60,00 zł
Tom O książkach, ludziach i sztuce gromadzi 101 niewielkich objętościowo tekstów, napisanych w latach 1973–2006, ujawniając różnorodne zainteresowania Ryszarda Kapuścińskiego, często nieznane czytelnikom jego reportaży. Autor Cesarza i Hebanu pisze o poezji, filmie, malarstwie i filozofii, recenzuje twórczość młodszych kolegów po piórze, rekomenduje polskim wydawcom nowe, wartościowe publikacje zagraniczne, dzieli się refleksjami wywołanymi lekturą książek historycznych. Pisze o dziełach i ich twórcach: dziennikarzach i reporterach, filmowcach i fotografikach, tłumaczach i poetach. Wśród nich o Marianie Brandysie, Stefanie Bratkowskim, Hannie Krall, Czesławie Czaplińskim, Chrisie Niedenthalu, Salmanie Rushdiem. Wspomina zmarłych: Jerzego Giedroycia, Bolesława Wierzbiańskiego, Jerzego Wolffa.
Na tom składają się artykuły opublikowane za życia Ryszarda Kapuścińskiego w prasie bądź w książkach innych autorów (jako wprowadzenia lub posłowia), a także teksty odnalezione po 2007 r. w jego archiwum. Wiele z nich to samodzielne eseje o literaturze, sztuce reportażu, historii i polityce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 291
Teksty znajdujące się w niniejszej książce powstawały na przestrzeni ponad trzydziestu lat. Wydawałoby się – no cóż, dorobek niewielki. Ale czytając je teraz, zastanawiam się, kiedy On zdołał znaleźć czas jeszcze i na ten rodzaj twórczości. Przez kilkadziesiąt lat wspólnego życia miałam możność uprawiać „obserwację uczestniczącą”. Jego życie w połowie składało się z długich, nieustannych podróży, podczas których pisał jedynie setki depesz do centrali Polskiej Agencji Prasowej. Pobyty w domu od pierwszego dnia po powrocie przeznaczał na lekturę niezliczonych pozycji literatury wprowadzającej Go do tematów kolejnych planowanych książek. Następnie przystępował (niejednokrotnie w ciężkich „bólach porodowych”) do pisania. Była to zawsze praca powolna, mozolna, z wielokrotnymi poprawkami, skreśleniami, z darciem kolejnych kartek tak długo, jak długo tekst wydawał się ciągle niedoskonały.
Poza rytualnym porannym spacerem i przerwami na posiłki Ryszard siedział za biurkiem całymi dniami. Nie wolno było zakłócać Mu spokoju i ciszy.
Rzadko przyjmował propozycje spotkań i wywiadów. Wszystko, co nie służyło pisaniu, było kradzieżą czasu.
A dziś widzimy, że obok kilkunastu tytułów znanych na całym świecie, uzbierało się około setki krótkich tekstów, z których każdy musiał być poprzedzony lekturą omawianej książki. Co więcej, do każdego tematu – jak widać – był przygotowany, miał wyrobiony pogląd, a także był w stanie przytoczyć szereg innych, przeczytanych pozycji, aby móc polemizować z autorem recenzowanej książki. Mogę powiedzieć, że Ryszard stale wzbudza mój podziw dla Jego niezwykłej erudycji i pracowitości. Nasuwają mi się uwagi, którymi pragnę się podzielić z Czytelnikami.
Tom ten jest rodzajem przewodnika po autorach i tytułach, z którymi warto się zapoznać. Co więcej – Ryszard każdorazowo uzasadnia, dlaczego poleca daną pozycję, a ponieważ robi to w sposób przemyślany, uważam, że można Mu zaufać. Do każdej omawianej książki czy postaci ma stosunek osobisty, nigdy nie pisze na chłodno, obojętnie, z dystansem.
Końcowe rozdziały są poświęcone sztukom wizualnym. Ważne miejsce w Jego życiu zajmowało fotografowanie – Jego druga po pisaniu pasja twórcza. Stąd duże zainteresowanie wystawami i albumami fotograficznymi.
Natomiast teksty o malarstwie i filmie pokazują Go od strony Jego wrażliwości na piękno formy, koloru, wszelkich dziedzin sztuki. Są to bowiem Jego osobiste refleksje, którymi się z nami dzieli.
W sumie – o dziwo – zbiór tekstów zawartych w tej książce mówi nam nie tylko o twórczości innych osób. Przede wszystkim mówi nam o upodobaniach, poglądach i pasjach samego Ryszarda. Chyba dlatego warto było udostępnić te teksty Czytelnikom.
Warszawa, marzec 2009
Alicja Kapuścińska
I
Mamy coraz mniej czasu na czytanie. „Dawniej klęską był analfabetyzm, dzisiaj przekarmienie… drukiem” – zauważa Michał Hofman. Ale i druk ma potężnych konkurentów. Ileż godzin spędzamy przed ekranem telewizora albo słuchając radia! Literatura jednak nie chce poddać się, a jedną z jej strategii przetrwania jest aforyzm – dzieło zamknięte, którego zgłębienie zajmuje nam kilka sekund, ale które jednocześnie może zapłodnić nas do wielogodzinnych rozmyślań. Aforyzm to najbardziej zwięzła forma wypowiedzi literackiej, to kilka albo kilkanaście słów ułożonych w celną, ba, czasem olśniewającą obserwację, refleksję, metaforę, paradoks. Czytanie aforyzmów jest wspaniałą szkołą myślenia, bowiem uczą nas one dostrzegać związki rzeczy, często pozornie najbardziej odległych, uczą formułować wypowiedzi w sposób zwięzły i jasny (a wielka to dzisiaj i rzadko spotykana sztuka), wyostrzają nasz wzrok i słuch, a czasem po prostu – bawią.
Aforyzmy rozsiane są w całej literaturze; każda powieść, poemat lub sztuka teatralna pełne są lepszych czy gorszych aforyzmów i w tym sensie wszyscy pisarze są zarazem aforystami (często ukazują się zbiory aforyzmów niejako wyłuskanych z dzieł obszernych, wielotomowych, a bywa i tak, że z pękatej powieści jedyne, co po latach warto czytelnikowi przypomnieć, to dwa, trzy aforyzmy, nic więcej).
Obok jednak tych aforystów z przypadku istnieli zawsze pisarze, dla których aforyzm był świadomie uprawianą formą wypowiedzi, i to formą najważniejszą. Tak jest i w wypadku Michała Hofmana, który właśnie w aforyzmie formułuje swoje spostrzeżenia, uwagi i refleksje o świecie.
Przez długie lata Hofman był przede wszystkim redaktorem, to zajęcie pochłaniało mu najwięcej czasu i energii. Pisał rzadko – głównie reportaże i publicystykę o sprawach współczesności, o polityce, o problemach międzynarodowych. Zawsze jednak w jego pisaniu zwracał uwagę jeden rys, charakterystyczny dla tekstów, które wyszły spod jego pióra – było nim dążenie do wypowiedzi w formie najbardziej oszczędnej, zwartej, właśnie – aforystycznej. Toteż kiedy po latach Hofman zaczął dosyć systematycznie publikować w „Forum” swoje aforyzmy (jego rubryka nosi tytuł Redaktor „Forum” zapisał) były one naturalną, logiczną kontynuacją tych tekstów, jakie ongiś drukował w prasie. Kontynuacją? I tak, i nie. Ponieważ Hofman skondensował sposób swojej wypowiedzi już wyłącznie do aforyzmu, a jednocześnie bardzo rozszerzył obszar refleksji o takie tematy, jak natura człowieka, jej powikłania i ułomności, jak cały trudny problem przemijania, jak nasz stosunek do siebie samych i do innych, słowem autor stara się objąć swoimi spostrzeżeniami i uwagami to wszystko, co Elzenberg określił kiedyś jako „kłopot z istnieniem”.
W jednym ze świetnych aforyzmów Hofman pisze: „Zacietrzewienie można zauważyć u młodych, którzy nie znają życia, oraz u starców, którzy mają dość życia”. W aforyzmach Hofmana nie ma śladu zacietrzewienia. Jest w nich wrażliwość na świat i pogodna rozumność – cechy człowieka dojrzałego, w pełni życia.
Warszawa, sierpień 1987
Przedmowa do książki Michała Hofmana, Aforyzmy prozaiczne, Wydawnictwo Alfa, Warszawa 1988, 58 s.; – w tekście opublikowanym w książce pominięto pierwsze zdanie.
Dobrze, że ta fascynująca i mądra książka została napisana. Dobrze, że napisał ją autor, który potrafi trzymać czytelnika w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, a jednocześnie traktuje go serio: oto, zdaje się powiadać, nie tylko wstrząsająca, pełna rewelacji i skandali opowieść o komunistycznym Drakuli, ale również dociekliwa i rzeczowa analiza systemu, dzięki któremu ponury i odrażający reżym Nicolae i Eleny Ceauşescu mógł istnieć przez ćwierć wieku, nie napotykając na zdecydowaną opozycję w kraju, a także ciesząc się światową aprobatą.
Od pierwszych zdań Edward Behr wprowadza nas w klimat głośnych wydarzeń rumuńskich z grudnia 1989 roku: oto „Lider”, „Conducător”, „Geniusz”, „Słońce” pojawia się po raz ostatni w życiu na balkonie swojego pałacu w Bukareszcie. Tłum, który dawniej na widok „Wodza” popadał w nastrój uwielbienia i ekstazy, wznosi teraz wrogie okrzyki, wygraża pięściami. Ceauşescu zaskoczony, oszołomiony, traci głowę i ucieka helikopterem z miasta. W trzy dni później ginie wraz z żoną (jak mówią – jego „złym duchem”), rozstrzelany przez pluton egzekucyjny, z wyroku pospiesznie zaimprowizowanego sądu. Jednak wielu ludzi z elity, z aparatu, który Ceauşescu powołał do życia, pozostaje u władzy. Dlatego Behr, ilekroć pisze o rumuńskiej rewolucji, słowo „rewolucja” używa w cudzysłowie. Słusznie, ponieważ casus rumuński to przypadek rewolucji niedokończonej. Wódz odchodzi, ale jego drużyna pozostaje; wódz odchodzi, ale świat, który stworzył – a w każdym razie wiele struktur, instytucji i obyczajów tego świata – żyje nadal, najczęściej ku zdumieniu i rozczarowaniu tych, którzy walcząc, liczyli na szybkie i ostateczne zwycięstwo.
Myślę teraz o tym, co pozostaje po odejściu wodza. Co pozostaje po odejściu Ceauşescu i Żiwkowa, Husaka i Envera Hodży, co pozostanie po odejściu Fidela Castro i Kim Ir Sena. Niestety pozostanie wiele – wiele złego. Dziś, po doświadczeniach, jakie upłynęły od jesieni 1989 roku, wiemy, że ci politycy i ich kamaryle nie znikają bez śladu, że pozostaje po nich świat zdeformowany i obskurny, który istnieje i długo jeszcze istnieć będzie.
I na Zachodzie, i na Wschodzie dominowało dotąd uproszczone widzenie komunizmu panującego w Europie Środkowej i Wschodniej. W Europie Wschodniej – rozumowano na Zachodzie – rządzą komunistyczne dyktatury, które doszły do władzy za pomocą czołgów sowieckich. Wystarczy te czołgi wycofać, a dyktatury obalić, żeby w krajach tych zapanowała wolność, demokracja i dobrobyt. W nieco odmienny sposób, choć z tą samą konkluzją, rozumowano w Europie Wschodniej. Rządzą nami, myślano, jednopartyjne dyktatury wspierane przez Moskwę. Wystarczy, aby dyktatury te utraciły władzę, a będziemy żyć tak samo dostatnio i harmonijnie jak na Zachodzie.
Jednakże rzeczywistość dowodzi czegoś innego. Rozpad systemu komunistycznego to oczywiście wielki postęp, ale to dopiero początek trudnej, bolesnej i długiej drogi do cywilizacji rozwiniętej i zasobnej, w jakiej żyje Zachód. Rzecz w tym, że komunizm zagnieździł się nie tylko w instytucjach, które po nim zostały i które nadal istnieją, ale że uformował postawy ludzi, że ciągle wpływa na ich zachowanie i nawyki, że określa ich skalę wartości i sposób myślenia. Władzy Sowietów już nie ma, ale homo sovieticus żyje nadal – jest on często spotykanym osobnikiem. Stąd tyle dziś zawodu wśród tych, którzy sądzili, że upadek komunizmu otworzy społeczeństwom postkomunistycznym natychmiast i niejako automatycznie bramy cywilizacyjnego raju. Klęska zbyt łatwych nadziei i jako jej wynik – chęć szybkiej ucieczki. Przykładem jest Rumunia dzisiejsza, Rumunia po usunięciu Ceauşescu: Rumuni obalili dyktatora, ale nie po to, aby przystąpić do budowy demokracji, ale po to, aby otworzono im granice i aby mogli wyjechać. Setki tysięcy Rumunów zalewają dziś całą Europę. Emigrują, ponieważ nie wierzą w szanse demokracji i dobrobytu we własnym kraju. Oto jedno ze zwycięstw komunizmu: umiał on zaszczepić w ludziach przekonanie, że komunizm (razem z jego więzieniami i biedą) jest ustrojem trwałym i niezniszczalnym, że nie da się go ani zreformować, ani zmienić.
Piszę o tym, ponieważ wielką zaletą książki Behra jest właśnie zwrócenie uwagi na głębokie społeczne i kulturowe korzenie dyktatury Ceauşescu. Oczywiście autor mógłby ograniczyć się do nagromadzenia i opisu niesłychanych ekscesów, nadużyć, skandali i patologii charakteryzujących reżym rumuńskiego dyktatora. Zebrałoby się tego na kilka pikantnych i przerażających w swojej treści tomów. Jednak ambicje Behra idą dalej – autor chce zbudować nam tło, stworzyć wyrazistą i przejmującą scenografię tego odpychającego, ale zarazem i przykuwającego widowiska, jakie rozgrywa się w Rumunii po dojściu Nicolae i Eleny do władzy. Zwróćcie uwagę na kontekst! – zachęca autor. Tę część Europy, w której leży Rumunia, zamieszkują społeczeństwa chłopskie, od wieków rządzone przez udzielnych panów, dziedziców, wodzów plemiennych, jedynowładców. Są oni panami życia i śmierci swoich podwładnych. Sami będąc źródłem prawa, nie mają żadnego prawa nad sobą – są wszechwładni i bezkarni. Od pradawnych czasów uprawiano ślepy i bałwochwalczy kult tych ludzi. Ceauşescu mieści się właśnie w tej tradycji, pasuje do niej, jest jej produktem. Jego rządy wyróżnia tylko wysoki stopień zwyrodnienia, wyróżnia anachronizm jego faszyzującego feudalizmu i niebywałe zakłamanie, kiedy swoją dyktaturę określa jako rządy ludu, jako wzór demokracji, jako socjalizm.
Jak można wytłumaczyć długotrwałe istnienie reżymu Ceauşescu? Wymieńmy choćby kilka przyczyn. Po pierwsze, w krajach takich jak Rumunia, z powodu ich zapóźnienia w rozwoju, nie powstało nigdy społeczeństwo obywatelskie, a więc takie, które może samodzielnie wyrażać swoje interesy i swoją opinię – i co równie ważne – kontrolować władzę, nie dopuszczać do jej nadużywania. Brak tu było licznej i mocnej klasy średniej, brak mieszczaństwa, a więc tej siły społecznej, która była rzecznikiem własności prywatnej, która chroniła prawa jednostki, wierzyła w jej godność i samodzielność.
Po drugie – dyktatury, takie jak reżym Ceauşescu, mogą istnieć tylko w otoczeniu charakteryzującym się niskim poziomem kultury. Największym wrogiem władzy dyktatorskiej jest kultura – są to dwie siły, między którymi panuje wieczny konflikt, toczy się nieubłagana walka. Behr pokazuje szczegółowo przebieg wojny prowadzonej przez Ceauşescu przeciw kulturze własnego kraju, przeciw jej przedstawicielom. Pokazuje zniszczenia, ogrom dewastacji, jakiej Ceauşescu dokonał. Trafne jest porównanie między dyktaturą i kiczem. Doskonałe są w tej książce opisy ociekających kiczem wnętrz pałaców państwa Ceauşescu, ich prymitywnych gustów, ich tandetnego smaku. Wszelka dyktatura nie tylko otacza się kiczem – ona sama jest wulgarnym kiczem politycznym, często, niestety, zbroczonym krwią. Jest ona triumfem kiczu, ale nie tego nieszkodliwego, uładzonego kiczu kultury masowej, lecz kiczu agresywnego, niszczącego kulturę twórczą, zatruwającego atmosferę społeczną, nienawistnego i pełnego pogardy dla człowieka.
Trzeci wreszcie powód, dla którego reżym Ceauşescu mógł istnieć tak długo, to powód korzyści. Wśród wielu politologów utrzymuje się od lat uproszczona teoria komunizmu. Komunizm, głosi ta teoria, opiera się na terrorze, na policji i na strachu. To prawda, ale prawda niecałkowita. Władza komunistyczna utrzymuje się również dzięki temu, że część społeczeństwa czerpie z tego różnego rodzaju korzyści. Obraz takiej sytuacji daje Sołżenicyn w Archipelagu GUŁag. W latach rządów Stalina, pisze on, „połowa narodu siedziała w więzieniach, ale druga połowa chodziła po ulicach i wiwatowała na cześć wodza” (cytuję z pamięci). Otóż to. Przebiegłość liderów komunistycznych polegała na stworzeniu takiej sytuacji, w której pozyskanie jakiejkolwiek rzeczy, nawet najbardziej marnej i ulotnej, było przyjmowane przez człowieka jako dowód dobrodziejstwa i łaskawości dyktatora. Człowiek cieszył się, kiedy otrzymywał rzecz, skądinąd najzupełniej mu należną! W rezultacie uczuciem, jakim darzył on dyktatora, była wdzięczność, niekiedy wręcz uwielbienie. Bieda jest straszliwie demoralizująca. A społeczeństwo rumuńskie żyło w biedzie – można tu było pozyskać lojalność człowieka za parę butów, za koszulę. I think in the West you have a somewhat romantic view of the system2 – mówi autorowi czołowa dysydentka, architekt Mariela Celac. W jej wypadku, kiedy zaczęła krytykować fakt całkowitego zniszczenia architektury rumuńskiej, I don’t think a phone call from a Party boss or from a Securitate official was required to get me fired from my job. My employers fired me as a kind of Pavlovian reaction3. Tak, nie tylko Ceauşescu, jego kamaryla i jego policja budowali system dyktatury. Budowali ją prawie wszyscy, dorzucając – często z własnej inicjatywy – swoją cegiełkę. Stąd później wzajemna nieufność i wrogość ludzi – nikt nie był pewien, kto na kogo donosi, kto pod kim dołki kopie.
Książka Behra jest miażdżącym i tak dziś potrzebnym oskarżeniem nacjonalizmu. Autor pokazuje, jak nacjonalizm jest zręcznie i cynicznie wykorzystywany przez „Conducătora” do swoich obłąkańczych i podłych celów. Wystarczy, aby od czasu do czasu wygłosił antyradziecką tyradę, a już może liczyć na poparcie Zachodu, a także poparcie własnego społeczeństwa. Wszystko zostaje mu wybaczone. Fragmenty książki poświęcone tej sprawie są tak sugestywne, że chciałoby się zawołać: „Ludzie, opamiętajcie się! Czyż nie widzicie, jak ten nędzny i pozbawiony skrupułów tyran wykorzystuje waszą naiwność i wasze złudzenia, aby z zimną krwią, przez nikogo niewstrzymywany, oddawać się swojej zbrodni?”. Ale nacjonalizm potrafi tak zaczadzić i sparaliżować umysły, że nie są one zdolne do żadnego krytycznego sądu. Ten zresztą casus nacjonalizmu wskazuje, jak bardzo anachroniczną postacią byłby dziś Ceauşescu. Ani antyradzieckość, ani antyamerykanizm nie może już żadnemu dyktatorowi pomóc. Politycy sto razy bardziej antyradzieccy niż Ceauşescu mają puste kieszenie i puste konta, a antyamerykańscy dyktatorzy w rodzaju Saddama Husajna są izolowani i potępiani przez świat.
Czy jednak oznacza to, że przypadek Ceauşescu to już tylko historia? Nie! Aktualność i uniwersalność tej książki rzuca się w oczy. Autor ciągle – i słusznie! – powraca do jednej myśli: wszelkie formy dominacji, ucisku i upodlenia rodzą się tam, gdzie panuje ciemnota, irracjonalizm, bezkrytycyzm. Behr w swojej znakomitej książce nie tylko gromadzi dowody oskarżenia przeciw współczesnemu nam tyranowi, ale jednocześnie wskazuje na wagę i siłę myślenia, na konieczność bycia sobą, walki o własną godność, o sztukę chodzenia z podniesionym czołem w czasach pogardy i nihilizmu.
Są w tej książce rozdziały będące gotowymi scenariuszami filmowymi. Mam tu przede wszystkim na myśli rozdział poświęcony budowie największego pałacu świata, który z woli Ceauşescu miał stanąć w centrum Bukaresztu. Mentalność dyktatorów jest pełna najbardziej zdumiewających paradoksów i absurdów. Z jednej strony dyktator chce nam się pokazać jako człowiek wiecznie młody, jako nieśmiertelny; z drugiej jednak zdaje sobie sprawę, że jego też, niestety, dotyczą prawa biologii i dlatego chce przed odejściem zostawić po sobie jakiś pomnik, jakieś dzieło monumentalne, im bardziej zwariowane i dziwaczne – tym lepiej. W przypadku Ceauşescu takim pomnikiem (w którym nota bene sam miał mieszkać) był właśnie budowany latami Pałac Ludowy. Stronice książki, na których Behr opisuje, jak Ceauşescu miota się po terenie tej monstrualnej budowli, która swoim ogromem, niezbornością i brzydotą może przypominać wieżę Babel z obrazu Bruegela, jak szarpany przez zmory niepewności i osaczony niezliczonymi wątpliwościami to każe w jednym miejscu burzyć piętra, to w innym je dobudowywać, to coś przerabiać, to coś zmieniać, to przestawiać, jak jąka się i poci, jak dąsa się i gniewa, jak unosi się, jak krzyczy, jak wariuje – są prawdziwym majstersztykiem.
Odkładamy książkę Behra, ten świetnie napisany, a zarazem jakże rzetelny przewodnik po ciemnych korytarzach i tajemniczych lochach ponurego świata Ceauşescu, z zawołaniem, które kiedyś wyrwało się z ust Goethemu: „Więcej światła!”.
listopad 1990
Przedmowa do książki Edwarda Behra, Kiss the Hand You Cannot Bite: The Rise and Fall of the Ceauşescu, Villard Books, New York 1991, 293 s.; – w równoczesnym wydaniu brytyjskim (Hamish Hamilton, London 1991) tekst przedmowy został opublikowany z niewielkimi skrótami; książka jest dedykowana Ryszardowi Kapuścińskiemu, a kilka rozdziałów (9, 10, 11, 12 i 13) rozpoczynają cytaty zaczerpnięte z Cesarza.
Marzyliśmy kiedyś o wspólnej wyprawie do zagubionych wśród wysokich gór królestw himalajskich – Bhutanu i Sikkimu. Do wyprawy nie doszło, gdyż trzeba było sprostać innym obowiązkom, ale pozostał mi w pamięci klimat tamtych spotkań, pasja, z jaką mówił o sensie i celu owej dalekiej, a tak pociągającej podróży Szwarc-Bronikowski. Należy on bowiem do nie tak znowu licznej rodziny dociekliwych i gotowych na wszystko podróżników-pasjonatów, dla których wyprawy i wędrówki nie są zwykłym przemieszczaniem się z miejsca na miejsce, z kraju do kraju, z jednego kontynentu na drugi, ale nieustającym i pochłaniającym całego człowieka poszukiwaniem innych, często zatraconych gdzieś na kuli ziemskiej ludów i kultur, po to, aby pokazać, że świat jest jeden, że nawet to, co najbardziej odległe, nieznane i niezrozumiałe jest przecież częścią nas, częścią życia, częścią naszego wspólnego bytu. Szwarc-Bronikowski stał się wytrwałym guru tej filozofii, której zasady i tajniki przekazuje nam od lat w swoich żarliwych tekstach i niezapomnianych obrazach.
Wypowiedź zamieszczona we wprowadzeniu do książki Stanisława Szwarc-Bronikowskiego, Poszukiwanie zagubionych światów, Wydawnictwo Arkady, Warszawa 1995, 169 s.
Kilka portretów z Polską w tle Agaty Tuszyńskiej jest jedną z niewielu polskich książek reporterskich o Izraelu, a w ostatnich latach – bodaj jedyną. Już dawno wybitny historyk i socjolog, Aleksander Hertz, w swoim studium Żydzi w kulturze polskiej zwrócił uwagę na uderzającą dysproporcję między tym, ile się w Polsce potocznie mówi, opiniuje i wzmiankuje o Żydach, a nikłością polskiego dorobku badawczego i pisarskiego o problemie żydowskim. A przecież, przypominał Hertz, „od tysiąca lat Żydzi byli jednym z ważnych elementów życia polskiego. Od samego początku dziejów Polski dawała się zauważyć obecność Żydów i udział ich w życiu zbiorowym. Spotykamy ich wśród pierwszych narratorów faktu powstawania państwowości polskiej, bili monetę za pierwszych Piastów, z każdym następnym wiekiem coraz wyraźniej i wszechstronniej zaznaczali swą obecność. Przez tysiąc lat byli częścią rzeczywistości polskiej”4.
Książka Agaty Tuszyńskiej wspomnianą przez Hertza dysproporcję w jakimś stopniu łagodzi. Można się z tych stronic wiele dowiedzieć, bo też autorka włożyła ogromny wysiłek, aby Izrael poznać, aby go zrozumieć, dotrzeć do jego tajemnic. Tuszyńska przede wszystkim słucha. Słuch jest tym zmysłem, którym otaczająca ją rzeczywistość najgłębiej i najpełniej przenika do wyobraźni i pamięci autorki. Tuszyńska jest wrażliwa na głosy, na słowa i opinie, ale także i na sposób, w jaki ludzie mówią, w jaki się wypowiadają. Stąd tyle w tej prozie tonów, tyle brzmień i odcieni!
Nie ma w tej książce geografii, nie ma obrazu ulic ani tak zwanych opisów przyrody. Autorkę interesuje człowiek, jego sposób myślenia i odczuwania, jego przesądy i urazy, jego ból i przede wszystkim – jego pamięć. Mieszkańcy Izraela – rozmówcy Tuszyńskiej – to ludzie żyjący dziś w dwóch światach: z jednej strony są pełni wspomnień o kraju, w którym urodzili się, wychowali i często cierpieli, z drugiej – pochłania ich już życie w ojczyźnie odnalezionej, w ziemi praojców, w ziemi Kanaan. Relacja między tymi dwiema egzystencjami, tymi dwiema odmianami losu, określa osobowość i mentalność bohaterów książki. Często nadal szukają sobie miejsca, szukają wewnętrznego spokoju, przeżywają jakieś dramaty i konflikty. Stąd sposób ich odczuwania i myślenia jest tak intensywny, pełen emocji, naelektryzowany, a czasem niemal obsesyjny. Te głosy krzyżują się, zderzają, pełno w nich sprzeczności i przeciwieństw, toteż proza Tuszyńskiej jest wartka, ruchliwa i – jak wypowiedzi jej bohaterów – intensywna, o wysokiej temperaturze. Z dziesiątków głosów, urywków, zdań i fragmentów autorka tka bogaty i różnorodny obraz postaw, nastrojów, kompleksów i emocji swoich – często anonimowych – rozmówców.
Żydzi, mieszkający dziś w Izraelu, wywodzą się z trzech obszarów geograficzno-kulturowych:
Aszkenazim [Aszkenazyjczycy] – to Żydzi z Europy, przede wszystkim z Europy Środkowej i Wschodniej (do wybuchu II wojny światowej stanowili oni 90 procent wszystkich Żydów na świecie);
Sefardim [Sefardyjczycy] – to Żydzi z Bliskiego Wschodu, z Afryki Północnej, z rejonu Morza Śródziemnego;
Sabra – to Żydzi urodzeni już w Izraelu, nazywający się często Izraelczykami.
Tuszyńska obraca się wśród Aszkenazim, z nimi rozmawia, o nich pisze. Są to najczęściej Żydzi z Polski (stąd tytuł książki), którzy wyjechali stąd w różnych latach przed wojną lub po niej. Ten obraz środowiska Aszkenazim w Izraelu uzupełnia autorka rozdziałem najbardziej aktualnym – opisem Żydów, którzy w ostatnich latach masowo przyjeżdżają do Izraela z byłego ZSRR, wygnani stamtąd bądź przez agresywny antysemityzm rosyjskich nacjonalistów spod znaku Pamiati, bądź w obawie przed ekspansją islamskiego fundamentalizmu na południowych obszarach dawnego mocarstwa sowieckiego. Ta nowa emigracja jeszcze bardziej komplikuje i tak już złożoną sytuację panującą w Izraelu, o którym autorka pisze: „Im głębiej wchodziłam w ten kraj, tym bardziej wydawał mi się niepoznany”. Złożoną i napiętą, jeżeli wziąć pod uwagę utrzymujący się stale konflikt z Arabami wewnątrz i poza granicami Izraela.
Wstrząsający jest opis losu Żydów, którym udało się przetrwać lata okupacji hitlerowskiej, getto, obozy koncentracyjne, ale którzy po przyjeździe do Izraela wolą milczeć na temat swoich tragicznych doświadczeń, albowiem muszą wstydzić się tego, że przeżyli. Ofiara musi wstydzić się, że była ofiarą! Musi wstydzić się przed tymi, przed którymi nigdy nie stanął problem przeciwstawienia się złu, problem, któremu w warunkach totalitaryzmu tylko nieliczni potrafili sprostać, zachowując etyczną nieskazitelność.
Książka Agaty Tuszyńskiej, świetna literacko, ma wiele kapitalnych stron. Do takich należy między innymi opis zakazów obowiązujących w szabat, dzień świąteczny poświęcony Bogu. Wykaz tych zakazów wygląda wielce optymistycznie: dowodzi, że wyobraźnia ludzka nie ma granic.
luty 1993
Słowo wstępne do książki Agaty Tuszyńskiej, Kilka portretów z Polską w tle. Reportaże izraelskie, Wydawnictwo Marabut, Gdańsk 1993, 149 s.
Znakomita książka. Dobrze, że wzięliście ją do ręki. Czyta się ją jednym tchem.
Reporter „Gazety Wyborczej” – Wojciech Jagielski – zdobył już sobie nazwisko, podróżując do najbardziej zapalnych punktów naszego globu. Jego Dobre miejsce do umierania utwierdza tylko tę reputację. W czasie kiedy zdecydowana większość reporterów z całego świata spotykała się na froncie wojny w byłej Jugosławii, Jagielski niemal samotnie, niemal na własną rękę odbywał ryzykowną wędrówkę po innym piekle rozszalałego nacjonalizmu – po obszarach Kaukazu, a więc tam, gdzie sto małych narodów, wciśniętych między dwa morza i między trzy rywalizujące ze sobą zachłanne potęgi Rosji, Turcji i Iranu, toczy ze sobą nieubłagane i okrutne wojny. Te wojny rozpaliły nienawiść i podzieliły ludzi, rzuciły ich przeciw sobie: „Kiedyś chodziliśmy do siebie na wesela i pogrzeby. Teraz tylko do siebie strzelamy” – mówi jeden z bohaterów reportaży Jagielskiego.
Pełno tu niezwykłych opisów, przejmujących obrazów, zdumiewających danych (jak na przykład fakt, że na jednego zabitego człowieka wypadło 13 500 wystrzelonych pocisków!, albo że za jednego jeńca-oficera strona przeciwna dawała dwieście litrów benzyny lub pięć kobiet-zakładniczek!).
Jagielski pokazuje wszystkie kontrasty, absurdy i dramaty współczesnej historii – pisze o tym, jak maleńka społeczność Inguszów ogłosiła niepodległość, nie mając własnego państwa, o tym, jak pacjenci domu obłąkanych w Czermenie właśnie dzięki wojnie zaczęli żyć normalnym życiem.
Jeden z ludzi spotkanych przez autora mówi mu, że właśnie tam, na Zakaukaziu, dojdzie do ostatecznej wojny między cywilizacją europejską a azjatycką, między chrześcijaństwem a islamem. Będzie to, jego zdaniem, wojna ostatnia.
Przedmowa do książki Wojciecha Jagielskiego, Dobre miejsce do umierania, wyd. 1, „Historia i Sztuka”, Poznań 1994; wyd. 2 popr. i uzup., Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2005, 396 s.; – przytoczono tekst przedmowy w wersji zamieszczonej w wyd. 2.
Kiedy czytałem jeszcze w maszynopisie tę książkę, od razu przypomniała mi się wystawa, którą kilkanaście lat temu zorganizował w Krakowie Marek Rostworowski – Polaków portret własny. Wystawa przyciągała tłumy i była przedmiotem ożywionych dyskusji, bo też nic nas tak nie fascynuje, jak nasz własny obraz, nic tak nie kusi, jak chęć przyjrzenia się sobie samym – jacy jesteśmy, jak wyglądamy, jakie sprawiamy wrażenie?
Otóż książka Pawła Smoleńskiego jest właśnie próbą odpowiedzi na to pytanie – jacy jesteśmy dziś, na przełomie epok, co w nas zostało z dawnego okresu, a co wnosimy do rzeczywistości nowej, którą sami tworzymy, często nie będąc pewni jej ostatecznego kształtu i treści.
Odpowiedzi na to trudne i ważne pytanie szuka Smoleński tak, jak przystało na prawdziwego, rasowego reportera – opisując konkretnych, działających ludzi, których spotyka w czasie swoich wędrówek po Polsce, w miastach, na wsiach, w urzędach i w zakładach pracy. Smoleński jest reporterem ruchliwym – od lat można go spotkać tam, gdzie w kraju dzieje się coś ważnego – ale nie daje się unosić potokowi wydarzeń, nie opisuje ich ogólnikowo i zdawkowo, lecz stara się je przedstawić tak, aby przemówiły do nas plastycznie i przekonująco, a sposobem na taką relację jest dla niego wyszukanie w tłumie jednej postaci, jednego lidera, jednego bohatera i zatrzymanie swojej uwagi na tej właśnie osobie. Tak powstają jego reportaże-portrety pisane sugestywnym, oszczędnym językiem, prozą, w której jest reporterskie tempo i typowa dla tego gatunku gorączka.
Trzeba dobrze znać swoje społeczeństwo, swoich współrodaków i pobratymców, żeby zgromadzić taką galerię portretów, jaką odnajdujemy w książce Smoleńskiego. Są tu młodzi i starzy, są ludzie rozważni, ale są i nierozsądni, są tacy, którzy budzą naszą sympatię i tacy, którzy nas denerwują, są bohaterowie negatywni i pozytywni. Autor pokazuje, jak bardzo jesteśmy dziś różni – dziś szczególnie – jak różnie myślimy, jak mamy skrajnie przeciwstawne poglądy. Nasze myślenie, mówi Smoleński, to prawdziwy „ogród nieplewiony”, w którym (a czasem chodzi tu o tę samą głowę) wszystko jest poplątane ze wszystkim, sprzeczności występują obok siebie, i nawet nie mamy świadomości, że możemy jednocześnie mówić rzeczy zupełnie niespójne, nawet – niedorzeczne i absurdalne. Autor ma słuch wyczulony na te zgrzyty i fałsze i uważnie je odnotowuje, niczego jednak nie komentując – niech czytelnik sam je wytropi i oceni.
Portrety Smoleńskiego są żywe i dynamiczne, to ludzie w ruchu, ludzie, którzy się zmieniają, tak jak zmienia się świat wokół nas, jak zmienia się nasz kraj i środowisko, w którym żyjemy. Autor śledzi te ewolucje i transformacje, kryzysy i stresy, poszukiwania i wybory. W tej właśnie wielowymiarowości tkwi wyrazistość i wartość postaci z reportaży Smoleńskiego, ich ludzki wymiar.
To już czwarta książka Pawła Smoleńskiego. Czwarta, która jeszcze wyraziściej ugruntowuje jego czołową pozycję wśród młodych reporterów polskich.
Przedmowa do książki Pawła Smoleńskiego, Salon patriotów, Oficyna Wydawnicza Rytm, Warszawa 1994, 203 s.; – zamieszczona bez tytułu; tekst pod tytułem Jacy dziś jesteśmy został opublikowany w „Gazecie Wyborczej” 1994, nr 298, z 23 grudnia.
Wojna – silne, traumatyczne przeżycie, które zostaje w pamięci każdego jej uczestnika i świadka, choćby się było wówczas, w tamtych, dramatycznych latach, małym dzieckiem – jak w wypadku autora tej książki. Więcej, właśnie dzieci pamiętają wojnę najlepiej, w tym wczesnym wieku jesteśmy bowiem najbardziej chłonni, ciekawi i wrażliwi, a nasza pamięć odznacza się pojemnością i trwałością, których już później nie będziemy w stanie osiągnąć. Każda wojna rozgrywa się na dwóch poziomach czasu – na poziomie czasu obiektywnego, historycznego, a także tego, który przeżywamy subiektywnie i zachowujemy później we wspomnieniach. Druga wojna światowa trwała – w miarach kalendarzowych – pięć lat. Ale dla tych, którzy ją przeżyli, w jakimś sensie toczy się nadal, czasem już zepchnięta na margines i w zakamarki naszej pamięci, ale jednak nigdy ostatecznie i bez śladu niewymazana. Wracamy do niej, staramy się odtworzyć jej obrazy, wypełnić coraz większe – w miarę upływu lat – luki, odnaleźć tamte dni i miesiące, odrodzić ich barwę, ich zapach, ich natężenie.
Te poszukiwania czasu minionego, czasu wojennej pożogi, który – dodajmy to – jest dziś dla młodych ludzi nie tylko poza ich doświadczeniem, ale i poza możliwym wyobrażeniem, są przedmiotem książki Adama Czerniawskiego. Kiedy zaczyna się wojna, urodzony w 1934 roku autor Fragmentów niespokojnego dzieciństwa ma zaledwie pięć lat. Co prawda, wojna sprawiała, że aby przeżyć, musieliśmy szybko dorośleć, ale jednak w wieku lat pięciu nasza wiedza o świecie i zdolność oceny tego, co dzieje się wokół nas, są z natury rzeczy ograniczone i niezborne, a my sami podlegamy działaniu sił, których istoty ani zrozumieć, ani określić nie potrafimy.
Autor jest świadom tej trudności, którą rozwiązuje, przywołując na pomoc wspomnienia swoich najbliższych – przede wszystkim matki i siostry – ale także takich osób, jak Anthony Drexel Biddle, Luis de Pedroso, pułkownik Lipiński czy Józef Beck. Daje to efekt polifoniczny, kubistyczny, efekt obrazu odbitego w sekwencji rozstawionych pod różnymi kątami luster – te same epizody, fakty i zdarzenia widzimy oglądane i opowiedziane przez różnych ludzi, o różnym stopniu wrażliwości i wiedzy, z których każdy inaczej przeżywa perypetie i zagrożenie wojenne.
W miarę jak autorowi przybywa lat, jego widzenie rzeczywistości staje się bardziej samodzielne, bardziej osobiście przeżyte – inne głosy, gęsto cytowane na początku książki, stopniowo znikają z jej stronic.
Bohater tej książki nie przeżył, dzięki Bogu!, rzeczy w tej wojnie najstraszniejszych – nie był w obozie koncentracyjnym, w getcie, w gułagu. Nikt do niego nie strzelał, bomby nie leciały mu na głowę, nie musiał żywić się obierzynami i lebiodą. Dość wcześnie, bo już w lipcu 1941 roku, dzięki staraniom przebywającego na emigracji ojca, udało mu się wyjechać wraz z matką i siostrą przez Austrię i Turcję do Palestyny, gdzie spędził resztę wojny. Od 1947 roku mieszka w Anglii. Ten świetny poeta i eseista właśnie w Anglii pisze i tłumaczy, stając się z czasem wybitną postacią polskiej literatury.
Wspomniany już brak szokujących i mrożących krew w żyłach scen we Fragmentach niespokojnego dzieciństwa jest zaletą tej książki. Czerniawski nie chce nas epatować. Ma inny cel, a mianowicie pokazuje, jak bardzo ta nasza codzienna normalność była w czasie wojny nienormalna, niepewna. Jak brakowało w niej spokoju i pogody. Jak formą istnienia i szansą przetrwania była niekończąca się, upokarzająca tułaczka, uchodźstwo, wygnanie. To o sobie i swoim pokoleniu pisze w jednym z wierszy:
Im przypadło żyć koczowniczo, uciekać, odchodzić, im wędrówka, terra incognita, ognisko wieczorem.
Warszawa 1995
Przedmowa do książki Adama Czerniawskiego, Fragmenty niespokojnego dzieciństwa, „Aneks”, Londyn 1995, 182 s.
Swoje pisarstwo, jak również działalność naukową i społeczną Csaba György Kiss poświęca jednemu – odrodzeniu idei Europy Środkowej. Idea ta zakłada, że Europy nie da się podzielić na dwie sztywne i nawet przeciwstawne części – Wschód i Zachód, lecz że jest ona wielkością dużo bardziej zróżnicowaną i że trzeba w niej wyróżnić co najmniej trzy trzony zasadnicze – Europę Zachodnią, Środkową i Wschodnią.
Do idei tej jedni odnoszą się sceptycznie, inni z entuzjazmem. Do sceptyków należy choćby pisarz Milan Kundera, który uważa, że Europa Środkowa została zmieciona z powierzchni naszej planety w latach drugiej wojny światowej i że na zgliszczach, jakie pozostały na jej miejscu, nie da się już odbudować dawnego bogactwa, oryginalności i jej niepowtarzalnej wyjątkowości kulturowej. Inni – przeciwnie – są zdania, że takie możliwości istnieją, że żadnej kultury nie da się raz na zawsze przekreślić i że jednym z podstawowych elementów tożsamości europejskiej była i jest różnorodność, wielostronność, wielowątkowość, wielorakość, i że właśnie w takiej otwartej i bogatej kulturze jest miejsce na te wszystkie wartości i osobliwości, jakie wnosi Europa Środkowa.
Do obozu propagatorów, teoretyków i entuzjastów Europy Środkowej należy autor tej książki. Mówi w niej o Polsce, przypuszczalnie do idei Europy Środkowej czerpał dużo także ze źródeł nadwiślańskich.
Dziennik polski jest dziełem zarazem umysłu i serca. Umysłu, bo Kiss opowiada w niej o swoich przemyśleniach i refleksjach na temat naszej części Europy. Serca, bo ton i klimat temu pisarstwu nadaje szczególny sentyment, jaki autor żywi do Polski, do jej historii i kultury, do jej ludzi. Dla niego zresztą nie jest to tylko sprawa sentymentu. Csaba György Kiss widzi w długich i tylokrotnie pomyślnie sprawdzonych związkach polsko-węgierskich oś, rdzeń kulturowy, główne pole krystalizacji nowej Europy Środkowej.
Jest coś niezmiernie wzruszającego i wzbudzającego podziw w postawie Kissa. Nasza część świata przeżywa bowiem okres trudnych, krytycznych, a nieraz bolesnych i nawet krwawych doświadczeń i wszelki optymizm – tak nam przecież potrzebny – ma tu i teraz rzeczywistą wartość tylko wtedy, kiedy rodzi się nie jako wynik powierzchownej i krótkowzrocznej beztroski, lecz jako rezultat głęboko przemyślanej i prawdziwie przeżytej wiary, która pozwala budować twórcze i dynamiczne wizje nowej Europy.
Wizje takie powstają również z intelektualnego wysiłku i rzetelnych przekonań autora tej książki.
Warszawa, kwiecień 1997
Wstęp Ajánló sorok do książki Csaby Györgya Kissa, Lengyel napló, Felsömagyarország Kiadó, Miskolc 1997, 224 s., zamieszczony także, pod tytułem Kilka słów rekomendacji, w polskim wydaniu książki Kissa: Dziennik polski (1980–1982), tłum. Andrzej Sieroszewski, „Bibliotheca Hungarica”, 2, Filologia Węgierska UAM – WiS, Poznań 2000, 188 s.
Ta książka różni się bardzo od wszystkiego, co kiedykolwiek napisano na temat relacji między dawnymi krajami kolonialnymi a społeczeństwami przez nie kolonizowanymi. Zaginione białe plemiona Riccarda Orizia to próba spojrzenia z zupełnie nowej perspektywy na poczucie winy, które w drugiej połowie dwudziestego wieku stało się udziałem dawnych potęg kolonialnych, które nieodłącznie towarzyszyło procesowi dekolonizacji i które, być może, do pewnego stopnia w naszych oczach proces ów zniekształciło. Oto, zamiast po raz kolejny opowiadać o tym, w jaki sposób narody europejskie podporządkowały sobie Afrykę, Orizio rzuca nowe światło na stosunki między kolonizatorami i kolonizowanymi. Odkrywa między innymi, że kolonizatorzy, a przynajmniej niektórzy z nich, także ponieśli klęskę, pomimo – a może właśnie z powodu – koloru swojej skóry, tak samo jak ci, których kolonizowali.
Zaginione białe plemiona można odczytywać na kilku różnych poziomach. Bardzo dużo jest w tej książce informacji na temat historii kolonializmu – autor szczegółowo opisał rozwój rozmaitych imperiów w odległych zakątkach. Ale na kanwie tych wydarzeń opisuje losy napotkanych przez siebie białych plemion; plemion zagubionych, które są obecnie jedynie smutną pozostałością po tym, co dawniej przynależało do ogromnego i bogatego świata.
Książka Riccarda Orizia jest tak fascynująca przede wszystkim dlatego, że autor koncentruje się nie na tym, co stanowiło motor kolonializmu, ale na dawnych przygodach i opowieściach, odkrywając jednocześnie (bardzo często po raz pierwszy) wiele szczegółów dotyczących osobistych losów ludzi. Dzięki temu książka zyskuje bardzo emocjonalny, ludzki ton. To właśni czyni ją, moim zdaniem, książką bardzo humanistyczną. Traktuje o ginących miejscach i ginących wspólnotach; o osobach żyjących wśród starych ludzi, starych mebli, starych werand, starych książek. Autor pokazuje swoich bohaterów w kokonie przeszłości. Pokazuje, jak wiele w ich życiu nostalgii, wspomnień, smutku, jak bardzo niezdolni są do nawiązania kontaktu z nową rzeczywistością.
Owe zagubione białe plemiona to poszczególni ludzie, cały czas przeżywający jeszcze ten rozdział historii, który dla reszty ludzkości jest już rozdziałem na zawsze zamkniętym. I właśnie dlatego, pomimo całej sympatii Riccarda dla tych ekscentrycznych bohaterów, jego książka jest głosem przeciwko kolonializmowi. Pokazuje bowiem, że ta właśnie przygoda ludzkości nigdy już nie może się powtórzyć. Należy do przeszłości, i tylko do przeszłości.
Zagubione plemiona znajdują się dzisiaj w sytuacji schizofrenicznej. Z jednej strony z rozmysłem odizolowały się od owej znajomej kultury, z drugiej jednak są cały czas jej cząstką. Mają poczucie braku przynależności, a jednocześnie przez resztę świata są postrzegane jako reprezentanci tego właśnie społeczeństwa, które oni sami odrzucają. Są symbolem – choć niekoniecznie, a w każdym razie nie wyłącznie – przeszłości. Podczas swoich podróży autor spotyka plemiona, które zdają się być oddzielone od dzisiejszej rzeczywistości przez całe wieki. W istocie w dużym stopniu znajduje tu odzwierciedlenie problem, w obliczu którego stoi większość współczesnych społeczeństw, w których wszystko jest wymieszane: kolor, język, religia, kultura. W pewnym sensie los owych zagubionych białych plemion – choć daleko im do bycia historyczną anomalią – był zapowiedzią tego, co miał przynieść XXI wiek wraz z jego postępującą wielokulturowością. Poprzez historie poświęcone owym białym plemionom autor pokazuje, jak bardzo skomplikowane i trudne jest osiągnięcie społecznej równowagi, jak wiele dobrej woli potrzeba dla ich koegzystencji.
Przede wszystkim jednak książka Riccarda Orizia jest wspaniałym reportażem. Jest to wynik pracy człowieka, który odbył podróże do odległych zakątków i który powrócił z owych podróży z zupełnie nową mapą kolonialnego świata.
Mediolan, listopad 1999
Przedmowa do książki Riccarda Orizia, Tribù blanche perdute: viaggio tra i dimenticati, GLF editori Laterza, Roma 2000, 279 s. (Wydanie polskie: Zaginione białe plemiona: podróż w poszukiwaniu zapomnianych mniejszości, tłum. Joanna Ugniewska, Wydawnictwo Czarne, Warszawa 2009).
Jest to książka o pamięci, o cierpieniu i nienawiści. Wszyscy bohaterowie tych reportaży pamiętają i nadal rozpamiętują zadany im kiedyś ból, wszyscy do dziś cierpią z powodu wyrządzonych im dawniej krzywd i nienawidzą tych, których mimo upływu lat traktują jako swoje największe zagrożenie, swoich nieprzejednanych wrogów.
Czytając tę znakomitą książkę Pawła Smoleńskiego, nieustannie obracamy się w zamkniętym i mrocznym kręgu wzajemnych oskarżeń, furiackich napaści i głuchej, często skrywanej, ale zawsze gotowej objawić się i ruszyć do ataku żądzy odwetu i zemsty (bowiem, jak wierzą Jorubowie, tylko spełniona zemsta oczyszcza i wyzwala człowieka ze szponów męczącego go zła).
W świecie, który opisuje nam autor, w świecie upiorów, ale także i żywych ludzi, nie ma czym oddychać, jego mieszkańcy mimowolnie wciągają nas w atmosferę, w której nie jesteśmy w stanie zaczerpnąć powietrza i pokrzepić się bodaj odrobiną otuchy. Nikt się tam nie uśmiecha, nikt nikogo nie pozdrawia, nie zaprasza pod swój dach. Każdy wygląda na drogę skryty za framugą okna, nadsłuchuje podejrzanych odgłosów i żeby powstrzymać nadciągające nieszczęście, ciągle żegna się krzyżem (każdy w inny sposób, wedle swojej wiary).
Tu czas stanął. Czas to nieruchoma, martwa skamielina. Gdzieś tam daleko świat pędzi, przemienia się, burzy to, co minione, codziennie tworzy nowe kształty, przybiera nowe barwy i formy, byty i sensy, ale to całe przeobrażenie naszej planety nie dociera do bohaterów książki Smoleńskiego żadnym echem, żadnym sygnałem do przebudzenia, żadną zachętą do refleksji nad sobą. Świat, tak wnikliwie opisany przez autora, nie podąża naprzód, lecz krąży po tej samej orbicie, wokół tej samej osi wzajemnych uprzedzeń, rozgoryczenia i zajadłej wściekłości.
Mamy tu do czynienia z najgorszym typem etnonacjonalizmu, to jest takim, w którym własną tożsamość grupową ustala się i definiuje poprzez wrogość do swojego sąsiada. Kto to jest Azer? To ten, kto nienawidzi Ormian. Kto to jest Chorwat? Ten, kto nienawidzi Serbów. I tak dalej. W kręgu takiej właśnie negatywnej identyfikacji poruszają się postacie książki Smoleńskiego – Ukraińcy i Polacy z południowo-wschodnich obszarów naszego kraju. Przez te tereny, po drugiej wojnie światowej, przewaliła się krwawa i okrutna polsko-ukraińska wojna domowa, przetoczyły się nasze Bałkany i Kaszmir, nasza Irlandia i Hiszpania, pozostawiając ślady do dziś głębokie, żywe i trwałe.
O tej uporczywej, natrętnej żywotności złej pamięci opowiada w swojej książce Paweł Smoleński. Od pierwszych stronic wprowadza nas w napiętą atmosferę zaciekłego sporu, wzajemnych napaści i pogróżek, zapienionej nienawiści, szukania ofiary na stos. Mogłoby się zdawać, że ten ponadpółwieczny antagonizm trwa tak i trwa, bo ten rejon to zapadła prowincja, zapomniany zaścianek Europy, ziemia odległa i biedna, zamieszkana przez ubogich ludzi, żyjących we wsiach pozbawionych cudów techniki, trudno dostępnych i zapuszczonych. Coś z tego na pewno i jest, bo bieda może zatruć wszelkie życie, a tam przecież, ile było tej biedy! Było i jest. Ale jednocześnie dowiadujemy się z książki, że wielu protagonistów i heroldów tego konfliktu żyje w Ameryce i Kanadzie, w Anglii i Australii – a więc w centrach najbardziej nowoczesnego świata, skąd jednak wyrywają się, kiedy mogą, i pokonują tysiące kilometrów, aby zjechać się w Przemyślu czy Sanoku i skoczyć sobie do gardła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuły podane w nawiasach kwadratowych, a także wszystkie przypisy do tekstów pochodzą od redaktorów zbioru (tłumaczenia z języka angielskiego – Mariusz Zwoliński). [wróć]
Wydaje mi się, że wy na Zachodzie macie nieco romantyczne wyobrażenie o tym systemie. [wróć]
Nie sądzę, żeby do wyrzucenia mnie z pracy konieczny był telefon od jakiegoś partyjnego szefa czy urzędnika Securitate. Zwolnienie mnie było ze strony moich pracodawców rodzajem reakcji Pawłowa. [wróć]
Aleksander Hertz, Żydzi w kulturze polskiej, Biblioteka „Więzi”, Warszawa 1988, s. 20. [wróć]
Projekt graficzny okładki: Andrzej Heidrich Zdjęcie Ryszarda Kapuścińskiego: fot. Czesław Czapliński © 1986 Wstęp, układ, nota edytorska: Bożena Dudko
Wydanie I elektroniczne
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.
Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl
© Copyright by the Estate of Ryszard Kapuściński, 2009 © Copyright for this edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2024
ISBN 978-83-07-03606-9