Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prequel znanej serii kryminałów sensacyjnych o Agentce Ultra.
Cofamy się o kilka lat w stosunku do akcji pierwszego tomu - ZYGZAK. Ultra jest młodą, niedoświadczoną agentką służb specjalnych. Uczestniczy w śledztwie prowadzonym w sprawie podejrzanej o serię brutalnych zabójstw rasistowskiej bojówki, ukrywającej się pod szyldem oficjalnie działającej partii politycznej.
Sytuacja się komplikuje, kiedy agentka nierozważnie wdaje się w burzliwy romans z jednym z głównych podejrzanych.
Wika - jej utalentowana przyjaciółka - młoda poetka i performerka, cierpi na ciężką depresję. Ultra, szukając usprawiedliwienia przed sama sobą, usiłuje pomóc dziewczynie w walce z chorobą. Nie wie, że ta na pozór najbliższa osoba skrywa straszliwą tajemnicę. Wkracza w mroczny świat przyjaciółki, nie zdając sobie sprawy, że to nieodwracalnie zmieni jej własne życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: XAUDIO
Copyright © Krzysztof Kotowski
Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o.o.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN 978-83-66807-57-0
Wydanie III
Warszawa 2021
Wydawca:
XAUDIO Sp. z o.o.
e-mail: [email protected]
www.xaudio.pl
A kiedy skończył się szalony bal I maski rozeszły się do domów A za oknami rozbiły się o ściany Prorocze słowa dzwonów Zamknięte w szklanym śnie
Jak w trumnie szklanej – miasto Zakryło drżeniem nocy twarz...
...i zgasło.
Wika jeszcze raz przeczytała wiersz. Niezłe – stwierdziła w duchu.
Może te „prorocze słowa dzwonów” trochę za pretensjonalne, ale ogólnie w porządku. Najwyżej później poprawię – pomyślała, delikatnie oblizując górną wargę. Sięgnęła po Dziennik, leżący obok na biurku, lecz po chwili zrezygnowała. Nie dzisiaj. Może jutro. Za oknem zapadał zmierzch. Miasto nigdy nie kładło się spać, ale w sąsiedztwie, kilkadziesiąt metrów od bloku, w którym mieszkała, gdzie budowa potężnego biurowca wypełniała hałasem większość dnia, zachód słońca oznaczał odpoczynek. Wielkie maszyny, buczenie dźwigów, wind, nawet podniesione głosy ludzi wydających polecenia – wszystko cichło. Kontrast z pełnym agresywnych dźwięków dniem był tak duży, że musiało minąć dobrych kilka minut, aby uszy przyzwyczaiły się do tej zmiany.
Dziewczyna wyjrzała przez okno. Zamknęła jedno skrzydło i przylepiła nos do szyby. Rundi nie ma już trzeci dzień. Jest na jakimś szkoleniu czy praktykach.
Delikatne drżenie rąk, które odczuwała od dłuższej chwili, nie dawało za wygraną.
Próbowała skupić myśli na czymkolwiek innym, ale oddech stawał się coraz szybszy.
– Nie... – wyrwało jej się nagle.
Zamknęła oczy. Chwyciła ręką za nadgarstek, aby wyczuć tętno. Odczekała minutę.
– Sto dziesięć... – usłyszała swój głos i niemal natychmiast poczuła drobne skurcze na plecach.
Zerwała się z fotela i podbiegła do lustra. Uczucie braku powietrza stawało się coraz bardziej nieznośne. Znowu... Raptowne uderzenie gwałtownej fali ciepła do głowy obudziło w niej stary lęk. Przychodzący nagle, atakujący podstępnie, chytrze i bezlitośnie. Myśli zaczęły przebiegać przez umysł Wiki coraz szybciej i szybciej, niczym ciężki pociąg bez maszynisty. Zawroty głowy i chłód znowu opanowały ciało. Twarz wykrzywił grymas przerażenia. Stare „imadło”, tak dobrze znane, zaczęło ściskać jej czaszkę. Spojrzała przez ramię na pokój. Był pusty, obcy i wrogi. Biurko z zeszytami, łóżko przykryte kocem, szafa. Drewniana podłoga. Zużyta klepka, poodklejana pod ścianą, poobdrapywana. Drzazgi wchodzące w stopy. Białe ściany jak w szpitalu albo w domu dla obłąkanych. Tak przyjemnie byłoby pochlapać czymś te kurewskie mury. Nagły impuls, aby szybko czymś przeciąć przeguby i obryzgać ciemną czerwienią ten obmierzły tynk umazany farbą, podniecił ją, ale tylko na chwilę. Ponownie odezwał się w niej głos przypominający o lęku, który za kilka sekund całkowicie nią zawładnie. Nie da myśleć, spokojnie oddychać, wierzyć, że może się zdarzyć cokolwiek pięknego, trwałego, kolorowego...
W oczach Wiki malowała się dezorientacja, ale był to tylko odruch obronny, błagający własny umysł o litość i przebaczenie. Robaki pod skórą, których się spodziewała od kilku chwil, zaczęły już powolny marsz. Próbowała rozpiąć koszulę, lecz roztrzęsionymi rękami nie była w stanie tego zrobić.
– Spokojnie... spokojnie – szepnęła do siebie. – Może zaraz przejdzie. Mam dopiero dwadzieścia dwa lata, jestem ładna, mam piękne ciało, wszyscy tak mówią... Mam długie czarne włosy... Nie umrę teraz... Będę długo żyć... Jestem zdrowa... – Obraz w lustrze stał się niewyraźny. Wika szybko otarła dłonią łzy, aby móc dalej uważnie przyglądać się swojej twarzy. – Nie boję się... Boże, zaraz stracę przytomność. Pomóż mi!!! Boże, pomóż mi!!!
Podbiegła do łóżka. Położyła się na nim ostrożnie, jakby w materacu trzymała nitroglicerynę. Wczepiła palce w koc i wybuchła głośnym płaczem. Chwyciła wreszcie poduszkę, przyłożyła ją mocno do twarzy i najgłośniej, jak tylko potrafiła, zaczęła krzyczeć. Długo. Tak, aby poczuć ból gardła i oskrzeli. Przez kilkanaście sekund całą energię wkładała w przerażający wrzask, który, jak nagle odczuła, przyniósł chwilową ulgę. Rzuciła poduszkę na podłogę. Nabrała powietrza i wstrzymała oddech. Udało się. Za chwilę kilka urywanych oddechów i znowu to samo. Jak najdłużej nie oddychać. Łzy, jedna za drugą, ciekły jej po policzkach. Poczuła na czole pot, na karku – przenikliwe zimno. Rozpięła szybko spodnie. Ciasne dżinsy nie chciały się zsunąć. Znowu wybuchła spazmatycznym płaczem. Wreszcie, po krótkiej szamotaninie, wyswobodziła się z nich. Chwyciła palcami koronkowe majtki i mocno szarpnęła. Poczuła ból między pośladkami, ale nie rezygnowała, dopóki całkowicie nie porwała materiału. Wsunęła dłoń między uda, a po chwili gwałtownie, brutalnie włożyła środkowy palec najgłębiej, jak to było możliwe. Zabolało. Mocno, nie zwracając uwagi na ból, zaczęła to robić, aż poczuła, że jest wystarczająco wilgotna. Spokojnie już oddychała, wierząc, że strach minie. Włożyła drugi palec i przyśpieszyła ruchy. Dobrze... przyjemnie... Jeszcze chwilę. Wyjęła palce i przyłożyła do łechtaczki. I znowu mocno. Po minucie, może dwóch, poczuła to cudowne odrętwienie i oba palce ponownie wylądowały w środku. Uderzyła mocno kolanem o ścianę. Tak szybko... jak szybko... cicho... cicho... Ulga. Na chwilę ustały dreszcze. Wyjęła rękę spomiędzy ud i ścisnęła mocno dłoń. Podniosła z podłogi poduszkę i położyła ją sobie pod głowę. Dreszcze powoli zaczęły wracać. Zsunęła lewą nogę na podłogę i z wysiłkiem uniosła się z łóżka. Wtoczyła się chwiejnym krokiem do łazienki. Otworzyła szafkę i sięgnęła po leżący na wierzchu lorafen1. Nie bez trudu wycisnęła z listka trzy tabletki i natychmiast je połknęła, popijając wodą z kranu.
Osunęła się na kolana i przytuliła twarz do wanny.
Jeszcze dwadzieścia minut – przemknęło jej przez głowę. – Zacznie działać za dwadzieścia minut.
Z ust dziewczyny znowu wydobył się żałosny krzyk. Zwinęła się w kłębek i zaczęła się kołysać jak dziecko. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, kaszlnęła. Wiedziała, że nie będzie wymiotować, znała to uczucie, ale nudności spowodowały, że musiała szeroko otworzyć usta, aby powietrze szybciej dostawało się do jej płuc. Czekała...
– Boże... Rundi... wróć...
Wika – Dziennik, 24 kwietnia
Dziś wraca Rundi. Dziś będzie dobry dzień.
Wczoraj... wczoraj miałam atak. Znowu. Zawsze napada tak samo. Wyciąga zgrabiałe pazury. Myślałam, że umrę. Boję się. Ze śmiercią mogę pójść na spacer. Ze śmiercią mogę zagrać w szachy. Śmierć zatrzyma czas i w końcu odpocznę. Boję się STRACHU. Po co znowu o tym myślę? Wyrwane dziury w duszy... nie, to przecież tylko chemia.
Miałam pójść do lekarza. Zapyziały, obleśny szaman w białym kitlu. Siedzi tylko i kiwa głową. Wywierca mi tymi swoimi małymi oczkami dziury w mózgu. Pójdę, jak skończy mi się lorafen i seronil2.
Wiersz przyszedł do mnie wczoraj, jak zwykle – nagle. Usiadł na parapecie jak gołąb. Trzeba go było upolować. Zabrakło kilku słów. Też przyjdą. Kleją się do siebie jak zmarznięte koty.
Jutro... jutro będzie poniedziałek i muszę iść na uczelnię. Nie przygotowałam się na zajęcia z farmakologii. Ten biedny asystent kocha się we mnie od dwóch lat. Ciekawe, co by było, gdyby ktoś się dowiedział, że dałam mu się pocałować w kiblu. Pamiętam, że strasznie się podniecił, chyba mu stanął. Nie protestowałam, jak położył rękę na mojej piersi. Niech ma. Jest miły. Gdybym nie powiedziała, że chyba już starczy, pewnie całowałby mnie tam do dzisiaj.
Nie wiem, dlaczego nie piszę tego na komputerze, tylko w zeszycie. Niedobrze, gdyby ktoś to znalazł.
Rundi, proszę, bądź już. Ściany wbijają we mnie białe zęby... Jeszcze chwila i zapomnę, jak pachniesz. Jeszcze chwila i rozpłyniesz się w kałuży. Mogłabym się stać każdym centymetrem Twojego ciała. Wiesz, że zmieściłabym się w Tobie. Chodzę jak cień, błądzę jak zmierzch... szukam Twojego uśmiechu, może zgubiłaś go pod łóżkiem, za szafą. Muszę odpocząć...
Dzisiaj... dzisiaj kupiłam atlas. Zapach farby kleił się do podniebienia. Zdjęcia manula, margaja, ocelota i serwala. Ich oczy widzą wszystko... Dzisiaj jest dobry dzień.
W piątek po zajęciach znowu byłam w zoo. Dałam im te pieniądze, ale jaguar był chyba trochę osowiały. Chodził wolniej niż zwykle, patrzył smutno. Nie powiedzieli mi, co mu jest. Ale oczywiście forsę wzięli. Dałam także „w łapę” dozorcy, ale on jest w porządku. W klatkach i na wybiegach jest czysto.
Nie mogę zasnąć. Zaczaiły się i czekały. Dogoniły mnie w łóżku – słowa z mokrymi łapami.
Zabierzcie z sobą tamten strach I Duszę moją weźcie
Gdy będę tańczyć jak ten clown
Co kiedyś bawił was w dzieciństwie I będę patrzeć na moją starą twarz I zostanę tam gdzie sny zostają...
I umrę kiedyś... Bo clowni...
...też umierają.
Nie umiem mówić o śmierci. Boję się mówić o strachu. Ciało jest takie nieposłuszne i zawodne. Boję się mojego ciała. Boję się, że ręka robi nie to, co chciałabym, noga stawia bezładne, brzydkie, nieharmonijne kroki. Twarz, której nigdy nie mogę zobaczyć, robi bezmyślne lub niezgodne z tym, czego oczekuję – miny. Wzrok, w którym ludzie dopatrują się symboliki i egzemplifikacji uczuć, jest w rzeczywistości stały, martwy i nieciekawy. Oczy, zwykłe gałki oczne, obracające się we wszystkie strony, są tylko złudzeniem obrony przed samotnością. Widzimy, więc nie jesteśmy sami. Przywiązujemy się do tego, co mózg pochłania z wrażeń wzrokowych, kształtujemy uczucia do tych przedmiotów, osób i zjawisk. Całe życie bronimy się, bronimy i bronimy Pieprzyć to...
* * *
Dziewczyna szybko szła chodnikiem, nie zwracając uwagi na innych przechodniów. Jej jasne włosy, spięte w koński ogon, kołysały się w rytm energicznych kroków. Z daleka robiła wrażenie sportsmenki, wygimnastykowanej modelki lub instruktorki aerobiku. Jednak wielkie, jasnoniebieskie oczy zdradzały rodzaj refleksji, raczej niezwykły u ludzi sportu czy wyczynowego kultu ciała. Jej spojrzenie było zagadkowe, przyciągające, choć jednocześnie wzbudzające respekt. Ubrana była w sportowy T-shirt, dość obcisłe spodnie i adidasy. Bluzę wraz z niewielką torbą podróżną przewiesiła przez ramię.
Z jej twarzy biła pogoda i dobry humor. Uśmiechała się w duchu do wspomnień z poprzedniego dnia, a umysł niemal całkowicie wypełniało to, o czym właśnie wczoraj się dowiedziała i co dodawało jej energii i nadziei, że wszystko jeszcze może się udać. Mimo wieczornej pory nie było jej zimno. Dzień był wyjątkowo ciepły jak na koniec kwietnia. Zatrzymała się przed domofonem swojej klatki schodowej i nacisnęła przycisk dwadzieścia pięć.
– Tak? – usłyszała głos Wiki.
– To ja – odpowiedziała.
– Rundi?! Nareszcie! – Zaskrzeczał bzyczek zwalniający zamek.
Dziewczyna się skrzywiła. Nie lubiła, kiedy Wika tak ją nazywała. Weszła na klatkę schodową i szybko wspięła się po schodach.
W drzwiach do mieszkania czekała przyjaciółka. Rozłożyła szeroko ręce, aby uściskać Rundi.
– Wszystko w porządku? – zdążyła spytać blondynka, zanim utonęła w mocnych objęciach Wiki.
– Jak zwykle... trochę pisałam.
– Wejdziemy?
– Jasne. – Wika puściła ją wreszcie i weszły do środka. – Dobrze, że wróciłaś, co za okropny dzień. Kolacja?
– Chętnie.
Wika zniknęła w kuchni. Blondynka weszła spokojnie do swojego pokoju, rzuciła torbę na podłogę i usiadła wolno na łóżku. Dotknęła czubkami palców czoła. Zamknęła oczy i potarła lekko skronie. Teraz dopiero poczuła, jak bardzo jest zmęczona. Przez kilka minut nie otwierała oczu. Nie miała ochoty na rozmowę z kimkolwiek, ale zręcznie ukryła irytację, a nawet poczyniła pewien wysiłek, aby się uśmiechnąć, kiedy przyjaciółka stanęła w drzwiach.
– Za minutę będzie gotowa – usłyszała.
– Zaraz przyjdę.
– Miałam to – rzekła cicho, niemal szeptem, Wika i szybko spuściła wzrok.
– Co mówi lekarz? – Blondynka spoważniała.
– Nie byłam u lekarza.
– Wspaniale. – Dziewczyna pokręciła głową i zacisnęła zęby.
– Nie złość się – poprosiła łagodnie Wika. – Umiem sobie z tym poradzić. To zwykła depresja, ma ją prawie połowa Polaków.
– Nie taką.
– Leczy się co najmniej dwadzieścia procent dorosłej populacji, to już choroba społeczna.
– A te ataki lęku?
– Mój lekarz mówi, że to nieprzyjemny, ale raczej charakterystyczny objaw. Napisałam wierszyk, kupiłam nowy album z dzikimi kotami i jestem OK. – Wika podniosła ręce do góry i uśmiechnęła się od ucha do ucha.
Blondynka zmarszczyła brwi.
– Kupiłaś album z dzikimi kotami Sergeona?!
– Tak.
– Przecież miałam ci go kupić na urodziny, palantko jedna!
– Nie mogłam się doczekać – wyznała bezwstydnie Wika. – Ale wreszcie zobaczysz, komu zawdzięczasz swój piękny pseudonim.
Blondynka spuściła bezradnie głowę.
– Rundi? Nazywaj mnie już jakkolwiek, tylko nie tak. To głupie!
– Jaguarundi to jeden z najwspanialszych kotów. Jest ostrożny i trudny do obserwacji – zaczęła tajemniczo dziewczyna. – Żyje samotnie, czasem w parach. Na polowanie wybiera się zawsze tymi samymi ścieżkami...
– Boże... Wika – pokręciła z niedowierzaniem głową blondynka. – Jesteś jak dziecko – machnęła ręką. – Niech ci już będzie.
– Na urodziny kupisz mi co innego.
– Na urodziny kupię ci co innego... – powtórzyła jak echo.
Pole było ogromne. Trawy i zarośla sięgały półtora metra. Dziewczyna przylgnęła do ziemi i na kilka sekund wstrzymała oddech.
Dwieście kroków dalej, na drewnianym podwyższeniu, z którego było widać cały teren ćwiczeń, pułkownik Piotr Krentz, niezbyt wysoki, krępy mężczyzna o chłodnym, wzbudzającym respekt, ale i zaufanie spojrzeniu, rozmawiał z Tadeuszem Malinowskim, przysadzistym pięćdziesięciolatkiem w zielonym płaszczu. Obaj przyglądali się przez lornetki dziewczynie.
– To ona, tak? – spytał Krentz.
– Tak – uśmiechnął się Malinowski. – Popatrz, co się teraz będzie działo. Jej zadaniem jest co dwie minuty oddać strzał do któregoś z tych celów – pokazał porozmieszczane na skraju pola drewniane stojaki, do których przymocowano duże papierowe tarcze. – Będzie łatwo zauważyć wynik, ma pociski z farby.
Pułkownik pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Cała zabawa polega na tym, że tych tarcz pilnują chłopcy...
– Widzę, Tadziu – wtrącił Krentz. – Co dalej?
– Dasz sobie wytłumaczyć, do cholery? Co cię dzisiaj ugryzło?
– Przepraszam, miałem średnio miłą gadkę z prezydentem. Jest mały kłopot, ale pewnie już o tym wiesz?
– Córka tego jego kuzyna?
– Tak.
Malinowski opuścił lornetkę i spojrzał na Krentza.
– Jesteś pewien, że elitarna agencja, której zadaniem jest zagwarantowanie bezpieczeństwa państwa, powinna się zajmować wypadkiem dwudziestolatki?
– Morderstwem dwudziestolatki.
– Nawet morderstwem dwudziestolatki. Pułkownik mocniej zacisnął usta, po czym wyjął z kieszeni przyciemniane okulary i umieścił je na nosie.
– Wiesz przecież, jak jest, Tadziu – mruknął cicho. – Zajmujemy się politykami. Ich bezpieczeństwem i wszelkimi sprawami, które mogą wpływać na stabilność rządu. Jeśli któryś z nich ma kłopoty, to i my je mamy. A teraz problem ma sam szeryf.
Krentz lubił nazywać tak prezydenta, choć pozwalał sobie na to tylko w obecności zaufanych osób. Malinowski rozłożył ręce.
– Ja podlegam premierowi, ty prezydentowi. Nie chcę się wtrącać. Tak tylko mówiłem. My na pewno tym nie będziemy się zajmować. Nawet zdaniem tego żółtodzioba to sprawa zwykłej policji. No, niech to nawet będzie CBŚ, ale nie my.
Krenz znał krytyczne zdanie Malinowskiego o premierze, ale nigdy nie podejmował rozmów na ten temat. Nawet kiedy nazywano pułkownika „Mister lodówką” czy „Krokodylem”, nie obrażał się, ale we wszelkiego rodzaju dyskusjach na tematy oficjalne, a szczególnie polityczne, zachowywał charakterystyczny dla siebie dystans i chłód. Własnych poglądów na ogół nie zdradzał, nawet rzadko o nich rozmawiał z żoną. Ograniczał się wyłącznie do pobłażliwych przezwisk swojego bezpośredniego szefa, i to zdecydowanie wystarczało. Usłyszeli pierwszy strzał.
– Gdzie ona jest? – spytał pułkownik.
– A właśnie... – uśmiechnął się z satysfakcją Malinowski. – Przed chwilą była tam – wskazał palcem.
– Co robią chłopcy przy tarczach?
– Strzelają do niej. Jeśli trafią, koniec ćwiczenia. Liczymy wtedy, na ile metrów udało jej się podejść do naszego stanowiska.
– Nie ma szans.
– Tak myślisz? – Malinowski uniósł z rozbawieniem brwi. – Chłopcy dostają furii, kiedy ona wchodzi na pole. Zresztą sam zobaczysz.
– Aby strzelić, musi się wychylić.
– Jasne. Tylko oni z kolei muszą wiedzieć, gdzie ona jest, aby trafić. Wychyla się tylko na sekundę. Potem bezszelestnie zmienia pozycję i zabawa zaczyna się od nowa.
– Będzie widać po ruchu traw, usłyszą ją. – Krentz przykleił się do lornetki.
– Tak? No to patrz.
Usłyszeli kolejny odgłos karabinka. Farba rozbryzgnęła się na jednym z celów. Zanim pułkownik znalazł lornetką odpowiednie miejsce, dziewczyna zdążyła ukryć się w trawie. Kilka strzałów żołnierzy spod tarcz było zdecydowanie spóźnionych.
– Nieźle – przyznał Krentz.
Malinowski przybrał tajemniczy wyraz twarzy.
– O co zakład, że podejdzie pod samą werandę i uśmiechnie się do nas z odległości dziesięciu metrów?
– Nie szalej. Jest dobra, ale to zupełnie niemożliwe.
– Skrzynka Johny Walkera?
– Stoi.
Kolejny celny strzał dziewczyny kompletnie zmylił pilnujących tarcz. Zmieniła pozycję o dobre dwadzieścia metrów zupełnie niezauważalnie.
– Jak długo tu jest? – spytał Krentz.
– Półtora roku, w tym trzy miesiące w Quantico.
– Ładnie. Skąd ją wzięliście?
– Prosto ze studiów. Teraz – piąty rok resocjalizacji. Wyróżniała się. Dobre wyniki, bardzo wysportowana. Uprawia sztuki walki od ośmiu lat, pasowała.
– A profil?
– Sangwinik, spokojna, introwertyczna, cierpliwa. Bardzo inteligentna, niewielkie grono przyjaciół, nie ma faceta, ale hetero. Wynajmuje mieszkanie ze studentką weterynarii.
Krentz wciąż obserwował bezskuteczne próby trafienia dziewczyny przez pilnujących tarcz.
– A ta studentka weterynarii? – spytał.
– Atrakcyjna brunetka. Dość ekscentryczna, interesuje się dzikimi afrykańskimi kotami, pisze wiersze, podobno dobre. Samotnik, jak nasza panienka.
Pułkownik pokręcił z niedowierzaniem głową, widząc kolejny popis dziewczyny.
– Niemożliwe... – mruknął pod nosem, ale Malinowski go usłyszał.
– Masz na tego Johny Walkera? – spytał złośliwie.
– Studiuje dalej? – Krentz zlekceważył pytanie.
– Eksternistycznie. Kończy.
Dziewczynę dzieliło od ambony najwyżej pięćdziesiąt metrów.
– Bierzesz ją? – spytał Malinowski.
– Pogadam z nią. Robi dobre wrażenie. Dlaczego ty jej nie chcesz?
– To nie tak. Mam już Olenę. Nie potrzebuję na razie więcej agentek.
– Mówisz o Sil?
– Tak.
– Boże, przecież ona nie ma za grosz serca!
– A ta ma go za dużo – podsumował Malinowski. – Ale ty lubisz takie. Refleksyjne, zapatrzone w sens istnienia i nieboskłonów, idealistki.
– Pieprz się.
– Dogadacie się. Tutaj wszystkich wkurzała.
– Jak się prezentuje?
– Zobaczysz. Świetnie zbudowana, ładna. Dobra do waszej roboty.
Dziewczyna wyłoniła się z traw kilkanaście metrów od ambony. Wyprostowała się jak struna i próbując wstrzymać przyśpieszony oddech, przyłożyła rękę do czoła.
– Melduję się! – krzyknęła w stronę oficerów. Malinowski pokiwał z zadowoleniem głową.
– Bądź za dziesięć minut u mnie. Pułkownik chce z tobą porozmawiać! – rozkazał.
– Tak jest! – Dziewczyna miała na sobie zielony dres i łaciatą, maskującą czapkę koloru khaki. Jej umorusana czarną farbą i ziemią twarz nie wyrażała specjalnego zaskoczenia wynikiem ćwiczeń. Widać było, że przywykła do takich małych sukcesów.
Krentz obserwował, jak zbliża się do chłopców przy tarczach, którzy, zrezygnowani, zdążyli już położyć się na ziemi, aby odpocząć.
– Niesamowite – przyznał pułkownik.
– Wiesz, jak ją tu nazywają?
– No?
– Ultra.
– Ultra?
– No wiesz, niesłyszalna jak ultradźwięki. Zabawne. Nie znosi swojego imienia.
– Taaa. Pogadam z nią.
Dziewczyna weszła do pomieszczenia, gdzie Tadeusz Malinowski miał swój polowy gabinet. Przy biurku siedział jednak nie on, tylko mężczyzna w czarnym garniturze, którego widziała już na poligonie. Wyglądał na czterdzieści kilka lat, ale dbał o kondycję, co było widać na pierwszy rzut oka.
– Przepraszam, szukam...
– Wiem, proszę usiąść – mężczyzna wskazał jej krzesło. – Nazywam się Piotr Krentz, prosiłem agenta Malinowskiego, aby pozwolił nam porozmawiać, o czym wspomniał na poligonie.
– Tak jest, panie...
– Pułkowniku – przyszedł z pomocą mężczyzna.
– Tak jest, panie pułkowniku.
Dziewczyna usiadła, uważnie przypatrując się rozmówcy. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie flegmatycznego, ale w rzeczywistości jego sposób bycia wynikał raczej, jak oceniła, ze spokoju i cierpliwości. Jak na wojskowego był jednak zbyt – nie mogła przez kilka sekund znaleźć odpowiedniego słowa na określenie tej cechy – „polityczny”. Tak jakby uważał na każdy ruch, gest, a nawet odpowiednie dla chwili spojrzenie. Wszystko to było jednocześnie niezwykle naturalne, płynne, choć dość chłodne i czynione z rezerwą. Dziewczyna czekała dobrych parę minut, aż pułkownik nieśpiesznie przejrzy jej teczkę leżącą na stole. Unosił przy tym raz po raz wzrok, jakby sprawdzał dane, które dopiero co przeczytał. Cały ten czas dziewczyna mogła wykorzystać na wstępną ocenę faceta, który, jak coś jej mówiło, odegra istotną rolę w jej przyszłej karierze. Dwa dni temu Tadeusz Malinowski wspomniał, że dziś na ćwiczeniach będzie się jej przyglądał ktoś bardzo ważny i być może zechce z nią porozmawiać. Wdzięczna była szefowi, że pozwolił popisać się numerem z tarczami, czym potrafiła doprowadzać do furii kolegów ze szkolenia nawet jeszcze skuteczniej niż podczas zajęć z logiki dochodzeniowej. Zdaniem wielu przyszłych tajnych agentów te przynudziaste krzyżówki bardziej przypominały rozwiązywanie szkolnych słupków niż cokolwiek potrzebnego w ich przyszłej pracy. Według niej jednak były to zadania niezwykle uniwersalne i istotne w procesie prawidłowego myślenia, i to nie tylko dla oficera dochodzeniowego, ale również dla agenta wywiadu, kontrwywiadu czy nawet po prostu szpiega. Zdawała sobie sprawę, że prezentując wyjątkową aktywność na tych zajęciach, ujawnia, niestety, zbyt szczerze potrzebę bycia prymusem, tam gdzie tylko to możliwe, ale opinia „kujona”, mówiąc otwarcie, guzik ją obchodziła.
– Ultra, tak? – spytał spokojnie i tak cicho Krentz, że dziewczyna musiała dodatkowo się skupić, aby móc dokładnie zrozumieć, o co mu chodzi.
– Tak jest.
– Proszę powiedzieć, nie odwracając się, oczywiście, co znajduje się w tym pokoju za pani plecami? – spytał ponownie pułkownik, przeglądając papiery.
No, za oryginalny to facet nie jesteś – pomyślała dziewczyna, ale umiejętnie zapanowała nad wyrazem twarzy i zaczęła recytować:
– Po prawej stronie niewielka szafka z lampką i łóżko polowe, puste, bez koca. Dalej stołek, nad nim obraz, który zawieszono dopiero dzisiaj, wcześniej go nie widziałam. Kopia Zegarów Dalego. Przy drzwiach popielniczka, w niej dwa niedopałki papierosów. W samym rogu ciemnoczerwone pudło. Jego również wcześniej tu nie widziałam i nie wiem, co w nim jest.
Krentz oderwał się wreszcie od teczki.
– Wyróżnia się pani na większości zajęć, nawet z samoobrony i sztuk walki. Jak ocenia psycholog, rozumuje pani szybko, spokojnie i logicznie. Łatwo przystosowuje się pani do sytuacji. Mimo że jest pani atrakcyjna, nie cieszy się sympatią kolegów. Nie ma pani właściwie przyjaciół. Kiepsko radzi sobie pani na zajęciach wydolnościowych porucznika Zwrota, umie pani rozpoznać obraz surrealisty w polowej ziemiance swojego dowódcy. Nie ma pani męża ani narzeczonego, nie lubi swojego imienia, uwielbia słodycze. – Pułkownik ostentacyjnie zamknął teczkę.
– Tak jest – potwierdziła krótko Ultra.
– Jak to możliwe?
– Staram się przykładać do wszystkiego, co...
– Pytam – przerwał Krentz – jak to możliwe, że utrzymuje pani taką figurę, wpychając w siebie całe ciężarówki, jak to ujął agent Malinowski, słodyczy.
– Mam dobrą przemianę materii.
– Nie psują się pani zęby?
– Chyba są w porządku – dziewczyna się zarumieniła.
Pułkownik patrzył na nią spokojnie, ale poważnie i nie wyczuła, aby jego uwagi mogły mieć cokolwiek wspólnego choćby z najsubtelniejszym flirtem. Jeśli już trzeba by było oskarżyć go o jakiekolwiek odstępstwa od procedury, to najpewniej wynikały z dziwacznego, ale jednak poczucia humoru. Wszystko to, zdaniem Ultry, było wpisane w rytuał stworzony do przeprowadzenia kolejnych sprawdzianów jej ewentualnej przydatności do zawodu, czego teraz już była niemal pewna.
– Nasza rozmowa, niezależnie od jej wyniku, jest całkowicie poufna.
– Oczywiście, panie pułkowniku.
Krentz odczekał chwilę, wciąż przyglądając się uważnie dziewczynie.
– Pracuję dla agencji zajmującej się bezpieczeństwem politycznym, i nie tylko zresztą, państwa. Dbamy o spokój osób sprawujących władzę, prowadzimy wszelkiego rodzaju dochodzenia i utajnione akcje, mające na celu wyeliminowanie zagrożeń wynikających z działalności obcych wywiadów i przestępczości zorganizowanej, jeśli ma wpływ na przebieg procesów politycznych. Kontrolujemy różne objawy i próby korupcji, szantażu, nadużywania władzy. Prowadzimy także dość energiczną działalność za granicą, ale o tym porozmawiamy dokładniej, kiedy będzie już pani w naszych szeregach. Widzę, że jest pani trochę zdezorientowana – zauważył Krentz. – Chce pani o coś zapytać?
– Proszę nie brać tego za arogancję, ale nie rozumiem, o czym pan mówi, pułkowniku – oznajmiła Ultra.
– Proszę mówić jaśniej.
– Znam dość dokładnie strukturę Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, Biura Ochrony Informacji Niejawnych i Spraw Obronnych, Urzędu Ochrony Państwa i kilku innych, ale nie słyszałam o agencji, o której pan mówi.
– My nie podlegamy premierowi ani nawet sejmowej komisji do spraw służb specjalnych, tylko prezydentowi. To jest agencja prezydencka.
– Jak to możliwe?...
– Stanowimy, jak by to powiedzieć... pierwszą linię frontu. Większością spraw, o których wspomniałem, zajmują się oczywiście odpowiednie służby rządowe. My jednak pilnujemy, aby nic nie uszło ich uwagi. Wykrywamy, analizujemy i na pewnym etapie przekazujemy służbom podległym premierowi. Przy okazji stanowimy ich kontrolę, a przede wszystkim jesteśmy uszami i oczami prezydenta. To za jego pośrednictwem efekty naszej pracy trafiają na biurka odpowiednich ministrów.
– I nikt o tym nie wie?
– I nikt o tym nie wie. Ale jesteśmy te dobre chłopaki. I nie dbamy o reklamę.
– Kontrolujecie nawet NIK?
– Tak.
– Wszystkich ważniejszych polityków?
– Tak. I dbamy, aby nie narobili sobie kłopotów.
– Wpływacie na politykę?!
– To nie komunizm, agentko Ultra. My tylko pilnujemy w imieniu prezydenta, aby wszystko grało. I prowadzimy różnorakie działania tak długo, jak to konieczne. Potem przekazujemy sprawy dalej. No i jak wspomniałem, działamy w imieniu prezydenta za granicą. Wszystko ma jeden cel – maksymalne bezpieczeństwo państwa.
– Czy to duża agencja?
– Nie. I będę szczery. To elita. Jak to lubią mówić Amerykanie w głupawych filmach – najlepsi z najlepszych. Oczywiście, to bardzo ogólne informacje, ale dopóki nie zdecyduje się pani przystąpić do nas, musi to wystarczyć. Decyzję proszę podjąć w ciągu najbliższych godzin. Proponuję pani dokończenie szkolenia u nas i pracę.
– Odejdę stąd na zawsze?
– Tak. I nigdy nie będzie pani mogła, nawet z najbliższymi, rozmawiać o tej agencji. Będzie pani miała fikcyjny zawód, fikcyjne nazwisko, a nawet życiorys. Będzie pani mogła dalej mieszkać z tą studentką weterynarii, choć zwykle zalecamy mieszkanie samodzielne. Pseudonim już pani ma. To wszystko. Ile pani potrzebuje czasu?
– Godzinę – odparła niemal bez namysłu.
– Zgadzam się. Już półtora roku temu wybrała pani ten zawód, teraz tylko trzeba sobie zadać pytanie, czy gotowa jest pani pracować w agencji, której oficjalnie nie ma, na stanowisku, którego nie ma, wśród ludzi, którzy nie istnieją.
– To trochę egzotyczne... – skomentowała wolno, starając się zachować równowagę umysłu.
– Egzotyczne... no proszę. Takiego określenia jeszcze nie słyszałem. – Krentz uśmiechnął się po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy. – Ale być może dlatego, że nowych pracowników przyjmujemy bardzo rzadko. I raczej nie są to ludzie z ogłoszenia w prasie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Książka dostępna także w formie audiobooka!
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
1 Lorafen – lek o silnym działaniu przeciwlękowym i uspokajającym.
2 Seronil – lek przeciwdepresyjny stosowany także w zespołach natręctw, czasem w bulimii.