki ze mnie tchórz.

— Nooo, zastanowię się — powiedziałam wspaniałomyślnie. — Ale nie wiem, czy mama…

— Oliwia, widzę, że zgłaszasz się do pierwszego zadania.

Głos nauczyciela odwrócił moją uwagę od Tamary. Przewróciłam oczami, ale profesor uniósł jedynie brwi. Pan Tomczyk był po sześćdziesiątce, brakowało mu kilku lat do emerytury. Wszyscy uczniowie w tajemnicy nazywali go Einsteinem, bo jego siwe włosy układały się dokładnie tak jak u niemieckiego fizyka. Tamara zawsze się zastanawiała, jak osiągał taki efekt, kiedyś go o to nawet spytała. Odpowiedział jej z całą powagą:

— Powiedziałbym ci, ale musiałbym cię później zabić. Możesz wrócić do pisania kartkówki?

Oczywiście Tamara go wyśmiała, ale Tomczyk za każdym razem odpowiadał tak samo na to pytanie i w końcu stało się tradycją, że Tamara co jakiś czas mu je zadawała. Wydawało się, że to taka ich gra, testowali po prostu, które pierwsze się złamie i odpuści. Jak na razie oboje byli równie uparci.

— Pewnie, panie profesorze — odpowiedziałam mu, gdy zdałam sobie sprawę, że mówił poważnie, i naprawdę musiałam iść do tablicy.

Do końca lekcji Tomczyk tłumaczył nam jeszcze zagadnienia, z których nic nie zrozumiałam, ale tylko dlatego, że Tamara cały czas pisała do mnie liściki i nie potrafiłam się skupić na zajęciach. No ale były rzeczy ważne i ważniejsze, a my przecież ustalałyśmy szczegóły dzisiejszej imprezy. Tamara mówiła, że należy mieć w życiu jakieś priorytety, i jak widać matematyka znajdowała się na samym końcu jej listy. Później gadałyśmy o przyszłym czwartku i rzucałyśmy propozycje filmowe, aż stanęło na tym, że obejrzymy ponownie jakąś komedię. Nawet nie zauważyłam, kiedy zadzwonił dzwonek, i musiałam się zbierać.

*

W każdym tygodniu we wtorki i piątki chodziłam na wolontariat do znajdującego się niedaleko przedszkola. Uwielbiałam dzieci, przebywanie wśród nich było o wiele lepsze niż zadawanie się z rówieśnikami. No, może oprócz Tamary, ją przez większość czasu dawało się znieść. Ale prawda była taka, że dzieci miały tę rozbrajającą zdolność bycia szczerymi do bólu, szczęśliwymi bez powodu i nieprzejmowania się niczym, bo ich małe życia jak dotąd pozbawione były zmartwień. Właśnie to w nich uwielbiałam i tego im zazdrościłam.

Pamiętam, jak się cieszyłam, gdy mama powiedziała, że będę mieć młodszą siostrę. Nie mog­łam się doczekać, kiedy będę ją zabierać na spacery, bawić się z nią, uczyć ją chodzić, czytać jej na dobranoc… Kiedy się urodziła, zrozumiałam, że opieka nad dziećmi jest moim powołaniem, uwielbiałam zajmować się Majką. Sama byłam wtedy jeszcze mała, więc opiekowanie się nią było dla mnie dosyć trudne, ale czułam się świetnie w roli starszej siostry. Później, gdy się tutaj przeprowadziliśmy, zgłosiłam się jako wolontariuszka do przedszkola i to była dobra decyzja, bo świetnie dogadywałam się z dziećmi. Miałam nadzieję, że uda mi się w przyszłości robić właśnie coś z nimi związanego, bo nie wyobrażałam sobie siebie w żadnym innym miejscu.

Niedługo miały minąć dwa lata, odkąd przychodziłam do tego przedszkola. Zdążyłam się już przywiązać do niektórych dzieci, dlatego trudno mi było za każdym razem, gdy przechodziły do zerówki lub szły do pierwszej klasy, ale jakoś trzeba było się z tym godzić. Nie wiem nawet, kto płakał bardziej, gdy dzieciaki kończyły rok — one czy ja. Reszta przedszkolanek o wiele lepiej znosiła te rozstania, miałam nadzieję, że i ja z czasem przywyknę, ale na razie się na to nie zanosiło. Na szczęście zadawałam się nie tylko z maluchami, bo zaprzyjaźniłam się też z kilkoma pracującymi tutaj osobami, nawet dyrektorka zdążyła mnie polubić i dlatego nie wyobrażałam sobie teraz tygodnia bez przyjścia tutaj. Mogłabym opuścić dzień w szkole, ale gdybym nie przyszła do przedszkola, czułabym się okropnie. Właściwie tylko tutaj potrafiłam jakoś znajdować radość, dzięki tym dzieciakom, którymi przyszło mi się zajmować.

Zmieniłam buty, a potem skierowałam się na piętro. O tej godzinie nie było już zbyt wielu dzieci, ale Alicja i tak z uśmiechem ulgi przywitała mnie, gdy weszłam do sali. Zazwyczaj chodziłam właśnie do jej grupy pięciolatków, bo z dziećmi w tym wieku najlepiej można było się porozumieć, mimo że spora część z nich nadal sepleniła. Przychodziłam tu we wtorki i w piątki, ale o różnych godzinach, bo mój plan lekcji i inne obowiązki nie pozwalały na spędzanie całego dnia z dziećmi, czego żałowałam. Czasami jednak udawało mi się przyjść już po trzynastej, nieraz nawet zrywałam się z ostatnich wuefów, żeby być wcześniej, chociaż starałam się tego unikać, bo wuefista jako jedyny zawsze krzywo patrzył na moje nieobecności. Natomiast w piątek docierałam tu koło piętnastej, chyba że udało mi się zwiać z matematyki. Ale hej, to wolontariat, a nie wagary, więc często wychowawczyni usprawiedliwiała mi te nieobecności.

Gdy odłożyłam torbę, żeby mi nie przeszkadzała, zauważył mnie Adrian. Ten mały blondynek był najbardziej żywiołowy ze wszystkich dzieciaków, bo nie można było go uspokoić i paplał cały czas, a buzia nie zamykała mu się nawet podczas jedzenia. Uwielbiałam go.

Adrian przytulił się do moich nóg i nie przeszkadzało mu nawet, że sięgał mi zaledwie do ud. Podniósł głowę i dostrzegłam, że jego niebieskie oczy błyszczą w podekscytowaniu, bo pewnie już wymyślił, do jakiej zabawy mnie dzisiaj wykorzysta.

— Oliwia! — krzyknął wreszcie, a wtedy więcej dzieciaków zauważyło, że się pojawiłam.

Niemal od razu utworzyły wokół mnie kółko i przekrzykiwały się nawzajem, rzucając propozycje zabaw, które mamy zacząć. Nie miałam krótkiej chwili na odsapnięcie, od razu wciągnęły mnie do swojego światka. Po kilku minutach debatowania ostatecznie wybraliśmy ulubioną grę małej Kasi — ku niezadowoleniu Adriana. Zabawa polegała na tym, że jedna osoba zakrywała oczy, a reszta udawała samoloty. Podczas gdy szukający patrzył, nie wolno było nikomu drgnąć, a jeśli ktoś się poruszył, odpadał z gry. Dzieci znały wiele odmian tej zabawy, najbardziej lubiły udawać samoloty albo muchy, a dzisiaj akurat padło na to pierwsze. Właściwie to się nie dziwiłam, że tak lubiły tę grę, bo ja też uwielbiałam się w nią z nimi bawić.

Wybrano mnie na pierwszą szukającą, więc posłusznie zakryłam oczy. Słyszałam jeszcze śmiech dzieci i Alicji, a później już tylko jednostajne buczenie, które miało przypominać odgłos silnika samolotu, wydawany przez wszystkich sześcioro maluchów. Z trudem powstrzymywałam się przed parsknięciem, bo był to naprawdę zabawny dźwięk.

— Raz, dwa, trzy… patrzę!

Dzieci momentalnie zamarły w swoich dziwnych pozach, a ja przechadzałam się między nimi. Gdzieniegdzie słychać było chichot, niektórzy się przewracali, inni specjalnie poruszali rękami, nie mogąc ustać w miejscu. Bawili się świetnie, a to było najważniejsze, bo przecież właśnie po to tutaj przychodziłam.

Dopóki o piętnastej lub siedemnastej nie pojawili się ich rodzice, bawiliśmy się jeszcze kilka razy, aż byłam całkiem wykończona. Uwielbiałam te dzieciaki, a one chyba też mnie lubiły. Czy podczas zabawy w samoloty, układania klocków czy zwyczajnego rysowania, każdy maluch chciał, żebym mu towarzyszyła. Niestety nie mog­łam być przy każdym z nich, ale starałam się dzielić swoją uwagę na wszystkich.

W końcu, gdy ostatnia pięciolatka zeszła na dół odprowadzana przez Alicję, zebrałam wszystkie zabawki i odłożyłam je na miejsce. Później sama zeszłam po schodach i szykowałam się do wyjścia. Zakładałam już drugi but, gdy dotarły do mnie odgłosy wiercenia. Posłałam Alicji stojącej przed drzwiami pytające spojrzenie.

— Remont — powiedziała. — Ekipa nie wyrobiła się w wakacje z piecem, a teraz jeszcze mają gabinet pani dyrektor do odświeżenia. Dyrektorka uparła się, że musi mieć gabinet skończony na już, ale pozwala im pracować tylko popołudniami, żeby nie robili za dużo hałasu.

No tak, to było bardzo w stylu pani Iwony. Nie była złą osobą, bardzo ją lubiłam, ale czasami wydawało mi się, że jest zbyt roztargniona i dziwaczna, by być dyrektorką. Chociaż nie powiem, swoje obowiązki wypełniała na sto procent, gdy się jej o wszystkim przypomniało.

Pożegnałam się z Alicją i wyszłam na zewnątrz, myśląc, jakie to szczęście, że zajęcia wszystkich grup nie były przenoszone do jednej sali, jak to było w czasie wakacji. Panował tam wtedy istny armagedon, na którego wspomnienie mimowolnie się uśmiechnęłam.

*

Weszłam do domu obładowana zakupami. Mimo że mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, wdrapanie się po schodach zabierało mi zawsze dużo czasu. Kto wymyślił tyle schodów? Byłam wykończona po zabawie w przedszkolu, więc już po wejściu na zaledwie dwa stopnie miałam dość, nie mówiąc już o całej reszcie. W końcu jednak udało mi się dotrzeć do drzwi i znalazłam się w małym przedpokoju.

Nasze mieszkanie nie było duże, miało dwa pokoje, niewielką kuchnię i średniej wielkości łazienkę, ale na naszą trójkę wystarczało. Przedpokój, w którym stała maleńka szafka na buty i były wieszaki na kurtki, prowadził do każdego z tych pomieszczeń i był pomalowany na żółto. Kolor już dawno wyblakł, a odkąd się wprowadziliśmy trzy lata temu, mieszkanie nie słyszało o remoncie i podejrzewałam, że szybko nie usłyszy. Cieszyłam się, że mój pokój ma jasnofioletową tapetę na ścianach, która nadal nieźle się prezentowała. Zresztą moja sypialnia była chyba w najlepszym stanie ze wszystkich pomieszczeń.

Rozpakowałam szybko zakupy, bo była już osiemnasta i niedługo miała się pojawić Tamara z resztą. Dziwiłam się, że nie słychać jeszcze żadnych hałasów z pokoju ojca, ale mogło to oznaczać tylko tyle, że spał. Pewnie jednak nie miało to potrwać długo — w końcu w piątki o tej porze zawsze miał swoje „spotkania”. Zwykle starałam się je ignorować, nawet mimo złości, która w takich wypadkach rozsadzała mnie od środka.

Wzięłam szybki prysznic — naprawdę szybki, bo woda była lodowata. Nie miałam jednak czasu na gotowanie jej na kuchence, więc musiałam się zadowolić tym, co jest. Później podeszłam do szafy w swoim pokoju, żeby wybrać szybko jakiś strój. Wyjęłam zwykłe czarne spodnie i błękitny top, rozpuściłam czarne włosy i poprawiłam skromny makijaż. Chyba tyle powinno wystarczyć, w końcu to tylko domówka.

Gdy weszłam do kuchni pięć minut później, by przegryźć coś przed wyjściem, zastałam w niej tatę. Stał po mojej prawej stronie, ubrany w pomiętą koszulkę i spodnie dresowe.

— Są jajka? — spytał, grzebiąc w lodówce.

— Są. Na górnej półce.

Od razu zrezygnowałam z kolacji. Ojciec na pewno będzie tam stał jeszcze pół godziny i szukał jajek, więc nie starczy mi czasu, zresztą jakoś od razu odeszła mi ochota na jedzenie. Spojrzałam tylko na tył jego głowy, która była już niemal całkiem łysa. Kiedyś tata miał brązowe włosy, teraz zaledwie kilka siwych pasm pokrywało boki jego głowy. Jego uszy były zaczerwienione jak zawsze, pewnie od picia. Gdy odwrócił się do mnie, dostrzegłam butelkę w jego dłoni. Szare oczy wpatrywały się we mnie przez chwilę, miałam wrażenie, że tata chciał coś powiedzieć, wyszłam jednak, zanim zdążył się odezwać. Nie miałam ochoty na awanturę przed wyjściem, a tylko w ten sposób ostatnio kończyła się każda nasza rozmowa.

Punkt dziewiętnasta usłyszałam trąbienie. Wybiegłam przed blok i wsiadłam do auta, cały czas zastanawiając się nad tym, jak bardzo można się stoczyć. Jeszcze kilka lat temu tata był poukładanym księgowym, zatrudnionym w poważnej firmie. Dobrze zarabiał, był wesoły i jak na rodzica przystało — zamartwiał się cały czas o swoje dzieci. Później zdarzył się ten wypadek… Miałam piętnaście lat, spóźniłam się na autobus, więc zadzwoniłam po niego, czy odbierze mnie od koleżanki, u której byłam na urodzinach w sąsiednim mieście. Zgodził się i powiedział, że będzie za dwadzieścia minut. Czekałam na przystanku ponad godzinę, nie mog­łam się dodzwonić ani do taty, ani do mamy. W końcu, gdy zaczęło już się robić ciemno, przyjechał następny autobus. Wsiadłam w niego, a po drodze, mijając karetkę pogotowia na sygnale, poczułam ciarki na plecach.

Tata stracił panowanie nad samochodem.

Później mówił, że Majka odpięła pas, więc odwrócił się na sekundę, by powiedzieć, że ma się zapiąć. Miała siedem lat, wypadła jej zabawka i nie umiała jej dosięgnąć. Gdyby miała zapięty pas, miałaby szansę przeżyć, gdy samochód wypadł z zakrętu i uderzył w drzewo. Nie przeleciałaby przez samochód i nie wypadłaby przez przednią szybę.

Tata przez dwa dni był nieprzytomny, później pierwsze dwa tygodnie po wypadku nic nie mówił. Miał kilka poważnych obrażeń, do dziś kulał na prawą nogę, ale poza tym doszedł fizycznie do siebie. Majka nie miała tyle szczęścia i za to się obwiniał — gdyby się nie odwrócił, gdyby bardziej stanowczo kazał jej zapiąć pas, gdyby nie wziął jej ze sobą…

Było dużo tych „gdyby”.

Przecież gdybym po niego nie zadzwoniła, nie byliby nawet na drodze. Siedzieliby spokojnie i oglądali telewizję, czekając na mnie, by usiąść do kolacji.

Ale to się stało.

Mama, mimo pierwszego szoku, powtarzała, że to nie była wina żadnego z nas. Po pewnym czasie i wielu sesjach u psychologa i ja prawie to zrozumiałam. Kochałam Majkę całym sercem, zalewałam się łzami, gdy odeszła. Do dziś, gdy ją wspominam, mam łzy w oczach i wiem, że nigdy nie pozbędę się tego kłującego uczucia w środku, tej pustki po siostrze, tego poczucia winy, zawsze jednak starałam się jakoś żyć dalej. Było mi trudno, ale wstawałam rano, szłam do szkoły lub do pracy i jakoś udawało mi się przetrwać dzień.

Tata tego nie potrafił.

Gdy przeszedł rehabilitację i wrócił do domu, zaczął pić. Mama mówiła, że kiedyś miał problemy z alkoholem, ale poszedł na terapię, poradził sobie. Jednak gdy już raz się napił, nie potrafił przestać. Wyrzucono go z pracy za to, że był ciągle pijany, więc zaczął się staczać coraz bardziej i bardziej. A później jeszcze stał się agresywny.

Nigdy mnie nie uderzył, nie bezpośrednio. Dwa razy się zdarzyło, że popchnął mnie na tyle mocno, że uderzyłam głową o szafkę czy ścianę i miałam potem siniaka. Na mamę kilka razy podniósł rękę, jednak ona nic z tym nie robiła. Powtarzała tylko, że ojciec potrzebuje czasu, by dojść do siebie. Moim zdaniem potrzebował psychologa, z którego zrezygnował zaledwie po kilku sesjach, bo stwierdził, że to nic nie daje, i odwyku. Obiecałam sobie jednak, że jeśli kiedykolwiek jeszcze uderzy którąś z nas, zgłoszę to na policję. Wiedziałam, że na dłuższą metę to nie wystarczy, ale może pobyt w izbie wytrzeźwień trochę by mu pomógł?

Nie potrafiłam się jednak na to zdobyć — za każdym razem, gdy trwała kłótnia, a tata krzyczał i groził, chwytałam za telefon, lecz nagle przed oczami stawał mi obraz jego uśmiechu tamtego dnia, gdy wychodziłam na urodziny. Później widziałam go leżącego na szpitalnym łóżku, niemówiącego nic, ze łzami spływającymi po policzkach. W głębi duszy nadal obwiniałam się za to, że wsiadł wtedy do samochodu. Że jechał po mnie. I nie potrafiłam zadzwonić. A gdy sąsiedzi telefonowali na policję, a ta pukała do naszych drzwi, kłamałam, tak jak chciała mama. Wszyscy wiedzieliśmy, jaka jest prawda — że ojciec, pijany, znów się awanturował, że mama miała siniaka, bo ją uderzył, a nie upadła, ale ostatecznie policja i tak wierzyła jej słowom i odchodziła.

A my wracaliśmy do naszej rutyny.

Miałam nadzieję, że mama ma rację. Że tata kiedyś się opamięta, zmieni i postanowi żyć inaczej. Niekoniecznie tak jak dawniej — nie musiałby być tym wesołym, wiecznie uśmiechniętym, mimo wymagającej pracy, ojcem i mężem, prowadzącym co niedzielę swoją rodzinę do kościoła, a później na uroczysty obiad. Nie musiałby aż tak się starać i próbować odkupić swoją winę. Wystarczyłoby, żeby odstawił alkohol, stanął na nogi i powiedział: dziewczyny, zawaliłem, ale już tak nie będzie. Wystarczyłoby tylko to, żeby tego chciał.

Miałam nadzieję, że kiedyś taki dzień nadejdzie.

Miałam nadzieję, że to się stanie, zanim komuś puszczą nerwy i sytuacja zmieni się na gorsze.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Rozdział 2

Tak jak sądziłam, impreza u Ewy była do bani. Oprócz tego, że źle się bawiłam, a musiałam zostać do końca, bo nie miałam jak wrócić, Tamara nawaliła się jak messerschmitt i prawie na mnie zwymiotowała w drodze powrotnej. Dwa razy. Domówka skutkowała też tym, że nie wyspałam się przed pracą, a że w sobotę zaczynałam o ósmej, spałam zaledwie cztery godziny. Brawo ja.

Dzisiaj cały dzień stałam w jednym ze sklepów i zachęcałam klientów do kupowania naszego produktu. Nawet nie wiedziałam, co reklamuję, na pamięć wykułam tylko dziesięć linijek tekstu o tym, jaka to wspaniała rzecz, a ludzie zazwyczaj nie pytali o nic więcej. Albo brali, albo nie. Zazwyczaj jednak nie. Nie za bardzo mnie to dziś interesowało, co mogło oznaczać kłopoty, w końcu można było znaleźć na moje miejsce kogoś z większym zaangażowaniem… Ale miałam nadzieję, że przez ten jeden dzień nic takiego się nie stanie, a następnego wrócę tu już w pełni sił.

Byłam tak zmęczona, że gdy tylko dotarłam po pracy do domu, rzuciłam się na łóżko i nawet głośno grający telewizor i śmiechy z pokoju obok nie przeszkadzały mi zasnąć. To była jedna z tych dziwniejszych rzeczy — tata zazwyczaj nie wychodził z domu. Stronił od ludzi, wolał pić w samotności. Ale zdarzały się dni, ostatnio coraz częściej, kiedy wychodził do baru lub kiedy przychodzili do niego koledzy. Zdarzało się to raz na kilka miesięcy, ale w ostatnim czasie coś się zmieniło i przychodzili niemal co tydzień. Wtedy awanturowali się, głośno śmiali albo zwyczajnie pogłaśniali telewizor czy radio, że słychać je było w całym bloku. Zazwyczaj kończyło się to interwencją patrolu i pewnie dzisiaj też tak będzie. Nienawidziłam tych chwil, ale co mog­łam zrobić? Musiałam je po prostu przetrzymać.

Obudziłam się kilka godzin później i nie potrafiłam już zasnąć, mimo że zegar wskazywał dopiero dwudziestą trzecią. Z pokoju ojca nie dochodził żaden dźwięk, być może wyszedł ze znajomymi na miasto. Wpatrywałam się w sufit, do moich uszu docierał tylko odgłos mocno wiejącego wiatru. Od razu przypomniałam sobie noc, gdy Majka po raz pierwszy wsunęła się pod moją kołdrę i spytała, czy może ze mną spać, bo się boi. Mieszkaliśmy wtedy jeszcze w naszym dawnym mieszkaniu, ale moje wspomnienia powoli zaczęły się zacierać i zawsze wyobrażałam sobie tamto zdarzenie, jakby miało miejsce właśnie tutaj. Do dziś nie wiem, jak jej się udawało wyjść samej z małego łóżka z barierkami, gdy była sześciolatką. Rodziców nie było wtedy jeszcze stać na kupienie jej takiego dużego, choć odkładali pieniądze co miesiąc. Cztery dni przed wypadkiem w końcu kupili jej wymarzone „dorosłe” łóżko. Po jej śmierci nie umiałam na nie patrzeć i oddaliśmy je, było jedynym meblem, którego nie zabraliśmy ze sobą po przeprowadzce.

Lubiłam tamte chwile, gdy leżałyśmy sobie razem, a ja opowiadałam jej bajki — o Kopciuszku, Królewnie Śnieżce czy też o jej ulubionej Roszpunce — i przytulałam ją, gdy za oknem szalała pogoda jak w tej chwili. Gdyby żyła, miałaby dziesięć lat. Chodziłaby teraz do piątej klasy. Zapewne codziennie rano jadłybyśmy razem śniadanie, mama piłaby kawę, a tata jak zawsze czytał gazetę przed pracą. Wychodziłabym na autobus, Majka żegnałaby mnie swoim słodkim głosikiem i jak zawsze krzyczała przez okno: „Bądź grzeczna dzisiaj!”. Gdyby…

Moje rozmyślania przerwał dźwięk przekręcanego klucza w drzwiach. Mama dopiero wracała z pracy, co oznaczało, że udało jej się załapać na jakąś dodatkową robotę. Czasami wychodziła rano o szóstej, a wracała o północy, bo brała po dwie zmiany lub szła z jednej pracy do drugiej, byle tylko więcej zarobić i móc nas utrzymać. Zapracowywała się na śmierć, a większość zarobionych pieniędzy ojciec przepijał. Ale jej także nie potrafiłam wyperswadować takiego zachowania, bo argument, że musimy za coś żyć, zawsze kończył rozmowę. A mama nie chciała słyszeć o tym, że rzucę szkołę i zacznę pracować, by ją wspomóc. Gdy tylko to proponowałam, krzyczała na mnie jeszcze głośniej niż czasem na tatę. Mówiła, że muszę skończyć szkołę, pójść na studia, by mieć przed sobą jakąś przyszłość, bo ona nigdy nie miała i nie chce, żeby mnie to spotkało przez nasze problemy.

— Gdzie byłaś? — Usłyszałam bełkotliwy głos.

Więc jednak koledzy wyszli, a on został. Zamknęłam oczy, bo dobrze wiedziałam, co zaraz usłyszę.

— W pracy, mówiłam, że późno wrócę.

— W pracy? W pracy?! O tej godzinie?! Masz mnie za idiotę! Myślisz, że możesz…

Sięgnęłam w stronę szafki nocnej, wzięłam słuchawki i włączyłam muzykę. Nie chciałam tego słuchać kolejny raz. Nie mog­łam. Podkręciłam głośność, tak żeby nie docierały do mnie żadne dźwięki z zewnątrz. Ale mimo tego, że nie mog­łam już słyszeć ich kłótni, zasnęłam dopiero, gdy piosenka leciała po raz piąty, a głosy w korytarzu w końcu ucichły.

*

W następny wtorek szłam do przedszkola w dobrym nastroju. Ekipa remontowa zawsze o tej porze już wierciła coś w salach obok, więc byłam zdziwiona, że jeszcze nie słychać żadnych irytujących dźwięków. Może mieli dziś później zacząć? A może to przez to, że ja przyszłam wcześniej, akurat w czasie, gdy dzieci jadły obiad? Skrzywiłam się na sam widok pomidorowej, o której słyszałam niestworzone rzeczy od dzieciaków. Kucharka — pani Frania — gotowała ją bardzo często, a dzieci jej nienawidziły. Zupy, nie kucharki, bo oprócz tej jednej potrawy pani Frania robiła naprawdę świetne obiady. Nie chodziłam do tej placówki, ale pamiętam, jaka okropna była zupa mojej kucharki z przedszkola. Nie żeby reszta była lepsza, ale jednak.

Dzieci odwróciły się w moją stronę, ale nie mogły odejść od stołu, więc nie witały mnie tak entuzjastycznie jak zwykle. Przynajmniej nie na początku — bo gdy tylko Alicja kazała im iść umyć ręce, wszystkie zerwały się od razu w moim kierunku. Śmiałam się razem z nimi, zwłaszcza wtedy, gdy mała Ada z umazaną zupą buzią zaczęła mi głośno opowiadać, że dzisiaj dostała burzową chmurkę za złe zachowanie. Rozczuliła mnie tak bardzo, że obiecałam jej porozmawiać z niedobrą wychowawczynią i zmienić tę chmurkę na słoneczko, o ile będzie się dobrze sprawować.

Tego popołudnia bawiliśmy się w lekarza. Oczywiście ja nim byłam, a dzieci przychodziły do mnie z różnymi dolegliwościami, które w większości były tak absurdalne, że aż słodkie. Czas na zabawie mijał nam szybko, aż się zorientowałam, że wybiła piętnasta i większość dzieci była już odbierana przez rodziców. Dziwiłam się, że tego dnia inna przedszkolanka, Renata, nie przyszła ze swoją grupą. Zazwyczaj o tej godzinie zostawała tylko jedna lub dwie nauczycielki, a dzieci ze wszystkich grup bawiły się w jednej sali. Może dziś skończyli wcześniej?

Zostałam teraz tylko ja, mały Adrian, Franek, Bartuś i Ania. Gdy dziewczynka poprosiła mnie, żebym pomog­ła jej złożyć wózek dla dziecka, bo sama nie potrafi, od razu wzięłam się do pracy.

— Zaraz wracam, dobrze? — powiedziała do mnie Alicja. — Idę zaprowadzić Franka, jego mama przyszła.

— Okej! — odkrzyknęłam, mocując się z kółkami.

Po minucie ciężkiej pracy w końcu postawiłam z dziewczynką wózek, do którego Ania włożyła swoją lalkę. Dziękowała mi uszczęśliwiona, a potem zabrała „dziecko” na „spacer”. Odwróciłam się, by zapytać Adriana, co chciałby dziś jeszcze porobić, ale zauważyłam, że nigdzie go nie ma. Cholera, Alicja zostawiła uchylone drzwi? O wilku mowa, wchodziła właśnie i uśmiechała się do mnie, a później usiadła przy biurku. Szukałam Adriana jeszcze w domku do zabaw i w łazience, ale nigdzie go nie było.

— Widziałaś Adriana? Kurczę, gdzieś mi zwiał. Pójdę poszukać go do sali obok, dobra?

Alicja westchnęła, wcale nie zdziwiona zniknięciem chłopca.

— Mogę pójść, jeśli chcesz. Pewnie znowu schował się pod schodami.

— Poszukam go — powiedziałam i wyszłam z sali.

Szłam wzdłuż korytarza i rozglądałam się po kątach, ale nie dostrzegłam nigdzie chłopca. Podeszłam więc do pierwszych drzwi znajdujących się obok mnie. Sala była pusta. Odwiedzałam kolejno następne pomieszczenia, gdy do moich uszu dotarły jakieś głosy. Westchnęłam. Czy mały naprawdę musiał pobiec znowu do ekipy remontowej? Już w zeszły piątek Alicja ganiała za nim po remontowanym gabinecie.

Ruszyłam biegiem w stronę dobiegających głosów, które stawały się coraz wyraźniejsze.

— …i wtedy przyjdą po ciebie straszne stwory, które porwą cię i zamkną w swojej kryjówce, żebyś nikomu nie przeszkadzał, rozumiesz?

Co do cholery?

Wbiegłam do pomieszczenia, które kiedyś służyło jako biuro dyrektorki — teraz było puste, gołe ściany powodowały, że echo się niosło i głos chłopaka, który rozmawiał z Adrianem, wydawał się jeszcze bardziej poważny i złowieszczy.

— Adrian! — Podeszłam szybko do dziecka i zmierzyłam wzrokiem chłopaka, który próbował przestraszyć mojego podopiecznego.

Wyglądał na mojego rówieśnika, miał brązowe włosy, nie do końca krótkie, ale też nie długie. Jego niebieskie oczy przypatrywały mi się uważnie, gdy stanęłam obok chłopca. Wtedy na ustach nieznajomego irytacja zmieniła się w kpiący uśmieszek. Był ubrany w jakieś robocze ciuchy i cały poplamiony, więc domyśliłam się, że to członek ekipy remontowej. Zmrużyłam wściekle oczy i spojrzałam na niego, ale po sekundzie odwróciłam się do Adrianka.

— Czy ten pan zrobił ci krzywdę? — spytałam.

Chłopiec przytulił się do mojego boku, minę miał naprawdę wystraszoną.

— On powiedział…

Wiem, co powiedział, pomyślałam. I zaraz dostanie w łeb za takie idiotyczne zachowanie. Już otwierałam usta, by uspokoić chłopca, gdy odezwał się chłopak:

— Pilnuj dzieciaków, przedszkolanko. Chyba nikt nie chce, żeby coś im się tutaj stało.

Zignorowałam tego idiotę i kucnęłam przy Adrianie, posyłając mu uspokajający uśmiech. Starałam się, by wypadł jak najbardziej przyjaźnie, musiałam go przekonać, że ten facet jest… cóż, po prostu nienormalny i że nic mu nie groziło, bo chłopiec wyglądał raczej niepewnie.

— Pan sobie tylko żartował, Adrianku. Chyba ma dzisiaj zły humor, bo na obiad była pomidorowa. — Specjalnie skrzywiłam się przy wymawianiu nazwy zupy. — A przecież nikt nie lubi pomidorowej pani Frani, prawda? Pewnie przez to uderzył się też mocno w głowę, tyle tu niebezpiecznych narzędzi, którymi nie wie, jak się posługiwać, biedak. A teraz stroi sobie ze wszystkich żarty.

Na twarzy Adriana pojawił się szeroki uśmiech, gdy tylko przetrawił tę część o zupie, później spojrzał na chłopaka i kiwnął głową.

— Tak, też mnie boli po tej zupie.

Uśmiechnęłam się szerzej. Udało się.

— Pójdziesz teraz do reszty i poczekasz na rodziców? Ja zaraz przyjdę.

Adrian znowu przytaknął, więc poczochrałam lekko jego blond włoski i kazałam mu iść do sali. Pobiegł w stronę drzwi, a ja podniosłam się powoli i odwróciłam do chłopaka. Hmm, czy ja go nie kojarzę ze szkoły?

— Odbiło ci czy co? — zwróciłam się do niego. — To tylko ciekawe dziecko, które przyszło sprawdzić, co się tu dzieje. Wystarczyło mu powiedzieć, że musi wracać do sali, a nie go straszyć!

Chłopak odwrócił się do mnie tyłem, wzruszył ramionami i zaczął coś grzebać przy stojących pod ścianą narzędziach.

— Sam się prosił.

Co? Momentalnie skoczyło mi ciśnienie, gdy chłopak nabijał się z całej sytuacji. Jak można zachowywać się tak w stosunku do małego dziecka? Zacisnęłam pięści.

— Okej, słuchaj. Nie obchodzi mnie, czy masz zły humor, zły dzień czy zły miesiąc, jeszcze raz przestraszysz któreś z dzieciaków, to pożałujesz. To tylko pięciolatek, a ty grozisz mu potworami? Ile ty masz lat, dwa?

— Niech się tu nie kręci, zaraz reszta wróci z przerwy i zaczniemy burzyć ściankę. Jak mały wpadnie pod młotek, to czyja to będzie wina? Pewnie, że moja. Jakbyś ich pilnowała, nie byłoby problemu, przedszkolanko.

Odwrócił się znowu do mnie, więc dostrzegłam, że na jego twarzy znów pojawił się ten irytujący uśmiech. Zmrużyłam oczy.

— Wystarczyło go po prostu odprowadzić do sali — powiedziałam ostro. — A nie straszyć. To mały dzieciak, wiadomo, że jest ciekawski. To nie znaczy, że musisz zachowywać się jak psychol i opowiadać mu takie głupoty!

Gdy mówiłam, do pomieszczenia weszło dwóch mężczyzn, także ubranych w ciuchy robocze i pobrudzonych pyłem i tynkiem. Odwróciłam się w ich stronę, ale zanim zdążyłam coś jeszcze powiedzieć, odezwał się jeden z nich:

— Co jest, Miki? Twoja dziewczyna?

— Broń Boże — mruknął chłopak, a mężczyźni uśmiechnęli się szeroko.

Jeden z nich był dużo starszy od drugiego, miał spory brzuszek, a na włosach pierwsze oznaki siwizny. Natomiast drugi, bardzo wysoki brunet w czapce z daszkiem, wyglądał na jakieś czterdzieści lat. Wydawało mi się jednak, że to on tutaj rządził, więc postanowiłam powiedzieć mu, o co chodzi, żeby uniknąć takich sytuacji w przyszłości.

— Pański pracownik straszył pięciolatka, który z ciekawości się tutaj zakradł — powiedziałam, krzyżując ramiona.

Mężczyzna uniósł brwi, nie byłam tylko pewna, czy w rozbawieniu, czy zdziwieniu.

— Mikołaj? — spytał brunet, szturchając chłopaka w ramię. Gdy ten wzruszył ramionami, mężczyzna zwrócił się do mnie: — Przepraszam za niego, straszny z niego pajac. To się więcej nie powtórzy.

— Mam nadzieję.

Odwróciłam się na pięcie i wyszłam. Nie słyszałam za plecami śmiechu, jak się spodziewałam, więc może jednak mężczyzna zwrócił uwagę tamtemu kretynowi. Jasne, po części miał rację, że maluch nie powinien w ogóle tam się znaleźć, to było moje niedopatrzenie. Ale to nie znaczyło, że powinien straszyć biednego pięciolatka. No ludzie! Przecież to tylko ciekawskie dziecko!

Wróciłam do sali, gdzie Adrian i Bartek siedzieli na podłodze, rozmawiając o czymś zawzięcie. Ani nigdzie nie było widać, więc pewnie odebrali ją już rodzice, a Alicja siedziała nadal przy biurku i uzupełniała jakieś dokumenty. Gdy weszłam, spojrzała na mnie i posłała mi uniesiony kciuk.

Po chwili w sali zadźwięczał telefon, więc nawet nie zdążyłam kucnąć przy chłopcach i spytać ich, czym są tak wzburzeni.

— Okej, dzieciaki. Wasi rodzice czekają na dole. Idziemy…

— Mogę z nimi zejść, jak chcesz — powiedziałam, zbierając swoją torbę z podłogi.

— Mogłabyś? Super, bo muszę uzupełnić jeszcze godziny, a za chwilę mam autobus.

— Pewnie, nie ma sprawy, i tak już wychodzę. Do piątku. — Pożegnałam się i pobiegłam za chłopcami, którzy zdążyli już uciec na schody.

Po drodze obserwowałam, jak trzymali się poręczy, dokładnie tak jak zawsze kazała im Alicja. Zeszliśmy na dół, gdzie stali już państwo Dąbrowscy i Filarscy. Chłopcy się ubrali, a gdy tylko wyszli z rodzicami na zewnątrz, ja także skierowałam się do wyjścia. Adrian w ostatniej chwili podbiegł do mnie i przytulił się do moich nóg, jak to miał w zwyczaju. Z uśmiechem oderwałam go od siebie i kazałam być grzecznym. Później patrzyłam, jak odbiegał w stronę samochodu, przy którym czekał jego ojciec.

*

W czwartek siedziałam na wuefie z Tamarą i korzystałyśmy jak mogłyśmy z tego, że nasz nauczyciel był dzisiaj nieobecny. Nie było też wuefisty chłopaków z mojej klasy, ale oni na szczęście dołączyli do ćwiczeń równoległej klasy, bodajże IIIe. Tylko dziewczyny mogły się tego ranka obijać, więc byłam szczęściarą.

— Więc co do studniówki… — zaczęła Tamara, a ja przewróciłam oczami.

Wiedziałam, że to temat numer jeden w klasie trzeciej (tak, matura to nic w porównaniu ze studniówką, zdaniem niektórych), ale miałam już dość jej rozważań na temat tego, jaki alkohol zabrać, jaką sukienkę kupić i najważniejsze: kogo zaprosić. Przecież było jeszcze tyle czasu… Tamara jednak uważała inaczej. Przede wszystkim żadna z nas nie miała chłopaka, a co za tym idzie, miałyśmy ogromny problem w tym wypadku. Tamara twierdziła, że nie powinno się iść samemu, chociaż to przecież żaden wstyd, ale sama nie wiedziała, kogo zaprosić. Szczerze mówiąc, to ja też nie miałam pojęcia, z kim mog­łabym pójść, bo chociaż kilku moich kolegów pewnie by się zgodziło, to większość z nich nie za bardzo lubiła tańczyć. Preferowali raczej picie i leżenie pod stołem do rana, a to nie było coś, co chciałabym zapamiętać jako jeden z najważniejszych dni w swoim nastoletnim życiu. Był jeszcze Marek, kuzyn Tamary, starszy o dwa lata student medycyny. Nie znałam go za dobrze, ale Tama twierdziła, że jak nie zdecyduję się na nikogo, to powie mu, że ma ze mną iść. Taaaak, dosłownie mu każe. Chłopak pewnie by się świetnie bawił pod takim przymusem… Nie, dzięki.

— Co z nią?

— Chyba zaproszę Daniela.

Podążyłam za jej wzrokiem, który skierował się na chłopaka z równoległej klasy. Daniel miał prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, włosy do ramion, których zazdrościła mu większość dziewczyn, i niesamowity uśmiech. Ale poza tym słyszałam o nim kilka dość nieprzyjemnych plotek. No i wydawało mi się, że jest zajęty.

— Czy on nie ma dziewczyny? Wydaje mi się, że Aśka z IIIe…

— Zerwali w zeszłym tygodniu — powiedziała Tamara, wzruszając ramionami. — Jeśli nie zejdą się do końca grudnia, to go zaproszę.

— Nie odważysz się — stwierdziłam, wyjmując z torby książkę. — Podoba ci się od początku liceum, a zamieniłaś z nim może dwa zdania w ciągu tych trzech lat.

Tamara była bardzo śmiałą dziewczyną, zwykle mówiła, co myśli, i nie miała problemu z nawiązywaniem znajomości. Ale jeśli chodziło o Daniela, to zawsze brakowało jej języka w gębie, gdy tylko się do niej odezwał.

— To studniówka. Muszę się odważyć, jeśli nie chcę pójść sama. I pomyśl, jaka to oszczędność: skoro razem z nimi organizujemy imprezę, to nie będziemy musieli płacić dodatkowo za partnera. Poza tym ostatnio gadaliśmy kilka razy w pociągu i wydaje mi się, że mu się podobam.

Spojrzałam jeszcze raz na Daniela i przeniosłam krytyczne spojrzenie na Tamarę.

— Skąd to przeczucie?

Tama popatrzyła na mnie z irytacją.

— Takie rzeczy się po prostu wie. Wiem też, że Wiktor z IIIb jest wolny od wczoraj. Może powinnaś go podpytać, czy ma parę na imprezę. Też zaoszczędziłabyś kasę.

— Przecież on jest ode mnie niższy — powiedziałam, marszcząc brwi. — Nie mog­łabym założyć szpilek, bo wyglądałabym przy nim idiotycznie.

— Ale jest słodki i ma ładne oczy — broniła go Tama.

— Potrzebuję kogoś, kto lubi tańczyć i nie zaleje się w trupa — odparłam, przewracając oczami. — Ale fakt, jego oczy są obłędne.

Gadałyśmy jeszcze przez chwilę, a później temat się urwał. Tamara wróciła do przeglądania Facebooka na telefonie, a ja otworzyłam książkę i czytałam. Nienawidziłam lektur, ale przecież musiałam ją dokończyć, bo — jak mawiała nasza polonistka — „nigdy nie wiadomo, co w tym roku strzeli CKE”. Poza tym wolałam czytać tutaj niż w domu, bo tam zapewne nie zdarzy się po raz drugi taki cud, żeby było wystarczająco cicho, bym mog­ła się skupić. Dobrą opcją byłoby też pójście do altanki ogrodowej, którą uwielbiałam, i chyba właśnie na to się zdecyduję, ale dopiero w przyszłym tygodniu. Dzisiaj, jutro i przez weekend miałam przecież mnóstwo rzeczy do zrobienia.

Minęła połowa lekcji, a ja byłam ciągle na tej samej stronie. Nie miałam pojęcia, co autor pił podczas pisania, ale nie zrozumiałam z tego ani słowa. Gdy zabierałam się po raz dwudziesty za czytanie, Tamara szturchnęła mnie delikatnie w bok.

— Nie patrz teraz, ale czy tylko mi się wydaje, czy ten gość mierzy cię wzrokiem, odkąd wszedł na salę? Brązowe włosy, wysoki, stoi obok bramki.

Wróciła do patrzenia na telefon, a ja po odczekaniu odpowiedniego czasu spojrzałam w kierunku, który wskazała. Mój wzrok skrzyżował się z błękitnym spojrzeniem brązowowłosego chłopaka. Nie wiedziałam, czy na mojej twarzy pojawiła się złość, irytacja, czy też niesmak, ale jeden kącik jego ust uniósł się w górę. Później odwrócił wzrok, bo w jego stronę biegli przeciwnicy z piłką.

— Dupek — wymamrotałam i wróciłam do lektury.

— Znasz go?

— Pracuje przy remoncie przedszkola. Wczoraj straszył jednego dzieciaka. Jakiś kretyn.

Tamara się uśmiechnęła.

— Ochrzaniłaś go porządnie?

— Pewnie że tak. Kto normalny straszy pięciolatka porwaniem przez potwory?

Teraz Tamara śmiała się w głos, tak że zwróciła na nas uwagę całej klasy, a nawet nauczyciela, który spojrzał gniewnie w naszą stronę.

— A zrobiłaś przy tym tę swoją wkurzoną minę?

Zmarszczyłam brwi.

— Pewnie tak. O co ci w ogóle chodzi?

— Jak to o co? Wyglądasz słodko, jak się denerwujesz. Musiał to zauważyć.

Przewróciłam oczami.

— Następnym razem zauważy, jak mu przyłożę pięścią.

Tamara zachichotała pod nosem, a ja spojrzałam znów w stronę chłopaka. Nie wiedziałam nawet, jak się nazywał, tamten mężczyzna wczoraj mówił do niego… Mikołaj? Chyba tak. Najwyraźniej był z IIIe. Nie patrzył na mnie, był zajęty grą, więc mog­łam przez chwilę uważnie go poobserwować. Rzeczywiście był wysoki, do tego musiał chodzić na siłownię, bo w koszulce bez rękawów widać było jego bicepsy. Wyglądał zresztą niczego sobie… Ale to kretyn, który straszył małe dzieci. W dodatku miał irytujący śmiech i wydawał się arogancki. Pewnie patrzył na mnie tylko dlatego, że rozpoznał we mnie „przedszkolankę”, z którą się kłócił, i wymyślał kolejne sposoby, jak doprowadzić mnie do szału, więc szybko odwróciłam od niego wzrok i pogrążyłam się znów w lekturze.

Lekcja się skończyła, a ja i Tamara skierowałyśmy się od razu do szatni. Dzisiaj miałyśmy zamiar w końcu pójść do centrum handlowego, bo moja przyjaciółka chciała kupić nowe ciuchy, a ja jak zwykle miałam jej doradzać. Poza tym sama zamierzałam rozejrzeć się za czymś, w czym mog­łabym się pokazać w styczniu.

Krążyłyśmy po sklepach od godziny i mimo tego, że znalazłam wiele sukienek, zawsze mi coś nie pasowało — a to brak rękawów, a to za długa, a to nieodpowiedni kolor lub krój. Wychodziłam z przymierzalni z piątą sukienką z kolei, kiedy Tamara zmierzyła mnie wzrokiem.

— W tej wyglądasz bosko — stwierdziła i kazała mi się obrócić dokoła.

Sukienka, którą miałam teraz na sobie, była miętowa, z koronkowymi rękawkami trzy czwarte i górą, pod którą znajdował się materiał zasłaniający ciało. Była zwężana w talii, a później luźno opadała tuż nad moje kolana, tylko jej tył był nieznacznie dłuższy. Odwróciłam się do lustra, by się obejrzeć. Kolor sukienki jeszcze bardziej podkreś­lał moje zielone oczy, już sobie wyobrażałam, jak wyglądałyby pociągnięte eyelinerem i tuszem. Czarne włosy, które sięgały mi poniżej ramion, świetnie kontrastowały z jasnym kolorem. Beżowe szpilki, które wydłużyłyby mi nogi, kopertówka, jakiś naszyjnik — i wyglądałabym naprawdę dobrze.

— Boska jest też jej cena — odpowiedziałam zrezygnowana Tamarze, pokazując metkę.

Wzruszyła ramionami.

— Trzysta pięćdziesiąt to wcale nie dużo za taką ­kieckę.

Westchnęłam. Dla mnie to cholernie dużo. Jasne, wujek powiedział, że pokryje wszystkie koszty, i miał zamiar nawet przyjechać niedługo, żeby dać mi pieniądze, ale mimo wszystko… Dodatki, buty, marynarka… Nie, musiałam jakoś zmniejszyć wydatki na sukienkę, skoro sama studniówka tyle kosztowała. Nie mog­łam przecież prosić wujka o tak dużo.

— Nie, nie mogę jej wziąć — stwierdziłam w końcu i wróciłam do przymierzalni.

Tamara marudziła jeszcze przez piętnaście minut po tym, jak wyszłyśmy ze sklepu. Twierdziła, że nie znajdę niczego lepszego, i pewnie miała rację. Krążyłyśmy po sklepach jeszcze przez godzinę, a ja nie znalazłam żadnej odpowiedniej kreacji. Mimo to nie wróciłam do tamtego sklepu — jeszcze zmieniłabym zdanie i ją kupiła, a później tego żałowała.

Tamara znalazła sobie za to sukienkę w ósmym sklepie, do którego weszłyśmy. Jej była ogniście czerwona, sięgała do połowy uda i podkreślała jej wszystkie atuty. No i kosztowała sto pięćdziesiąt złotych, oczywiście. Westchnęłam po raz kolejny na niesprawiedliwy los, a później skierowałyśmy się do kawiarenki, w której zamówiłyśmy kawę. Rozmawiałyśmy chwilę o szkole, o nas samych, o wszystkim. Tamara bezwstydnie flirtowała ze sprzedawcą, który dał nam przez to zniżkę. Spędzałyśmy świetnie czas, dopóki się nie okazało, że mój autobus odjechał piętnaście minut temu. Super, czekał mnie teraz marsz do domu. Nie ma to jak wspaniałe zakończenie dnia, prawda?

Pociąg Tamary odjeżdżał za pół godziny, więc rozeszłyśmy się w różne strony. Włożyłam słuchawki do uszu, naciągnęłam kaptur na głowę i ruszyłam w stronę przystanku. Nie rozglądałam się za bardzo na boki, więc gdy nagle obok mnie pojawiła się jakaś osoba, prawie się przestraszyłam. Na dworze była szarówka, więc wyobraźnia pracowała mi na zwiększonych obrotach. Wyjęłam słuchawkę z ucha i odwróciłam się, ale zdążyłam tylko usłyszeć ostatnią część zdania, które mówił do mnie chłopak idący obok:

— …i dlatego jeszcze raz chciałem przeprosić.

No tak, to ten Mikołaj. Jeszcze tylko jego mi brakowało na zakończenie dnia. Ostentacyjnie wyjęłam drugą słuchawkę, a potem spojrzałam na niego.

— Mówiłeś coś do mnie?

Chłopak zamrugał, zaskoczony, i otworzył usta, a później szybko je zamknął. Potem spróbował znowu:

— Nie słyszałaś nic z tego, co mówiłem przez ostatnią minutę?

Wzruszyłam ramionami.

— Nie.

— No świetnie!

Uniosłam brwi, ale gdy już zamierzałam się odwrócić i dać mu do zrozumienia, że ma mnie zostawić w spokoju, złapał mnie za ramię i powiedział:

— Nie, czekaj. Mówiłem, że głupio mi z powodu wczorajszego zajścia. Miałem zły humor, ale niepotrzebnie tak naskoczyłem na dzieciaka. W zasadzie to lubię małe dzieci, są… fajne. No i… w ogóle. Dlatego głupio mi, że tak mu powiedziałem i że się śmiałem z ciebie, przepraszam. Możemy o tym zapomnieć?

Spojrzałam w jego niebieskie oczy i starałam się odczytać z jego twarzy, czy robi sobie ze mnie jaja, czy jest szczery. Ale nie udało mi się to, nie byłam aż tak dobra w odczytywaniu ludzkich intencji, więc po prostu z reguły nie dowierzałam.

— Ta, jasne. Głupio ci. Odnotowane.

— Mówię serio.

— Dzieci są fajne i w ogóle? — ironizowałam. — Ktoś ci napisał ten tekst czy sam się nad nim głowiłeś?

Ruszyłam dalej, ale niemal od razu musiałam się zatrzymać na światłach. Pieprzone czerwone.

— Bardzo zabawne, próbuję…

Nie udało mu się dokończyć, bo przekrzykiwali go jacyś faceci przejeżdżający właśnie samochodem tuż przed nami.

— Miki, nie twoja półka!

Krzyczeli więcej tekstów, o wiele bardziej chamskich i sprośnych, a ja miałam już pewność, że te jego „przeprosiny” były jakimś głupim zakładem z kolegami. Typowe. Jaki facet teraz jest szczery i przyznaje się do jakiegokolwiek błędu? To sprawiło, że zirytowałam się jeszcze bardziej. Nie zamierzałam dać mu się zabawiać moim kosztem.

Światła się zmieniły, więc nie patrzyłam już na wygrażającego kolegom Mikołaja, tylko ruszyłam przed siebie. Szłam, a właściwie niemal biegłam, bo następne światła właśnie migały i miały się zaraz zmienić. Przebiegłam przez ulicę, już gdy zapaliło się czerwone, i skręciłam za budynek, nie oglądając się za siebie. Musiałam go zgubić, nie mog­łam pozwolić, żeby poszedł za mną pod blok albo, co gorsza, do mieszkania. Jeszcze mój ojciec by go zobaczył i się wkurzył albo… nie wiem, jak by zareagował. Na wszelki wypadek nigdy nikogo nie przyprowadzałam do domu, nawet Tamary.

Po kilku minutach wreszcie dostrzegłam swój blok. Przeszłam przez podwórko, żeby wejść tylnymi drzwiami, i nikt mnie nie dogonił, co oznaczało, że zgubiłam go tak, jak zamierzałam. Ale z jakiegoś powodu wcale się nie cieszyłam.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki