Świat według Ruty - Iwona Żytkowiak - ebook + audiobook + książka

Świat według Ruty ebook

Iwona Żytkowiak

4,7

Opis

Między niebem a ziemią, między ziemią a piekłem

Pośród ludzi, zdarzeń, pośród przeszłości i przyszłości, pośród kolorów, kształtów, zapachów. Bo ciałem i duchem jestem. Ja, Ruta.

Magiczna opowieść osadzona na krawędzi światów i doświadczeń, wyłaniająca się z mgły pamięci i wzruszeń jak wezbrana rzeka, której strumienia nie sposób okiełznać.

Iwona Żytkowiak – pisarka, polonistka i filozofka. Autorka między innymi takich powieści, jak „Epizody z życia mojej mamy”, „O czym Iza całe życie pamięta” czy „Kobiety z sąsiedztwa”. W swoich powieściach skupia się na problemach kobiet w różnym wieku o różnym statusie społecznym, na różnych etapach życia. Członkini ZLP.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
krystynachylka

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia. Polecam
00

Popularność




Jeśli chce się być szczęśliwym, nie wolno gmerać w pamięci.

Emil Cioran, Zeszyty 1952–1972

Pamięć jest straszliwa. Człowiek może o czymś zapomnieć – ona nie. Po prostu odkłada rzeczy do odpowiednich przegródek. Przechowuje dla ciebie różne sprawy albo je przed tobą skrywa – i kiedy chce, to ci to przypomina. Wydaje ci się, że jesteś panem swojej pamięci, ale to odwrotnie – pamięć jest twoim panem.

John Irving

Dobro i zło należy pamiętać wiecznie. Dobro, ponieważ wspomnienie, że kiedyś nam je wyświadczono, uszlachetnia nas. Zło, ponieważ od chwili, w której je nam wyrządzono, spoczywa na nas obowiązek odpłacenia za nie dobrem.

Prolog

To ja, Ruta

To ja, Ruta. Ciałem jestem. Urodziłam się jako piąte dziecko, a pierwsze płci żeńskiej. Moich braci nie kołysał las, nie śpiewał im ptak. Nie szeptały im matczyne usta, nie tknęły ich szorstkie dłonie mego ojca. Użyźnili ziemię, na której kołyszą się chybotliwe brzozy, a w koronie ich remizy uwiły sobie gniazda. Cienkimi dziobami jak wrzecionem wysupłały misterne koszyczki, w których kwilą nieopierzone pisklęta. Urodziłam się przypadkiem. Ani na wzór, ani na podobieństwo. Urodziłam się pewnego ranka, kiedy mgła, gęsta, choć lekka jak połać zefiru z merceryzowanej przędzy, spowijała łąki, gdy las, zbudzony ze snu, szumiał wciąż te same historie.

– Może tym razem się uda? – spytała matka, trzymając mały kwilący tobołek w rękach. Ojciec patrzył, zdziwiony, ale ręce miał niezgrabne i nienawykłe do dotyku.

I stałam się, jak stają się miliony istnień.

***

To ja, Ruta, ciałem i duchem jestem. Poruszam się na krawędzi oddzielającej jedno życie od drugiego, jeden świat od drugiego. Ciało moje miękkie i ciepłe, a dusza moja przekracza granicę, za którą mieszkają umarli. Noszę w sobie pamięć pierwotną. Moje życie dryfuje w kosmosie, a czasem staje jak zepsuty zegar. A sny moje mają schowki i zakamarki, w których pochowane są zdarzenia. Widzę lęki i fobie. A one rosną i rosną, a potem moszczą się wygodnie, rozpasają się we mnie, zatykają arterie. I wówczas brakuje mi oddechu i krew zastyga w żyłach, i trwam między ziemią a niebem. Lecz gdy tylko otwiera się we mnie śluza, lęki i fobie kanalizują się i wylewają ze mnie, spływają korytem na zewnątrz, rwane nurtem, płyną, pozostawiając we mnie ciszę. A potem mogę znów wyjść na zewnątrz siebie. Stanąć na ziemi, odcisnąć nowe ślady, po których mnie odnajdą. Pośród ludzi, zdarzeń, pośród przeszłości i przyszłości, pośród kolorów, kształtów, zapachów. Bo ciałem i duchem jestem. Ja, Ruta.

Część I

1.

Dziewczyna z mgły

Zanim cokolwiek było widać, zanim kształty określały domy, drzewa, lampy, niewielki mostek ze szczerbatą barierką, pod którym wartko płynęła Młynówka, meandrując między uśpionymi jeszcze domami, słychać było miarowe kroki, których odgłos ciął ciszę, rozchodząc się echem po rzadko uczęszczanej uliczce Kwiatowej. W zasadzie dopóki nie wybudowali na lewo od niej kilku domów jednorodzinnych, mało kto tamtędy uczęszczał, bo droga prowadziła donikąd. W pewnym momencie kończyła się jak urwana piosenka, zaraz za asfaltem, którego czarna wstęga leżała martwo wśród porastających pobocze chaszczy. Dalej ledwie ścieżynka prowadziła przez podmokły teren, gdzie latem słychać było rechotanie żab, które nie brzmiało wcale tak liryczne, jak mogło się zdawać, choć miało w sobie coś osobliwego… coś jakby skrzeczenie, jak zgrzytanie drzwi do niewielkiego domu. Ale i ona nagle się urywała, a właściwie kurczyła się w mało co widoczną pośród traw nitkę, na której odciskały się ślady drobnych stóp. Zapewne kobiecych, bo kto widział, by facet miał takie tyci stopy. Po kilkudziesięciu metrach wsnuwała się niewidoczna niczym błąd na osnowie w podwórze okolone starym płotem, którego zmurszałe sztachety, szczerząc się zadziorami, ostrzegały przed wtargnięciem na niezbyt gościnny teren. W głębi majaczyły niewielkie okna domu, tlące się słabym światłem, jakby wystraszone. Dom zresztą też stał jakby zadziwiony swym jestestwem pośród ugorów, wysokich traw i zagajnika, który kiedyś wyrastał jako młodniak, bo teraz nim nie był, stanowiąc dojrzały las. Skraj jego był tu, natomiast dalej, w głąb, ciągnął się gęstwą rzadko kiedy przemierzaną przez mieszkańców Barlinka aż do najbliższych zabudowań gospodarskich odległej o kilka kilometrów niewielkiej wsi. Powiadają, że wszystkie drogi prowadzą do domu. I pewnie do wszystkich innych na świecie tak, ale ten był inny. Zewsząd broniący do siebie dostępu zaroślami ciernistej tarniny i głogu, okalającymi go niczym kolczastym drutem. Głuchy i zapomniany przez Boga i ludzi. Długi czas nie miał nawet adresu. Dopiero bez mała ileś lat po wojnie jeden z urzędników – tych, co to nade wszystko lubią mieć porządek w papierach, choć życie częstokroć mają nieuładzone, bo to albo stare panny, albo kawalerowie nie do życia – zawziął się i po wielu topograficzno-historycznych poszukiwaniach, kiedy to nigdzie nie natrafił na ów obiekt z woli własnej, posługując się nieznanymi nikomu paragrafami o nadawaniu nazw ulicom, nazwał to miejsce: Droga do Wilczego. Co w ogóle się z prawdą mijało, bo ta ścieżka nijak za drogę uchodzić nie mogła, a tylko przez drobne stopy, które z ledwością dotykały ziemi, była ona wydeptaną zieloną nitką wyglądającą jak lekko pod włos zaciągnięta ciemniejsza kreska na zielonej aksamitnej tkaninie. Zimą łatwiej było ją dostrzec, kiedy na białej płaszczyźnie kształty stóp odciskały się jak ślady niewielkiej zwierzyny, co to, gdyby mogła, ledwie muskałaby podłoże, by jak najmniejszy trop po sobie zostawić na pokuszenie złego.

W którymś miejscu, zależy jak spojrzeć, tuż za domem las wznosił się na niewielkie, ale dość strome Wzgórze Wisielców, które mieszkańcy nazwali tak, choć nikt nigdy nie słyszał, by na tym wzniesieniu kiedykolwiek ktoś się z życiem okrutnie rozstał, za to rozciągała się stąd panorama na miasteczko i okolice. Widać było nowe osiedle domków jednorodzinnych, za nim wyrastały wysokie bloki mieszkalne. Nieco na prawo, a z drugiej strony odrobinę na lewo chowały się w chmurach wieże kościołów: starego, którą pokrywał szlachetny grynszpan, a ona sama wyglądała niczym wielki malachitowy kolec bodący niebo, oraz nowego, niebędąca strzelistą, lecz w kształcie graniastosłupa foremnego, pod którym znajdowało się skrzyżowanie transeptu i nawy głównej kościoła św. Wojciecha.

***

Wyłaniała się z mgły, ale nie od razu. Przenikała przez mleczną kotarę powoli, w zwolnionym tempie, jakby zastanawiała się, czy chce przejść do następnego kadru, jakby ćwiczyła ruch sceniczny, jakby ktoś najpierw – jak w kiepskim przedstawieniu – imitował kroki, a potem wypchnął ją przed kurtynę. Rozstępowały się kotary mlecznej mgły. I teraz już była naprawdę. Przechodziła do prawdziwego życia.

***

Całą przestrzeń mojego samochodu wypełniał przejmujący głos Celine Dion: All by myself, don’t wanna be, all by myself, anymore. Śpiewałam razem z nią, choć Bóg świadkiem, że nie zostałam obdarzona szczególnym talentem wokalnym. Tę piosenkę pamiętałam z czasów tak zwanej młodości, kiedy jeszcze o Celine mało kto słyszał, a ten kawałek wykonywał Eric Carmen, w którym zakochałam się pierwszy raz po dyskotece w Limbie, choć szybko o nim zapomniałam, bo bardziej zaaferował mnie Wiktor. Drugi raz zapałałam do niego uczuciem po wielu latach, kiedy robiłam wszystko, by zapomnieć o Wiktorze, a rzeczony Eric wyskoczył z nowym przebojem Hungry Eyes i wówczas nie marzyłam o niczym więcej, jak tylko o tym, by taki Patrick Sweyze porwał mnie w ramiona (pal licho taniec, bo tańczyć też zbytnio nie umiałam), trzymał mocno i patrzył mi w oczy, i w ogóle. Ech! Ostatecznie Wiktor został w moim życiu na dłużej, Eric zaś zniknął bez żadnych konsekwencji. Taka kolej rzeczy.

– Szlag by jasny trafił! Zabiłam człowieka! – krzyknęłam, na maksa wciskając hamulec. Ostry pisk opon zaświszczał nieprzyjemnie w uszach, jednocześnie z zewnątrz dobiegł mnie odgłos tępego uderzenia i moim oczom ukazał się widok przelatującej nad maską kolorowej niczym karnawałowa kukła postaci.

Wypadłam z samochodu. Machałam jak oszalała rękami, jakbym chciała rozpędzić mgłę. Szukałam wzrokiem osoby, którą przed sekundą widziałam przez szybę. Za moim oplem ustawił się nagle sznur samochodów, choć przed momentem droga zdawała się zupełnie pusta.

Zobaczyłam ją. Siedziała nieruchomo na środku jezdni. Kolana miała podkulone pod brodę. Jakby nigdy nic. Śliniła palec i rozcierała nim krwawiące kolano, które wyzierało z rozdartych niebieskich spodni. Wyglądała spokojnie, jak ktoś, kto siedzi na fotelu i oglądała film. Miała obojętny wyraz twarzy, chociaż kiedy dotykała rany, przelatywał przez nią grymas bólu. Widocznie musiało ją piec.

– Matko Boska! Nic pani nie jest!? – Dobiegłam do niej, trzęsąc się jak osika. Poczułam, że jedną nogę mam krótszą i przez ułamek sekundy przestraszyłam się, że coś mi się z nią stało, ale po chwili uzmysłowiłam sobie, że to tylko złamany obcas.

– Chciałam namalować obraz – powiedziała, jakby szukała usprawiedliwienia – ale pędzel wypadł mi z ręki, a farby rozlały się na ścianie… – dodała przepraszająco. Rozejrzałam się wokoło, szukając tego, o czym mówiła, lecz oczywiście niczego takiego nie znalazłam. Jaki obraz? Jakie farby? Szybko jednak zrozumiałam, że kobieta plecie bzdury, co z pewnością było konsekwencją wypadku.

– Proszę pani! Co pani mówi? Dobrze się pani czuje? Proszę pani, proszę pani! – próbowałam nachalnie wydobyć z niej logiczną odpowiedź, wciąż gorączkowo rozglądając się to za pędzlami, to za farbami, jednym słowem za czymkolwiek, co kojarzyło mi się z malowaniem.

Kobieta podniosła na mnie zdziwione, pełne wyrzutu spojrzenie, w którym wypisane było pytanie: dlaczego mi przeszkadzasz? Nie widzisz, że jestem zajęta.

Dreptałam nerwowo wokół niej, błagając, by w końcu coś logicznego powiedziała i by ktoś się pojawił i pomógł jej.

– Karetka już jedzie – usłyszałam za sobą opanowany męski głos.

– Proszę się odsunąć!

Stanęłam obok potrąconej kobiety, nieruchomo, wciąż szukając jakichś śladów. Może to artystka? Może uderzenie wytrąciło jej z rąk teczkę z pracami? Ale oprócz zmiętej puszki i sponiewieranych przez samochody strzępów kolorowych ulotek niczego nie znalazłam.

W oddali zamigotało niebieskie światło ambulansu; jękliwy sygnał karetki zdawał się przybliżać.

– Proszę pani! Jakie obrazy? Miała pani ze sobą obrazy? – wypytywałam, zdziwiona, coraz bardziej jednak pewna tego, że coś jej się pomieszało w głowie.

Nagle kobieta przewróciła kilka razy oczami.

Zdążyłam tylko dostrzec, jak źrenice, tak chabrowe, że wyglądały niczym kolorowe szkiełka imitujące oczy ruskich lalek, schowały się pod powiekami jak zachodzące za horyzont słońce. Mężczyzna pochwycił drobne ciało kobiety i położył je delikatnie na boku, odchylając nieco w tył jej głowę. Krzyknęłam wystraszona. „Zabiłam człowieka!”. Makabryczna myśl usadowiła się w moim umyśle. Niczym przewijane na poglądzie kadry wyświetlały mi się obrazy pogrzebów, sal sądowych, oskarżycielskie spojrzenia, ale przed wszystkim czułam ucisk w żołądku, jakby naraz ktoś zwinął go w ciasny kłębek i wyżymał, usiłując wycisnąć z niego wszystkie soki.

Oślepiające światła karetki raziły, ale udało mi się wychwycić sylwetki ratowników.

– Błagam! Ratujcie ją! Ja nie chciałam! Boże! Ratujcie ją!

– Niech się pani uspokoi! Już jest pomoc!

Rzuciłam się w ramiona obcego faceta, pochlipując żałośnie. Kątem oka widziałam, jak lekarz pochyla się nad kobietą, unosi jej powieki, bada puls, a młody ratownik wbija się w jej żyłę, coś do siebie mówią, rzeczowo i stanowczo.

– Nosze! Nie jest źle! Zabieramy ją do szpitala!

Otumaniona, z rękami na głowie, wciąż niedowierzająca temu, co się stało, patrzyłam, jak ambulans znika na wiadukcie, pozostawiając w przestrzeni coraz bardziej cichnący sygnał.

To ja, Ruta, ciałem i duchem jestem

To ja, Ruta. Czuję dziwne szarpnięcie. Oddzielam się od ciała. Jestem lekka i zwiewna. A mgła wokół mnie jak piana. Wchłania mnie, osacza. A ziemia pode mną szara i nudna. Szukam światła, które przenika przez mgłę po drugiej stronie ulicy, igra ze mną, skacze po murowanym parkanie z ażurowymi wzorami. Niknie na moment, porywane gwałtownym podmuchem, lecz naraz znów się pojawia. Znikąd. Rozszczepione w wiele barw, układa się w abstrakcyjne kręgi, wijące formy, biegnące w różnych kierunkach. Jak przypadkowe pociągnięcia pędzlem. Chcę im się przyjrzeć, zapamiętać, wdrukować obraz do głowy. Niepokój we mnie jak wezbrana rzeka. Muszę namalować obraz. Złapać kolory w zamkniętą przestrzeń. Ochronić je. Jeśli ich nie uchwycę, miną jak miliony innych, które nie dały zaplatać się w moje pędzle. Moje ręce niespokojne. Chcę się spalić i spełnić jednocześnie.

Wokół ruch i mgły opadanie. I huk! I światło zamienia się w ciemność. A ręce moje puste. Pędzle wypadły, rozlały się farby. I krzyk! I ruch! Kobieta. Biega bezradnie. Kuśtyka jak kaczka. Śmieszna w tej panice, która odebrała jej całe dostojeństwo. Żal mi jej. To musi być trudne, by stanąć twarzą w twarz z nieodwracalnością. Zakrywa dłońmi twarz. Jak w dziecięcej zabawie, kiedy wraz z zamknięciem oczu znika niedobry świat. Chcę jej powiedzieć: „Spokojnie, nic się nie stało. Od dawna chciałam odlecieć. Oddzielić się od siebie, jak oddziela się ziarno od plew, żółtko od białka, jak czyni się pojedynczym coś, co przypadkiem zrośnięte jest ze sobą. Od dawna chciałam uciec ze swojego ciała, bo stało się jak niedopasowany kostium. Usycham w nim”.

Mężczyźni w czerwonych kamizelkach wsuwają moje ciało do karetki. Zanim zajęczy sygnał i błękitne światło zamigota nerwowo, przenikam do środka siebie. Przykryta złotą folią życia, czuję, jak cienka igła wbija się w moją żyłę.

Jestem ptakiem.

Zawsze chciałam fruwać. Ptaki są najszczęśliwsze ze stworzeń. Zbyt lekkie, by ponieść ze sobą ciężar życia, zostawiają go na ziemi i fruną.

Ptak szybujący w przestworzach nagle zaczął pikować w dół. Drobnym dziobem zapukał w szybę karetki.

2.

Przesłuchanie

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!

Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.

P O L E C A M Y

Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl

e-mail: [email protected]

tel. 510 043 387

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Część I
1. Dziewczyna z mgły
2. Przesłuchanie
3. Noc jak zwykle bezsenna
4. Sala numer siedem
Część II
5. Ludzie z tamtych lat
6. Zły czas
7. Stara Wikta z lasu
Część III
8. Nieznośne poczucie bytu
9. Kamienie mają moc
10. Opowieść Estery
Część IV
11. Spotkanie
12. Niespodziewany gość

Copyright © Oficynka & Iwona Żytkowiak, Gdańsk 2022

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie drugie w języku polskim, Gdańsk 2022

Opracowanie redakcyjne: Monika Rucińska

Korekta: Anna Marzec

Projekt okładki: Anna M. Damasiewicz

Zdjęcia: © Roksana Bashyrova | Depositphotos.com

© Viktoriia Dyachenko | Depositphotos.com

© Omega | stock.adobe.com | © Evie Shaffer z Pexels

ISBN 978-83-67204-19-4

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek