Obecność - Halasz Anna - ebook + książka

Obecność ebook

Halasz Anna

3,8

Opis

Intrygująca powieść o rozpoznawaniu znaków oraz poszukiwaniu pokoju serca i życiowego spełnienia.

Tomasz niedawno wrócił z emigracji, mając nadzieję, że w Polsce uda mu się nie tylko zbudować nowe życie, lecz także uwolnić się od trudnych wspomnień z przeszłości. W chwili, gdy los znowu z niego zakpił, dostaje dwie wyjątkowe propozycje. Czy któraś z nich naprawdę zmieni jego życie? Co odnajdzie w opowiadaniach nieznanej autorki, które ma zilustrować? Dokąd zaprowadzi go praca nad kopią krakowskiego obrazu Matki Bożej od Wykupu Niewolników?

Książka o życiu, o miłości spełnionej i nieszczęśliwej, o zawiedzionych nadziejach, smutku i radości, goryczy zawodu i nieoczekiwanych spotkaniach. Po przeczytaniu ostatniej strony opowieści ma się poczucie, że elementy układanki zwanej życiem wskakują na właściwe miejsca i że każde zdarzenie ma swój głęboki sens, który – nie zawsze dostrzegany w rwącym potoku codzienności – prowadzi nas do wewnętrznego spokoju i harmonii. Polecam!

Beata Buczek-Żarnecka, aktorka Teatru Miejskiego im. Witolda Gombrowicza w Gdyni

Czytałem i jak detektyw wolno szedłem po odsłaniających się tropach… Czytałem i szukałem obecności – tej ludzkiej i tej z Góry… Czytałem i odpoczywałem w świecie, który wydał mi się bardzo bliski… Bardzo dobre czytanie! Bardzo dobre pytania, które zostały po… Gorąco polecam!

Marcin Kobierski, aktor teatru Bagatela w Krakowie

Anna Halasz – nauczycielka języka polskiego, autorka scenariuszy i adaptacji scenicznych dla amatorskich zespołów teatralnych, współautorka cyklu podręczników do nauki języka polskiego. Laureatka licznych wyróżnień i nagród w konkursach literackich. Mieszka w Gdyni, gdzie współpracuje z Grupą Artystyczną Nazaret i teatrem Przystań, a także realizuje się jako animatorka życia kulturalnego w ramach działalności Stowarzyszenia K.A.C.K.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 195

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
0
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1

Spotkania

Widok był imponujący. Miasto rozciągnięte niczym morze świateł i kształtów utajonych w ciemnościach. Chłodne powietrze orzeźwiało, ale wietrzna pogoda sprawiała, że zimno doskwierało coraz bardziej. Było prawie cicho, tylko z sąsiedniego tarasu dobiegały muzyka i nieregularnie powtarzające się stukanie niedomkniętych drzwi. Na fragmencie widocznej w ciemności balustrady odbijało się jeszcze światło, nerwowo podrygując w ciemności razem z szarpaną wiatrem zasłoną.

– Otwarte drzwi w taką pogodę? – zastanowił się, ale powrócił do sycenia oczu widokiem nocnego, pozornie uśpionego miasta. Płyta z sąsiedniego mieszkania najwyraźniej kolejny raz zaczynała do nowa. Na szczęście nie było tu wysokiego przepierzenia, tylko gęsto posadzone iglaki. Kolumnowe kształty cyprysów w wielkich donicach szczelnie oddzielały dwa terytoria, ale przy odrobinie starań można było zlustrować sytuację na sąsiednim tarasie. Muzyka dochodziła z wnętrza mieszkania, światło przenikające na taras przez niedomknięte szklane drzwi doświetlało stolik i dwa ratanowe fotele. Ktoś, chyba w szlafroku, siedział skryty za jednym z nich. Można było dostrzec ręce opuszczone bezwładnie po obu stronach oparcia. W jednej tkwił jeszcze niedopałek papierosa, z drugiej już wypadła pusta szklanka. Niepokój w nim nieco przygasł, gdy zauważył miarowy oddech widoczny w zimnym powietrzu nad poręczą fotela.

Śpi? Wilgotna i zimna noc to nieodpowiednia pora na drzemkę pod gołym niebem.

– Halo, halo! Proszę pana! Śpi pan? Halo!

Wołanie nie przynosiło żadnych efektów. Zaryzykował. Wspiął się między cyprysami na balustradę. Jasna płócienna koszula trochę krępowała jego ruchy, ale dał sobie radę. Przeskoczył na sąsiedni taras. Człowiek w fotelu nie zareagował. Na stoliku stały butelka z resztką niedopitej wódki i popielniczka z kilkoma niedopałkami w środku. Mężczyzna spał, od czasu do czasu cicho pochrapując. Nie reagował, czasem coś tylko zabełkotał niezrozumiale w odpowiedzi na próby obudzenia.

Nie zastanawiając się, chwycił śpiącego pod pachami i zawlókł do mieszkania. Rzucił trochę jak bezwładną kłodę na szeroką kanapę w salonie.

Rozejrzał się wokół. Mieszkanie było wręcz sterylne, bez żadnych zbędnych dodatków jak choćby kwiaty, które wymagałaby podlewania. Uchylone obok drzwi zdradzały ukryte za boczną ścianą pomieszczenie pełne życiowego bałaganu, ale w salonie i kuchni panował idealny porządek. Nic osobistego, wszystko wprost z półek sklepowych i doskonale dopasowane do najnowszych trendów w projektowaniu wnętrz.

W podstawce na półce obok sprzętu znalazł kilka pilotów. Wyłączył muzykę. Spojrzał na mężczyznę, który nerwowo poruszył się na kanapie, próbując znaleźć sobie wygodną pozycję, i zastygł z jednym ramieniem opuszczonym na podłogę.

– Szukałem cię! – powiedział do śpiącego, przykrywając go kocem.

Chwilę później wyszedł, zamykając za sobą drzwi na taras.

* * *

Ojciec Kazimierz Bażanowski rzadko poddawał się bez walki. Niektórzy nawet zarzucali mu krnąbrność i brak pokory, ale on wiedział swoje. Od kilku lat choroba brała nad nim górę, ale nie czekał z założonymi rękami, tylko wykorzystywał czas najlepiej, jak mógł. Ciało coraz częściej odmawiało posłuszeństwa, ale umysł pracował pełną parą. Robił wszystko, by nie siedzieć bezczynnie w swoim pokoju, chociaż musiał zwolnić tempo życia. Jednak mimo że czuł się coraz gorzej, nie rezygnował z codziennych spacerów. Klasztor leżał w niewielkiej miejscowości, ale mało uczęszczana parkowa ścieżka wzdłuż rzeki była wystarczająco urokliwa dla amatora ruchu i samotności. Każdego dnia dwa razy pokonywał trasę wzdłuż rzeki i z powrotem. Wracając, przechodził przez środek rynku, wprost na dziedziniec kościoła i klasztor. Chodząc tędy prawie codziennie, dokładnie poznał każdy szczegół, więc coraz mniej uwagi poświęcał zabudowaniom i ludziom, a bardziej skupiał się na modlitwie.

Tego ranka szedł właśnie zatopiony w rozważaniach, gdy zderzył się z mężczyzną wychodzącym z ratusza. Przeprosiny i krótka wymiana grzeczności szybko rozładowały sytuację, ale poruszenie, jakiemu uległ, miało swoje źródło zupełnie w czymś innym. Mężczyzna, na którego natknął się przypadkowo, nie był już młodym studentem, przystojniakiem o gibkiej sylwetce, a rysy jego twarzy dawno straciły swoją łagodność. Wyostrzone i zmężniałe podkreślał kilkudniowy zarost, który zdradzał srebrzystymi pasmami upływ czasu. Bażanowski w pierwszej chwili chciał zapytać, odwołać się do dawnej znajomości, ale coś go powstrzymało. Pomyślał, że przecież Tomasz sam za chwilę go pozna. Czekał na ten moment, ale zdawkowe przeprosiny zakończyły ich rozmowę, zanim się jeszcze rozpoczęła, i mężczyzna ruszył w stronę swojego samochodu.

Zakonnik przysiadł na ławce, nie mógł jednak wrócić do modlitwy. Zaskoczyło go to nieoczekiwane zderzenie z przeszłością, ale zachowanie Tomasza i dobiegające z pobliskiego samochodu słowa skutecznie zniechęciły go do nawiązania rozmowy. Odwrócił się, uważnie, chociaż ukradkiem, lustrując siedzących w samochodzie. Kobieta miała ciepły, spokojny głos, w przeciwieństwie do Tomasza, który mówił z goryczą. Uchylona szyba samochodu odsłaniała jego przygarbione plecy i opuszczone ramiona. Wszystko w jego sylwetce i wyrazie twarzy mówiło o rezygnacji i przegranej, z pewnością nie tylko z powodu kłopotów, które spotkały go w miejscowym urzędzie.

Kilkanaście minut później, przechodząc obok lustra w klasztornym korytarzu, zakonnik zrozumiał, dlaczego Tomasz nie dostrzegł niczego znajomego w jego twarzy. Od tamtej pory przytył kilkadziesiąt kilogramów, doszczętnie wyłysiał, więc dla przeciwwagi zapuścił długą brodę, reszty kamuflażu dopełnił habit. Charakteryzacja doskonała. Tomasz nie miał żadnych szans, by go rozpoznać.

– Może to i lepiej – pomyślał, wspominając odległe czasy, nagłą ucieczkę Tomasza i zerwanie wszelkich kontaktów.

* * *

Siedząc przy swoim biurku, Tomasz nie mógł pozbierać myśli, nie potrafił skoncentrować się na pracy. Krzykliwy tytuł w jednym z brukowców tuż obok zdjęcia, na którym stał przed ratuszem, donosił o dyskusyjnej decyzji władz małego miasteczka. Pewnie w innych gazetach też będą o tym pisać. Nie był niczemu winny, ale nie lubił przyznawać się do przegranej. Jego poranna wizyta u gburowatego burmistrza nie przyniosła pozytywnych efektów, a dodatkowo przyprawiła go o wisielczy humor. Nie mógł uwolnić się od emocji, równie silnych jak rano, gdy wściekły i bezradny wybiegł na biurowy korytarz. Jedyne, co mógł wtedy zrobić, to trzasnąć drzwiami na do widzenia. Z pokoju wyskoczył za nim niewysoki mężczyzna w marynarce w kratkę.

– Tylko bez takich! Jak nie umie pan sobie poradzić z porażką, to trzeba było nie startować w konkursie – skarcił go jak uczniaka, który nie potrafi pogodzić się z jedynką z klasówki.

– Pan myli fakty. Ja nie poniosłem porażki, tylko wygrałem ten konkurs. A to, że zmieniliście zasady i nie przyznaliście pierwszej, a jedynie drugą nagrodę, oznacza, że zmanipulowaliście wyniki. Właściwie powinienem podać was do sądu. Tak byłoby najlepiej i najsprawiedliwiej. Może nauczylibyście się, że nie można wyrzucić do kosza kilku miesięcy czyjejś pracy.

– Komisja nie przyznała pierwszego miejsca, więc żaden ze zwycięskich projektów nie pójdzie do realizacji. Wszystko odbyło się zgodnie z prawem. I niech mnie pan tu nie straszy sądem.

– Ja pana nie straszę. Mówię tylko, że takie postępowanie jest niezgodne z prawem i że zamierzam dochodzić sprawiedliwości przed sądem. Żegnam pana! – Odwrócił się na pięcie i ruszył czym prędzej do wyjścia. Nie był w stanie dyskutować z tym krzykliwym człowieczkiem. Nie potrafił przeciwstawić się komuś z takim tupetem. Nie umiał walczyć z siłą, za którą stała wyłącznie arogancja i niczym nieuzasadniona pewność siebie.

– Będzie mi tu trzaskał drzwiami i furczał. Nikt tu się sądu nie boi, niech pan idzie i donosi, proszę bardzo. – Zapalczywe komentarze burmistrza goniły go jeszcze na schodach prowadzących do wyjścia z budynku.

Kiedy znalazł się na ulicy, odwrócił się w stronę ratusza, jakby chciał zademonstrować, że nie podda się tak łatwo. Przy okazji zderzył się z korpulentnym zakonnikiem. Zaraz potem usiadł za kierownicą, a wyczekujący wzrok Niny sprawił, że wściekłość podszyta bezsilnością wylała się niczym żółć.

– Nigdy więcej tutaj nie przyjadę... – zachłysnął się własnymi słowami, zatrzaskując drzwi do samochodu. Miał wrażenie, że jest duszno, opuścił więc szybę w swoich drzwiach.

– Jesteś pewny? Mówiłeś, że mógłbyś powalczyć w sądzie. We wszystkich gazetach już o tym piszą.

– Nie we wszystkich, tylko w niektórych. Nie znasz życia? Proces będzie trwał kilka lat, a wynik jest raczej przesądzony. Nieprecyzyjne zapisy konkursu, sprytnie wykorzystane przez burmistrza, prawdopodobnie pozwalają na takie rozstrzygnięcie, a w każdym razie będzie trudno tę decyzję podważyć.

– A to, że tajemnicą poliszynela jest już fakt, iż faworyt burmistrza odpadł w pierwszym etapie i z tego powodu dalsze losy konkursowych projektów były z góry przesądzone? – odparła, pokazując artykuł w gazecie. – Przecież ludzie tutaj mówią wprost, że wyniki konkursu zostały tak rozplanowane, żeby tamten odrzucony projekt mógł być zrealizowany. To nie ma znaczenia w sądzie?

– Jesteś dzieckiem? Sąd nie bierze pod uwagę plotek i pomówień prasowych, tylko dowody. Można się było domyślić, że ktoś tu, jak zresztą wszędzie, będzie pociągał za sznurki. Tylko taki naiwniak jak ja mógł wierzyć w prawdę, dobro i piękno.

Przez chwilę rzeczywiście uwierzył we własne szczęście. Wydawało się, że los się do niego uśmiechnął, ale pech upomniał się o swój haracz. Jedyne, co zyskał, to niewielki rozgłos w brukowcu.

– Odpuścisz?

– Jakie odpuścisz? Po prostu nie będę marnował swojego czasu. Wystarczy, że nie wiadomo, po co przesiedziałem tyle nad tym projektem. Teraz musiałbym założyć im sprawę cywilną, zapłacić, a jeśli przegram, to wszystkie koszty pójdą na mnie. Poza tym wygrana jest raczej wątpliwa. A jeśli nawet? Wiesz, kiedy to będzie? Równie dobrze za jakieś trzy lata. Szkoda mojego czasu i oni dobrze o tym wiedzą.

– Skąd wiesz?

– Wiem! Ile ciągałem się po sądach z tymi z Katowic, a tam sprawa była oczywista. I nie zapłacili. Mam nawet wyrok sądu w kieszeni, a do dzisiaj pieniędzy jak nie było, tak nie ma. Daj spokój, to naiwność wierzyć w sprawiedliwość. Życie się na mnie zwyczajnie uwzięło.

– Rozumiem, ale proszę, nie zaczynaj tej swojej cierpiętniczej śpiewki.

– Niczego nie zaczynam! Tak po prostu jest!

Tomasz nie miał zbyt wygórowanych ambicji, ale nie rozumiał, dlaczego zawsze przegrywał. Dzisiejszy poranek był tego najlepszym dowodem. Teraz, siedząc przy swoim biurku, nie mógł pogodzić się z niesprawiedliwością. To wyprowadzało go z równowagi i utwierdzało w głębokim, pielęgnowanym od lat przeświadczeniu, że nawet jeśli zasługuje, nie może liczyć na zbyt wiele. Jakoś tak ciągle się składało, że co przyniósł łut szczęścia, to ślepy los szybko mu odbierał.

Natłok myśli podsycanych porannym wydarzeniem przerwany został dźwiękiem telefonu. Spojrzał na numer, ale go nie rozpoznał. Odebrał.

– Czołem, Tomaszu! Tomasz M., prawda? – zdecydowany kobiecy głos w słuchawce sugerował, że powinien wiedzieć, z kim rozmawia.

– Dzień dobry – odpowiedział Tomasz z odrobiną dystansu.

– Z tej strony Dorota M.

– Dorota M.? – nie mógł rozszyfrować.

– M jak Makowiecka! – Kobiecy głos z nieukrywaną satysfakcją zaśmiał się do słuchawki.

– Makowiecka? – W pierwszej chwili nie mógł uwierzyć. – Dorota? To ty?

– Tak, Makowiecka! Tak, to ja! Przypomniałeś sobie. No, na szczęście. Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam?

– Jasne, że nie. Nie do wiary! Jak mnie znalazłaś?

– To akurat nie było trudne. Zaczynasz być sławny.

– Czytałaś, jak mnie wycyckali.

– Oczywiście, że czytałam. I całe szczęście, że zaczął się ten skandalik, inaczej nie miałabym bladego pojęcia, że wróciłeś do kraju.

– Nie podzielam twego entuzjazmu, ale mniejsza o to! Co u ciebie, skoro już wiesz, że ja dostałem po tyłku.

– Chcesz, żebym ci streściła blisko ćwierć wieku podczas jednej rozmowy telefonicznej? Nie mam takiego abonamentu! – żartowała.

– A może dasz się namówić na spotkanie? Gdzie teraz mieszkasz?

– Nie martw się, w tym samym mieście co ty. To też sprawdziłam. Może jutro o piątej w Małej Czarnej, w tym nowym centrum handlowym.

– Widzę, że jak zawsze nad wszystkim panujesz. Będę.

– Czyli jutro o piątej! Muszę przepytać cię z ostatnich dwudziestu lat życia i omówić jedną poważną propozycję zawodową. Zarezerwuj dużo czasu!

Rozmowa wprawiła go w dobry nastrój. Znali się jeszcze ze szkoły, z plastyka. On potem dostał się na architekturę, ona na ASP, ale utrzymywali kontakty aż do jego wyjazdu. Wtedy znajomość poszła w zapomnienie. Szybko zerknął do internetu. Nie trzeba było długo szukać.

– Dorota Makowiecka, naczelna jednego z największych wydawnictw, od niedawna także wiceprezes zarządu – przeczytał półgłosem. – Jej się udało! Zawsze miała szczęście – dodał z odrobiną zazdrości. Spotkanie zapowiadało się interesująco.

* * *

Proboszcz Gądek z Kazikiem Bażanowskim znali się ponad trzydzieści lat. Kiedyś pracowali razem w duszpasterstwie akademickim, zaprzyjaźnili się i ta przyjaźń wiele przetrwała, nawet przejście Bażanowskiego do zakonu, którego reguła wyeliminowała wiele wspólnych działań. Tym chętniej teraz otwierał drzwi przed dawnym przyjacielem.

Życie dało każdemu z nich trochę w kość w młodości, ale teraz wspominali ją z nostalgią i satysfakcją. To były trudne i siermiężne czasy, ale jednocześnie miały jasno określone niebezpieczeństwa, a przy tym dreszczyk emocji w nieustannej zabawie w kotka i myszkę. Mieli świadomość, że zawsze dostawali rolę myszki, jednak wbrew pozorom płynęły z tego także pewna pociecha i poczucie siły, gdy udało im się zwieść drapieżnika. Wiadomo było, że nie wygrają z przeciwnikiem uzbrojonym w esbeckie podsłuchy, donosicieli, milicyjne pałki i czterdziestoośmiogodzinny areszt na zawołanie. Ale kiedy już zaczęli niekończący się pojedynek, przyzwyczaili się do lekceważenia podstawowych zagrożeń. Bywało, że w przypływie młodzieńczej głupoty i zapalczywości zaczynali czuć się bezkarnie.

A teraz? Życie nauczyło ich pokory i coraz częściej zastawiało o wiele trudniejsze do rozszyfrowania pułapki, a i wiek robił swoje. Gądek osiadł, żeby nie powiedzieć: zasiedział się na swojej wiejskiej parafii. Bażanowski od dawna w zakonie, rzadko miewał okazję do składania wizyt poza murami klasztoru, ale kłopoty ze zdrowiem coraz częściej zmuszały go do przymusowego urlopu, więc wykorzystywał to na pielęgnowanie starej przyjaźni.

Żeby nie zanudzić siebie i gościa, Gądek od czasu do czasu zapraszał swoich znajomych. Państwo Marszałkowie chętnie zaglądali na plebanię. Lubili zażarte dyskusje ze swoim proboszczem, mieli podobne poczucie humoru i tę samą pasję – brydża, a poza tym byli już sami, ich dzieci zajęte swoim życiem niezbyt często zaglądały do rodzinnego domu.

Gądek miał zawsze zapas wybornej kawy, pani Marszałkowa piekła wyśmienite ciasta, a pan Marszałek słynął z doskonałych nalewek. Bażanowski ze śmiechem powtarzał, że po latach klasztornej kuchni ma nieskażone przepychem podniebienie, więc będzie odpowiednim koneserskim uzupełnieniem ich trójki. Starą przyjacielską więź duchownych dopełniała zażyłość z Marszałkami. Niewinna rozrywka uzupełniana bezinteresowną życzliwością, chociaż nie uszło uwadze Gądka, że Bażanowski uważnie obserwuje małżeństwo i od czasu do czasu zadaje, niby od niechcenia, pytania o ich rodzinę, a zwłaszcza o syna.

Dopiero po którymś z brydżowych wieczorów Bażanowski postanowił dotknąć trudnego tematu.

– Znasz ich syna? – zapytał bez zbędnych wstępów, kiedy Marszałkowie zniknęli za rogiem domu. Gądek mimo zaskoczenia pytaniem odpowiedział spokojnie:

– Tomasza? Odrobinę. Od niedawna tutaj bywa, ale jest raczej rzadkim gościem. Widzieliśmy się na jakiejś uroczystości rodzinnej.

– Co o nim sądzisz?

– Trudno powiedzieć. To twój znajomy?

– Znaliśmy się kiedyś, jeszcze w czasach akademickich. Potem nasze drogi się rozeszły, ale widziałem go jakiś czas temu. Wydaje mi się, że potrzebuje pomocy.

– Rzeczywiście nie wiedzie mu się ostatnio. Był jakiś czas na Zachodzie. Wrócił. Nawet wygrał ostatnio jakiś konkurs, ale chyba unieważnili wyniki czy jakoś tak.

– Wiem, ale nie o to mi chodzi. Pamiętasz moje sprawy z początku lat osiemdziesiątych? Znam go z tamtego okresu.

– Mazury? – zapytał znacząco Gądek.

– Tak!

– A to dopiero przypadek!

– Wtedy był strzępem człowieka, ale myślę, że nadal nie uwolnił się od zmory tamtych wydarzeń. Wygląda mi na bardzo samotnego.

– Nie rozumiem. Chyba jest z kimś związany, jakaś koleżanka z branży czy coś...

– Nie chodzi o to, czy ma narzeczoną... Poznaj go bliżej, zrozumiesz. Tylko nie mów nic o mnie. Spotkałem go przypadkiem, ale mnie nie poznał. Jego rodzice też niczego nie podejrzewają i niech tak zostanie.

Zanim zdumiony Gądek zdążył zapytać o cokolwiek, zadzwonił telefon. Proboszcz z radosną miną rozmawiał z kimś, entuzjastycznie pokrzykującym do słuchawki. Gdyby nie to, że Bażanowski stał kilka metrów od Gądka, z pewnością zrozumiałby głośno wypowiadane przez rozmówcę słowa. Śmiech prawie przez łzy, radosne powitania i jakieś urywane pytania trwały dłuższą chwilę. Bażanowski cierpliwie czekał, próbując rozszyfrować niezrozumiałe strzępy rozmowy.

– Przepraszam cię, musimy włączyć telewizor. Mówią o jednym takim z mojej parafii. – Gądek nie pozwolił mu zadać nawet jednego pytania, tylko ruszył w stronę odbiornika. Poszukał kanału z bieżącymi informacjami. Pokazywali, jak młody człowiek wysiada na lotnisku. Zarośnięty, o wychudzonej twarzy i w jakimś dziwnym ubraniu witał się chyba z rodzicami. Łzy, uściski i uśmiechy.

– Uwolniony dzięki staraniom MSZ i prawników reprezentujących rodzinę wylądował na warszawskim Okęciu. Jak się pan czuje po blisko dwóch latach spędzonych w rękach porywaczy? – dziennikarz nie dawał za wygraną, kiedy młody człowiek próbował ominąć grupę najeżoną mikrofonami.

– Wracam do domu, tylko to się liczy. Dziękuję wszystkim.

– On jest z twojej parafii? – zaciekawił się Bażanowski.

– Niezupełnie. Wiesz, jak to teraz bywa. Trudno mi powiedzieć, czy w ogóle jest z jakiejkolwiek parafii, ale rodzice mieszkają tu niedaleko. Jak go porwali, zaczęliśmy takie spotkania modlitewne w jego intencji. I tak powstała ta wspólnota, którą miałeś okazję poznać. Właśnie zadzwonili, że chłopak jest już z rodzicami w hotelu.

– Czy to ci ludzie chcą ufundować nowy obraz do kościoła?

– Tak, Matkę Boską od Wykupu Niewolników. Wszystko już gotowe, trzeba tylko poszukać dobrego malarza.

– No proszę, jak w koncercie życzeń... Weź tego Marszałka.

– Marszałka? Dlaczego akurat jego? Przecież jest architektem. A poza tym bywa tutaj tylko od wielkiego dzwonu.

– To dobry malarz. Widziałem jego płótna. Weź go, nawet gdyby ci się nie podobał.

– Gdyby nie ty, nie wiedziałbym nawet, że maluje. Popatrz, jaki zbieg okoliczności.

– To nie jest, jak powiedziałeś, zbieg okoliczności. Nie ma przypadków, kolego, natomiast, o ile dobrze pamiętam, jest Opatrzność. Z jakiegoś powodu znoszę moje karciane porażki z panem Marszałkiem. Teraz już wiem, dlaczego. Mówię ci, to jest zadanie dla jego syna.

* * *

Tomasz zazwyczaj wybierał się na rodzinne spotkania u matki wyłącznie z poczucia obowiązku. Lubił dom, ale towarzystwo zasiadające przy stole czasami zapędzało się w zadawaniu pytań, na które nie umiał i nie chciał odpowiadać. Najgorszy do zniesienia był proboszcz, przyjaciel domu. Jego pytania burzyły harmonię w życiu Tomasza. Chociaż bywało, że udzielała mu się rodzinna atmosfera dowcipkowania powiązanego z biesiadowaniem i sam nie wiedział, kiedy ulegał czarowi rozmów o wszystkim i o niczym.

Zabierał na te rodzinne spędy Ninę. Sprawiało jej to dużą przyjemność, lubiły poplotkować z matką, a ojciec był wyraźnie pod urokiem jego przyjaciółki. Udział Niny w rodzinnych imprezach stanowił erzac rodzinnego życia dla nich obojga, a przy okazji jej obecność usypiała rodzicielską czujność w sprawie starokawalerstwa.

Tym razem było podobnie. U rodziców pojawili się jeszcze siostra Tomasza z rodziną, dwie przyjaciółki matki, kuzyn z żoną, sąsiadka i miejscowy proboszcz. Dwaj mali siostrzeńcy Tomasza szybko się ulotnili, zostawiając pozostałych gości zajętych rozmową przy przedłużającym się obiedzie. Wymykając się na dwór, zdążyli tylko zwędzić z kuchni duży kawałek babki i tyle ich było widać. Tomasz dostrzegł, jak Nina po cichu z nimi spiskuje, pomagając wynieść za plecami reszty gości ciasto. Zdziwiła go trochę ta jej zażyłość z chłopcami. Zamiast uczestniczyć w zainicjowanej przez kuzyna ideologicznej dyskusji na temat damskiego i męskiego punktu widzenia, zagadywała, nie wiadomo o co, dwóch małych chłopców. Wróciła do stołu z miną nieco lekceważącą zapalczywość dyskutantów, chociaż chyba nikt oprócz niego nie zwrócił na to uwagi. Może matka, która ukradkiem lustrowała stół i przebieg spotkania, jak zawsze czujna i dyskretna. Miała lekko zaczerwienione policzki, pewnie z powodu ciągłego biegania między kuchnią a salonem, ale sprawiała wrażenie szczęśliwej.

– A jak tam twoje rysuneczki, szwagier? – Mąż siostry zawsze zagadywał go o pracę takim tonem, że nie można było zgadnąć, ile w tym pozornego zainteresowania, a ile kpiny.

– Dziękuję, pomnażają się. – Tomasz odpowiadał dwuznacznie, nie zachęcając do rozmowy. Pamiętał sztandarowe przekonanie siedzącego obok inżyniera budownictwa, że prawdziwa praca to pot i krew, a nie jakieś tam skrobanie po papierze. Szwagier jednak nie dawał za wygraną:

– To co robisz teraz? Znowu jakieś krasnale i fontanny?

– Latarnie i fontanny – poprawił go Tomasz. – Ale dostałem też dodatkową porcję, jak mówisz, rysuneczków. Podpisałem kontrakt z dużym wydawnictwem, projektuję okładki i ilustracje do książek.

Ostatnie zdanie zrobiło wrażenie na zebranych wbrew intencjom szwagra, którego ta informacja zbiła z pantałyku. Teraz dyskusja zmieniła swój bieg. Przy stole trochę zawirowało wokół Tomasza. Zwłaszcza proboszcz dopytywał się o szczegóły, wiedział, że artystę trzeba dopieścić zainteresowaniem, zanim zarzuci się na niego sieć. Na tę właśnie sieć nie trzeba było długo czekać. Kiedy po kawie towarzystwo się trochę rozpierzchło po salonie, ksiądz przycupnął na fotelu obok Tomasza i konsekwentnie dążył do z góry zaplanowanego celu.

– Nie widuję nigdy pana, panie Tomaszu, w naszym kościele – zagadnął zaczepnie.

– Jak by to księdzu powiedzieć... Nie odczuwam obecności Boga w zbiorowych obrzędach – bronił się Tomasz.

– Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wrócić do osobistej modlitwy. To dziecinnie proste narzędzie. Nigdy nie myślał pan, żeby nasłuchiwać głosu Pana?

– Chodzi księdzu o to, czy słyszę głosy? – próbował zniechęcić duchownego dwuznacznym tonem lekkoducha.

– Nie! Chodzi mi o to, czy nie myślał pan o powrocie na łono Kościoła.

– To łono, jak ksiądz mówi, wydaje mi się zupełnie obce. Jestem typem samotnika. Nie doznaję uczuć metafizycznych, wpisując się w grupę. Zawsze mam obawę, że tracę wtedy własną tożsamość.

– Widzę, że na tę samą rzecz patrzymy w diametralnie odmienny sposób. Pan mówi o zacieraniu granic osobowości, a ja o wspólnocie osób, w której każdy człowiek odnajduje się jako byt odrębny. Bóg zawsze rozmawia indywidualnie z człowiekiem.

– Więc mnie jakoś przeoczył albo odłożył na później – ukryta niechęć powoli wydostawała się na powierzchnię.

– A dał mu pan szansę? Widzę, że rodzice wiedzieli, co robią, wybierając panu imię na chrzcie. Proszę spróbować prostej modlitwy. Nie trzeba od razu wkładać palca do Jego boku.

– Chyba jestem ciągle za młody na takie naturalistyczne metafory i już za stary na powrót do paciorka.

– Więc niech się pan modli pędzlem, malując – ksiądz nie dawał za wygraną i zręcznie wykorzystał okazję, by złożyć zamówienie na kopię obrazu Matki Bożej Świętojańskiej z krakowskiego kościoła Sióstr Prezentek.

– A to o to chodzi, czy dobrze myślę? O ten obraz do kościoła, o którym wspominali rodzice? Nie prościej byłoby zapytać, zamiast kluczyć w tym teologicznym labiryncie?

– Przecież jedno nie wyklucza drugiego. Myślę, że przy malowaniu takiego obrazu potrzeba odrobiny światła Ducha Świętego. Nie tylko utartych symboli, wykładników stylu i doskonałego warsztatu, o co się nie boję w pana wypadku. Zrozumienie obecności Boga w świecie daje artyście inną perspektywę.

– Ja nie kwestionuję istnienia Boga. On z pewnością jest. Ale wie ksiądz, moim zdaniem kopiowanie zabija jakikolwiek indywidualizm, własny styl i polega na prostym, choć nie zawsze łatwym, odwzorowaniu pomysłu poprzednika. Tu absolutnie istotny jest tylko warsztat.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 2

Po omacku

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 3

Powinowactwo dusz

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 4

Wywoływanie duchów

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 5

Haracz dla rzeczywistości

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 6

Pomruki przeszłości

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 7

Spóźnione pożegnanie

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 8

Niezabliźnione rany

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 9

Pasażer

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 10

Powrót

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Copyright © 2021 by Wydawnictwo eSPe

REDAKTOR PROWADZĄCY: Magdalena Kędzierska-Zaporowska

ADIUSTACJA JĘZYKOWO-STYLISTYCZNA: Barbara Pawlikowska

REDAKCJA TECHNICZNA: Paweł Kremer

PROJEKT OKŁADKI: Lena Wójcik

ZDJĘCIE NA OKŁADCE: fran_kie, marmoset / AdobeStock

Wydanie I | Kraków 2021

ISBN: 978-83-8201-069-5

Zamawiaj nasze książki przez internet: boskieksiążki.pl lub bezpośrednio w wydawnictwie: 603 957 111, [email protected]

Katalog w pliku pdf dostępny jest do pobrania na stronie boskieksiążki.pl.

Wydawnictwo eSPe, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Aneta Pudzisz