35,70 zł
Wydany w 1962 r. zbiór Busz po polsku to jedyna w dorobku Ryszarda Kapuścińskiego książka w całości poświęcona Polsce.
Akcja reportaży rozgrywa się w latach 50. i 60. na polskiej prowincji. Opowiadają one o epizodach z życia związanych z nią ludzi. Bohaterami są między innymi: dwie Niemki uciekające z domu starców w Szczytnie; studenci relegowani z uczelni waletujący w akademikach, bez pomysłu, co robić dalej; prześliczna dziewczyna w bikini, którą jej przyjaciel rzeźbi jako Madonnę do kościoła w miasteczku; górnicy wędrujący ze Śląska z ciałem tragicznie zmarłego w kopalni kolegi, do jego rodzinnej wsi na Mazurach…
Wydanie zostało wzbogacone o napisany w połowie lat 80. XX wieku tekst zatytułowany Ćwiczenia pamięci. Ozdobą tomu są reportaże Danka i Sztywny, które wydają się być niemal gotowymi scenariuszami filmowymi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 143
po niewielkiej uliczce w małym miasteczku pod kasztanowym baldachimem biegnę sobie, wesołe dziecko, ku miejscu, gdzie zginę.
Janusz A. Ihnatowicz
Wojna totalna ma tysiąc frontów, w czasie takiej wojny każdy jest na froncie, choćby nigdy nie leżał w okopie ani nie oddał jednego strzału.
Teraz, kiedy sięgam pamięcią do tamtych lat, stwierdzam, nie bez pewnego zaskoczenia, że lepiej pamiętam początek niż zakończenie wojny. Początek jest dla mnie wyraźnie umieszczony w miejscu i czasie, jego obraz mogę bez trudu odtworzyć, ponieważ zachował cały swój koloryt, całą emocjonalną intensywność. Zaczyna się od tego, iż pewnego dnia spostrzegam nagle, że na czystym, błękitnym niebie kończącego się lata (a niebo we wrześniu ’39 było cudownie błękitne, bez jednej chmury), gdzieś bardzo, bardzo wysoko pojawia się dwanaście srebrno połyskujących punktów. Całą jasną, wyniosłą kopułę nieba wypełnia głuchy, monotonny, nieznany mi dotąd pomruk. Mam siedem lat, stoję na łące (wojna zastała nas na wsi we wschodniej Polsce) i wpatruję się w ledwo, ledwo przesuwające się niebem punkty. Wtem w pobliżu, pod lasem, rozlega się straszliwy huk, słyszę, jak z piekielnym łoskotem pękają bomby (o tym, że są to bomby, dowiem się później, bo w tym momencie nie wiem jeszcze, że istnieje coś takiego jak bomba, samo to pojęcie jest obce mnie, dziecku z głuchej prowincji, które nie znało jeszcze radia ani kina, nie umiało czytać ni pisać, a także nie słyszało o istnieniu wojen i śmiercionośnych broni) i widzę wylatujące w górę gigantyczne fontanny ziemi. Chcę pobiec w stronę tego niezwykłego widowiska, ono mnie oszałamia i fascynuje, a nie mam jeszcze wojennych doświadczeń i nie potrafię połączyć w jeden związek, w jeden łańcuch przyczyn i skutków tych srebrno lśniących samolotów, huku bomb, pióropuszy ziemi wylatujących na wysokość drzew i grożącej mi śmierci. Więc zaczynam biec w stronę lasu, w stronę spadających i eksplodujących bomb, ale jakaś ręka chwyta mnie z tyłu za ramię i przewraca na łąkę. „Leż – słyszę rozdygotany głos matki – nie ruszaj się”. I zapamiętałem, że matka, przyciskając mnie do siebie, mówi coś, o czym nie wiem, czego sens jest mi nieznany i o co chcę ją później zapytać, mówi: „Tam śmierć, dziecko”.
Jest noc i chce mi się spać, ale nie wolno mi spać, musimy iść, musimy uciekać. Dokąd uciekać – nie wiem, ale rozumiem, że ucieczka stała się nagle jakąś wyższą koniecznością, jakąś nową formą życia, ponieważ uciekają wszyscy; wszystkie szosy, drogi, nawet ścieżki polne są pełne wozów, wózków i rowerów, pełne tobołów, walizek, toreb, wiader, pełne przerażonych i błąkających się bezradnie ludzi. Jedni uciekają na wschód, inni na zachód, na północ, na południe, uciekają we wszystkich kierunkach, krążą, padają z wyczerpania, przysypiają byle gdzie, ale po chwili wytchnienia zbierają resztki sił i zaczynają od nowa swoją bezładną i niekończącą się wędrówkę. Uciekając, mam trzymać mocno za rękę moją młodszą siostrę, nie wolno nam się zgubić, ostrzega mama, ale i bez tego czuję, że świat zrobił się nagle groźny, obcy i zły, i że trzeba mieć się na baczności. Idę z siostrą obok furmanki, jest to prosty, drabiniasty wóz wyłożony sianem, wysoko na sianie, na lnianej płachcie leży mój dziadek. Leży, nie może się poruszyć, jest sparaliżowany. Kiedy zaczyna się nalot, cały cierpliwie wędrujący, a teraz nagle ogarnięty paniką tłum chroni się w rowach, zaszywa w krzakach, zapada w kartofliskach. Na opustoszałej, wymarłej drodze zostaje tylko furmanka, na której leży mój dziadek. Dziadek widzi lecące na niego samoloty, widzi, jak się gwałtownie zniżają, jak biorą na cel porzuconą na drodze furmankę, widzi ogień broni pokładowej, słyszy ryk przelatujących nad jego głową maszyn. Kiedy samoloty znikają, wracamy do furmanki i matka wyciera dziadkowi spoconą twarz. Czasem naloty powtarzają się kilka razy dziennie. Po każdym nalocie z wychudłej, zmęczonej twarzy dziadka ścieka pot.
Wchodzimy w coraz bardziej posępny krajobraz. Daleko na horyzoncie wznoszą się dymy, mijamy puste osady, samotne, spalone domy. Mijamy pobojowiska zasłane porzuconym sprzętem, zbombardowane stacje kolejowe, przewrócone na bok samochody. Czuć prochem, czuć spalenizną, czuć rozkładającym się mięsem. Wszędzie napotykamy trupy koni. Koń – duże, bezbronne zwierzę – nie umie się ukryć, w czasie bombardowania stoi nieruchomo, czeka na śmierć. Na każdym kroku martwe konie, to wprost na drodze, to obok w rowie, to gdzieś dalej w polu. Leżą z nogami uniesionymi do góry, kopytami wygrażają światu. Nigdzie nie widzę zabitych ludzi, bo tych grzebią szybko, tylko ciągle trupy koni karych, gniadych, srokatych, cisawych, jakby to była wojna nie ludzi, a koni, jakby to one toczyły między sobą bój na śmierć i życie, jakby one były jedynymi ofiarami tych zmagań.
Przychodzi ciężka i mroźna zima. Jeżeli jest nam źle, wówczas dotkliwiej odczuwamy chłód, zimno jest bardziej przenikliwe; dla ludzi, którzy żyją w normalnych warunkach, zima jest po prostu kolejną porą roku, jest oczekiwaniem wiosny, natomiast dla biednych i nieszczęśliwych zima jest klęską, jest katastrofą. Ale ta pierwsza zima wojny była naprawdę mroźna. W naszym mieszkaniu piece są zimne, a ściany pokrywa biały, włochaty szron. Nie ma czym palić, ponieważ nie można kupić opału, a ukraść nie wolno. Za kradzież węgla – śmierć, za kradzież drzewa – śmierć. Życie ludzkie warte jest teraz byle co, tyle co kostka węgla, co kawałek drewna. Nie mamy co jeść. Matka stoi godzinami w oknie, widzę jej nieruchomy wzrok. W wielu oknach można zobaczyć ludzi wyglądających na ulicę, widocznie na coś liczą, na coś czekają. Z gromadą chłopców wałęsam się po podwórkach, ni to zabawa, ni to szukanie czegoś do zjedzenia. Czasem przez jakieś drzwi doleci zapach gotującej się zupy. W takich wypadkach jeden z moich kolegów, Waldek, wtyka nos w szparę tych drzwi i zaczyna pośpiesznie, gorączkowo wdychać ten zapach i z rozkoszą gładzić się po brzuchu, jakby siedział przy obficie zastawionym stole, w chwilę później zmarkotnieje i znowu popada w apatię. Raz słyszymy, że w sklepie przy rynku będą dawać cukierki. Natychmiast ustawiamy się – długa kolejka zziębniętych i głodujących dzieci. Jest popołudnie, zmierzcha. Stoimy na mrozie cały wieczór, noc i jeszcze następny dzień. Stoimy przytulając się, obejmując, żeby choć trochę się ogrzać, żeby nie zamarznąć. W końcu otwierają sklep, ale zamiast cukierków każde z nas dostaje pustą, metalową puszkę po landrynkach (gdzie podziały się cukierki, kto je zabrał – nie wiem). Słaby, skostniały z zimna, a jednak w tym momencie szczęśliwy, niosę swoją zdobycz do domu – jest cenna, ponieważ na wewnętrznej ściance puszki pozostał osad cukru. Teraz matka grzeje wodę i wlewa ją do puszki – mamy gorący, słodkawy napój: nasze jedyne pożywienie.
Potem znowu jesteśmy w drodze, jedziemy z naszego miasteczka – Pińska – na zachód, bo tam, mówi matka, na wsi pod Warszawą jest ojciec. Ojciec był na froncie, dostał się do niewoli, uciekł z niewoli i uczy dzieci w wiejskiej szkółce. Teraz, kiedy my, którzy w czasie wojny byliśmy dziećmi, wspominamy tamten czas i mówimy „ojciec” albo mówimy „matka”, zapominamy z powodu powagi tych słów, że nasze matki były młodymi dziewczynami, a nasi ojcowie młodymi mężczyznami i że bardzo się wzajemnie pragnęli, bardzo do siebie tęsknili, chcieli ze sobą być. Moja matka też była wówczas młodą dziewczyną, więc sprzedała wszystko, co miała w domu, wynajęła furmankę i pojechaliśmy szukać ojca. Znaleźliśmy go przypadkowo. Jadąc przez wieś, która nazywa się Sieraków, matka w pewnym momencie krzyknęła do przechodzącego drogą mężczyzny: „Dziudek!” Był to mój ojciec. Od tego dnia mieszkaliśmy razem w małej izdebce bez światła i wody. Kiedy robiło się ciemno, szliśmy spać, bo nie było nawet świecy. Głód przyszedł tu za nami z Pińska, ciągle szukałem, gdzie by co zjeść, skórkę chleba, marchewkę, byle co. Kiedyś ojciec, nie mając innego wyjścia, powiedział w klasie: „Dzieci, kto chce jutro przyjść do szkoły, musi przynieść jednego kartofla”. Ojciec nie umiał handlować, nie umiał robić interesów, pensji nie dostawał, więc uznał, że ma tylko jedno wyjście: prosić swoich uczniów o kilka kartofli. Nazajutrz połowa klasy nie przyszła w ogóle. Niektóre dzieci przyniosły pół, inne ćwierć kartofla. Cały kartofel był wielkim skarbem.
Obok mojej wsi jest las, w tym lesie, koło osady, która nazywa się Palmiry, jest polana. Na tej polanie SS-mani przeprowadzają egzekucje. Z początku rozstrzeliwują w nocy i wtedy budzą nas głuche, równomiernie powtarzające się salwy. Potem robią to także w dzień. Wiozą skazańców w zamkniętych, ciemnozielonych budach, na końcu kolumny jedzie w ciężarówce pluton egzekucyjny. Ci z plutonu są zawsze w długich płaszczach, jakby długi, ściągnięty pasem płaszcz stanowił nieodzowny rekwizyt rytuału mordu. Kiedy przejeżdża taka kolumna, my, gromada wiejskich dzieci, śledzimy ją ukryci w przydrożnych krzakach. Za chwilę za zasłoną drzew zacznie się dziać coś, na co nie wolno nam patrzeć. Czuję, jak przenika mnie lodowate mrowie, jak cały drżę. Z zapartym tchem czekamy na odgłosy salw. Oto one. Potem słychać pojedyncze strzały. Po jakimś czasie kolumna wraca do Warszawy. Na końcu w ciężarówce jadą SS-mani z plutonu egzekucyjnego. Palą papierosy i rozmawiają.
Nocą przychodzą partyzanci. Widzę ich twarze, jak pojawiają się nagle w oknie, przyciśnięte do szyby. Kiedy siedzą przy stole, przyglądam im się przejęty zawsze tą samą myślą: że mogą zginąć jeszcze dzisiaj, że są jakby naznaczeni śmiercią. Oczywiście zginąć mogliśmy wszyscy, ale oni takiej możliwości wychodzili naprzeciw, stawiali jej czoło. Kiedyś przyszli, jak zawsze, nocą. Była jesień i padał deszcz. Rozmawiali o czymś z matką szeptem (ojca nie widziałem od miesiąca i nie zobaczyłem już do końca wojny – ukrywał się). Musieliśmy szybko ubrać się i wyjść: w okolicy była obława, wywozili do obozów całe wsie. Uciekliśmy do Warszawy, do wyznaczonej kryjówki. Pierwszy raz byłem w dużym mieście, pierwszy raz zobaczyłem tramwaj, wysokie kilkupiętrowe kamienice, rzędy dużych sklepów. Jak potem znaleźliśmy się znowu na wsi – nie pamiętam. Była to jakaś nowa wieś, po drugiej stronie Wisły. Pamiętam tylko, że znowu idę obok furmanki i słyszę, jak przez drewniane szprychy kół przesypuje się piasek ciepłej, polnej drogi.
Przez całą wojnę moim marzeniem są buty. Mieć buty. Ale jak je zdobyć? Co zrobić, żeby mieć buty? W lecie chodzę boso i skórę na stopach mam twardą jak rzemień. Na początku wojny ojciec zrobił mi buty z filcu, ale ojciec nie jest szewcem i buty wyglądają pokracznie, poza tym urosłem i są już ciasne. Marzę o butach mocnych, masywnych, podkutych, które uderzając o bruk, wydają donośny, wyrazisty odgłos. Moda była wówczas na buty z cholewami, cholewy były symbolem męskości, siły. Mogłem godzinami wpatrywać się w ładne buty, lubiłem blask skóry, lubiłem słuchać jej chrzęstu. Ale nie chodziło tylko o urodę dobrego buta, o wygodę, o komfort. Mocny but był symbolem prestiżu i władzy, symbolem panowania; lichy, podarty but był oznaką poniżenia, piętnem człowieka, któremu odebrano wszelką godność i skazano na nieludzką egzystencję. Mieć dobre buty znaczyło być mocnym, a nawet po prostu znaczyło być. Ale w tych latach wszystkie wyśnione buty, które spotykałem na ulicach i drogach, przechodziły obok mnie obojętnie. Zostawałem (myśląc, że zostanę tak już na zawsze) w moich topornych drewniakach pokrytych czarnym, brezentowym płótnem, któremu za pomocą jakiegoś mazidła bezskutecznie próbowałem nadać odrobinę blasku.
W 1944 zostałem ministrantem. Mój ksiądz był kapelanem szpitala polowego. Rzędy zamaskowanych namiotów stały ukryte w sosnowym lesie po lewej stronie Wisły. W czasie powstania warszawskiego, nim ruszyła ofensywa styczniowa, trwała tu gorączkowa, męcząca krzątanina. Z frontu, który w pobliżu huczał i dymił, przyjeżdżały pędem samochody-sanitarki. Przywoziły rannych, często nieprzytomnych, ułożonych w pośpiechu i nieładzie jeden na drugim, jakby to były worki ze zbożem (tyle że worki ociekające krwią). Sanitariusze, sami już ze zmęczenia półżywi, wyjmowali rannych i kładli na trawie, następnie brali gumowego węża i polewali ich silnym strumieniem zimnej wody. Kto z rannych zaczynał dawać oznaki życia, tego nieśli do namiotu, w którym mieściła się sala operacyjna (przed namiotem, wprost na ziemi leżała codziennie świeża sterta amputowanych rąk i nóg), kto zaś nie poruszył się więcej, tego nieśli do wielkiego grobu, jaki mieścił się na tyłach szpitala. Tam właśnie nad niekończącą się mogiłą stałem godzinami obok księdza, trzymając mu brewiarz i kropielnicę. Powtarzałem za nim modlitwę za zmarłych. Każdemu poległemu mówiliśmy – Amen, dziesiątki razy dziennie – Amen, w pośpiechu, bo gdzieś obok, za lasem, maszyna śmierci pracowała bez wytchnienia. Aż wreszcie kiedyś zrobiło się pusto i cicho – ustał ruch sanitarek, zniknęły namioty (szpital odjechał na zachód), w lesie zostały krzyże.
Co było potem? Teraz, kiedy przepisuję tu kilka stronic z książki o moich latach wojennych (książki nigdy nienapisanej), zastanawiam się, jak wyglądałyby jej stronice ostatnie, jej zakończenie, epilog. Co byłoby tam powiedziane o końcu wielkiej wojny? Myślę, że nic, to znaczy nic w sposób ostatecznie zamykający sprawę. Bo w pewnym, ale istotnym sensie, wojna nie skończyła się dla mnie ani w 1945, ani wkrótce potem. Na różne sposoby coś z niej trwało nadal i coś trwa nawet do dzisiaj, ponieważ myślę, że dla tych, którzy ją przeżyli, wojna nie kończy się nigdy w sposób ostateczny. W wierzeniach afrykańskich istnieje pogląd, że ktoś umiera naprawdę dopiero wówczas, kiedy umrze ostatni z tych, którzy go znali i pamiętali. To znaczy – ktoś przestaje istnieć, kiedy odejdą z tego świata wszyscy nosiciele pamięci. Coś takiego jest również z wojną. Ci, którzy przeżyli wojnę, nigdy się od niej nie uwolnią. Ona pozostała w nich jako garb myślowy, jako obolała narośl, której nawet tak świetny chirurg jak czas nie będzie w stanie usunąć. Przysłuchajcie się spotkaniu tych, którzy przeżyli wojnę. Kiedy zbiorą się i usiądą wieczorem przy stole. Nieważne, o czym zaczną mówić. Tematów może być tysiąc, ale zakończenie będzie jedno: i będzie nim – wspominanie wojny. Ci ludzie nawet w zmienionych, pokojowych warunkach będą myśleć jej obrazami, nakładać je na każdą nową rzeczywistość, z którą już nie potrafią się w pełni utożsamić, ponieważ rzeczywistość ta to czas teraźniejszy, a oni są opętani czasem przeszłym, ciągłym wracaniem do tego, co przeżyli i jak udało się przeżyć, ich myślenie jest obsesyjnie powtarzaną retrospekcją. Ale co to znaczy – myśleć obrazami wojny? To znaczy widzieć, jak wszystko istnieje w maksymalnym napięciu, jak wszystko tchnie okrucieństwem i grozą. Bo rzeczywistość wojenna to świat skrajnej, manichejskiej redukcji, która usuwa wszelkie barwy pośrednie, łagodne, ciepłe i ogranicza wszystko do ostrego, agresywnego kontrapunktu, do bieli i czerni, do najpierwotniejszej walki dwóch sił – dobra i zła. Nikogo więcej na placu boju! Tylko dobro – a więc my, i zło – to znaczy wszystko, co stoi nam na drodze, co się sprzeciwia, a co hurtem wtłaczamy w złowieszczą kategorię wroga. Obraz wojny jest przesycony atmosferą siły, siły fizycznej, materialnej, chrzęszczącej, dymiącej, co chwila wybuchającej, bez przerwy kogoś atakującej, wyrażanej brutalnie w każdym geście, w każdym uderzeniu buta o bruk, kolby o czaszkę. W takim myśleniu wszelka wartość zostaje odniesiona do miernika siły jako jedynego kryterium – liczy się wyłącznie silny, jego racja, jego krzyk, jego pięść. Ponieważ dąży się do rozwiązania wszelkiego konfliktu nie przez kompromis, lecz zniszczenie przeciwnika. Wszystko to dzieje się w klimacie spotęgowanej emocji, egzaltacji, furii i zacietrzewienia, w którym czujemy się stale ogłuszani, spięci i – przede wszystkim – zagrożeni. Poruszamy się w świecie pełnym nienawistnych spojrzeń, zaciśniętych szczęk, pełnym gestów i głosów, które budzą przerażenie.
Długo myślałem, że jest to świat jedyny, że tak on wygląda, że tak wygląda życie. To zrozumiałe: lata wojny były dla mnie okresem dzieciństwa, a potem początków dojrzewania, pierwszego rozumienia, narodzin świadomości. Stąd zdawało mi się, że nie pokój, a wojna jest stanem naturalnym, a nawet jedynym, jedyną formą egzystencji, że tułaczka, głód i strach, naloty i pożary, łapanki i egzekucje, kłamstwo i wrzask, pogarda i nienawiść są naturalnym i odwiecznym porządkiem rzeczy, treścią życia, esencją bytu. Toteż kiedy raptem umilkł huk dział, kiedy przebrzmiał łoskot pękających bomb i nagle nastała cisza, byłem tą ciszą zdumiony, nie wiedziałem, co ona oznacza, czym jest. Myślę, że ktoś dorosły, usłyszawszy tę ciszę, mógł powiedzieć: „Koniec piekła. Wreszcie wrócił pokój”. Ale ja nie pamiętałem, czym był pokój, byłem na to zbyt mały: kiedy skończyła się wojna, znałem tylko piekło.
Mijały miesiące, a wojna ciągle przypominała o swojej obecności. Nadal żyłem w mieście obróconym w perzynę, wspinałem się po górach gruzu, błądziłem w labiryncie ruin. Szkoła, do której chodziłem, nie miała podłóg, okien ani drzwi – wszystko spłonęło. Nie mieliśmy książek ani zeszytów. W dalszym ciągu nie miałem butów: wojna jako utrapienie, jako niedostatek, jako ciężar trwała więc nadal. Nadal nie miałem domu. Powrót z frontu do domu to najbardziej odczuwalny symbol zakończenia wojny. Tutti a casa! Ale ja nie mogłem wrócić do domu, teraz mój dom był za granicą, w innym kraju. Kiedyś, po lekcjach, graliśmy w pobliskim parku w piłkę nożną. Jeden z kolegów, w pogoni za piłką, zapuścił się w krzaki. Rozległ się straszny huk, rzuciło nas na ziemię: kolega zginął od miny, która jeszcze tam była. Wojna czyhała na nas nadal, nie chciała się poddać. Kuśtykała po ulicach, podpierając się drewnianymi kulami, wymachiwała na wietrze pustymi rękawami. Tych, co przeżyli, dręczyła po nocach, przypominała się w złych snach.
Ale przede wszystkim wojna trwała w nas przez to, że przez pięć lat wpływała na kształtowanie się naszych młodych charakterów, naszej psychiki, naszej mentalności. Że starała się je deformować i niszczyć, dając przykłady najgorsze, wymuszając zachowania niegodne, wyzwalając uczucia potępione. „Wojna – pisał w tamtych latach Bolesław Miciński – zniekształca nie tylko dusze najeźdźców, ale zatruwa nienawiścią, a więc zniekształca i dusze tych, którzy starają się najeźdźcy przeciwstawić”. I dlatego, dodawał, „nienawidzę totalizmu za to, że nauczył mnie nienawiści”. Tak, wyjść z wojny to znaczyło oczyścić się wewnętrznie, przede wszystkim oczyścić się z nienawiści. Ale ilu podjęło w tym kierunku rzeczywisty wysiłek? Ilu się to udało? Na pewno był to proces, męczący i długotrwały, który nie mógł dokonać się raptem, jednego dnia, ponieważ rany wyniesione z tej pożogi, rany psychiczne i moralne były głębokie.
Kiedy mowa o roku 1945:
drażniące jest dla mnie określenie, jakie czasem słyszę z tej okazji: radość zwycięstwa. O jakiej tu mówić radości? Przecież zginęło tylu ludzi! Przecież zakopano miliony ciał! Tysiące straciło ręce i nogi. Straciło wzrok i słuch. Straciło rozum. Każda śmierć jest nieszczęściem. Koniec każdej wojny jest smutny: tak, przeżyliśmy, ale za jaką cenę! Wojna dowodzi, że człowiek jako istota myśląca i czująca nie sprawdził się, zawiódł sam siebie, poniósł klęskę.
Kiedy mowa o roku 1945:
gdzieś latem, tego właśnie roku, ciotka, która cudem ocalała z powstania warszawskiego, przywiozła do nas na wieś urodzonego w czasie powstania syna – Andrzeja. Dziś jest to mężczyzna czterdziestoletni i kiedy patrzę na niego, myślę – jak to wszystko było już dawno! Które to już pokolenie rodzi się, nie mając pojęcia o tym, czym jest wojna. A jednak ci, co przeżyli, powinni dawać świadectwo. Dawać świadectwo w imię tych, którzy padli obok nich, a często padli za nich. Dawać świadectwo tego, czym były obozy, zagłada Żydów, zniszczenie Warszawy i Wrocławia. Czy to jest łatwe? Jest trudne. My, którzy przeżyliśmy wojnę, wiemy, jak trudno przekazać o niej prawdę tym, którym, szczęśliwie, to doświadczenie jest nieznane. Wiemy, jak zawodzi nas język, jak zawodzą słowa. Jak to wszystko w gruncie rzeczy jest nieprzekazywalne, jak często czujemy się bezradni (ktoś mówi mi w Chicago: „Wzięli go do Oświęcimia? To dlaczego się zgodził? Dlaczego nie wziął adwokata?”). A jednak mimo tych trudności i ograniczeń, których musimy być świadomi, powinniśmy mówić. Ponieważ mówienie o tym wszystkim nie dzieli, a zbliża, pozwala nawiązać nici zrozumienia, nici wspólnoty. Umarli napominają nas. Oni coś ważnego nam przekazali i teraz musimy czuć się odpowiedzialni. W takim stopniu, w jakim jesteśmy zdolni, powinniśmy przeciwstawiać się wszystkiemu, co może ponownie zrodzić wojnę, zrodzić zbrodnię, zrodzić katastrofę. Ponieważ my, którzy przeżyliśmy wojnę, wiemy, jak ona się zaczyna, skąd się bierze. Wiemy, że nie tylko z bomb i rakiet. Wiemy, że także, a może nawet przede wszystkim, z fanatyzmu i pychy, z głupoty i z pogardy, z ignorancji i nienawiści. Że ona się tym wszystkim żywi, że na tym i z tego wyrasta. Dlatego tak jak Zieloni walczą przeciw zanieczyszczeniu powietrza przez spaliny i wyziewy, powinniśmy walczyć przeciw zanieczyszczeniu stosunków międzyludzkich przez ignorancję i nienawiść.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Projekt graficzny okładki: Andrzej Heidrich Zdjęcie Ryszarda Kapuścińskiego: fot. Czesław Czapliński © 1986
Wydanie I elektroniczne
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.
Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl
© Copyright by Ryszard Kapuściński, 1962 © Copyright for this edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2024
ISBN 978-83-07-03599-4