Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
I nagle poczuła się szczęśliwa. Uwolniona z więzów własnej pamięci. Gotowa na przyszłość.
Łucja po trzech latach od śmierci męża powoli, ostrożnie rozpoczyna drugie życie. Czasem zadaje sobie pytanie, dlaczego śmierć męża tak bardzo ją pogrążyła, skoro nawet nie byli dobrym małżeństwem.
Owszem, mąż dał jej dom, dzieci, dostatnie życie, ale był chłodny, z drewnianymi rękoma i wiecznym milczeniem. Czas mija, rany przestają się jątrzyć. Łucja wyrusza w podróż na Majorkę, którą wciąż pamięta ze wspólnych wyjazdów. Wyrusza, by jeszcze raz –być może ostatecznie – skonfrontować się z przeszłością.
W Palmie poznaje starą kobietę o polskich korzeniach – Cecylię Fiszel, która wraz z mężem, Żydem niezmiennie poszukującym własnej tożsamości, zamieszkała na Majorce. Między dwiema kobietami dość szybko rodzi się sympatia przechodząca w wielką przyjaźń.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 289
Copyright © Iwona Żytkowiak
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Paulina Kawka
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Skład i łamanie
Izabela Szewczyk-Martin
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2023
eISBN 978-83-67867-08-5
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Moim Najbliższym –
Mężowi, Mamie, Synom, Bratu
„Czasem kobieta boi się nawet na krótko zostać
bez oparcia, zabezpieczenia, pewności”.
(Clarissa Pinkola Estés, Biegnąca z wilkami)
Życie wciąż się toczy
1.
Brodziła ręką w gorącym piasku, pozwalała, by złote drobinki przesypywały się między palcami, łachocząc przyjemnie. Powietrze drgało od gorąca. Przez niedomknięte powieki przebijały się rozmazane obrazy nieba, które powoli, prawie niezauważalnie zmieniało kolor z świetlistego błękitu na głębszy niebieski. Słońce wciąż jeszcze parzyło skórę, choć chyliło się już ku zachodowi. Pojedyncze obłoki płynęły leniwie jak zagubione na morzu żaglówki. Leżała prawie przy samiutkim brzegu. Lekka fala lizała jej stopy. Ludzie omijali ją jak małą wyspę, jak zamek zbudowany dziecięcą ręką. Ostrożnie, by nie sypać piaskiem i nie bryzgać wodą, która przy brzegu była nieco zmętniała i zieleniła się przyniesionymi przez morze glonami.
Było jej dobrze. Właściwie – tak sobie nawet pomyślała – mogłaby tak leżeć już do końca życia. I to była chyba jedyna myśl, jaka pojawiła się w jej głowie. Bo w rzeczywistości nie myślała o niczym. Naukowcy powiadają, że nie istnieje coś takiego jak niemyślenie, bowiem myślenie o tym, że się nie myśli o niczym, jest niczym innym jak kontynuowaniem myślenia. W każdym razie ona myślała tylko o tym, co tu i teraz. O cieple, miękkości wody, błękicie, z każdą minutą tracącym ową intensywność, i o tych różnojęzycznych słowach, które splątane, wymieszane, powyrywane z kontekstu stanowiły polifoniczny pogwar. Nie było kompletnych fraz ani orzeczeń. Nie musiała nadstawiać uszu, nie musiała wyławiać z owej kakofonii dźwięków żadnego, który mógłby być skierowany do niej. Nie musiała nic. Mogła tak leżeć, brodzić palcami w piasku, pozwalać wodzie lizać swoje stopy, ciepłu wchodzić do swojego ciała.
Była sama. I bodaj pierwszy raz, nie pamięta od kiedy, ta konstatacja nie pociągała za sobą bolesnego ukłucia, szarpnięcia nerwu. Nie było w tym żalu, skargi, nie było pretensji. Nie chowało się za tym stwierdzeniem odczucie wewnętrznej pustki, dojmującego braku.
Tak mogłoby wyglądać umieranie. Bezbolesne, bezmyślne, pozbawione przeszłości przenikanie do innego świata. Albo tylko znikanie z tego, który jest. Bo na dobrą sprawę nie miała pojęcia, czy wierzy w istnienie jakiegoś innego świata niż ten. Świat, który ona zna od ponad pięćdziesięciu lat i w zasadzie nie wyrobiła sobie o nim jakiegoś zdania. Poza tym, że jest.
Już chyba minął ten czas, kiedy wierzyła, że on jest gdzieś tam, ponad tym bezkresnym błękitem, w kosmicznej przestrzeni – i czeka na nią. Że spotkają się jak dawno niewidziani przyjaciele. I najpierw będą przypatrywać się sobie z pewną dozą niedowierzania, że zmieniłaś się i ty też jesteś jakiś inny, że może nie te same oczy i sylwetka jakby zmieniona, a potem zaczną opowiadać, co u ciebie, co u ciebie, i powoli przełamywać lody, które będą topnieć, kruszyć się, aż nagle dzielący ich dystans zniknie i znów będą parą długoletnich małżonków z własną historią miłosną, ze znaną genealogią, z dniami wypełnionymi tysiącem zwykłych spraw.
Już przestała wierzyć, czekać i tęsknić.
Za to coraz bardziej przerażała ją myśl o tym, że jest jej tak dobrze z samą sobą. Bała się tej myśli. Że ktoś ją usłyszy, że spojrzy na nią zdegustowany i powie: „No i po co był ten trzyletni spektakl? Ten one-man show? Po co te rozdzierające serce sceny desperacji? To szamotanie? To karmienie bólu? Pielęgnowanie żalu?”.
Morze szumiało coraz głośniej, jego zapach niesiony bryzą wdzierał się w nozdrza. Nie miała pojęcia, czy minęły minuty, czy już godziny. Zbyt leniwa była, by przerwać tę błogość, podnieść się, wygrzebać z torby telefon i sprawdzić, która godzina, zresztą w ostatniej sekundzie przypomniała sobie, że telefon zostawiła w hotelu. Podłączyła go do ładowania i całkiem o nim zapomniała.
Po zameldowaniu się w recepcji marzyła tylko o tym, by zrzucić z siebie nieświeżą sukienkę i przybiec tu, na plażę. Nigdy nie zapomniała tamtego uczucia rozkoszy, kiedy po trudach podróży znaleźli się na plaży. Wówczas było już na tyle późno, że w oddali migotały lampy cumujących w niewielkim porcie jachtów. Weszła do wody mimo jego napominania, że to nierozważne, że nie zna akwenu i jest nieświadoma, co się czai w odmętach. Że może prądy, wiry, że żarłoczne ryby! Nie słuchała. Parła do przodu. Z podwiniętą sukienką. Nawet nie zdążyła zamoczyć ud, gdy poddała się ciepłej fali i zanurzyła cała w morskiej toni. Światła w oddali niknęły i wynurzały się, jakby to one pławiły się w morzu, a nie ona płynęła na oślep, urzeczona miękkością i aksamitem. Gdy wróciła na brzeg, Edwin siedział naburmuszony. Patrzył na nią z dezaprobatą i kręcił głową. Najwyraźniej nie spodobał mu się ów entuzjastyczny akt jej przywitania z morzem.
– Zobacz, jak ty wyglądasz! Jak zmokła kura! Co pomyśli ten facet z recepcji? Wezmą nas za jakichś nieokrzesanych prostaków!
Zamknęła mu usta pocałunkiem. Z początku jej gest budził w nim konsternację, ale koniec końców poddał się mu.
Tamtej nocy kochali się długo i namiętnie.
*
Ocknęła się zdezorientowana. Plaża opustoszała. Wyraźna linia horyzontu oddzielała morze od nieboskłonu, zachodzące słońce ścieliło ostatnie promienie, rozcieńczające się w wodzie, marszczące, jakby ktoś usilnie chciał popsuć jasną smugę światła, przywodzącą na myśl drogę mleczną poprzetykaną ciemniejącymi gdzieniegdzie plamami.
Podniosła się. Nie poczuła ani wilgoci, ani chłodu, jakby wciąż jeszcze znajdowała się w szczelnej kapsule. Nie wiedziała, która jest godzina. Nie miała kompletnie żadnego wyobrażenia na temat tego, jak długo tu była. Uczucie nieograniczonej swobody. Niezmącona niczym lekkość bytu.
*
Mężczyzna za ladą – młody chłopak, mógł być w wieku jej syna, może nawet nie – przyglądał jej się zuchwale, kiedy wzięła do ręki butelkę białego wina i spojrzała na hiszpańską nazwę. Afortunado.
– Señora, esteesunmuybuenvino. A qui, afortunado, significaalguienquetienesuerte[1].
Głos Hiszpana ją spłoszył. Poczuła się jak złodziej złapany za rękę. Odłożyła butelkę na półkę i sięgnęła po pierwszy z brzegu sok. Płyn przelewał się w miękkim kartonie. Na pewno był ciepły i słodki. Sama myśl o nim wydała jej się na tyle odstręczająca, że odstawiła go i chwyciła za butelkę białego Vardejo.
Mężczyzna pokazał jej kciuk do góry na znak, że dokonała dobrego wyboru. Wciąż nie spuszczał z niej wzroku. Czuła się niezręcznie pod naporem tego spojrzenia, choć w głębi duszy miło łechtało ono jej kobiecą próżność. Wprawdzie stuknęła jej pięćdziesiątka, ale bywały dnie, kiedy o tym nie myślała. Z pewnością miała w sobie więcej optymizmu i werwy niż po jego śmierci. Minęły ponad trzy lata. Trzy długie lata żałoby, rozpamiętywania, skargi. Lata buntu, pretensji. Zamknęła się w sobie jak w szklanej bańce. Głucha na wszystko. Ale skończyło się. Nadszedł czas odrodzenia. Zaczęła wychodzić na zewnątrz. Nieufnie, ostrożnie, gotowa jeszcze w każdej chwili zawrócić. Czy to znaczy, że puściła w niepamięć przeszłość? Że zapomniała? Jasne, że nie! Przecież nie da się wyciąć z życia kilkudziesięciu lat! Wygumkować, wcisnąć backspace! Przecież nawet nie zamierzała wymazywać tamtego czasu i jego. Zwłaszcza jego. Już na zawsze będzie miała wrysowany w pamięć tamten obraz: siedzieli na schodach niezamieszkanej kamienicy, pilnowanej przez kulawego Zygę, który upatrzył ich sobie i kiedy natknął się na dwoje wtulonych w siebie ludzi, patrzących na niebieską plamę jeziora otoczonego zieloną wstęgą lasów, mało że nie gonił, nie psioczył, to jeszcze nie odzywał się w ogóle, jakby bał się ich spłoszyć. Starał się być niewidzialny. Schodził im z pola widzenia. Po cichu, z jakąś niewysłowioną radością sekundował tej miłości.
Tamtego dnia powiedziała Edwinowi, że jest w ciąży. Jacyż byli szczęśliwi!
Minęło tyle lat, a ona bezbłędnie potrafiła odtworzyć tamten dzień i owo bezbrzeżne poczucie szczęścia, które wypełniało ją do cna. Wówczas nie zakładała, że coś się może zmienić. Miało tak trwać w nieskończoność.
*
Wokół panował gwar. Można by sądzić, że po upalnym dniu wszyscy wylegli na ulice, mamiące światłem, kolorami i zapachami. Mijała objęte pary, grupy rozkrzyczanych młodych Szkotów, spieczonych od słońca, czerwonych na twarzach. Szli, rozbijając tłum, z puszkami piwa i wielkimi hamburgerami w dłoniach. Z ulicznych knajpek wylewała się na zewnątrz dudniąca muzyka. Zresztą wszędzie było głośno i tłoczno.
Przysiadła na murku. Zgłodniała tego widoku syciła się klimatem beztroskiej kanikuły. Nie przeszkadzał jej ani wielojęzyczny rozgwar, ani to, że była tu sama. Czuła się świetnie. Anonimowo. Nie zwracała niczyjej uwagi. Mogłaby tak siedzieć do rana. Zwłaszcza że nieopodal zaczęli rozkładać się muzycy. Uśmiechnęła się do siebie na ich widok. Pomyślała, że to pewnie ci sami Peruwiańczycy, których spotykali w różnych miejscach.
Za nią rozciągała się plaża, w oddali szumiało morze. Cały ten obrazek był przecież banalny, taki komercyjny, widokówkowy pejzaż. Niemniej to właśnie ta atmosfera sprawiała, że Łucję wciąż zalewała nowa fala euforii. Tkwiła tak, skupiona na chwili, daleka od wszystkich codziennych trosk. Przyglądała się, jak Peruwiańczycy ustawiają głośniki na kolorowych matach, jak układają swoje queny, antary, poprawiają charakteryzację, strzepują pióropusze. Gdzieś podskórnie czuła zbliżający się ucisk, zaraz niewidzialna klamra zaciśnie się na piersi. A jednak czekała na ten uliczny koncert. Jak wielu innych przechodniów, którzy przystanęli i z uwagą przyglądali się muzykom.
Kiedy wybrzmiały pierwsze dźwięki ckliwego The Lonely Shepherd, tłum zaczął bić brawo. Ludzie tulili się do siebie, kołysali jak w rytualnym transie.
Łucja wstała raptownie. A jednak. Drzemiące emocje wybudziły się i z sekundy na sekundę dotkliwiej dawały o sobie znać. Musiała jak najszybciej wyrwać się z tego psychodelicznego amoku, uciec, znaleźć się poza zasięgiem rozdzierającej melodii. Bała się, że będzie jak wówczas, gdy przy dźwiękach Recuerdos de la Alhambra siedzieli z Edwinem na tym samym murku, bodaj nawet w tym samym miejscu, z tą samą plażą i tym samym szumiącym morzem w tle – obcy sobie i obojętni, on znudzony i nieobecny, z głową zajętą sprawami firmy, ona poruszona muzyką i samotna. Rozryczała się, a on spojrzał na nią zdziwiony. Nie ruszył się, gdy wstała, postanowiwszy wrócić do hotelu. Tylko patrzył na nią tym swoim wzrokiem, w którym można było wyczytać: „Znowu coś ci odbiło, coś sobie ubzdurałaś i pewnie zaczniesz narzekać”. Nigdy nie rozmawiali o tym, co czują. Żadnych filmowych dialogów o uczuciach czy potrzebach.
I wówczas pomyślała, że żałuje, iż nie jest sama. Że czuje się przy nim nieważna i bardzo opuszczona. A gdy TO się stało, zarzucała sobie, że sama sprowokowała los. Że dostała, co chciała. Długo nie mogła sobie poradzić z obwinianiem siebie… Za długo.
Teraz się wystraszyła, że tamte wspomnienia, poupychane w zakamarki umysłu, znów zaatakują z niepohamowaną siłą i popadnie w stan przygnębienia. Zepsuje sobie cały wyjazd. Wokół muzyków utworzył się już zwarty krąg. Ludzi przybywało, wszyscy ściskali w dłoniach włączone komórki, błyski lamp, las wyciągniętych rąk. Kołysanie i nucenie, i rzewne dźwięki syringi przenikające całą przestrzeń pasażu.
Ale ona stąd uciekała. Przed przeszłością. Żadnych sentymentów. Żadnego rozdzierania szat! To już było!
Za zakrętem przyspieszyła kroku, wciąż gnana rzewnymi dźwiękami. Wpadła w małą uliczkę, która na skróty prowadziła do hotelu Isabel. Znała tu każdy zaułek. Chciała jak najprędzej znaleźć się w pokoju, chociaż doskonale zdawała sobie sprawę, że wiąże się to z pozostaniem w nim do rana. Mimo wszystko wolała spędzić samotnie wieczór, niż ryzykować powrót czarnych myśli.
2.
Kiedy oświadczyła Ance, że wyjeżdża na wczasy, córka spojrzała na nią z niedowierzaniem.
– Na wczasy? Sama? Dokąd masz zamiar się wypuścić? – indagowała, nie kryjąc zdziwienia. Matka wcześniej nie wspominała o żadnych eskapadach. Zdawała się bez reszty pochłonięta nowym mieszkaniem, wnukami i kotem. I Anka coraz częściej odczuwała wewnętrzy spokój, gdy patrzyła na jej metamorfozę. Rodzicielka wreszcie stała się obecna, jak wyrwana z trzyletniej śpiączki, częściej się uśmiechała i choć zdarzało jej się jeszcze popadać w melancholię, potrafiła sama się ocknąć, wcisnąć przycisk „zejdź na ziemię”. Nie tkwiła zakleszczona w sobie, zamknięta na wszystkie spusty.
Łucja spojrzała na córkę zagadkowo i siląc się na obojętny ton, oznajmiła, że musi wrócić na Majorkę.
Anka wbiła w nią szeroko otwarte oczy, wzruszyła ramionami.
– Nie rozumiem. Znów chcesz tam jechać? Przecież już byłaś. Nie wydaje mi się, byś przyjechała stamtąd jakoś szczególnie szczęśliwa – prychnęła sceptycznie.
Łucja się uśmiechnęła. Był w tym uśmiechu wyraz pobłażliwości, nie zamierzała spowiadać się córce, ale nie zamierzała też dopuścić do tego, by ta wymiana zdań zeszła na nieprzyjemne tory. Zresztą nie było o co kruszyć kopii, to była jej decyzja i ona już zapadła bez względu na to, czy komuś się to podoba czy też nie.
– A jednak wróciłam odmieniona. To tam wiele zrozumiałam…
– Wydziwiasz – rzuciła Anka. W gruncie rzeczy nie miała nic przeciwko temu, by matka wyjechała. Na dobrą sprawę co ją to obchodziło. Fakt, czasem potrzebowała jej pomocy, kiedy mała była zakatarzona albo zaplanowali z Arturem jakiś wieczorny wypad, ale zasadniczo radziła sobie sama, zaś świadomość przemiany matki była dla niej najważniejsza. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to było jej życie, jej decyzja, podobnie miała świadomość, że jeśli matka mówi o swoich planach, to z pewnością nie oczekuje od nikogo błogosławieństwa. Anka nie zamierzała się wtrącać w jej życie. Ot, zwykła wymiana zdań. Niewinne droczenie.
– Może i wydziwiam, ale już zapłaciłam za wyjazd. Jeszcze tylko kilka tygodni i voilà! – Pomachała Ance przed nosem umową z biura turystycznego.
Córka rzuciła okiem na kartkę.
– W sumie to nawet trochę ci zazdroszczę. No cóż, twoje życie, twoja kasa. Skoro tak chcesz. – Uważała temat za zamknięty.
– Wtedy to była próba konfrontacji z przeszłością. I chociaż sądzisz, że to nie był jakiś szczególnie zbawczy wyjazd, muszę cię oświecić. Dzisiaj wiem z całą pewnością: to był dobry wyjazd. Oczyszczający i weryfikujący wiele spraw. Bardzo wiele… – Łucja uciekła na chwilę myślami do tamtego wyjazdu. To było już po jego śmierci. W jej pamięci pojawiły się migawki wspomnień z Palmy, samotny spacer skąpanymi w słońcu wąskimi uliczkami prowadzącymi do Plaça del Mercat, małe galeryjki w podwórcach, zimne piwo na Plaça Major. – Przeszłam ją pomyślnie – skonstatowała po chwili. – Nie sądzisz?
Anka spojrzała na matkę z serdeczną pobłażliwością. Pomyślawszy chwilę, rzeczywiście musiała przyznać jej rację. To właśnie tuż po powrocie z tej wycieczki Łucja zrobiła w domu totalną rewolucję, powyrzucała rzeczy ojca, przemeblowała pokoje, przygarnęła tego przybłędę Dżona, któremu nawet przez chwilę nie przyszło do kociego łba, by poczuć się w domu Łucji jak gość. O nie! Od pierwszych dni sierściuch panoszył się jak niepodzielny władca, szwendał gdzie chciał, znikał na jakiś czas, a potem wracał jakby nigdy nic i zajmował miejsce, gdzie mu się podobało, nie bacząc na to, czy leży tam mała Marysia Lodka czy ktokolwiek inny.
– Teraz jadę ostatecznie skonfrontować się z przyszłością – dodała tajemniczo, co zabrzmiało jak deklaracja ostatecznej walki, po której już albo wóz, albo przewóz.
– I nie możesz tego robić nigdzie indziej? Co? Tylko tam? To takie twoje Lourdes? – podkpiwała sobie Anka. Zaraz jednak podeszła do Łucji i objęła ją po kumpelsku. – No dobra, masz moje błogosławieństwo, staruszko!
Cieszyła się, że matka powróciła do żywych. Nie mogła znieść tego jej cichego bólu, tej niekończącej się żałoby, tego rozdarcia, które dotykało ją niemal tak samo. Przecież kiedy tamtej zimy Łucja wypełzła ze swojego mroku, Anka poczuła się jak sierota, która po latach poszukiwań odnalazła zaginioną rodzicielkę.
Wprawdzie w ich domu od zawsze tak było, jeszcze zanim umarł ojciec, że cała uwaga rodziców i dziadków skupiała się na Łukaszu. Nie miała o to do nikogo pretensji. Rozumiała, choć to ona była tą młodszą siostrą. Za to brat był taki, że wciąż coś mu się przytrafiało. Słabowity, mimozowy, jakby zrobiony z najdelikatniejszej porcelany. Tylko chuchać i dmuchać. Artysta! Ona zaś radziła sobie świetnie. Była przebojowa, otwarta, co w sercu, to na języku, torowała sobie drogę, nie dopuszczając, by coś jej przeszkodziło. Nie potrzebowała tak frapującej pielęgnacji, była jak kwiat niewymagający ani słońca, ani szczególnych zabiegów, żyła sobie w cieniu wszystkich spraw. Ale miała przeświadczenie, że matka jest blisko i nie daj Bóg, gdyby działo się coś złego, zjawi się przy niej. Czujna i gotowa stawić czoła złemu.
Anka nigdy się nie zastanawiała, czy jest jej dobrze, czy źle. Może gdyby było jej źle, toby o tym wiedziała. Niczego jej nie brakowało, a nawet miała więcej niż jej koleżanki. Nie nachodziły jej żadne egzystencjalne refleksje. Żyła swoim życiem, które do pewnego czasu nie było skomplikowane. Szkoła, koleżanki, rozterki na miarę nastolatki.
– Może powinnaś zabrać ze sobą tego swojego przyjaciela? No, tego od nieruchomości. Jak mu tam, pan Tomasz czy Andrzej? Widzę, że chyba coś się miedzy wami uwiło. – Anka puściła do matki perskie oko.
Łucja udała, że się obruszyła, obrzuciła ją nawet karcącym wzorkiem.
– Tomasz, jeśli o niego ci chodzi. I jest tylko moim przyjacielem. – Czuła, jak na jej szyję i twarz wypełza czerwień, jakby była speszoną ze wstydu dzierlatką. Po chwili odzyskała rezon i rzekła: – Nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego! A swoją drogą, gdyby nie on, ugrzęzłabym z tymi wszystkimi formalnościami, z tym ogromem spraw, z całą tą przeprowadzką. Na samo wspomnienie tej kołomyi robi mi się niedobrze.
– A właściwie dlaczego mam sobie nie wyobrażać! – zawołała Anka, nie zmieniając tonu. – Jesteś młodą, piękną kobietą. Chyba nie zamierzasz spędzić reszty swoich dni jako zapyziała purytanka! No proszę cię! Szkoda życia!
– Dajmy już spokój! – próbowała wycofać się z dyskusji Łucja, ale najwyraźniej Ankę bawiło wprawianie jej w konfuzję, bo naciskała uparcie:
– A może ja o czymś nie wiem? Nie ukrywam, że od pewnego czasu mam pewne podejrzenia co do waszej hmm… nazwijmy to… zażyłości.
– Lepiej idź zobacz do małej, bo coś za cicho siedzi w pokoju. A wiadomo, że taka cisza niczego dobrego nie zwiastuje.
Łucja sądziła, że udało jej się zgrabnie wymanewrować z tematu Tomasza – i w pewnym stopniu tak było. Córka rzeczywiście nadstawiła uszu, a nie słysząc żadnego dźwięku z pokoju dziecka, poszła sprawdzić, co robi mała Maria Leokadia. Nawiasem mówiąc, wciąż nie umiała się zdecydować, czy córka będzie bardziej Marią czy Leokadią, dlatego Artur wymyślił Marlodka. I tak już do dziewczynki przylgnęło.
*
Tomasza Langera Łucja poznała jakiś czas temu. Właściwie to Anka go zareklamowała i zaprowadziła Łucję do jego biura nieruchomości, bo podobno facet doskonale znał się na rzeczy, a poza tym nie zdzierał jak inni. Podawała przykłady, że gdzieś, ktoś, coś. I podobno wszyscy byli zadowoleni.
Kiedy Łukasz i Joanna wrócili z wystawy w Stanach i zabrali od niej Hanię z Frankiem, poczuła przytłaczającą pustkę. Z początku trudno jej było nawiązać bliskie relacje z wnukami. Czuła się, jakby ktoś wsadził w jej przestrzeń tę dwójkę dzieciaków, o których poza rzeczowymi informacjami – jak się nazywają, ile mają lat i kim są ich rodzice – wiedziała w sumie niewiele. Mało, ilekroć jej się zdarzyło widzieć Hanię czy Franka, wyczuwało się między nimi pewien rodzaj napięcia i każda ze stron oddychała z ulgą, kiedy wreszcie znaleźli się poza swoim zasięgiem.
Po rozmowie z synem i wyrażeniu zgody na pozostanie z dziećmi pod ich nieobecność Łucja biła się z myślami, jak sobie poradzi, od czego powinna zacząć, by przełamać lody, by zburzyć tę barierę. Pamiętała podkówkę, w jaką wygięły się usta Hani, i zaciętość na buzi Franka, kiedy Łukasz udzielał im ostatnich instrukcji – jak mają się zachowywać, że mają się nie kłócić i porządnie myć zęby, a przede wszystkim nie dokuczać babci. A potem drzwi się za nimi zamknęły i została sama z dwójką dzieci, patrzących na nią z wyczekiwaniem. I co teraz z nami zrobisz? Okazało się, że najłatwiejsze w tym wszystkim było przygotowanie dla nich pokoi, pomalowanie ścian i zakupienie nowych mebli.
Gestem ręki Łucja zaprosiła wnuki, niczym majordomus oprowadziła je po domu, by na koniec wskazać ich pokoje. Obserwowała przy tym reakcje – czy trafiła w gust, czy jest tam wszystko, co niezbędne, chociaż, gdy już pokoje były gotowe na przyjęcie dzieci, Anka zaręczała, że w domu nie mają tego wszystkiego, a niejeden dzieciak nawet nie śmiałby marzyć o takich wypasionych pokoikach.
Franek i Hanka szli za nią niepewnie. Niby od dawna wiedzieli, że na jakiś czas zamieszkają z babcią, ale co innego słuchać, przytakiwać, a co innego stawić czoła rzeczywistości.
– To są wasze pokoje. Rozgośćcie się. Tu wszystko jest dla was – oznajmiła. I mimo że bardzo chciała zabrzmieć jak dobra, serdeczna babcia, czuła, że jej głos jest zduszony tremą, a serdeczność sztuczna.
Potem zostawiła dzieci same i zeszła na dół. Krążyła po domu, nasłuchując odgłosów.
Było już sporo po północy, leżała w sypialni, gdy usłyszała skrzypnięcie otwieranych drzwi. Wyjrzała na korytarz i w mroku dostrzegła drobną sylwetkę Hani, która przemykała do pokoju brata. Łucja przez chwilę się wahała, czy pójść do dzieci i sprawdzić, co się dzieje, czy też zostawić je same sobie. Byli rodzeństwem, związanym ze sobą i bliskim. Bała się, że wkroczy w ich intymność, wystraszy, onieśmieli. Tamtej nocy nie zmrużyła oka, a tuż nad ranem odważyła się w końcu wejść do pokoju Franka. Widok wtulonych w siebie dzieci, pochrapujących cichutko, rozczulił ją niemal do łez. Na nowo ożyły w niej macierzyńskie uczucia. Mimo że ani w Hani, ani we Franku nie doszukiwała się podobieństwa do swoich dzieci, poczuła się tak, jakby czas cofnął się o kilkanaście lat.
To był piękny okres. Jej życie nabrało kolorów i ruchu. Osaczającą ją od śmierci Edwina pustkę wypełniały one – jej wnuki. Kochała te dzieci niewysłowioną miłością.
*
Gdy zabrakło codziennego rozgardiaszu czynionego przez Hankę, uganiania się Franka za kotem, który niezwykle ochoczo wdawał się w zabawy z chłopcem, nie ustępując mu w fantazjach, co często gęsto skutkowało mniejszą lub większą szkodą, Łucji nagle dom wydał się ogromny i kompletnie nieużyteczny. Krążyła po pokojach, spoglądała na wymalowane i wygładzone ściany, na których wciąż zdawały się odciskać ślady po waleniu pięścią. W czeluściach szaf, w szufladach nadal czaiły się zapachy, których nie zdołał zatrzeć ani czas, ani wrzucone do środka lawendowe saszetki. Niekiedy, niby przypadkiem, trafiła na poutykane mimochodem pamiątki po nim: raz był to mały skórzany, miejscami wytarty pugilares, w którym trzymał drobne, innym zaś razem metalowy brelok, który przypinał do kluczy. Po odkryciu takich znalezisk musiała znów dochodzić do siebie, bo wspomnienia wychodziły na wierzch, podpełzały do jej myśli i długo jątrzyły jak zropiałe rany. Wprawdzie nie były to już samotne, desperackie akty rozpaczy, ale potrzebowała czasu, by się ich pozbyć i pozbierać po nich. Dlatego też Łucja była coraz bliższa decyzji przepisania domu na któreś z dzieci.
Łukasz zdecydowanie odrzucił jej propozycję, uznając, że jego miejsce na ziemi zostało już przyklepane, nie planuje ruszać się stamtąd za żadne skarby i ani perspektywa urządzenia swojego atelier, ani imponująca powierzchnia nie są w stanie obudzić w nim apetytu na ten dom. Prawda była taka, że nie chciał ranić matki, mówiąc, że mimo wielu lat i wielu prób nigdy nie oswoił tego miejsca. Nie polubił go. Chociaż nie był pamiętliwy i wiele rzeczy spływało po nim jak woda po kaczce, to tamta awantura z ojcem zdawała się nie tracić na sile. W głowie majaczył mu obraz plecaków, pakunków, pakuneczków, w których na szybkiego upchał swoje dotychczasowe życie; zupełnie ogłupiałej Anki gapiącej się na całą tę scenę z końca korytarza; cienia ojca stojącego za drzwiami sypialni; w końcu jej, Łucji, zdezorientowanej, miotającej się od męża do syna, u każdego z nich szukającej ratunku. Stała rozdygotana, zrozpaczona i szeptała histerycznie:
– Synuś, zostań… Wiesz, że ojciec jest nerwowy. Że albo milczy jak skała, albo plecie, co mu ślina na język przyniesie, a potem… potem żałuje.
Ale on był hardy, choć w środku wszystko w nim miękło, rozpływało się jak topniejące masło, podchodziło do gardła. Jakimś cudem, nadludzkim wysiłkiem, wydusił z siebie, dbając, by jego głos zabrzmiał pewnie, bez oznak słabości czy żalu:
– Nie, mamo. Tak będzie łatwiej każdemu z nas. Zadzwonię do was.
A potem zniknął z ich życia, by po latach pojawić się z zaproszeniem na ślub. Zresztą Łukasz nigdy nie czuł się dobrze w wielkich przestrzeniach, przerażały go, wzbudzały w nim lęki. Potrzebował wytyczonych granic, ograniczeń. Wszystko w zasięgu, do ogarnięcia. Do oswojenia. Najlepiej mu w swoim małym świecie, do którego wpuścił Aśkę i dzieci. Wszyscy inni byli niepożądani.
Anka nigdy nie mogła zrozumieć klaustrofobicznych zapędów brata. Sama uwielbiała przestrzeń. Dlatego to ona – po długim namyśle i różnych drobnych zgrzytach – zdecydowała się przejąć dom.
– Najkorzystniej byłoby, gdybyś ty wprowadziła się do naszej klitki, a my do ciebie. Uwolniłam się w końcu od tamtego kredytu i w zasadzie mieszkanie jest czyste, bez hipoteki, co pozwoliłoby nam wziąć kredyt na dom. Ty miałabyś kasę, a my wreszcie jakieś godziwe warunki – główkowała półgłosem, raz po raz spoglądając na reakcję Artura. Mężczyźnie pomysł się podobał, jednak nie zajmował stanowiska, pozostawiając sprawy córce i matce. – …I można by pomyśleć o jakiejś siostrze albo bracie dla Marlodki, póki jeszcze jestem w wieku rozrodczym. – Rzuciła mu kokieteryjne spojrzenie. Artur od pewnego czasu coraz częściej suszył jej głowę, by postarali się o dziecko. Sam był jedynakiem i wizja, że ich córka kiedyś będzie sama jak palec, wcale mu się nie uśmiechała. – Tylko że to dziupla, mierny pokój, kuchnia taka, że pożal się Boże… – Anka sprawiała wrażenie zmartwionej.
– Ale przecież wcale nie musimy się zamieniać – zaoponowała Łucja. – Wy zostawcie sobie to mieszkanie, będzie na spłatę kredytu. Mnie potrzeba tyle tylko, by zakupić jakieś niewielkie, dwupokojowe mieszkanko. Spłatę Łukasza biorę na siebie. Mam jakieś oszczędności.
Tak, to był doskonały plan. Z jednej strony pozwoli jej wyrwać się z domu, w którym pogrzebanych było tak wiele wspomnień, wyzierających z każdego kąta, napadających na nią z tylu miejsc, czających się w przedmiotach, bibelotach, w zapachach, które zawisły w sypialni, w kuchni. Z drugiej strony świadomość, że Anka przejmie schedę, że krwawica Edwina, dorobek jego życia, jego chluba nie zostaną sprzeniewierzone, nie pójdą w obce ręce, ale pozostaną w rodzinie, była dla Łucji krzepiąca. Uczepiła się tej myśli, pewna już, że od niej nie odstąpi.
– Czy ma pani już coś na oku, czy może oczekuje pani, że przedstawię jakieś propozycje? – spytał Tomasz Langer, kiedy oznajmiła przez telefon, z czym dzwoni.
– Nie, nie… właściwie nie mam pojęcia… nigdy nie myślałam o mieszkaniu w bloku… – dukała nieco niepewnie, jakby decyzja w jej głowie jeszcze się nie umocowała.
– Spokojnie. Pytam, bo jeśli oczekuje pani ode mnie, że znajdę coś odpowiedniego, musiałbym poznać pani wymagania i dostać trochę czasu. A potem umówimy się… oczywiście w charakterze czysto zawodowym… i pokażę pani, co mam do zaoferowania.
Łucja słuchała tego człowieka i czuła, jak się czerwieni. Mężczyzna był pełen rezerwy, a jednocześnie – celowo czy też nie – mówił flirciarskim tonem. Gdyby nie rekomendacja Anki, dałaby sobie spokój.
*
Spotkanie tête-à-têtez Tomaszem Langerem okazało się dużo milsze niż owa pesząca ją rozmowa telefoniczna. Facet istotnie miał bardzo swobodny styl bycia, ale nie było w nim nic z tandetnego kawalarza bawidamka, raczej wyglądał na kogoś swobodnego, bezpośredniego, kto szybko burzy bariery i po kilku minutach rozmowy człowiek ma wrażenie, jakby znał go od lat. Gorzej było z ofertami mieszkań, ponieważ trudno było coś wybrać. Albo nieruchomość była w stanie skrajnej ruiny i na uwagę zasługiwała jedynie lokalizacja, albo była gotowa do zamieszkania, ale za to mieściła się w okolicy, gdzie diabeł mówi dobranoc, albo była za duża, albo za mała, albo za wysoko…
Łucja powoli traciła nadzieję na rychłą wyprowadzkę, a Anka dyskretnie naciskała, bo ona z kolei miała już pewnych kupców na swoją garsonierę. I jeszcze jak na złość okazało się, że zamysł, by wszystko popakować zawczasu do kartonów i skrzyń, był kompletnie nietrafiony, bo Łucja co rusz poszukiwała a to jakiegoś ubrania, a to znowu innego drobiazgu, który schowała „właśnie tam, żeby nie zapomnieć”. Napięcie rosło, czas naglił, wszyscy chodzili rozdrażnieni, nie mogąc doczekać się unormowania sytuacji.
Nie wiedzieć kiedy między Łucją a Langerem zadzierzgnęła się przyjaźń. A wszystko zaczęło się całkiem zwyczajnie – od częstych telefonów, po których raz ona, raz on inicjowali spotkanie. Oczywiście formalnym powodem tych spotkań zawsze była sprawa mieszkania. Łucja nie chciała przekraczać granicy oficjalności, on nie nalegał, wycofując się dyskretnie. Ale kiedyś się zdarzyło, że po omówieniu nowych ofert Tomasz zaproponował jej wspólny obiad. Potem była to albo poobiednia kawa w jakimś sympatycznym, zacisznym miejscu, albo spacer. I tak już zostało.
Właściwie Łucja w ogóle nie definiowała przyszłości. Żyła teraźniejszością i ta ostatnimi czasy dość mocno ją angażowała. Była Anka i jej partner, był Łukasz z żoną i dziećmi, no i był ten przybłęda – kot Dżon, który skradł jej serce i którego traktowała niemal na równi z członkami rodziny. Była wreszcie Janka, która po rozwodzie z Ryszardem, po wypełnieniu roli piastunki wnuków, doznała totalnego przeistoczenia. Z zahukanej, objuczonej problemami kobiety stała się pewną siebie, zadbaną, realizującą się właścicielką niewielkiej firmy sprzątającej. Łucja często z niesmakiem wspominała swój nieszczęsny romans z Ryszardem. Bywało, że nosiła się z zamiarem opowiedzenia Jance o wszystkim, ale obawiała się, że może to zaboleć przyjaciółkę i ta postanowi zerwać kontakty. A przecież Janka od zawsze była stałym elementem jej życia i Łucja nie wyobrażała sobie, by ta zniknęła z jej orbity. Upychała więc na dno pamięci tamtą zdradę, wstydząc się jej i żałując szczerze.
Polubiła spotkania z Langerem, ową gadaninę o wszystkim i o niczym. Nieraz łapała się na tym, że podświadomie czeka na telefon od niego, choć wmawiała sobie, że nie planuje bliższego związku. On był typem niegroźnego gawędziarza erotomana, sam tak o sobie mówił. Nie wspominał o żonie, Łucja nie pytała – wiedziała tyle tylko, że jest samotny – za to dużo opowiadał o córce, Dorocie, która mieszkała w Warszawie i pięła się po szczeblach kariery uniwersyteckiej jako wykładowca na wydziale portugalistyki. Pękał z dumy, kiedy mówił o jej osiągnięciach. Bywało, że Łucja zazdrościła mu tej dumy. Ona nie umiała się chwalić, chociaż zarówno Anka, jak i Łukasz dawali jej wiele powodów do chluby. W ogóle była raczej mało wylewna, wolała słuchać i choć pozwoliła sobie na popuszczenie sznurowań ciasnego gorsetu, z rzadka już nakładała na siebie ów szczelny pancerz, to wciąż jeszcze czuła się najbezpieczniej sama ze sobą.
*
To był późny wieczór, gdy jej telefon rozdzwonił się na cały dom. Krążyła między poustawianymi pod ścianami stertami kartonów, w których pochowała całe swoje życie. Wszystkie były metodycznie posygnowane kolorowymi karteczkami: „szkło”, „dokumenty”, „albumy”, „bibeloty z salonu”, „korespondencja”… Gdzieś przez głowę przemknęła jej myśl, że prawie w ogóle nie ma w nich jego rzeczy. Rozprawiła się z nimi, pozostawiając namiastkę, która z czasem też robiła się coraz bardziej skąpa. Tylko w głowie Łucji Edwin był jeszcze obecny, dawał o sobie znać kłuciem pod żebrami, brakiem oddechu, przyspieszonym biciem serca. Coraz lepiej radziła sobie jednak z ową pustką.
– Wybacz, że dzwonię tak późno, ale właśnie znajomy podesłał mi ofertę sprzedaży mieszkania, które, jak mi się wydaje, spełnia wszystkie nasze oczekiwanie.
Może nie tyle zdumiała ją pora, o jakiej dzwonił, co uśmiechnęła się na dźwięk słowa „nasze”. Wprawdzie podczas wspólnych eskapad z mieszkania do mieszkania, kiedy to Langer ochoczo jej towarzyszył, dość bezceremonialnie przeszli na ty, ale uzurpowanie sobie prawa do „naszych oczekiwań” Łucja z lekkim przekąsem uznała za swego rodzaju nadużycie.
– Nasze? – Na jej twarzy odmalowało się zdumienie, choć przecież nie mógł go zobaczyć.
– No, może zanadto sobie pozwoliłem z tymi „naszymi” oczekiwaniami, ale przecież wiadomo, że każde z nas jakieś ma. Ty czegoś oczekujesz, ja czegoś oczekuję…
Swoboda i ta coraz częściej przewijająca się w ich relacjach dwuznaczność niekiedy wprawiały Łucję w konfuzję, ale nieoczekiwanie dla samej siebie coraz częściej przyznawała, że owa frywolna gra Langera sprawia jej też przyjemność. Poddawała się jej, zaczynała ulegać jej regułom, a nawet sama zdobywała się na swoistą kokieterię.
– Do rzeczy, Tomasz! – zmitygowała go. – Opowiesz mi o tym mieszkaniu?
– Łatwiej byłoby mi pokazać. Facet wysłał sporo fotek. Wydają się niespreparowane ani nieupiększone w jakimś Photoshopie. Może jutro wpadnę do ciebie albo ty do mnie? Jak ci wygodnie… Ale uwierz mi, to jest to, czego szukałaś. I lokalizacja, i rozkład, i cena… Po prostu bingo!
Była tak podekscytowana, że niewiele myśląc, zaproponowała:
– A może wpadłbyś teraz? Boję się, że z tego podniecenia nie zasnę do rana.
– No, no, obiecanki, cacanki! – znów zażartował, wykorzystując niefortunnie dobrane przez nią słowa. Zaraz jednak, przyjmując pozornie oficjalny, służbowy ton, dodał: – Zazwyczaj nie jeżdżę do klientów po nocach, ale dla ciebie zrobię wyjątek. Za chwilę będę.
Zjawił się w trymiga, ledwie zdążyła doprowadzić się do porządku po całym dniu spędzonym na przeglądaniu tego, co zabierze ze sobą do nowego mieszkania, co będzie musiała ulokować w piwnicy, tak by kiedyś nie przeszkadzało Ance, co trzeba będzie zawieźć do PCK, co komuś oddać… Aż niewiarygodne, jak przez lata człowiek obrósł w rzeczy!
– Wybacz, że tak wyglądam – wskazała rękoma na siebie – ale od rana buszuję w tych wszystkich szpargałach, kartonach. Jakbym była jakąś kloszardką. Nie mam pojęcia, po cholerę człowiek gromadzi tyle pierdół? A potem w takich sytuacjach nie dość, że ma na głowie widmo zmiany miejsca, to jeszcze ten koszmar pakowania. Kiedyś myślałam, że gdyby przydarzyła mi się taka sposobność, w końcu miałabym pretekst, żeby to wszystko – zatoczyła ramieniem łuk – jakoś ogarnąć, pozbyć się rzeczy zbytecznych. A jak przyszło co do czego, to nie umiem się z niektórymi rozstać. Nagle wszystko ma swoją historię i oczywiście ta historia wydaje się absolutnie warta tego, by zatrzymać kolejne rupiecie. – Westchnęła ciężko i przywitała się z Langerem. – Napijesz się czegoś?
Mężczyzna podwinął mankiet i zerknął na zegarek, potem cmoknął z niezdecydowaniem, ale koniec końców poprosił:
– Może kawy. Najwyżej będę się tłukł do rana jak Marek po piekle.
Stał niezdecydowany, w którą stronę ruszyć. Pierwsze, co zwróciło jego uwagę, to przestrzeń. Tak, to był naprawdę duży dom. Nie dziwił się, że Łucja czuje się tu zagubiona. Zwłaszcza, że była sama. Z jednej ze ścian spoglądał na niego mężczyzna. Mógł być w jego wieku, może nieco starszy. Domyślił się, że to Edwin, mąż gospodyni. Kiedyś mimochodem wymieniła jego imię. Utkwiło mu w pamięci. Może dlatego, że nie należało do imion pospolitych. Edwin… Chyba nigdy nie poznał nikogo o tym imieniu.
– To mój mąż, Edwin. – Uchwyciła jego wzrok. A potem dodała: – Zapraszam do salonu. Zaraz wrócę z kawą.
Langer pokręcił głową i rzekł:
– Jeśli nie masz nic przeciwko, możemy usiąść w kuchni. Kuchnia zawsze wydaje mi się przytulniejszym miejscem i nie takim oficjalnym. W salonie obowiązują pewne maniery, a o tej porze obawiam się, że mógłbym się nie zachować…
– No już nie przesadzaj! – obruszyła się. – I nie rób z siebie takiego troglodyty. Myślałby kto! Facet z wykształceniem, właściciel dobrze prosperującego biura… Kokietujesz. No ale skoro wolisz do kuchni, zapraszam.
Pozwoliła mu wejść pierwszemu. W jej głowie pojawiła się myśl, że ona też woli kuchnię. Kiedy wpadała Janka czy Łukasz, czy ktokolwiek, zawsze rozsiadali się właśnie tutaj. I on, Edwin, też. Nieraz Łucja dowcipkowała, że niepotrzebny im wielki salon i pokoje gościnne, wystarczyłyby trzy kuchnie. Edwin… – Jej myśli znów zapuściły się w niebezpieczne rewiry. To tu, wtedy, tego feralnego dnia, w tej kuchni, po prostu golił się i… umarł. Szybko odgoniła wspomnienie. Doskonale wiedziała, że to nurzanie się w przeszłości jest ryzykowne. Ugrzęzła w tamtym czasie na trzy długie lata. O mały włos nie przypłaciłaby tego samotnością, depresją, a kto wie… Wówczas nie chciało jej się żyć.
Zegar wskazywał kilkanaście minut po dziewiątej. Subtelne tykanie przecinało ciszę. To był wciąż ten sam zegar. Sprawował się bardzo dobrze. Drewniany, pokryty fornirem i intarsją z cynamonowej jatoby, z mazerowanymi kolumnami. Za chwilę rozdźwięczy się spiralnym gongiem ding-dong, ażurowe wahadło pójdzie w ruch.
Langer przyglądał się antycznemu eksponatowi.
– Wiem, że tu nie pasuje, całkiem jak kwiatek do kożucha, ale mam do niego wielki sentyment – wyjaśniła Łucja, widząc jego zainteresowanie. – Dostałam… właściwie dostaliśmy go z mężem od jego matki na którąś rocznicę. Kiedyś lubowałam się w starociach.
– Istotnie, to piękny portykowy zegar. Mam nadzieję, że owa inklinacja do staroci nie minęła ci bezpowrotnie.
Znów te prowokacyjne podteksty.
Łucja uśmiechnęła się i pogroziła gościowi palcem, jakby to był sztubak wymagający upomnienia. Ale nie kryła rozbawienia.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] (Hiszp.) – Proszępani, tobardzodobrewino. Tutajafortunadooznaczakogoś, ktomaszczęście.
Polecamy książki Iwony Żytkowiak
Niechciane
Fascynujące dzieje kilku pokoleń silnych kobiet
Tekla, Barbara, Monika i Waleria – choć popełniają błędy przodkiń i płacą za to wysoką cenę, to jednak wciąż szukają w sobie siły do walki z przeciwnościami losu.
Weź to serce
Przypadkowi ludzie. Przypadkowe spotkania. Przypadkowe historie.
Historia dwóch małżeństw, których losy krzyżują się, gdy jeden z mężczyzn zapada na ciężką niewydolność serca i jedynym ratunkiem dla niego jest przeszczep, a drugi, wychodząc z pracy, ulega wypadkowi.