Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwóch braci zaczyna rządzić krajem. Nowe porządki przewidują czystki w służbach specjalnych. Rozpoczyna się bezlitosna walka między agentami wiernymi nowej władzy, a tymi, którzy zostali odsunięci. Gra się toczy nie tylko o wpływy, ale jak się szybko okaże - także o życie. Agentka Ultra i wplątany w aferę dziennikarz Adam Kniewicz znów muszą stanąć po jednej ze stron.
Rozpoczyna się obława...
Ostatni jak na razie tom kryminałów sensacyjnych z serii ULTRA z pewnością pozwoli Czytelnikowi łatwo skojarzyć opowiedzianą tu historię z bliską nam rzeczywistością polityczną, podejmuje jednak próbę ujęcia tła tych wydarzeń jako wartości bardziej uniwersalnych, aktualnych w odniesieniu do oceny mechanizmów każdej autorytarnej władzy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 246
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: XAUDIO
Copyright © Krzysztof Kotowski
Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o.o.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN 978-83-66807-62-4
Wydanie III
Warszawa 2021
Wydawca:
XAUDIO Sp. z o.o.
e-mail: [email protected]
www.xaudio.pl
– Kobieta. Około metra osiemdziesięciu wzrostu, ciemna blondynka, długość włosów ostatnio… trochę tak za ramiona. Czesze się w koński ogon. Podobno dość atrakcyjna. Bardzo niebezpieczna. Pseudonim operacyjny – „Ultra”. Likwidacja najpóźniej do piątku.
Facet wyglądał na przytępawego gogusia w niedopasowanych okularach i idiotycznym, źle uszytym garniturze. Miał okrągłą twarz, szerokie usta, spojrzenie krótkowidza i rzadkie, jasne włosy. Na oko dość młody. Sprawiał wrażenie uczniaka pozującego na socjopatę. Kiedy opowiadał o zleceniu, nieprzyjemnie mlaskał i wykrzywiał usta, przez co jego gęba stawała się jeszcze bardziej drażniąca.
– To agentka – odparł Gotard. – Nie mogę jej zlikwidować w ciągu trzech dni. Potrzebuję pełnych danych, a nie takich pierdół.
– Znaczy się…? – goguś poprawił okulary i jeszcze głośniej mlasnął.
– Przynajmniej pięć zdjęć w odpowiedniej ekspozycji z różnych perspektyw, informacje o rodzinie, zwyczajach, upodobaniach, preferencjach seksualnych. Poziom wyszkolenia, przebieg służby, a ostatni rok – dokładnie. Chcę wiedzieć, gdzie jada, ile ma mieszkań i samochodów do dyspozycji; liczba i typy licencji oraz uprawnień.
– Ale jak my...?
– Nie wy. Ja to zrobię – mruknął zmęczonym głosem Gotard. – Od was chcę tylko czasu i niezawracania dupy. Dajcie mi w całości wszystko, co macie, a ja wam powiem, co dalej.
– To. – Facet podał nieco sfatygowaną teczkę. – Tyle mamy.
Gotard wyciągnął po nią rękę, po czym nie otwierając, położył ją na hotelowym stoliku. Miał wyważone, spokojne, ale przenikliwe spojrzenie. Jego długie, spadające za ramiona, niemal całkowicie siwe włosy w oczach gogusia chyba go postarzały. Nie potrafił określić, w jakim jest wieku. Szczupła, opalona twarz pełna była zmarszczek i niewielkich, choć wyraźnych blizn. Dbał jednak o formę i nie musiał ściągać garnituru, aby dało się to zauważyć.
Cała fanfaronada i pozerstwo gogusia obnażały strach i były raczej żałosne. Okularnik obawiał się swojego rozmówcy, chciał jedynie jak najszybciej uciec z przyciasnego pokoju hotelowego, w którym teraz tkwił, i nigdy więcej faceta nie spotkać.
– Muszę teraz – zakomunikował prawie niedrżącym głosem goguś – zadzwonić, panie…
– Gotard.
– A dalej…?
– Miał pan zadzwonić.
– No tak… Sobala jestem… ale muszę wyjść, zaraz wrócę i omówimy… yyy… szczegóły.
Gotard nie zmienił wyrazu twarzy i nie uznał za stosowne w jakikolwiek sposób zareagować na dukanie okularnika. Poczekał, aż tamten wyjdzie z pokoju, po czym zbliżył się do okna. Na zewnątrz się ściemniało. Hotel stał przy niezbyt ruchliwej, wąskiej ulicy. O tej porze mało kto tędy przechodził. Chłodna tegoroczna jesień wymiotła również większość spacerowiczów z pobliskiego parku. Zapyziały hotel na zadupiu był idealnym miejscem na takie spotkanie.
Goguś wszedł ponownie, a rozmowa telefoniczna wyraźnie uczyniła go pewniejszym siebie.
– Na podane przez pana konto wpłynie dzisiaj suma, o której mówiliśmy.
– To dobrze.
– Proszę już iść, wyjdę kilkanaście minut po panu. – Okularnik głośno przełknął ślinę.
– Za chwilę.
– Acha! – Przypomniał sobie goguś. – Chciałbym, abyśmy w przyszłości spotykali się w innym miejscu.
– Nie sądzę, abyśmy się jeszcze kiedyś spotkali – odparł rzeczowo Gotard.
– Jak to? A to niby dlaczego? Mówiono nam, że jest pan człowiekiem godnym zaufania.
– To miło, ale na pana również mam zlecenie.
– Słucham?! – Okularnik w pierwszej chwili najwyraźniej nie zrozumiał. Gotard wyjął spod marynarki pistolet i spokojnie sprawdził, czy tłumik jest dobrze umocowany.
– To jakiś żart?! – Na twarzy gogusia dopiero teraz pojawiło się przerażenie.
– Jeśli to pana śmieszy – mruknął obojętnie Gotard i wymierzył prosto w czoło gnojka. Pociągnął za spust, ale zanim okularnik całkowicie stracił świadomość, Gotard zdążył szybko podejść i złapać ofiarę za ramię, aby pozwolić jej cicho opaść na podłogę. Następnie podszedł do telefonu i wykręcił numer recepcji.
– Tak? – usłyszał w słuchawce.
– Załatwione. Przyślij ludzi i zrób porządek.
– Tak jest!
– Wyczyśćcie też ściany. – Gotard przyjrzał się uważnie niewielkiej, ale wyraźnie widocznej czerwono-białej dziurze w tynku, gdzie utkwiła kula po przewierceniu na wylot czaszki gogusia.
– Oczywiście.
Ośrodek narciarski w Postalm jest do dupy, ale przynajmniej dojazd zachwyca niepowtarzalnym krajobrazem. Idealne miejsce dla niewyżytych artystów, pisarzy i poetów, którzy nie bacząc na nienawiść tak zwanej „młodzieży szkolnej” do wszelkich opisów przyrody we wszelkich lekturach, nadal sadystycznie przelewają na papier swoje zachwyty nad pojawiającymi się znikąd górskimi potokami, wysokimi wodospadami, strzelistymi, bielejącymi w słońcu (w tym właśnie momencie zwykle młodzież szkolna wysiada) skałami tworzącymi niemal pionowe, granitowe ściany. Kręta, wąska, malownicza droga wymaga co prawda od narciarzy wydania majątku na benzynę, bo różnica wzniesień nie pozwala jechać inaczej niż na drugim biegu, ale mało kto żałuje. Warto przejechać kilkanaście kilometrów drogą łączącą Strobl i Postalm, nawet jeśli na końcu zastaniemy czterowyciągową stację, na której stokach podczas zjazdu zasypia każdy przyzwoity narciarz. Nie ma tu nawet rozsądnej knajpy z weissbeerem. Zamiast niej stoi drewniane chałupsko przypominające wewnątrz stołówkę zakładu Róża Luxemburg z nieznającym słowa po angielsku facetem przy kasie. Pani podająca żarcie jest, co prawda, miła, ale nie mówi nawet po… niemiecku, tylko jakimś salzburskim slangiem. Najlepiej jest więc powiedzieć – Wienerschnitzel – i to raczej zapewni bezpieczeństwo. Podadzą normalnego schaboszczaka, po którym nawet nie powinno być mdłości. Baba w kasie od „skipassów” zażąda dwadzieścia pięć euro za dzień jeżdżenia, co wprawi każdego cudzoziemca w chwilowy dysonans emocjonalny, po którym turysta stwierdzi, że skoro już tu przyjechał… to trudno. Kupuje i nudzi się na stokach, mając w pamięci obowiązek polecenia Postalm swoim wrogom.
Austria, mogąca poszczycić się największą w Europie liczbą fenomenalnych ośrodków narciarskich, jak Bad Kleinkirchheim, Dachstein czy Ötztal, rozpieszcza przepychem ściągające tu corocznie dwa miliony turystów. A więc jeśli trafiają na miejsce, w którym za ponad dwadzieścia euro ktoś proponuje im pięć kilometrów płaskich niemal jak stół stoków – wkurzają się. Szczególnie gdy znają takie Ötztal, gdzie organizatorzy serwują ponad sto pięćdziesiąt kilometrów świetnie przygotowanych tras.
Roman Tarocki, zwany w swoim miejscu pracy „Paulusem”, był raczej nietypowym turystą. Nie jeździł na nartach, choć do bagażnika na dachu samochodu miał przymocowany najnowszy model fischerów, ale za to korzystał z knajpy bez weissbeera. Nawet z kimś rozmawiał. Potem trochę pospacerował po terenie, znowu z kimś rozmawiał, a po mniej więcej dwóch godzinach odjechał.
Nie dotarł jednak z powrotem do Strobl. Jego samochód z niewiadomych przyczyn zjechał z drogi, zsunął się po nasypie i wreszcie spadł w ponadpięćdziesięciometrową przepaść. Płonący wrak zauważyło kilkanaście minut później małżeństwo jadące wozem z czeską rejestracją. Wezwali policję, ale nie mogli jej właściwie nic powiedzieć. Nie widzieli wypadku, nie mieli pojęcia, kim był kierowca ani nawet czy jechał sam. Żadnych innych świadków policja nie była w stanie znaleźć.
Tadeusz Malinowski, niewysoki, przysadzisty sześćdziesięciolatek, lekko już łysiejący, ale – jak się wydaje – nadal w formie, siedział na swojej ulubionej ławce w parku Saskim i karmił gołębie. Bywa, że koniec stycznia w środkowej Europie oznacza plątaninę pór roku, co owocuje słońcem, śniegiem, deszczem czy gradem niemal jednocześnie. Dzisiaj – pięciostopniowym ciepłem, jutro kilkustopniowym mrozem, pojutrze puszystym śniegiem, a za dwa dni błotnistą chlapą po kolana. Cholera wie, jak się ubrać; każdy Polak rano łamie sobie nad tym głowę, patrząc bezradnie przez okno. Bo to, że przed południem świeci słońce, wcale nie oznacza, że po południu nie będzie śnieżycy. Trudno dziś uwierzyć, że odnotowywano – przecież stosunkowo niedawno, bo w XVII wieku – wypadki całkowitego zamarzania Bałtyku, co pozwalało na dotarcie z Polski do Szwecji (lub na nieszczęście naszych przodków – odwrotnie) po lodzie, właściwie suchą stopą. Antenaci nie mieli, co prawda, kłopotów z dziurą ozonową czy globalnym ociepleniem, ale można postawić tezę, że na ich kłopoty większość z nam współczesnych raczej by się nie zamieniła.
Tadeusz Malinowski na charakterystyczną dla początku XXI wieku huśtawkę pogodową miał sposób. Kilka lat temu kupił w niewielkim sklepie czarny płaszcz, wówczas niezwykle modny i nowoczesny, dziś mocno już wysłużony, ale nadal pełniący swoją funkcję znakomicie. Genialnie, jak twierdził sam właściciel, chronił przed chłodem i – co ciekawe – nie powodował nadmiernego pocenia, gdy robiło się cieplej. Do tego również czarny, choć daleki od ekstrawagancji, skromny kapelusz – i kapryśna polska zima pokonana.
Pułkownik Piotr Krentz, który właśnie przysiadł się przed chwilą, również lubił płaszcze, ale w przeciwieństwie do kolegi zmieniał je co roku. Dziś pojawił się w ciemnozielonym, eleganckim, od Laurena. Surowa twarz, jak zwykle pedantycznie ogolona, wyrażała chłodny spokój, ale i wyczuwalną czujność.
– Jak jest? – spytał bez ceregieli Malinowski.
– A nie pogadamy dzisiaj najpierw o kaczkach?
– Dzisiaj nie mamy czasu, Piotrze. Pułkownik przytaknął ze zrozumieniem.
– Dziękuję, że przyszedłeś, Tadziu, wiem, że ryzykujesz.
Malinowski skrzywił się, rzucając ptakom kolejną garść okruchów.
– Nie jest chyba jeszcze aż tak źle. Będzie teraz porządek w służbach, tak jak zawsze chciałeś. Obiecał to nasz nowy pan premier. A nowy – jakże to sympatyczne – łudząco z buzi podobny do niego pan prezydent zrobi wszystko, aby mu to ułatwić. I nie uczyni niczego, co mogłoby premiera rozgniewać. Co tydzień będzie mu słał przyjazne meldunki, a nam zostanie radość z jedności polskiej władzy. Zgoda na górze, może być coś piękniejszego?
– Jest gorzej niż źle – odparł twardo Krentz, ignorując sarkazm grubego. – Mam dwóch ludzi w kostnicy.
– Słucham?!!! – Malinowski zmarszczył brwi, wolno odwracając się w kierunku pułkownika.
– Paulus, znałeś go. Jechał w Austrii na ważne spotkanie. A później spadł w przepaść. Nikt nic nie widział. „Krzywy” we Wrocławiu, popełnił samobójstwo, wypadając z okna. Dla pewności strzelił sobie dwa razy w plecy. Zanim doleciał do ziemi, była już tam policja i pogotowie, a świadkowie rozpłynęli się w powietrzu. Po dwóch dniach znaleźliśmy go w kostnicy pod nazwiskiem, którego nigdy wcześniej nie słyszałem. Pozwolili nam go znaleźć, abyśmy się za mocno nie wychylali.
– Kto?
– No właśnie. Kto…?
– Kiedy się o tym wszystkim dowiedziałeś? – spytał posępnie Malinowski.
– Dużo za późno. Od lat nie miałem czegoś takiego.
– To nie my.
– Wiem. Dlatego rozmawiamy. W chwili nostalgii możesz opowiedzieć, jak tam płynie życie w służbie u nowych panów, ale może nie dzisiaj.
– Przestań się na mnie wkurwiać! – uciął gruby. – Nie miałem zielonego pojęcia! Jak mi każą do was strzelać, pierwszy będziesz o tym wiedział. A teraz to bez sensu, przecież dopiero co prezydent was rozwiązał, a ty masz ruski urlop.
– Właśnie teraz to ma sens – mruknął ponuro Krentz. – Nikt nas nie chroni, odcięto nas od pieniędzy, sprzętu, zerwano kontakty, kanały, ludzie nie zdążyli się ukryć, a ponieważ tak naprawdę nigdy nas nie było, można nas wyrżnąć do ostatniego.
– Czyś ty zidiociał?! – warknął zniecierpliwiony Malinowski. – Polskie służby mają likwidować byłych agentów?! Na łeb ci się rzuciło? Niemal na sto procent Paulus i Krzywy to robota zagranicy. Mało masz przyjaciół sprzed lat? Tak się czasem zdarza. – Rozłożył ręce. – Długo było spokojnie i stracili czujność, dali się zaskoczyć. Racja, zawsze chętniej atakuje się słabszego, a wy wiecie nadal ciut za dużo.
– Tak bez gry wstępnej? Ciebie by to nie dziwiło? Malinowski zamilkł na dłuższy czas, uważniej przyglądając się twarzy Krentza. Od lat nie widział go w takim stanie. Pułkownik znany był, co prawda, z wyćwiczonego latami chłodu, ale także i profesjonalnego opanowania. Cieszył się opinią przeciwieństwa pozbawionego wyobraźni, chciwego na pochlebstwa trepa wykonującego bezmyślnie rozkazy, jakim był obecny, tajny (o czym już chyba każdy wiedział) doradca nowego prezydenta do spraw… tajnych zresztą służb. „Tych, co tu…” oraz „tych, co tam…”. Ponad wszelką wątpliwość świeży „Talleyrand” świeżej głowy państwa był spoza „układu”, bo nikt w środowisku nie miał o nim zielonego pojęcia. W dodatku wyciągnięty gdzieś spod Zielonej Góry, gdzie lokalnie ponoć zasłynął jako nie tylko wielbiciel nowego porządku, ale także wieloletni zaufany przyjaciel liderów walczącej od kilkunastu lat o władzę partii, która wreszcie zatriumfowała. O innych cennych walorach jego profesjonalizmu, podobnie jak o nim samym, nie było wiele wiadomo. Zdaniem Malinowskiego drażniło to Krentza nie ze względów ambicjonalnych, lecz z dużo bardziej przyziemnego i mało interesującego czy wyrafinowanego – z medialnego punktu widzenia – powodu, zwanego w skrócie „patriotyzmem”. Jeśli o to chodziło, pułkownik przerastał starym, dobrym konserwatyzmem nawet bombastyczne postulaty obecnie rządzących. Tyle tylko, że nie miał ich wypisanych na czole. Jego wychowanie i klasa nigdy nie pozwoliłyby mu wykorzystywać PR-owsko1 podrasowanych poglądów w innych celach niż wewnętrzna inspiracja do robienia tego, co umiał najlepiej: obrony zwykłych obywateli przed skutkami coraz częściej ostatnio spotykanego smutnego zjawiska – nieodwzajemnionej miłości do ojczyzny. Robił to na swój sposób i metodami, które zaczerpnął z doświadczenia, szczególnie tego z ostatnich dziesięciu lat u boku poprzedniego prezydenta.
– Ja też się dziwię, że przynajmniej nie próbowano najpierw was kupić – podjął wreszcie Malinowski. – I powiem szczerze, że nie wyobrażam sobie, aby to mógł być ktoś stąd, a już na pewno nie ktokolwiek z otoczenia „Misiowatych”.
Gruby od kilku tygodni ekipę, która właśnie objęła rządy, nazywał Misiowatymi. Co dziwne, choć nikt nie miał pojęcia, jak agentowi określenie wpadło do głowy, w środowisku się nawet przyjęło.
– To sobie zacznij więcej wyobrażać – mruknął cierpko Krentz. – Pracujesz dla rządu.
– Jestem agentem od ponad dwudziestu lat, podobnie jak ty. Umiem wyczuć, co jest grane. Misiowaci może nie wypadają najlepiej w telewizji, ale to nie mordercy. Są łasi na władzę, jak wszyscy do tej pory, tyle tylko, że gorzej to ukrywają. Każ się schować komu trzeba, a ja się ostrożnie rozejrzę. Nie rób alarmu, trzymaj z dala od siebie pismaków i daj mi trochę czasu.
– Ile czasu?
– Oni teraz rozdziawili gęby na cały regulator i nadają, jacy są zbawienni dla tego umęczonego postkomunizmem kraju. Poczekam, aż trochę ochłoną. Wtedy będzie coś więcej widać.
– Obawiam się, że popełniasz błąd, Tadziu. – Pułkownik pokręcił głową z dezaprobatą. – To nie jest jeden z tych kilkunastu rządów, z którymi bawiliśmy się do tej pory. To zupełnie inni ludzie. Kiedy byli zwykłymi oszołomami, wzbudzali tylko politowanie i salwy śmiechu. Teraz, gdy potraktowano ich poważnie, są piekielnie niebezpieczni.
Krentz wziął głęboki oddech.
– Poza tym, zanim zaczniesz ich lekceważyć – ciągnął posępnie – zapomnij o tym co było, i potraktuj ich chwilę tak, jakby właśnie spadli z kosmosu. I może nagle cię oświeci, że jest kwestią czasu, kiedy sięgną po to, czego nie próbował ruszać do tej pory nikt z Belwederskiej. Przynajmniej od `89. Nawet jak palił się grunt pod nogami. Nawet jak tracili władzę. Lęki, kompleksy, nienawiść, szowinizm, odwet… Czyli wszystko, co drzemie w tych, którym nie wyszło, a którzy są zbyt słabi, by być porządnymi, moralnymi ludźmi. Może na razie jest ich niewielu, jednak krzyczą coraz głośniej i chcą zemsty. Spytasz, dlaczego? Odpowiedź jest niestety mało skomplikowana – to najbardziej perfidny prezent od niezbyt „świętej pamięci” komunizmu. Tacy ludzie. Tacy wyborcy. Sieroty po największym oszustwie w historii, jakie znamy. Bezradni, nastawieni roszczeniowo, z totalnie popieprzonym systemem wartości, nieudolni, ale cholernie wkurzeni. Nie mogą zrozumieć, czemu są obiektem drwin młodych nieznających tamtych czasów. Dzieciaki, które nie pamiętają komunizmu, nie boją się ani nie mają kompleksów. Są sprawni, agresywni, dobrze wykształceni, umiejętnie w siebie inwestują i nie czekają, aż ktoś im da, tylko sami sięgają i zwykle dostają to, czego chcą. Pozostałych Misiowaci uważają za swoich potencjalnych klientów. Nasz nowy pan premier szybko im przypomni, że trzeba nienawidzić Niemców, Rosjan, a na ucho powie, że także i Żydów. Każe bać się Unii Europejskiej, straszliwych oligarchów, a nawet zwykłych biznesmenów. Wreszcie przekona, że bezradność jest główną cnotą, którą należy pielęgnować, a on im da to, czego pragną. Nagle okaże się, że otaczają nas tłumy spiskowców, wrogów Polski i aferzystów, których musimy wszyscy zwalczać każdego dnia, a on nam to umożliwi. Tym samym jednocześnie przekona, że jest niezbędny. Prezydent z kolei powtórzy, co trzeba, w każdym orędziu i będziemy mieli szczęśliwy kraj. Spytasz, czy się boję, że przez następnych kilka lat będę musiał ukrywać swoich ludzi? Nie. Boję się, że większość tego narodu to kupi, bo na razie tylko nie poszli do wyborów, wkurzeni na to, że nasi byli szefowie nie potrafili trzymać łap w kieszeniach i narobili afer, którymi karmią się teraz Misiowaci. Ludzie już nie wierzą politykom i stracili nadzieję. Zaledwie jedna dziesiąta obywateli, a może nawet mniej, wybrała tych, którzy im powiedzieli: „My teraz zrobimy porządek!”. Bo tak się na razie u nas wygrywa wybory. I teraz się boję, że Misiowaci metodami podpatrzonymi u komunistów, którymi przesiąkli, niegdyś z nimi walcząc, osiągną cel. Czy to wina tych, którzy nam do tej pory płacili? Oczywiście. Tylko mi teraz nie mów, że wszystko gra, bo to będzie oznaczało…
– …Że jestem jednym z nich? – przerwał wreszcie Malinowski. – Nie, Piotrze. Ja nigdy nie jestem po żadnej stronie i bardzo lubię zdanie: Timeo Danaos et dona ferentes2. Może dlatego nigdy jeszcze nie straciłem roboty i nie panikuję jak ty. Jeśli znajdzie się ktokolwiek, kto kiedykolwiek każe mi strzelać do Polaków, a zwłaszcza do ludzi takich jak ty, to zgnoję skurwysyna. Na razie mamy premiera demokratycznie wybranego przez naród. I to jest mój przełożony. Może jest trochę inny, ale na razie nikomu nie zrobił krzywdy, takiej, o jakiej mówimy. Jestem agentem rządowych służb specjalnych i dopóki nic nie zagraża racji stanu, nie mam zamiaru politykować. Idź do siebie i odpocznij. Daję ci słowo, że zajmę się sprawą Paulusa i Krzywego, jeśli chcesz, na razie nieoficjalnie. Ale nie rób awantury w swoim stylu, bo jak twoi ludzie zaczną rozrabiać, to może stać się prawdziwe nieszczęście – wyraźnie zaakcentował słowo „prawdziwe”.
Krentz powoli podniósł się z ławki. Przytaknął i zaprezentował coś w rodzaju wymuszonego uśmiechu.
– Jasne, Tadziu. Może masz rację. Będziemy w kontakcie. Może wyjadę na urlop.
– Nawet jeśli to sarkazm, potraktuję to poważnie.
– Jak chcesz. – Pułkownik ponownie sztucznie się uśmiechnął i niespiesznie pomaszerował w stronę placu Bankowego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Książka dostępna także w formie audiobooka!
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
1 PR (ang.) – Public Relation – dosł.: „relacja z publicznością”. W reklamie, biznesie i kulturze społecznej – wizerunek publiczny oraz sztuka jego kształtowania przy pomocy środków masowego przekazu i wszelkich innych dostępnych środków funkcjonujących w komunikacji społecznej.
2 „Lękam się Danajów (Greków), szczególnie kiedy przynoszą dary” – Wergiliusz, Eneida (2, 49).