Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
28 osób interesuje się tą książką
Gorzki smak wody – po raz pierwszy publikowany w formie książkowej zbiór opowieści Ryszarda Kapuścińskiego z tejże podróży do Indii oraz z kolejnych: do Afganistanu i Japonii, które Kapuściński odbył w latach 1956-1957. Tom ubogacają nieznane fotografie z Indii, Japonii i Chin jego autorstwa.
Reportaże te były drukowane tylko raz, w „Sztandarze Młodych” w latach 1956-1958. Kapuściński, gdy je pisał, miał 24-25 lat. Ale był też już sprawnym reporterem, uważnym obserwatorem i po prostu człowiekiem wrażliwym, ciekawym świata i ludzi. Gorzki smak wody to reportaże precyzyjnie skonstruowane, napisane żwawo, ze swadą. W pamięci czytającego na długo pozostają opisy rytuałów pogrzebowych w Benares czy też relacja z dworca Sealdah Station w Kalkucie, ogromnego dworca kolejowego przepełnionego uchodźcami krążącymi od lat między Pakistanem a Indiami. Te teksty pokazują już wyraźnie, w jaką stronę twórczość dojrzałego Kapuścińskiego będzie szła. A rozmowa z człowiekiem, który własną ręką udusił tygrysa znamionuje pióro przyszłego mistrza.
Opowieści z Afganistanu z kolei, gdzie Kapuściński znalazł się przypadkiem (miał wracać z Indii statkiem, ale Kanał Sueski był zablokowany; samolot miał międzylądowanie w Kabulu, gdzie reporter został… aresztowany, bo nie miał wizy) w swym opisie tamtejszej biurokracji zderzonej z miejscową mentalnością są nie tylko dociekliwe, ale też przezabawne.
W tekstach z Japonii poznajemy zaś Kapuścińskiego dojrzałego, który ma ambicje zaglądania pod podszewkę wydarzeń, dogłębnego poznawania kultury i procesów dziejowych, rzucania na szersze tło i tłumaczenia ich czytelnikowi.
Tokio było jedynie przystankiem Kapuścińskiego na drodze do Chin. Z kraju Środka nie ma jednak żadnych opowieści – Kapuściński wrócił stamtąd przytłoczony totalitarnym porządkiem, dał temu wyraz dopiero w Podróżach zHerodotem. W jego archiwum zachowało się kilka unikatowych zdjęć, które zrobił m.in. na Wielkim Murze. W Gorzkim smaku wody publikujemy je po raz pierwszy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 114
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Koncepcja, redakcja, korekta:
Redakcja-Kreacja
Skład:
Patrycja Wojkowska
(Behance – portfolio)
Projekt okładki:
Tomasz Fedor
Wydawca:
Oficyna Wydawnicza Kontynenty
ul. Klonowa 13
05-220 Zielonka
Copyright © by Oficyna Wydawnicza Kontynenty 2024
Copyright © 2024 by the Estate of Ryszard Kapuściński
Indie – Photo Copyright © 1999 by Ryszard Kapuściński
(ss. 68-85)
Japonia, Chiny – Photo Copyright © 1957 by Ryszard Kapuściński
(ss. 168-175 i 180-193)
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Wydanie I
Zielonka 2024
ISBN: 978-83-972159-1-7
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
(...)
Ukończyłem studia i zacząłem pracować w gazecie[1]. Nazywała się „Sztandar Młodych”. Byłem początkującym reporterem, jeździłem śladem nadsyłanych do redakcji listów. (...)
Trasa prowadziła mnie czasem do nadgranicznych wiosek (...). Kusiło mnie, żeby zobaczyć, co jest dalej, po drugiej stronie. Zastanawiałem się, co się przeżywa, przechodząc granicę. Co się czuje? Co myśli? Musi to być moment wielkiej emocji, poruszenia, napięcia. Po tamtej stronie – jak jest? Na pewno – inaczej. Ale co znaczy to – inaczej? Jaki ma wygląd? Do czego jest podobne? A może jest niepodobne do niczego, co znam, a tym samym niepojęte, niewyobrażalne? Ale, w gruncie rzeczy, największe moje pragnienie, które nie dawało mi spokoju, nęciło mnie i dręczyło, było nawet skromne, bo mianowicie chodziło mi tylko o jedno – o sam moment, sam akt, najprostszą czynność przekroczenia granicy. Przekroczyć i zaraz wrócić, to by mi, myślałem, zupełnie wystarczyło, zastąpiło mój niewytłumaczalny właściwie, a jakże ostry głód psychologiczny.
Ale jak to zrobić? Z moich kolegów w szkole i na studiach nikt nigdy nie był za granicą. Jeżeli ktoś miał kogoś za granicą, wolał się z tym nie afiszować. Sam byłem zły na siebie z powodu tej dziwacznej pokusy, która mnie jednak ani na chwilę nie opuszczała.
Kiedyś na korytarzu w redakcji spotkałem swoją redaktor naczelną. Była postawną, przystojną blondynką o bujnych, na bok zaczesanych włosach. Nazywała się Irena Tarłowska. Mówiła coś o moich ostatnich tekstach, po czym w pewnym momencie spytała mnie o najbliższe plany. Wymieniłem kolejne wioski, do których miałem jechać, i sprawy, jakie tam na mnie czekały, a potem odważyłem się i powiedziałem: – Kiedyś chciałbym bardzo pojechać za granicę. – Za granicę? – powiedziała zdziwiona i lekko wystraszona, bo wtedy nie było rzeczą zwyczajną wyjeżdżać za granicę. – Dokąd? Po co? – spytała. – Myślałem o Czechosłowacji – odparłem. Bo nie chodziło mi, żeby gdzieś do Paryża czy Londynu, nie, tych rzeczy nie próbowałem sobie wyobrazić i nawet mnie nie ciekawiły, chciałem tylko, żeby gdzieś przekroczyć granicę, wszystko jedno którą, bo dla mnie ważny był nie cel, nie kres, nie meta, ale sam niemal mistyczny i transcendentalny akt przekroczenia granicy.
Od tamtej rozmowy minął rok. W naszym pokoju reporterów zadzwonił telefon. Szefowa prosiła mnie do siebie. – Wiesz – powiedziała, kiedy stanąłem przed jej biurkiem – wysyłamy cię. Pojedziesz do Indii.
Pierwszą moją reakcją było oszołomienie. A zaraz potem – panika: nic nie wiem o Indiach. Gorączkowo szukałem w myślach jakichś skojarzeń, obrazów, nazw. Nie znalazłem: o Indiach nie wiedziałem nic. (Idea podróży do Indii wzięła się stąd, że kilka miesięcy wcześniej odwiedził Polskę pierwszy premier kraju spoza bloku sowieckiego, a był nim przywódca Indii Jawaharlal Nehru. Nawiązały się pierwsze kontakty. Moje reportaże miały przybliżać tamten daleki kraj).
– Dobrze, zwiedzimy Indie – mówi pięćdziesięciu przygodnych ludzi, wykupuje bilet za słone pieniądze i daje się bez protestu połknąć powietrznemu olbrzymowi; czteromotorowy olbrzym stoi na lotnisku w Rzymie i zawiezie ich do Bombaju.
Sadowiąc się w fotelach, pasażerowie wyrażają zadowolenie, że udało im się żyć w połowie dwudziestego wieku, co stwarza gwarancję, że jutro o tej porze będą już w Indiach: 8000 kilometrów w 20 godzin!
Tylko polski pasażer nie podziela tych radości. Gdyby to było sto lat temu – myśli – taka podróż trwałaby rok. Każdy dzień byłby przygodą, można by napisać cały tom. O takiej przejażdżce nie da się sklecić nawet trzech zdań. W dobie błyskawicznej komunikacji umiera śmiercią naturalną literatura wielkiej wędrówki, książki podróżnicze sprzed pół wieku zalatują myszką jak rymy starego Homera. Jakież emocje może przeżyć człowiek, skoro lot z Pekinu do Paryża trwa tylko 19 godzin, włączając wszystkie postoje i zwiedzanie Wiednia?
Polski pasażer jedzie w środkowym rzędzie, mając lewego sąsiada z lewej strony i prawego z prawej. Lewy sąsiad jest starym Hindusem, prawy – starym Anglikiem. LEWY wraca do domu, PRAWY wyjechał z domu, żeby ratować swój business w Indiach. – Tubylcy – mówi rozgoryczony – zaczynają ograniczać prawa naszych spółek. Ci ludzie – dodaje, poprawiając się w fotelu – nie rozumieją, że kręcą pętlę na własną szyję. Czy pan wie, jak będzie wyglądać gospodarka Indii bez Anglików?
Nie, nie wiem, jak będzie wyglądać gospodarka bez Anglików, ale sąsiad z lewa opowiada mi, jak wyglądała gospodarka z Anglikami: – Powszechna nędza. Średniowiecze trwa do dziś.
Obaj mówią cicho, obaj są przygłusi, obaj się nie słyszą. Pod nami jezioro świateł. Lądujemy w Kairze. Wypijamy szklankę „grape fruitu”[2], stwierdzamy, że Egipcjanie są czarni i chodzą w sutannach, tyle że białych, notujemy w pamięci, że jednak się postawiło nogę na afrykańskim kontynencie i wsiadamy do samolotu. Huk motorów, wycie motorów, szum motorów – odjazd.
Samolot oblepia gęsta ciemność, nie widać nic pod nami, nic nad nami, przestrzeń kurczy się do rozmiaru kabiny. Jedyne, co można dostrzec, to ciężki zarys skrzydła i małe światełko. Zielona gwiazda zapala się i gaśnie co sekundę.
Śpimy.
O świcie okazuje się, że piloci zgubili drogę. Lecimy nad jakąś inną planetą. (Może to Księżyc?). Potwierdzamy przewidywania uczonych: rzeczywiście nie ma tam życia. Martwa spękana skorupa, rumowisko zwietrzałych skał, pustynia bez śladu zieleni. Planeta ma kolor brązowy, miejscami szary, w sumie ponury. Zieje pustką, grozi śmiercią, jest bezlitośnie jałowa, dzika, odpychająca. „Oto znaleźliśmy się tam – układamy pierwsze słowa komunikatu dla Ziemi – gdzie nie stanęła dotąd stopa żadnego człowieka. Jest to bryła popiołu zebranego z palenisk Słońca. Niestety, nie mamy urządzeń badawczych, aby dokonać...”. Nagle sąsiad z prawej ożywia się. Przykleja nos do szyby i mruczy: „Pipeline”. Rzeczywiście: po tym nieziemskim wydmuchu biegną, jak okiem sięgnąć, proste kreski. Kreski stają się zaraz grubymi liniami, potem już wyraźnie widać, co to jest. To nie jest Księżyc! Jesteśmy nad Pustynią Arabską pociętą systemem przewodów naftowych. Sąsiad z prawej zamyśla się. Wzdycha.
Czy również ma wzdychać LEWY i ja? Oczywiście nie. Nasze pieniądze są w kieszeni, ani jeden grosz nie płynie nam przewodem naftowym i ani jeden Arab nie stara się nam nic zabrać. Wobec tego – spokojni – rozmawiamy.
– O Indiach Europa czerpie wiedzę z Kiplinga[3] – zaczyna LEWY. – Czytał pan Kiplinga? No właśnie. A Rygwedę[4]? Nie? No widzi pan! Tak, tak, wy sobie wyobrażacie, że to jest jakaś wielka egzotyka usiana setką przygód. Palmy, słońce, kobiety... Mój panie, w 1943 roku byłem w Bengalu. Ludzie umierali z głodu na moich oczach. Też egzotyczne, prawda?
– Indie to ogrom. Bardzo zresztą dziwaczny. Pierwotność i nowoczesność, hinduizm i muzułmaństwo, wolność i niewolę, nędzę i przepych, zabobon i wiedzę, sochę i traktor, najwyższe góry i największe depresje, dżungle i pustynie, susze i monsuny, kunszt i tandetę, okrucieństwo i pokorę, ruch i martwotę, język urdu[5] i język gudźarati[6], Europę i Azję – proszę wziąć tysiąc takich rzeczy, wrzucić to do jednego kotła, mieszać przez cztery tysiące lat, jak to robiła Historia, a potem to wszystko wyjąć i rozłożyć na ogromnym obszarze ziemi. Co pan otrzyma? Właśnie – Indie.
Patrzy z triumfem na mnie: siedzę zmiażdżony tą wizją, czując, jak cała wiedza nagromadzona przed wyjazdem leci mi na łeb na szyję do zera.
Kończy się Półwysep, zaczyna się morze.
Ten widok przypomina o proszku. Proszek ma hamować apetyty rekinów i znajduje się w każdej kamizelce ratowniczej. Jeśli samolot kropnie się do wody, trzeba rozsypać proszek. Podobno wtedy rekiny nie połkną. „Czy można to sprawdzić?” – pyta ktoś z głupia frant. „Nie, lepiej nie” – śmieje się pilot.
Tymczasem PRAWY zapada w drzemkę: nie ma już nafty. Jedni czytają, drudzy rozmawiają, a potem wszyscy śpią.
Ze snu wyrywa nas okrzyk: Ziemia! Coś nam to przypomina. Przecież się człowiek o tym uczył! „Załoga Kolumba – pisały podręczniki szkolne – szukając drogi do Indii, po morderczej podróży dostrzegła na horyzoncie pasmo lądu. Jeden z marynarzy krzyknął: ziemia! Jednakże Kolumb nie dotarł do Indii: była to Ameryka”.
Ale nasz Super–Constelation ma świetne urządzenia nawigacyjne i na pewno to, co jest jeszcze wąskim pasmem, zamgloną smugą, śladem na horyzoncie, nie ma nic wspólnego z Ameryką: to Indie.
Na ten widok LEWY sąsiad porusza się radośnie, PRAWY raczej niechętnie, a samolot schodzi do lądowania.
Na lotnisku w Bombaju polski pasażer w ciągu sekundy oblewa się potem i czuje, że nie ma czym oddychać. Nagle słyszy pytanie:
– Are you very tired, sir[7]?
Obraca się i w tym momencie oddech zatkało mu do reszty. Skąd on zna tę twarz? Ach oczywiście: to hinduska dziewczyna z plakatu. Stoi żywa, uśmiecha się i sprawdza paszporty. Plakat nie kłamał: jest piękna.
24 stycznia 1957 roku[8]
Czy chcecie dalej śpiewać tę pieśń? Nie, nie chcemy, ponieważ wszyscy wiedzą, kto wyrzucił te tłumy, kto zburzył ich domy i zabrał ryż, trzcinę i krowy. To zrobiła powódź.
Wszystko złe na tym świecie jest wynikiem biurokracji. Cóż z tego, że tym razem jest to biurokracja niebieska? Centralny Zarząd Opadów nawala z dostawą deszczu dla Indii. Każdego lata. Słońce piecze miesiącami ziemię, pola są sztucznie nawadniane, z nieba nie leci ani kropla. W końcu okazuje się, że w piotrowych magazynach jest za dużo wody. – Za dużo? – dziwi się dyrektor Centralnego Zarządu Opadów – no to lu! – I rzeczywiście leje. Między końcem lata i początkiem jesieni zjawia się deszczowa pora roku. Czarny czy raczej mokry miesiąc wypędza miliony Hindusów na skraj przepaści.
Przybysz z Polski, który nocnym samolotem przyjeżdża do Delhi, nie wie, że ląduje na pobojowisku. Rychło się o tym przekona. Wystarczy, że autobus ruszy z lotniska, że zacznie jechać w kierunku miasta.
Jechać? Nie może jechać! Klakson ryczy, szofer klnie, hamulce piszczą. Droga zasłana jest ludźmi. Pola – jak okiem sięgnąć – zasłane są ludźmi. To północ – kto wiedział, że będzie jechać samochód? A szosa jest ciepła, matki kładą na niej dzieci. Dzieci są gołe – nie mogą zmarznąć. Jeśli znajdzie się jeszcze skrawek miejsca, kładą się starcy: grzeją swoje kości. A przede wszystkim kładą się krowy: bez nich nie ma życia.
Autobus przebija się do miasta. Ma 20 kilometrów drogi. Jest czarna noc i widać tylko cienie w białych zawojach. Twarzy już nie widać. Są również czarne.
Ale w mieście nie jest lepiej. Miasto ma też ciepły bruk i ciepły asfalt. Tłum powodzian śpi twardo na każdej ulicy. Jezdnia jest łóżkiem, niebo – nakryciem, poduszką – płyta chodnika: zdeptana, zakurzona, zapluta.
Od świtu nikt już nie śpi, za to wszyscy siedzą. Co można robić innego? Siedzą do wieczora, w tym samym miejscu położą się o zmierzchu, a od świtu...
Można zobaczyć powódź. Samochód gna ulicą Lower Bela do mostu na Dżamnie[9]. Po prawej stronie nagle wyłania się murek, w głębi płaski cementowy prostokąt. Kwiaty. Tabliczka: „Zdejm swoje buty”. Ludzie idą i zdejmują buty. Grób Gandhiego...
Dalej jest most: jedyne połączenie z prawym brzegiem. Woda podchodzi pod jezdnię. Woda jest wszędzie. Mulista, żółta toczy ospały nurt. Zalała brzegi, rozniosła się kilometrami w bok. Słońce pali, ale woda nie ustępuje. Jest jej zbyt dużo; śmieje się ze słońca.
Ludzie nie śmieją się z niczego. Ale również nie płaczą: są przyzwyczajeni. Rzeka wylewa co roku – czy to takie dziwne? Dziwne, bo można ją było ujarzmić. Tak, ale kto miał to zrobić? Anglicy?
Nie ma już Anglików, ale jeszcze nie ma zapór, nie ma wałów, brzeg jest płaski, wychodźcy żyją przy brzegu.
Osada powodzian nie jest osadą powodzian, tylko zwykłym kawałkiem ulicy albo placem, na którym siedzą, stoją, a niekiedy poruszają się wygnańcy z wiosek. Kto zdążył zabrać matę – rozkłada ją na pustym miejscu. Kto zdążył poza tym zabrać trzy kije bambusowe, dwa wbija w ziemię, trzeci kładzie w poprzek, na to matę i ma szałas. Kto oprócz tego był w stanie wziąć jeszcze połamane wyrko i garnek – ma już cały dom. Życie nie jest tu życiem, jedzenie nie jest jedzeniem, tylko nędza jest naprawdę nędzą.
Nie trzeba się o nic martwić: to i tak nie pomoże.
W brudnej wodzie piorą brudne szmaty, brudna bielizna suszy się na ziemi.
Kopci się jakiś węgielek, czarna miska na węgielku, smród i muchy: to restauracja.
W kucki siedzi Hindus, przy nim w kucki drugi Hindus. Pierwszy drugiemu macha nożyczkami przy głowie: to zakład fryzjerski.
Gromada dzieciaków leży w kurzu, wodzi leniwie oczyma dookoła. Nie bawią się, są głodne.
Nic się tu nie dzieje. Samochód jedzie dalej. O parę kilometrów stąd: wojsko. Krążą pontony, żołnierze zbierają, co się da zebrać: ludzi z drzew, tonące bydło, szczątki narzędzi. Gazety zamieszczają notatki: mieszkańcy wioski X siedzieli na drzewach osiem dni. Rząd wygrzebuje ostatni grosz na pomoc powodzianom. Minister finansów wzdycha: nie ma pieniędzy na plan. Nehru[10] apeluje do narodu: wpłacajcie na fundusz powodzian!
Komunikaty: „W zachodniej części stanu Uttar Pradesh[11] ewakuacja ludności z terenów nisko położonych została zakończona”. „Mały okręg Muzaffarnagar[12] cały pod wodą. Zniszczone wszystkie zbiory. Zginęło 46 osób”.
Studenci przerywają wykłady – grupami jadą na pomoc. W kinach wyświetla się kroniki: mokry, skulony malec dostaje kubek mleka. Pije łapczywie. Zbliżenie: uśmiechnięta twarz dziecka...
Samochód jedzie dalej. Gdzieniegdzie woda ustępuje. Zostaje mulista, grząska maź. Chłopi wracają. Niosą zwinięte plecionki. To będzie dach. A reszta domu? Ten placek gliny to będzie dom. Ten placek gliny to był kiedyś dom. Z placka gliny ulepi się czworobok, na to położy się plecionkę: tak stanie się chata. Czy warto budować coś lepszego? Za rok z czworoboku woda zrobi placek, z placka chłop zrobi czworobok. Tysiąc lat temu też nie było inaczej. Do kogo mieć o to żal?
Nie wolno źle myśleć o Gangesie: Ganges przynosi powódź, ale Ganges daje życie. Dolina Gangesu jest spichlerzem Indii, żywi połowę narodu, na jej polach mieszka trzecia część ludności: 110 milionów ludzi!
Część z nich zaczyna swoją powrotną wędrówkę. Chłopi odnajdują działki, oczyszczają kanały, naprawiają studnie. Słońce pali, żar osłabia mięśnie. Wszystko od nowa. „Cztery miesiące w roku – komunikuje premier Stanu Uttar Pradesh – rząd zajęty jest usuwaniem szkód powodzi. Czy mogę podjąć normalne przedsięwzięcia?”.
Nie, premier nie jest w stanie tego zrobić. Powódź zawraca wszystko w tył. Kto może wiedzieć o tym najlepiej? Instytut Statystyki. Toteż gazety dzwonią do Instytutu: dajcie u licha te cyfry!
Chcecie cyfry? Oto są:
– 900 ofiar.
– 80 000 sztuk bydła zatopione.
– 1 070 000 rupii strat (przeciętny zarobek robotnika – 100 rupii).
Słuchawka opada po drugiej stronie przewodu. Parlament zbierze się wśród milczenia: groźny cień opadł na Indie. Powódź dezorganizuje życie kraju. Ustaje ruch pociągów, szosy zalewa woda. Zwalnia pracę przemysł, zatrzymują się budowy. Wybuchają epidemie i giną zbiory. Powódź rujnuje wieś, niszczy system nawadniania, dewastuje miasta.
Samochód jedzie dalej. Omija zalane drogi, grzęźnie w bagnach, słysząc jego sygnał, matki budzą się i zbierają niemowlęta z drogi. Wszędzie jest to samo. Nie ma końca ludziom, wodzie i tragedii.
28 stycznia 1957 roku
Okazuje się, że jest jeszcze jeden sposób na zbawienie. Wcale nie trzeba umierać, stawać na sąd ostateczny, siadać na wagę i drżeć w oczekiwaniu na wyrok. Można tego uniknąć, odbywając pielgrzymkę do Benares[13]. Sposób ten znaleziono w Indiach już trzy tysiące lat temu i odtąd Benares przyjmuje co roku mniej więcej milion spragnionych. Łatwo obliczyć, że daje nam to sumę trzech miliardów oczyszczeńców, czyli znacznie większą gromadkę, niż wynosi cała ludzkość aktualnie żyjąca na świecie. Bardzo optymistyczne! Gdyby ktoś stwierdził, że Benares pobił w tym zakresie wszystkie rekordy świata, należałoby przyznać mu rację.
Nie będziemy się jednak tym zajmować, ponieważ jest właśnie poranek, chwila najbardziej godna uwagi.
Zziębnięci, brudni i wychudzeni ludzie wstają z ulicznych legowisk. Wschodzące słońce użycza im pierwszego ciepła – jedynego, jakiego zaznają na tej ziemi. Poprawiwszy opaski na biodrach i turbany na głowach, ruszają w stronę rzeki. Chłopi z Pendżabu i Radźasthanu, z Hyderabadu i Biharu, mieszkańcy Ranczi i Dankitry, umęczeni drogą, strapieni życiem, bosi, zarośnięci i czarni przyśpieszają kroku: nadzieja jest tak bliska.
Ciasne, cuchnące i stare uliczki napełnia hałas, tłum i blask. Uliczki są tak małe, że nawet nie mają nazw, jest ich tak wiele, że nikt nie potrafi policzyć i są tak podobne, że na próżno chcieć je odróżnić. Na każdej sto sklepów, sto kramów, sto kilo odpadków, gromada przekupniów, gromada dzieci i gromada ryksz. Domki niskie i liche, otwarte ścieki, strzępy firanek. Krzykliwa jaskrawość reklam mnoży brzydotę.
Ale to nie obchodzi pielgrzymów. Zaplątani w ten groteskowy labirynt, posuwają się instynktownie na wschód. W jakimś punkcie nurt uliczek zaczyna łagodnie opadać, potem już opada gwałtownie, łamiąc się w strome schody. Tymi schodami idzie się prosto do rzeki.
Im bliżej tego miejsca, tym wyraźniej rośnie w tłumie niespokojny pośpiech. Byle nie dać się ubiec, nie stracić miejsca! Ale przejście jest coraz węższe, coraz trudniej jest iść, albowiem przebiega tu linia frontu, na której prowadzi regularne działania najbardziej natrętna armia świata... Tyraliery żebracze przypuszczają szturm za szturmem. Nie ma w nich cienia pokory – to nie są ofiary losu, oni wykonują swój zawód. Uzbrojeni w metalowe misy krzykiem i wytrwałością zdobywają nędzne grosze. Grożą, zaklinają, nie ustępują.
Kiedy pielgrzymom uda się już przełamać ten kordon, oddychają z ulgą. Okazuje się, że przedwcześnie wkraczając na schody, wstępują w przedsionek śmierci. Mijają szare, dygocące ciała okręcone strzępami szmat: to ci, którzy umierają na malarię. Mijają sczerniałe korpusy z wystającymi kikutami, z których mięsień odpada po mięśniu: to ci, którzy są trędowaci. Mijają szkielety obciągnięte skórą, niezdolne się podnieść, nawet wyciągnąć ręki: to ci, których trawi gorączka głodu.
Ale maleńki grosik, niesiony przez biednego pielgrzyma w zakamarku turbana, wyłowił już żebrak. Cóż pozostaje teraz? Tylko nie zwracać uwagi i robić swoje.
Tłum wchodzi do wody, ciepła fala Gangesu sięga do kolan, potem do pasa. Wtedy się zatrzymuje.
Tymczasem słońce praży już na dobre, a Benares huczy nabożną muzyką. Ze świątyń dobiega stukot bębnów, zawodzenie fletów, trajkotanie grzechotek. Grajkowie nie szczędzą sił – im głośniej, tym większa chwała bogom. Takich muzykalnych świątyń jest tu tysiąc pięćset, przedstawcie sobie, co za hałas! Pod stopy tysiąca pięciuset bogów sypią się płatki kwiatów, płoną wonne kadziła, a stróżki świętych miejsc – wojownicze małpy – harcują co nie miara.
Na dziedzińcu świątyni Durgi[14] wierni zabijają kozę, aby przebłagać gniew bogini. Szyję wylękłego zwierzęcia składa się na kamiennym słupku. W tym miejscu jest pełno plam krwi ściągających roje much. – Na tym samym słupku – wtajemnicza nas przygodny Hindus – zabijano w ofierze dzieci. Dzisiaj jest to zakazane.
Wejście do słynnej Golden Temple[15] – złotej świątyni – tarasują żebracy. Siedzą w cieniu kopuły odlanej z tony złota albo w cieniu czterech mniejszych kopuł po pół tony srebra każda. – Tu bije serce hinduizmu – objaśniają przewodnicy.
Kilka uliczek dalej napomnienie o potrzebie zdjęcia butów i otwarte wejście do Bharata Mata[16] – świątyni zbudowanej przez Gandhiego, pierwszej, do której prawo wstępu mieli niedotykalni, najniższa z kast.
Jeszcze parę pstrych uliczek i znowu Ganges. Gliniasta woda przelewa się ślimaczym nurtem. Biało ubrany tłum zażywa świętej kąpieli. Jedni stoją w wodzie, uniósłszy rękę ku słońcu. Drudzy, zatkawszy palcami nos, zanurzają się w falach. Inni myją się, starannie wymawiając słowa modlitwy. Niektórzy przywędrowali tu z dzbanuszkami (ten trud będzie im specjalnie policzony). Nabierają w nie wody, wylewają i znowu nabierają. Przy tym śpiewają zawzięcie. Tak dokonuje się akt zmywania win.
W osobnym miejscu kąpią się wdowy. Są czymś gorszym od innych, ciężko obraziły bogów, nie mają mężów. Przybyły tu na długie kąpiele. Ganges nie spłucze tego grzechu za jednym razem. Ich śpiew jest szczególnie żarliwy, ich przelewanie wody w dzbankach szczególnie wytrwałe. Potem suszą się na słońcu. Woda ocieka z ich szat.
Na pustym placu przy rzece gromada pielgrzymów otacza kapłana. Kapłan (jeden z 30 000 w Benares), czyta monotonnie hymny Rygwedy – świętej księgi Hindusów. – Bogowie wiedzą wszystko, co czynią ludzie – mruczy głos – nawet jeśli ludzie chcą skryć swoje postępki. – Obok leży miska, sypią się z brzękiem drobniaki: trzeba przebłagać bogów. Kapłan zgarnia monety i odchodzi powolnym krokiem...
Jednocześnie na stosach dopalają się ciała zmarłych. Stosy rozmieszczone są nad brzegiem Gangesu i kąpieli towarzyszy bez przerwy ponury swąd palenisk. Przedsiębiorstwo pogrzebowe dostarcza na łodziach drzewo. Z całych Indii wloką się tu dziadkowie, aby zemrzeć w świętym miejscu. Dziadkowie nie znają dnia swojej śmierci i często przychodzą za wcześnie. Nie mają grosza, wyczekują swojego dnia na ulicy. Popioły wśród przepisowych ceremonii wsypuje się do Gangesu.