O życiu ze śmiertelnie poważnym humorem - Krzysztof Szubzda - ebook + książka

O życiu ze śmiertelnie poważnym humorem ebook

Krzysztof Szubzda

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

"Wiele spraw nas dziwi, bulwersuje lub fascynuje, ale nie mamy czasu o nich pomyśleć. Krzysztof Szubzda poprzez ironię, anegdotę, opowiada o tym jak popatrzeć na siebie i na to co nas otacza w sposób inny od tego, którego używamy na co dzień. Jak wiele szczegółów wtedy wyraźniej widać. Nie musi silić się na „mądre i uczone słowa”, które prowadzą często na manowce. Mówi prosto i dosadnie. Jest praktykiem życia jakich mało. Mówi o nim tak cudownie, jasno i przewrotnie, że trudno nie zobaczyć tego co umyka nam w codziennym życiu. Mądrego trudno zauważyć bo się nie wymądrza. Jest jak mędrzec, który potrafi cieszyć się tym co go otacza, oddziela plewy od ziarna i opowiada nam niczym Horacy o absurdach, które nas otaczają. Smakowita to opowieść, przewrotna i ciekawa."

Krzysztof Andrzejewski

"Czytałem wiele takich rekomendacji. I wiem, że najlepsze są te pisane według wzoru: dwa zdania, plus imię i nazwisko jakiejś ważnej osoby. Na przykład: „Olafa Scholza znam i cenię. A jego książkę polecam. Angela Merkel”. Nie tak łatwo ograniczyć się do dwóch zdań, kiedy się kogoś naprawdę zna i ceni. Chciałbym na przykład opowiedzieć o tym, że kiedy Krzysztof Szubzda był gościem moich audycji, rozmowę zawsze zaczynałem od pytania: „Co słychać w Białymstoku?”. I zawsze wiedział. Choćby ten fakt powinien zachęcić Państwa do przeczytania tej książki. Czy znacie wielu ludzi, którzy zawsze wiedzą co słychać w Białymstoku? A przypuszczam, że Krzysiek (nie ukrywajmy – znamy się, a nawet kolegujemy) wie też co słychać poza Białymstokiem. W tej książce zdradził tylko trochę z tego co wie, ale tak smakowicie, że warto to przeczytać. Krzysztofa Szubzdę znam i cenię."

Artur Andrus

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 232

Oceny
4,1 (9 ocen)
4
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dlaczego złamałem daną sobie obietnicę i jednak napisałem tę książkę?

Wszyscy wydawcy powtarzają swoim autorom do znudzenia, że próba zarobienia na książce to jedna wielka ruletka, a mimo to ludzie wciąż piszą. Co, poradzisz? Nadzieja, że chimeryczny los odwdzięczy się nam, jeśli odpowiednio dużo zainwestujemy, jest przeogromna. I nie wiem, czy bardziej godny politowania jest spocony od namiętności gracz, który kładzie po raz kolejny żeton na zero, czy ślepnący od pisania autor, który nie mamonę przypadkowi, ale własny talent uwadze świata ryzykuje oddać.

Jak wszyscy wiemy, na świecie trwa coraz brutalniejsza walka o dostrzeżenie. Rozrywana tysiącami bodźców uwaga jest dzisiaj najbardziej pożądanym zasobem. Głęboko w głowie siedzi mi zdanie dyrektora Netflixa, który wyznał, że największą konkurencją ich portalu jest YouTube, Facebook i sen. Decydując się na wydanie książki, trzeba mieć graniczącą z obłędem pychę, że tysiąc, albo i dwa tysiące ludzi, odmówi sobie kolejnego odcinka „Gry o tron”, nie kliknie w koncert Bacha, który ma na wyciągnięcie ręki, albo urwie sobie godzinę i z tak krótkiego snu, tylko po to, żeby posilić się moimi myślami.

A kiedy ty ostatnio przez godzinę słuchałeś kogoś w pełnym skupieniu? Takie pytania zadaje zawsze sobie, zanim podkusi mnie, by zajmować sobą uwagę świata. Jakże mizernym i przestarzałym narzędziem walki o ludzką uwagę dysponujesz! Zanim zdążyłem otworzyć edytor tekstu, by skreślić pierwsze zdanie tej książki, wyszukiwarka internetowa już zdążyła dobić się do mojej ciekawości z informacją, że Aleksander Kwaśniewski obchodzi dziś urodziny, że Radwańska kończy karierę, a Stephan Hawking w swojej najnowszej książce odpowiada na dziesięć najważniejszych pytań, które zadaje sobie ludzkość. Sam kliknąłem w tę ostatnią informacją, dając tym samym do zrozumienia, że jest to dla mnie ciekawsze niż pisanie własnej książki, więc jakie mam prawo prosić o uwagę Ciebie, Czytelniku. Fakt, że dobrnąłeś do tego momentu już powinien budzić moją najgłębszą wdzięczność, a świadomość, że kupiłeś tę książkę za równowartość opłaty za całomiesięczny dostęp do wyprodukowanego za miliardy dolarów archiwum Netflixa, powinna mnie ustawić pomiędzy najszczęśliwszymi ludźmi na globie i kazać zakończyć w tym momencie. A jednak w swej nieokiełznanej hubris (brak mi już słów w polszczyźnie na opisanie rozmiarów mojej pychy) nie kończę, co więcej ośmielam się prosić Cię, byś czytał dalej. Spróbuję odpowiedzieć nie na dziesięć, ale ponad trzydzieści pytań, które sam sobie zadaję.

Jak pomagać bogacącym się biednym?

Jest tylko jedna klasa społeczna, która myśli o pieniądzach częściej niż bogaci. Stanowią ją biedni.

Oscar Wilde

Czy nam się to podoba, czy nie: biedni stają się coraz bogatsi. Nie jestem pewien, czy niektórzy biedni nie są już bogatsi od bogatych, bo znam wielu bogatych, którzy wciąż harują piętnaście godzin na dobę, a nie znam ani jednego tak ciężko pracującego biedaka. Przynajmniej w Polsce. Ostatnio prawie półtorej godziny czekałem na obiad w sokólskiej karczmie. Wraz ze mną czekał jeden z najbogatszych, znanych mi białostoczan i cała sala miejscowych. Wszyscy byliśmy tak bogaci, żeby jeść w drogiej karczmie, ale nie było w okolicy ludzi na tyle biednych, że chcieliby na nas zarobić. Od właścicielki karczmy dowiedziałem się, że po wprowadzeniu programu 500+ skończyła się w Sokółce bieda, a wraz z nią kolejka chętnych do stania przy zmywaku.

Od znajomej z MOPS-u dowiedziałem się, że niektórzy biedni zarabiają już więcej niż bogaci. To całkiem możliwe, bo nie wszystkie zapomogi i wsparcia wliczają się do dochodu, przez co biedak może być obiektywnie dość zamożny, ale oficjalnie wciąż wegetują poniżej progu ubóstwa. Cała nadzieja w Ukraińcach, którzy ciągle są na tyle biedni, by chcieć pracować. Niestety i oni się bogacą i z tego, co słyszę, to naszym kosztem. Bo pracują na naszych stanowiskach.

Ktoś mógłby powiedzieć, że bogacenie się biednych to nie problem. Ale to bardzo powierzchowne myślenie. Czy ktoś z was pomyślał, co by się stało z milionami ludzi, którzy zawodowo zajmują się pomaganiem bliźnim? Gdzie by pracowali ludzie, którzy pomagają bezrobotnym, gdyby nie było problemu bezrobocia? Wystarczy zajrzeć za kulisy współczesnej pomocy społecznej, by dojść do wniosku, że jest ona żywotnie zainteresowana rozwiązywaniem, a nie rozwiązaniem problemów społecznych.

Pani Aneta jest jedną z ostatnich autentycznie biednych osób, które znam. Sprząta klatkę schodową w moim bloku na trzy czwarte etatu, czyli za 850 zł, z MOPS-u dostaje kilka świadczeń na łączną kwotę 800 zł, co daje w sumie dochód wysokości 1650 zł. Ma jedną córkę, więc w tej sytuacji ich dochód na głowę przekracza 800 zł, co oznacza, że nie są biedni i nie dostaną nic z programu 500+. Problem w tym, że pani Aneta naprawdę nie czuje się biedna, bo gdyby tak było, to przestałaby pracować. Wtedy dostałaby 500+. Wczoraj byłem na piwie z moim kumplem, który czuje się biedny, ale kiedy mu zaproponowałem, żeby pracował i nie pił na mieście, spojrzał na mnie z najwyższą odrazą. A przecież to nic wstydliwego pracować i chlać w domu. Wielu bogatych tak robi!

Mój kumpel wie jednak, że dzisiejsze czasy wymagają od ludzi działań niestandardowych i zupełnie przeciwintuicyjnych. Jeśli jesteś biedny, nie możesz iść do pracy. Bo praca może cię odbiednić, ale nie wzbogacić. Wzbogacić cię może tylko bieda. Myślicie, że bredzę?

No to posłuchajcie!

Pani Marta i pan Wojtek zarabiają wspólnie prawie 6000 zł. Ona 2200, on 3800. Mają piątkę dzieci, więc dochód na głowę rodziny też przekracza nieznacznie 800 zł. Jako rodzina bogata, pracująca i pełna nie znaleźli miejsca w żłobku, więc musieli wydawać na nianię około 1000 zł miesięcznie, ale że niania pracowała na czarno, nie byli w stanie udowodnić, że ich realny dochód wskazywał, że weszli w strefę ubóstwa.

Rozwiązaniem okazał się rozwód! Wówczas pani Marta ze swoimi 2200 zł i piątką dzieci stała się bardzo biedna. Mąż dalej mieszkał w jej domu, ale na mocy prawa stanowił osobne gospodarstwo domowe.

Ich dzieci momentalnie trafiły do żłobków, bo pani Marta stała się samotną matką wielodzietnej, ubogiej rodziny. Podpadała ze swoim nieszczęściem pod tyle świadczeń, że mogła przebierać jak w ulęgałkach. I co najważniejsze – wreszcie mogła zrezygnować z pracy! Obecnie nie ma żadnych dochodów, a suma jej świadczeń opiewa na prawie 5000 zł, wszystkie dzieci korzystają z bezpłatnych obiadów w szkole, a instytucje charytatywne nie przestają dzwonić z pomocą. Pani Marta ma już dość serków zbliżających się do best-befora, a w ofercie banków żywności nie ma jej ulubionych odwróconych hosomaków w sosie teriyaki, więc już od dziadów z serkami telefonów nie odbiera. Ostatnio znalazła przepis (bo w ustawodawstwie socjalnym jest wyjątkowo biegła), że należą się jej okresowe deputaty na bieliznę w kwocie 250 zł rocznie i zamówiła sobie francuski biustonosz Aubade Swinging Night Balconette, bo przecież nie będzie brała szmat z Triumpha.

Wraz z zasiłkami z programu 500+ jej własne dochody sięgają 7500 zł, a licząc wraz z dochodami męża, prawie 12 000 zł. Co ciekawe pani Marta wciąż będzie zgodnie z prawem osobą żyjącą w skrajnym ubóstwie, bo zarobki męża i pieniądze z programu 500+ nie wliczają się do dochodu przy przyznawaniu świadczeń socjalnych.

Co na to wszystko mąż? Też jest szczęśliwy. Ostatnio dostał propozycję, by zrobić szlachetną paczkę wybranej rodzinie. Zasugerował żonie, żeby się zgłosiła do oczekujących wsparcia, bo spełnia wszystkie warunki, bo przecież i tak, i tak, musiałby im zrobić paczkę.

Po świętach Marta i Wojtek jadą w Dolomity, bo w Tatrach szarogęsi się buractwo i warszawka.

Wskutek coraz gwałtowniejszego bogacenia się ubogich mam coraz większe problemy z pomaganiem im. Kiedyś chciałem oddać biednym swoje książki, ale szybko przekonałem się, że nie ma aż tak biednych Polaków, by nie stać ich było na książki. Myślałem, że oddam je do antykwariatu, ale pani po przejrzeniu mojego księgozbioru nie chciała żadnej pozycji. Tu wyjaśnię, że nie przyniosłem nagród książkowych z konkursów szkolnych, do których zawsze dołączano biblioteczny śmieć, ale dzieła zebrane Dąbrowskiej, Reymonta i Żeromskiego. Pani antykwariuszka poleciła mi specjalistyczne firmy zajmujące się skupem całych księgozbiorów. Od nich dowiedziałem się, że jedyni klasycy, którzy jeszcze się sprzedają w drugim obiegu to: Sienkiewicz, Słowacki i Mickiewicz. Choć ten ostatni tylko w ładnych wydaniach. Arcydzieła obu wieszczów i pokrzepiciela serc wyceniane są od jednego do dwóch złotych za egzemplarz.

Dąbrowskiej, Reymonta i Żeromskiego nie wycenia się wcale, nie potrzebuje ich też żadna filia filii oddziału punktu bibliotecznego. Jedynym gatunkiem literatury poszukiwanym masowo przez osoby mniej zamożne jest parapsychologia i ezoteryka. To wnioski z moich trzydniowych rozmów ze specjalistami od literatury skupowanej. Teraz powiem coś najstraszniejszego. Na pytanie, co najsensowniejszego można zrobić z 30-kilogramowym kartonem Nocy i dni, Chłopów, i Przedwiośnia i innych dzieł, specjaliści odpowiadają krótko: „Na makulaturę”. Nawet nie wiecie, jaki ból przeszywa serce bądź co bądź człowieka pióra, gdy słyszy odgłosy plaskania skarbów polskiej literatury o dno kontenera: Popioły… Chłopi w częściach – Jesień… Zima… Wiosna… Ludzie stamtąd… Leśne echa, Rozdzióbią nas kruki i wrony. Po utylizacji twórczości najważniejszej polskiej pisarki XX wieku, wybitnego noblisty oraz sumienia Młodej Polski poszedłem do wąsacza w ogrodniczkach z napisem MPO po nędznego srebrnika za zbrodnię na ojczystym dziedzictwie. Mistrz recyklingu spojrzał na mnie z nieskrywaną drwiną:

– Jaka zapłata? Podajemy sobie rączunię i jesteśmy rozliczeni.

Przeprowadzka naprawdę nauczyła mnie wiele o naszej współczesnej biedzie. Na przykład tego, że cały karton fantastycznych slim-fitowych koszul, za które płaciłem po kilka stówek w modnych sieciówkach, wart jest ostatecznie jeden uśmiech pani ze Stowarzyszenia „Droga”. Początkowo chciałem je oddać niepełnosprawnemu chłopakowi z mojego osiedla, ale żachnął się dziwnie i uznałem, że bezpieczniej będzie zanieść do „Drogi” lub do kontenera PCK. Ten drugi niestety się nie uśmiecha.

Dziś zastanawiam się dwa razy, zanim cokolwiek kupię, bo wiem, że w trakcie następnej przeprowadzki, trzeba to będzie przenieść. Gdy przeprowadzałem się pięć lat temu, wyrzuciłem przez pomyłkę trzy nowiuteńkie koszule do kontenera PCK. Wtedy byłem wściekły. Dziś miałem trzy koszule mniej do wyrzucenia.

Najlepszym rozwiązaniem jest prawdopodobnie pozbywanie się wszystkiego zaraz po zakupie. Mniej więcej taka rada płynie z przypowieści o bogatym młodzieńcu. Idź i rozdaj cały majątek! Rozwodniwszy nieco ewangeliczną wskazówkę, postanowiłem nie oddać, ale sprzedać moją majętność za bezcen na portalach z darmowymi ogłoszeniami. I zostałem srogo ukarany. Postanowiłem sprzedać na takim portalu kilka książek Ignacego Karpowicza, którego z uwagi na wspólne korzenie nie odważyłem się zutylizować w Punkcie Selektywnej Zbiórki Odpadów Komunalnych. Miałem prawo się łudzić, że ktoś się skusi na Sońkę lub Niehalo.

Ogólnie ludzie na takich portalach wykazują daleko posunięty optymizm i wystawiają na sprzedaż nawet używaną bieliznę. Widziałem nawet ogłoszenie: „Lateksowe skarpetki, jedna z palcami, druga bez. Proszę o przemyślane, poważne oferty”. Po dobie tego ogłoszenia już nie było. A w sprawie Karpowicza – cisza od miesiąca.

Może powinienem zmienić dział „Sprzedam” na „Zamienię”. Ludzie w dziale „Zamienię” wykazują się wręcz niebotyczną ufnością w ludzką życzliwość. Trafiłem na przykład na ofertę: „Zamienię starą betoniarkę na nową”. Teraz wystarczy tylko, że ktoś będzie chciał wymienić nową na starą i deal gotowy. Ale na co można wymienić Gesty Karpowicza? To są trudne pytania, na które nie przygotowały mnie cztery lata nauki w klasie humanistycznej.

Mój znajomy z branży charytatywnej dał mi do zrozumienia, że ulegam mocno zdezaktualizowanemu stereotypowi polskiej biedy. Polska bieda w postaci niedojadających dzieci występuje głównie w spotach wyborczych i materiałach reklamowych instytucji charytatywnych, w realu potrzebujący potrzebują dóbr wyższej wartości. Postanowiłem więc podnieść poprzeczkę i oddać trzy dziecięce rowery w różnych wielkościach. I tu nastąpiło pewne poruszenie. Jedna pani zadzwoniła do mnie z Lublina i powiedziała, że gdybym chciał zrozumieć jej sytuację i był na tyle miły i przywiózł rowerki do Lublina, to mogłaby pomóc mi się ich pozbyć. Wstyd się przyznać, ale zgrzeszyłem wobec tej potrzebującej myślą i prawie słowem. Na szczęście ugryzłem się w język.

Kiedy poskarżyłem się w tej sprawie pewnemu zaangażowanemu w filantropię duchownemu, odparł mi, że zabrakło mi wyobraźni miłosierdzia, o której szerzej w encyklice Dives in misericordia. Skonkludował, że jeśli ktoś nie umie pomagać, lepiej, żeby nie pomagał. Tu omal nie zgrzeszyłem uczynkiem, w ostatniej chwili przełknąłem jednak gorzką pigułkę. Za co zostałem nagrodzony, bo już następnego dnia rowerki zabrał mój dawno niewidziany kumpel. Przywitaliśmy się serdecznie. Pakując rowerki, opowiedział mi, że przez ostatnie dziesięć lat robi interesy w Peru i ma na zbyciu kontener świetnej kawy, a obecnie przygotowuje się do wyjazdu do Japonii, gdzie ma jakieś nowe zlecenie.

– A ty co? Cały czas w Białymstoku?

I nie czekając na moją odpowiedź, uśmiechnął się całą klawiaturą zębów i zniknął z moimi rowerkami. I tu po raz trzeci zadzwoniłem do znajomego księdza, a eksperta od filantropii. Nie byłem bowiem pewien, czy na pewno pomogłem biednemu, czy raczej dałem się wydymać bogatemu. Kolega ksiądz powiedział, że nie moja to rzecz rozsądzać, kto jest biedny, a kto bogaty.

– Bogatym nie jest ten, kto dużo ma, lecz ten, kto mało potrzebuje. A ten twój znajomy, jak słyszę, potrzebował wiele.

Po trzeciej reprymendzie zastanowiłem się, czy w tej sytuacji mogę zaoferować biednym mój samochód. Mam taką potrzebę, bo niedawno dostałem zupełnie za darmo toyotę yaris. Mój darczyńca nie chciał nic w zamian, więc postanowiłem kontynuować dalej łańcuch pięknych samochodowych darowizn. Nie wiedziałem tylko, czy dwunastoletni renault vel satis nie jest splunięciem w twarz potrzebującemu bliźniemu. Po umieszczeniu ogłoszenia na Facebooku, najpierw pojawiły się komentarze w stylu: „Bardziej od vel satisa nie chciałbym chyba tylko mulitipli”. Przyjąłem to z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony to przykre, ale z drugiej strony to jawny dowód, że żyjemy w dostatnim kraju, a ludzie opływają w dobrobyt.

Pierwszy raz miałem to cudowne poczucie polskiego dobrobytu, kiedy prowadziłem loterię fantową dla budowlańców. Pamiętam, że główną nagrodę, volkswagena caddy, wygrał pan o nazwisku Szczodry (imienia nie zdradzam, bo RODO). Pan Szczodry wtarabanił się na scenę w samych spodniach i wyśmienitym humorze, po czym oświadczył dealerowi volkswagena, że ma w dupie takie auto. Byłem wtedy początkującym konferansjerem i kompletnie nie wiedziałem, jak się zachować. Z jednej strony miałem szaleństwo na widowni, a z drugiej strony nie tak miała wyglądać promocja auta. Z braku laku zaproponowałem panu Szczodremu pacę murarską w ramach nagrody pocieszenia. Pan Szczodry podniósł pacę teatralnym gestem i krzycząc: „Be-emkę, mam kurwa, trójkę!”, zszedł ze sceny. Wtedy moja wewnętrzna Szczepkowska powiedziała: „25 lipca 2010 skończyła się w Polsce bieda”.

Całe szczęście opisana wyżej historia zdarzyła się w Warszawie, osiem lat później w Białymstoku znaleźli się chętni na auto, które bądź co bądź ma jednak dziesięć poduszek, ABS, EPS, klimatyzację, alufelgi i przez pewien czas było reprezentacyjną limuzyną prezydenta Francji. Chętnych było nawet siedmiu. Wreszcie spotkał mnie ów radosny cud możności dzielenia się z bliźnimi, na który tak czekałem przy książkach i koszulach.

Powoli jednak dotarła do mnie straszna prawda, że skoro tak długo jeździłem autem, które za darmo chciało wziąć tylko siedem osób i prowadziłem imprezy w koszulach, których nie chciał wziąć bezrobotny inwalida, oznacza to, że szukając ubóstwa wokół, umknął mi prosty fakt, jak bardzo sam muszę być biedny.

Jak pokochać psa i dać się pogryźć?

Psy spoglądają na nas z dołu, koty – z góry,tylko świnie traktują nas jak równych sobie.

Winston Churchill

Od dzieciństwa uwielbiam robić różne spisy i rankingi. Jako dziecko zrobiłem sobie alfabetyczny spis wszystkich liczb o 1 do 1000. Pierwsze było 40, a ostatnie – 333. Potem zrobiłem ranking najbardziej denerwujących tekstów moich rodziców. Już nie pamiętam poszczególnych pozycji, ale na pewno było tam: „Nie wiesz, co robić? To rozbierz się i pilnuj ubrania”, oraz: „A gdyby ktoś kazał ci włożyć palec do ognia, to też byś włożył?”.

Co pewien czas aktualizuję ranking najbardziej wkurzających tekstów, ale wciąż nie spada z pierwszego miejsca kultowy tekst każdego właściciela psa: „Spokojnie, on nie gryzie”. W Polsce dochodzi rocznie do kilkudziesięciu tysięcy pogryzień, drugie kilkadziesiąt tysięcy pewnie się nie zgłasza. Czyli w sumie istnieje dowód na to, że sto tysięcy psów gryzie, ale ten spieniony wilczur, który właśnie na ciebie biegnie, zawsze jest tym, który nie gryzie.

Pierwszy pies pogryzł mnie w Niemczech. Pojechałem tam na wakacyjne roboty. To u nas taka rodzinna tradycja, którą zapoczątkował dziadek. Dziadek pracował za darmo, najdłużej i najbardziej przymusowo, ale też najlepiej wspomina ten okres.

– Elegancko było, bauer karmił mnie lepiej niż twoja babcia, i dupy po fajrancie nie zawracał. – Taka wersja historii obowiązywała w moim domu.

Dziadek twierdził, że dzięki Niemcom przeżył wojnę bezpiecznie i w spokoju, więc kiedy po wojnie przyznawano odszkodowania za przymusową pracę na rzecz nazistów, dziadek powiedział mojej mamie krótko:

– Niech cię ręką boska broni, brać od Niemców pieniądze. Ja dzięki nim wojnę spokojnie przeżyłem.

Zatem dziadek pracował u Niemca w młynie, tata na budowie, a ja w samolocie. Chodzi o samolot do zbierania ogórków, czyli taki ciągnik wlekący poprzeczną belkę – że tak skrótowo opisał machinę tym, którzy nie mieli przyjemności nią zbierać plonów. Na tej belce leży czternastu Polaków, ewentualnie dziesięciu Polaków i czterech Ukraińców, samolot leci przez zagon, a zbieracze zrywają. Niemcom nie udało się zmechanizować całej maszyny, więc musieli gdzieniegdzie wmontować Polaka. Taka jest specyfika, a nawet tradycja niemieckiej myśli technologicznej: jeśli brakuje im podzespołu, sięgają po przedstawiciela Europy Środkowo-Wschodniej albo po Turka. To się chyba nazywa interfejs białkowy, albo jakoś tak.

Żeby się dobrze wmontować, wkładałem co ranek dresy, pod dresy – poduszkę, żeby się serce nie wgniotło na tej rurze, a na głowę zakładałem reklamówkę, bo ogórki były silnie pryskane. Niemcy mieli jakieś tajemnicze płyny i jak było zapotrzebowanie na długie i pękate ogórki, pryskali pole wieczorem ze swoich messerschmittów i rano wyrastały długie, pękate ogórki. A jak przychodziło zamówienie na krótkie, bombardowali zagony innym płynem. Myślę, że gdyby przyszło zamówienie na różowe ogórki w kształcie serca, to wystarczy, że zmieniliby płyn. Rzecz jasna baliśmy się, że wdychając tak silny oprysk, może nam głowa przyjąć kształt ogórka albo nawet wyrosnąć druga i schizofrenia gotowa. Dlatego zakładaliśmy na twarz podwójną reklamówkę ochronną. Do tego podwójne rękawice, tabletki przeciwbólowe, pampers i w pole.

Na skrzydle samolotu stał taki Oberhelumut, to znaczy dziś byśmy powiedzieli coach motywacyjny i mówił nam power speech po niemiecku: Gurken nicht unterlassen!, Schneller, schneller Polen!, Alle gurken raus!.

No i raz kiedy wracałem z pracy, zaatakował mnie niemiecki pies. Więc ja w długą. Potem dowiedziałem się, że to był błąd, że od psa nie można uciekać, bo to psa prowokuje. Szczególnie niemieckiego. Niemiecki pies musi uciekającego dogonić i pogryźć, to jest silniejsze od niego. Nie wiem, o co chodzi, może odruch bezwarunkowy po czasach Blitzkriegu, pamięć genów, te sprawy. Przyznaję. Nie wiedziałem o tym. Moja wina. Przeprosiłem psa. Miałem nauczkę.

Drugi pies pogryzł mnie u Artura na grillu. On ma ogromnego psa nieznanej mi rasy. Może ktoś skojarzy. Pies ma rozmiary mniej więcej seata ibizy i z mordy też jest trochę podobny do seata, takiego sprzed 2000 roku. Potwór wabił się Morda. Zawsze jak do niego przychodziłem, to Artur krzyczał:

– Tatooooo… zamknij Mordę!

I byłem bezpieczny. Tym razem taty nie było w domu, więc Morda przybiegł do mnie. Wiedziałem oczywiście, żeby nie uciekać. Starałem się być miły, nie traumatyzować psa, nawet tak przyjaźnie do niego pomachałem. I co się okazuje? Nie wolno machać do psów! To też je prowokuje. Nawet bardziej niż ucieczka. Machanie do psa to tak jak klepanie po łysinie bramkarza przed klubem. Koniec był taki, że pojechaliśmy na pogotowie, potem wypiliśmy po dwa piwa i Artur mi mówi:

– Wiesz, czemu psy gryzą?

– Czemu? – pytam.

– Bo mają zęby! – I roześmiał się ze swojego fenomenalnego żartu.

Ludzie, których setnie bawią własne żarty, też zajmują wysoką pozycję w rankingu wkurzających mnie zjawisk.

I co mu miałem powiedzieć? Żeby zamknął mordę? Za późno. Morda już swoje zrobił.

Trzecie pogryzienie odbyło się nad morzem. Polskim. Spędziłem tam trochę czasu, przysłuchując się tym dowcipnym porykiwaniom:

– Jagodzianki dwusmakowe: jagodowo-jagodowe! Jedna pani spać nie mogła, jagodzianka jej pomogła!

I jakoś po trzech dniach przestały mnie śmieszyć. Pomyślałem sobie, że muszę oddalić się trochę od morza. Ruszyłem do nadmorskiego lasu w nadziei, że zobaczę komary, jelenie, sarny, naprutych meneli przy ognisku – jednym słowem „dzicz”, a tymczasem las przywitał mnie trzema śmietnikami na szkło, papier i odpady organiczne, do tego wiatą, tablicą, parkingiem dla rowerów i wielkim napisem: „Szlak doliny Czegoś-tam im. profesora Tadeusza Jakiegoś-tam”.

Ludzie uwielbiają teraz takie długie nazwy, bo szlak staje się wtedy ważniejszy. W Dębicy jest Rondo Kombatantów Rzeczypospolitej Polskiej i Byłych Więźniów Politycznych w Dębicy, a w Zambrowie Rondo Mazowieckiej Szkoły Podchorążych Rezerwy Artylerii. W Białymstoku natomiast na skrzyżowaniu ul. Wasilkowskiej i generała Władysława Andersa powstało Rondo Arcybiskupa Generała Mirona Chodakowskiego, Prawosławnego Ordynariusza Wojska Polskiego.

Oprócz długiej nazwy szlak miał równie długi regulamin. Co można regulaminować na szlaku?

1. Wejść na szlak. 2. Iść po szlaku przodem. 3. W razie gdyby szlak się skończył, zawrócić. 3a. Pkt 3 nie dotyczy szlaków w kształcie pętli.

Tak to sobie wyobrażałem, bo widziałem już kiedyś instrukcję spożywania orzeszków ziemnych o treści:

Pkt 1 – otworzyć opakowanie. Pkt 2 – jeść orzeszki.

No dobra, czytam instrukcję korzystania z mojego szlaku Doliny Czegoś-tam:

Pkt 1. Las pełni wiele funkcji i zaspokaja potrzeby różnych grup użytkowników. Aby nie uszczuplić jego zasobów, granice swobody użytkowania określają normy prawne, kulturowe i zasady współżycia społecznego przyjęte w Rzeczpospolitej Polskiej.

No dobra, załóżmy, że rozumiem. Czytam dalej.

Pkt 2. Szlaki służą turystycznemu i rekreacyjnemu ich wykorzystywaniu. Wszelkiego rodzaju imprezy mogą się odbywać jedynie na mocy odrębnych uzgodnień.

I przy tym punkcie dałem sobie spokój.

Dopóki szlak biegł przez las, było w miarę w porządku. Potem wyłoniła się pomorska wieś. Jak tylko zobaczyłem tablicę „Dźwirzynko wita”, od razu jakby na potwierdzenie tych słów usłyszałem radosne ujadanie, witały mnie wszystkie dźwirzyńkowskie psy. Żeby było jeszcze bardziej gościnnie, na każdym płocie wisiała gościnna tabliczka: „Uwaga! Wejście grozi pogryzieniem”, „Uwaga zły pies, a właściciel jeszcze gorszy”, „Jeśli on cię nie zagryzie, to ja cię zastrzelę”. Niektóre tabliczki zapraszały mnie do dialogu „Dobiegam do furtki w 5 sekund, a ty?”. Czułem się zaproszony do dialogu, więc odpowiadałem: „Ja wyjmuję gaz paraliżujący w sekundę”. Ale pies się nie bał, chyba czuł, że nie mam gazu. „Uwaga, dobry pies, ale ma słabe nerwy”. Więc odpowiadam: „Ja też mam słabe nerwy, najpierw ładuję w komorę, potem zastanawiam się, co zrobiłem”.

No i tak sobie gawędzę z tymi psami i nagle zauważam, że jeden z nich siedzi nie po tej stronie siatki. Zachowywał się dość spokojnie, a wyglądał jak wielki zmutowany pomarszczony ziemniak, a właściwie jak krzyżówka megaziemniaka z welurową pufą. Teraz jest taka moda, żeby pies wyglądał dziwnie. Widziałem już psa, który wygląda jak pomięty koc, jak ostrzyżony nietoperz albo jak beżowy zagłówek z głową Lenny'ego Kravitza. Z tego co, wiem, cały czas powstają nowe kombinacje, nowe rasy, nowe krzyżówki, rebusy i palindromy.

Na szczęście pomarszczony ziemniak okazał się dość miły, nawet tak czule zaskowyczał, więc spokojnie od niego odszedłem, pamiętając, żeby to nie wyglądało jak ucieczka i wtedy ziemniak wystartował i szarpnął mnie za łydę. Okazało się, że to nie było czułe skomlenie, to była taka mruczanka przed atakiem, psia wersja Eye of the tiger.

Tak więc psu nie można ufać, szczególnie gdy jest miły. Ta sama zasada obowiązuje przy rozmowie z telemarketerami i doradcą bankowym. Doradca bankowy i pies zawsze się do nas łasi. Stoję więc z rozdartym udem i mówię do rolnika:

– Ja do pana nic nie mam, do psa też nie. Kocham polską wieś i jej obyczaje, ale czemu to bydlę nie nosi takiej maski jak Hannibal Lecter?

Rolnik stwierdził, że kaganiec jest niehumonitarny. A poza tym Borys nie gryzie.

– Jak jest niehumonitarny, to niech pan Borysowi usunie zęby. Moja babcia na starość nie miała zębów i jakoś żyła. Borys też mógłby tak funkcjonować! Przed jedzeniem wkładałby sztuczną szczękę, a potem grzecznie proteza do szklanki z wodą i można hasać po wiosce. Poza tym ja tu nie mam czasu na pogadanki, bo krwawię, a mam tylko pięć litrów krwi, więc niech mnie pan lepiej podrzuci na pogotowie.

Ale rolnik nie mógł jechać na pogotowie, bo przed wyjściem w pole wypił szklankę samogonu. Szklanka samogonu i paprykarz szczeciński – zestaw śniadaniowy „No Mercy”, maksymalne przeczyszczanie dyszy. Mam wrażenie, że zdrowiej jest chyba zjeść kawałek asfaltu i popić rozpuszczalnikiem.

Chodziłem po całej wsi i okazało się, że prawie wszyscy posilili się podobnym śniadaniem, co odcięło mnie od dostępu do pomocy medycznej. Mogłem zadzwonić na karetkę, ale cały czas wierzyłem, że szybciej będzie jechać od razu do szpitala, niż wzywać pomoc, która będzie musiała wykonać kurs w dwie strony. Poza tym słyszałem o eksperymencie, że wezwano do pewnego domu karetkę i zamówiono margheritę z podwójnym serem. Pan z pizzą przyjechał szybciej.

Zebrałem śladowe ilości mojej asertywności i odezwałem się w te słowy:

– Albo mnie pan wiezie, albo wzywam policję. A wie pan, że jak wezmą Borysa na badania, to on za sam wygląd kwalifikuje się do uśpienia. W ogóle nie wiadomo, czy to jest jeszcze pies. To jest jakaś krzyżówka szakala z miną przeciwpiechotną. Za takie hybrydy jest mandat powyżej tysiąca złotych.

I tak trafiłem do zszywania. Lekarz powiedział, że na cztery szwy to nawet nie ma sensu znieczulenia podawać. Rolnik też uznał, że nie ma czasu znieczulać, bo musi z rzepakiem jechać na skup. No i nie dostałem znieczulenia. Przegrałem mniejszością głosów.

Psy są na pewno fantastyczne, na pewno są wierne, kochane i oddane. Też próbuję je pokochać. Poszedłem nawet do mojej przyjaciółki psiary i poprosiłem o pomoc w moich kontaktach z psami. Koleżanka miłośniczka piesków powiedziała mi, że nie jest ze mną tak źle, po prostu cierpię na kynofobię – nieuzasadniony lęk przed psem, wilkiem i kojotem. Ona pierwsza przyznała, że psy gryzą. Chociaż nie wszystkie. To dość pocieszające. Nie wszystkie żmije są jadowite.

Słyszałem o człowieku, który zmarł od ukąszenia dwóch żmij, a sekcja zwłok wykazała, że tylko jedna była jadowita. Myślę, że to była jakaś ulga dla rodziny.

Potem zapytała mnie, czy był w moim życiu taki pies, którego się nie bałem. Opowiedziałem jej o psie mojego dawnego sąsiada. Miał takiego dziwnego pieska, który wyglądał jak miniaturowa sarenka. Niewykluczone, że Chińczycy wyhodowali tę rasę, wsadzając małe sarenki do słoika po ogórków małosolnych. Chińczycy mają spore osiągnięcia na tym polu. Ponoć jako pierwsi udomowili psy, co ciekawe oni też jako pierwsi zaczęli je jeść. Przypadek? Nie sądzę. Chińczycy są bardzo praktyczni. Nie będą latać ze strzelbą po lesie jak jakiś polski myśliwy, i albo coś się trafi, albo nie trafi. Chińczyk wychodzi na podwórko, a tam najlepszy przyjaciel Chińczyka już na niego czeka. No co? Jak przyjaciel, to przyjaciel. Prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie. To znaczy, żeby była jasność, bo nie chcę rozsiewać złośliwych stereotypów. W Chinach dzielą psy na rasy domowe i stołowe. I to są dwie zupełne inne sprawy. Psy stołowe są przeznaczone na gulasz i na kiełbasy, a psów domowych absolutnie nie wolno jeść. No chyba że jest już późno, sklepy zamknięte, a lodówka pusta.

Ale mój sąsiad nie był Chińczykiem. Miał psa typu mikrosarna, dokładnie ta rasa nazywa się cin-cin, cha-cha czy go-go. Sam pies wabił się Koko i wiecznie uciekał między prętami w ogrodzeniu. Pamiętam, że sąsiad założył mu na głowę plastikowy talerz. Od tamtej pory pies wyglądał jak Henryk Walezy w czasie koronacji. Nawet miał minę tak samo zdziwioną. I tego psa się nie bałem. Chyba nawet go lubiłem.

Potem zapytała mnie, czy potrafiłbym pokochać psa.

Myślę, że z tą miłością do psów lekko przesadzamy. Szyjemy im papućki, czapeczki, rękawiczki. Psy nie mają jakichkolwiek obowiązków, więc chodzą i wszystkich zaczepiają. Nic nie mam do psów, też bym tak robił, jakbym nie miał żadnych obowiązków. Kiedyś pies musiał przypilnować krów, pogonić komornika, skończyć po nas przeterminowany bigos. Dziś pies tylko łazi i szoruje brzuchem po podłodze. Można by chociaż do brzucha przyczepić mopa, to przynajmniej by trochę pofroterował. Albo mógłby biegać w takim kołowrotku jak chomik i generować prąd. Zawsze tam przynajmniej suszarkę mógłby zasilić czy lampki choinkowe.

Kumpela uznała, że jestem przypadkiem nieuleczalnym i zaznajomiła mnie z pozycją żółwia, którą miałem od tej pory przyjmować na widok psa. Nie wiem, czy wiecie, jak to wgląda. Trzeba zwinąć się w kłębek, zasłonić miękkie części ciała, podeprzeć część szyjną kręgosłupa i cicho się modlić. Ponoć jak człowiek leży w takim poniżeniu, w takim upokorzeniu, to pies nie gryzie. Bo nie ma satysfakcji.

Jak kontaktować się z kelnerką i nie dostać zawału?

Już posłodzone.

Kelnerka Halina w odpowiedzi na pytanie: „Czy można prosić o cukier?”

Z moich obserwacji wynika, że najtrudniejsze, najbardziej wkurzające pytanie, jakie można zadać kelnerce brzmi: „Co pani poleca?”.

Możecie poklepać kelnerkę po tyłku, rozwiązać jej sznurek w fartuszku, wrzucić słomkę za dekolt – nic jej nie wkurzy tak, jak to pytanie. Dlatego zawsze je zadaję i wyobrażam sobie, co w niej tam kipi.

– Po co te durne pytania? Powiedz normalnie, że chcesz bigos. Po co mnie męczysz!

Ona nie może tego powiedzieć, więc po chwili walki wewnętrznej, kelnerka odbija piłeczkę:

– To zależy, co pan lubi?

Aha, tak sprytnie to chcesz rozegrać! Teraz, jak ja coś powiem, to mi to polecisz. Okej, zaglądam do menu, do wyboru jest ragu alpejskie, bruschetta z karczochami i dorada w sosie beszamelowym. Sytuacja jest trudna, muszę zagrać piłkę z powrotem na jej pole karne.

– A co macie najlepszego?

I już po jej oczach widzę, że to było dobre zagranie. Kelnerka klnie w duszy, na czym świat stoi, ale oficjalnie się uśmiecha. Patrzę bezczelnie w jej oczy. Kombinuj, stareńka. Wiem, że to jeszcze nie szach-mat, ale jesteś pod presją.

– U nas, proszę pana, wszystko jest dobre!

Dobra, król obroniony. Złapała oddech. Muszę ją szybko dobić, zanim się podniesie.

– A pani, co najbardziej smakuje?

Widzę po oczach, że tu nie jada. Więcej, gardzi ludźmi, którzy droczą się ze swoim głodem przy pomocy finezyjnych dań brzmiących z włoska zamiast zaspokoić gastrofazę porządnym zestawem z Maca. Kiedyś zresztą zrobiłem podobny eksperyment w restauracji pod złotymi łukami. Stanąłem przy kasie i wypaliłem:

– Co pani poleca?

Dziewczyna była uśmiechnięta i ogólnie pozytywnie nastawiona. Kiedyś zdarzały się takie przypadki w Maku. Odkąd pojawiły się kioski zamówieniowe, obsługę zwolniono z obowiązku uśmiechania się. Kolejnym etapem rozwoju McDonald’s będzie prawdopodobnie podajnik na paszę.

Nasza historia rozgrywa się na szczęście za dawnych czasów, kiedy człowiek stawał oko w oko z człowiekiem i mówił, czego chce, albo – tak jak w moim przypadku – pytał, co ten drugi poleca.

– To zależy, czy lubi pan normalne zestawy, czy powiększone – rozpromieniło się dziewczę.

– Ale ja nie pytałem, ile pani poleca, tylko co?

Zawsze, kiedy mówię tego typu zdania, mam poczucie, że mówię w innym języku. To znaczy, obsługa podejrzewa, że to język polski (taką mam nadzieję), ale w odmianie, której nie używają.

Czy naprawdę nie przewidziano na szkoleniach w restauracjach, że przyjdzie klient i będzie chciał rekomendacji i chciałby usłyszeć coś takiego:

– Fenomenalnie udał się nam dzisiaj wieśmak. Mięso jest tak smaczne, że wczoraj jeden klient aż się zakrztusił i prosił, żeby go nie odksztuszać, tak mu smakowało. Chciał odejść szczęśliwy! A do picia polecamy colę z superdolewką, bo pieni się nam dzisiaj jak wściekły amstaf.

Współczesne kelnerki, i kelnerzy także, są stonowani, wolą za dużo nie wiedzieć, nie słyszeć i nie doradzać. Dokładnie odwrotnie było jeszcze w latach 90. Niezapomniana pani Helenka z kawiarni NOT (to nie był anglicyzm, tylko skrót od Naczelnej Organizacji Technicznej) wiedziała wszystko. Mówiła nam nawet, kiedy mamy skończyć pić i wracać do domu. Podawała herbatę od razu posłodzoną i kawę od razu nieposłodzoną i nie przewidywała innych opcji. Jak przynosiła obiad, wyrywała klientowi gazetę z rąk, bo jedzenie to nie jest czas na czytanie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki