Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejne spotkanie z bohaterami cyklu powieści o Kapłanie – tajemniczym byłym duchownym o nadzwyczajnych zdolnościach, obdarzonym niewytłumaczalną dla przeciętnego człowieka „pamięcią pokoleń”.
Mieszkające na odludziu małżeństwo znajduje przed drzwiami swojego domu nieprzytomnego chłopca. Znana z poprzednich części cyklu, dr Aleksandra Sambierska wezwana przez gospodarzy szybko odkrywa, że nastolatek nie tylko mentalnie, ale i anatomicznie bardzo różni się od zwykłych chłopców w jego wieku. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że dzieciak ścigany jest przez bezwzględną grupę tajemniczych prześladowców, którzy nie cofną się przed niczym by go unicestwić. Na ich drodze staje Kapłan.
Krzysztof Kotowski - bestsellerowy pisarz, dziennikarz i psycholog. W przeszłości pracował w radiu i TVP. Był autorem i prowadzącym wielu popularnych programów telewizyjnych, m.in. „Kawa czy Herbata” czy „Rhythmics”. Jest autorem thrillerów z pogranicza psychologii, fantastyki i horroru, czyli tzw. „thrillerów hipotetycznych”. Jego książki w ocenie krytyki i czytelników odznaczają się przede wszystkim świetnym językiem, poczuciem humoru i wartką akcją. Uznanie przyniosły mu m.in. takie książki jak: „Krew na Placu Lalek”, „Kapłan”, „Niepamięć”, „Marika”, „Zygzak”, „Święto Świateł” czy „Czas Czarnych Luster”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: XAUDIO
Copyright © Krzysztof Kotowski
Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o.o.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN 978-83-66807-25-9
Wydanie II
Warszawa 2021
Wydawca:
XAUDIO Sp. z o.o.
e-mail: [email protected]
www.xaudio.pl
Marcie i Robertowi…
Piosenka dla chłopczyka
Uciekaj, chłopczyku, przez ciemny las Zapomnij o słońcu, powstrzymaj czas Zapomnij o bogach, drzemiących w niebie Posłuchaj piosenki i ratuj siebie…
La la la la… i ratuj siebie…
Chłopiec biegł ile sił w nogach. Słyszał kroki goniących go istot w swojej głowie, jakby były zaledwie o metr od niego. Dwadzieścia, może dwadzieścia kilka oddechów temu księżyc skrył się za chmurami i w lesie zapanowała niemal całkowita ciemność, która nie pozwalała odróżnić kostropatych gałęzi wyrastających z potężnych pni od przerzedzonej cichym wiatrem mgły tańczącej między drzewami.
Mgła w poświacie księżyca była biaława, czasem nawet wydawała się srebrzysta. Teraz jednak chłopiec biegł w ponurych, niemal czarnych oparach, gęstych, jakby powstały z pobliskich bagien, aby zamknąć mu drogę ucieczki lub zmylić kierunek i przynieść zgubę.
Las szeptał tej nocy wyjątkowo cicho. Trudno było wyłowić z ciemności jakiekolwiek ostrzeżenie – szelest, skrzypienie konarów czy najcichszy choćby głos życia. Za to zapach wdzierał się do głowy chłopca niemal tak silnie jak kroki zza pleców, które niczym koszmarny chichot nie pozwalały wychwycić z tego miejsca czegokolwiek, co pomogłoby zdusić strach. Las pachniał kwitnącym jałowcem, wilgocią liści i gęstym mchem. Zimnozielone, długie, wąskie igły sosen, a nawet nasiona modrzewia nie umiały tej nocy roztaczać woni równie intensywnej, ale i ich obecność chłopiec umiał wyczuć i wykorzystać, by kierować się w odpowiednią stronę.
Gdyby jakikolwiek zwykły człowiek mógł być teraz świadkiem tego, co widziały tylko zastygłe drzewa, oniemiałby ze zdziwienia. Zmysły ludzkie nie mają przecież takiej mocy, aby im ufać tak bezgranicznie. Jednak chłopiec biegł niezwykle szybko, mijając niewidoczne z pozoru przeszkody, mknąc wciąż naprzód i naprzód. Istoty podążające za nim, choć być może miały wrażenie, że są coraz bliżej niego – myliły się. Aż wreszcie postać najpotężniejsza z nich, rosła co najmniej na dwa metry i potężnie umięśniona w całym ciele, zatrzymała się. Nie widać było ani po niej, ani po jej trzech towarzyszach zwykłego dla takiego wysiłku zmęczenia. Wyglądali na ludzi, ale ich sprawność wzbudziłaby podobne zdziwienie jak bezbłędne ruchy chłopca, który był już daleko przed nimi. Wyrównując oddech, patrzyli przed siebie z gniewem i rozgoryczeniem.
Dom stojący na skraju lasu ponad wszelką wątpliwość nie był zwykłym domem. Nie miał własnego jednolitego koloru, typowego dla wiejskiej chałupy ogrodzenia, stodoły, albo przynajmniej czegoś w stylu komórki, ale miał za to – co może dziwne – garaż. Ściany domu, a nawet dach wymalowane były we wszystkie chyba możliwe barwy świata, pomieszane ze sobą zupełnie dowolnie. Raczej nie była tym malunkom nadana żadna konkretna forma, ani chyba nawet zalążek koncepcji kolorystycznej. Niczego, jak należy się obawiać, twórca wizerunku domu nie chciał nam przekazać prócz wrażenia. Choć mogłoby się okazać, że takie twierdzenie obraziłoby gospodarzy, którzy właśnie budzili się ze snu. Pan gospodarz, o fryzurze nieco nawiązującej do koncepcji artystycznej domu i ciele nieprawdopodobnie wręcz chudym, wstał leniwie z łóżka, w którym zostawił wciąż drzemiącą żonę. Wszedł kołyszącym się krokiem do kuchni, by napełnić wodą z kranu jedną ze szklanek stojących na stole, a następnie ją wypić do dna. Przeciągnął się, przetarł oczy, rozejrzał się dookoła i postanowił wyrazić dezaprobatę:
– Cipucha! – wrzasnął na całe gardło.
– Zamknij się, pojebie! Przecież jeszcze śpię! – odwrzeszczała mu spod kołdry pani gospodyni.
– Zostawiłaś wczoraj taki burdel, że rzygać się chce!
– Bzdet, tępaku niedorobiony! Czy nie dochodzi do tego twojego jajowatego łba, że jeszcze śpię?!!!
– Chcesz coś do żarcia?!
– Chcę spać!
Bzdet wzruszył ramionami i wrócił do sypialni. Głowa Cipuchy wypełzła spod kołdry.
– Gacie byś jakieś założył – mruknęła, otwierając jedno oko.
– Po co?
Dziewczyna wyciągnęła ręce w jego stronę.
– Chodź tu do mnie, Mopiku mój śliczny – zachęciła, posyłając mu buziaka na odległość.
Bzdet wskoczył z powrotem pod kołdrę i mocno przytulił się do żony.
– Moja ty Niunieczko najukochańsza… – zamruczał, całując ją delikatnie w usta.
– Grubasku słodziutki… – zrewanżowała się, szczypiąc go po kościstych plecach.
– Skarbeczka, żabeczka…
– Bzdecik, omlecik…
– Usteczka słodziutkie…
– Brzuszeczek mój najcudowniejszy…
Jesienne słońce raźniej wyjrzało zza chmur nad samotnym domem o nieokreślonym kształcie artystycznym, radując tym bardzo otwartych na piękno przyrody gospodarzy. Przyglądając się porannym zajęciom Bzdeta i Cipuchy, ktoś nieostrożny i nieobiektywny w swoich sądach mógłby odnieść wrażenie, że to tylko para wychudłych, rozczochranych punków, którym nieźle odwaliło. Bardziej uważny obserwator dostrzegłby jednak w tych szczęśliwych ludziach tęsknotę za pierwotną harmonią nie tylko z przyrodą i własnym poczuciem sensu życia, ale także silnym instynktem trzymającym ich z dala od miejskiej obłudy, ludzkich zależności i nielogicznie zhierarchizowanego tak zwanego społeczeństwa. Cipucha i Bzdet byli wolni i – o czym świadczyło wiele przykładów – umieli z tej wolności czerpać siłę do życia.
Bzdet po dość dogłębnym rozważeniu „za” i „przeciw” zdecydował się w końcu włożyć gacie i wyjść na zewnątrz.
– Jest wrzesień! – usłyszał za sobą ostrzeżenie żony. – Wpakuj coś jeszcze na siebie, bo będziesz chrychał jak w kwietniu!
Punk jednak nie odpowiedział, bo właśnie przykuł jego uwagę przedziwny widok. Pod ścianą domu, skulony w kłębek, trząsł się jakiś chłopiec. Na oko miał piętnaście, szesnaście lat, długie gęste włosy koloru dojrzewającego żyta, szczupłe – no, może nie tak jak Bzdet, ale jednak – ciało oraz nieprawdopodobnie dziwaczne, trudne do porównania z czymkolwiek ubranie.
– Siemano, chłopie! – pozdrowił go otwarty na wszelkie dziwy świata Bzdet i podszedł bliżej. W pewnym momencie jednak zwolnił kroku, widząc, że strach w oczach dzieciaka rośnie. Wreszcie zatrzymał się, żeby dokładniej obejrzeć gościa. Chłopiec wciąż milczał, nie spuszczając wzroku z gospodarza. Punk postanowił, że czas zachęcić do kontaktu niespodziewanego gościa bardziej zdecydowanymi argumentami.
– Słuchaj, koleś – zaczął przystępnie. – Ja tu mieszkam. To mój dom i moje podwórko. A ty siedzisz pod ścianą, jest siódma rano i jesteś trochę za młody na kaca. Wyczesany masz ten mundurek, ale zagadaj coś. Wiesz, nie najlepiej w sumie wyglądasz, i jak cię zobaczy moja laska, która rano nie tryska raczej humorem, to będzie afera.
Jak na zawołanie w drzwiach pojawiła się Cipucha, która zobaczywszy, że jej mąż mówi do ściany, szybko wyszła z domu, żeby się dowiedzieć, co się dzieje. Dzieciak na widok drugiej osoby jeszcze bardziej skulił się w sobie i jeszcze szerzej otworzył oczy.
– Co jest grane? – spytała cicho Bzdeta, na wszelki wypadek rozglądając się uważnie dookoła.
– Nie wiem. Znalazłem go tu przed chwilą. Nie chce gadać. Dla mnie jakiś trefny jest.
– To dzieciak. Cips jakiś.
– Skąd by tu cipsy się szwendały? Na piechotę z miasta przyszedł? Siedem kilometrów? Wygląda jak przykurzony jakiś…
– Ty, młody! – zagadnęła teraz Cipucha. – Jak masz ścieżkę w organizmie albo przyjarałeś, nie bój. Tu nikogo nie ma. Chcesz wody?
Chłopak nagle otworzył usta i z dużym trudem zaczął wydobywać z siebie jakieś dźwięki. Cokolwiek to było, z pewnością w żadnym zrozumiałym dla gospodarzy języku.
– Nie kumam – podsumowała Cipucha.
– No co ty powiesz…
– Nie dogadamy się z nim. On w ogóle chyba nie łapie, co jest grane.
– Widzę. A ty widzisz, jakie ma ciuchy? Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Może lubi Star Trek albo urwał się z jakiegoś zlotu dla innych świrów.
– I co?! I gadali tam na migi?! – Bzdet wyraźnie był rozdrażniony.
– Dzwonię po mendy – stwierdziła Cipucha.
– Wyluzuj. To tylko jakiś dzieciak.
– Więc może potrzebuje pomocy, lamusie?
– Od mend?! Zajebisty pomysł!
Chłopiec nagle zamknął oczy, osunął się po ścianie i stracił przytomność.
– O w dupę! – teraz Cipucha zdecydowanie się wystraszyła. – Dalej mam nie dzwonić?
– Dzwoń, ale nie do mend.
– A gdzie?
– Na audiotele po jakiś wózek, bo nam tu zejdzie!
– Po pogotowie?!
– Mała, kurde, mózg ci przepaliło? No jasne, że po pogotowie. Ja go biorę do domu.
Bzdet wziął szybko chłopaka na ręce i wniósł po schodach do pokoju gościnnego. Położył go na kanapie i szybko sprawdził oddech i puls. Przykrył chłopca kocem i wrócił na dół do salonu.
– Zadzwoniłaś? – spytał.
– Tak.
– Kiedy przyjadą?
– Szybko. Zadzwoniłam do Oli.
– Kurwa, przecież Olka to psychiatra!
– No i co z tego? Ale ją znamy. Nie wierzę tym posranym wozakom z miasta. Powiedziałam jej, co jest grane, przyjedzie z kim trzeba. Oddycha?
– Tak. I ma puls, choć jakiś porąbany. Ciekawe, jak jej to zrelacjonowałaś…
– Tak jak trzeba, przymule!
Doktor Aleksandra Sambierska, rudowłosa, drobna lekarka, odłożyła słuchawkę telefonu, ale jej oczy były nadal tak szeroko otwarte, że wyglądały jak pięciozłotówki. Z kolei doktor Błażej Kulawik, będący poniekąd świadkiem jej rozmowy przez telefon, ze szczerym zaciekawieniem wymalował na swojej twarzy jeden wielki znak zapytania. Gdy Sambierska nieco się otrząsnęła z tego, co usłyszała, wzięła trzy głębokie oddechy i odruchowo poprawiła fryzurę.
– Możesz mi dać szybko karetkę? – spytała, wprowadzając na swoje oblicze na razie udawany spokój.
– Jaką?
– Pełną. I chcę wziąć Grzesia.
– Luksusowo…
– Dzisiaj jest luz, jest ledwo po siódmej. Moi przyjaciele mają kłopoty.
– Czyli? – spytał Kulawik, biorąc jednocześnie słuchawkę do ręki. – R1 na dół, szybko, i wezwij doktora Jurgę. – Rozłączył się i zawiesił wzrok na koleżance, oczekując odpowiedzi.
– Dwoje moich przyjaciół znalazło pod swoim domem nieprzytomnego nastolatka.
– „Najarany anor w stroju kapitana Kirka” to ten nastolatek? – upewnił się Kulawik.
Sambierska machnęła niecierpliwie głową.
– To Cipucha.
– Wiem. Tylko ona mówi tak przez telefon, że słychać w drugim pokoju. Ola, to świry. Znowu wykręcają ci numer.
– Rany boskie, jesteś psychiatrą! „Świry” to chyba jednak niezbyt starannie i adekwatnie dobrane słowo!
– Mieszkają trzydzieści kilometrów za miastem!
– Nie znają innych lekarzy oprócz nas.
– Źle mi się kojarzą.
– Wtedy to nie była ich wina. I dobrze o tym wiesz. Lecę – pocałowała go w czoło, porwała płaszcz z wieszaka i wybiegła na korytarz.
Gdy znalazła się w drzwiach budynku „F” prowadzących na zewnątrz, karetka już podjeżdżała. W środku znalazła dwóch wozaków i kierowcę, ale Jurgi nie było.
– Gdzie Grzesiek? – spytała, wskakując szybko do wozu.
– Ma być przy szlabanie – odparł kierowca.
Doktor Grzegorz Jurga był łysawym, szczupłym, dość wysokim, znanym z flegmatycznego usposobienia sześćdziesięciolatkiem. Nie przeszkadzało mu to bywać cynicznym złośliwcem, kiedy tylko zakłócono jego spokój. Ola lubiła go jednak za (rzadką u lekarzy) samokrytyczną trzeźwość i brak (częstego u lekarzy) tak zwanego kompleksu boga wszystkich.
Wsiadł tuż przy wyjeździe z terenu szpitala, zajął miejsce przy Sambierskiej, ale nie fatygował się ze specjalnie entuzjastycznym powitaniem. Machnął nieznacznie ręką, pozdrawiając wszystkich, oparł głowę o obitą w tym miejscu miękką tapicerką ścianę karetki i zamknął oczy, usiłując najprawdopodobniej się zdrzemnąć.
– Nie pytasz, dokąd jedziemy? – szturchnęła go Ola, zbyt zdenerwowana, by teraz zostać z tym sama.
– Jestem kardiologiem pracującym w szpitalu psychiatrycznym. Dokąd możemy jechać? – mruknął leniwie Jurga. – Do nieprzytomnego chorego psychicznie lub podejrzewanego o kłopoty krążeniowe. Dzisiaj mi wszystko jedno. Mam zarwaną noc, daj mi się zdrzemnąć. Słyszałem, że jedziemy daleko.
Sambierska głośno westchnęła, ale zostawiła go w spokoju. Jednak czujny, stary lekarz, zbyt dobrze znający Olę, postanowił otworzyć oczy i zaspokoić właśnie pobudzoną ciekawość.
– A tobie co? – spytał z kolei on, przyglądając się teraz uważniej koleżance. – Pierwszy raz jedziesz do chorego? Co się stało?
– To moi… znajomi. To znaczy przyjaciele. Pierwszy raz do mnie dzwonią po pomoc.
Kardiolog wyprostował się i przetarł oczy, żeby odpędzić senność.
– Chcesz powiedzieć, że nie jedziemy do pacjenta „dla nas”?
– Nie wiem.
Wozacy kulturalnie i konsekwentnie udawali, że nie słyszą rozmowy lekarzy.
– Ola… – Jurga ściszył głos. – My nie jesteśmy pogotowie! Mamy karetki tylko dla „naszych”! Co ty wyprawiasz?!
Sambierska zacisnęła usta i przez chwilę milczała.
– No dobra, OK, spróbuję to zrozumieć – westchnął kardiolog. – Po co mnie ściągnęłaś?
– Bo to, co mówili, było dziwne.
– Jezu… Tylko nie mów, że to ci z tego numeru sprzed pięciu lat?!
– Nie ci… To znaczy ci, ale…
– Ci czy nie ci?!
– Byli z tym związani. Ale nie tak, jak myślisz. Jurga zdecydowanie spoważniał.
– Ola, pięć lat temu na terenie tego szpitala zginęli ludzie napadnięci przez jakichś porąbanych mnichów z mieczami, a ty mi teraz mówisz, że jedziemy do gości „z t y m związanych, tylko nie tak, jak myślę”?!!!
– Ciszej!
– Jasne. W ciągu tych pięciu lat już mi kilka razy kazano na ten temat milczeć. W co ty mnie pakujesz? – słynny spokój Jurgi został wyraźnie nadwątlony, ale teraz szeptał prosto do jej ucha, pilnując, żeby żaden z wozaków tym razem niczego nie usłyszał.
– Nie było cię wtedy. Nie masz się czym niepokoić. Niczego nie widziałeś – odpowiedziała rzeczowo Ola.
– Ale teraz jestem. Mów, co się dzieje, albo każę zatrzymać karetkę!
Sambierska zmierzyła kolegę piorunującym spojrzeniem, pełnym babskiego (przez co jak ma się rozumieć – groźniejszego) oburzenia.
– Jedziemy do przyjaciół – warknęła mu prosto do ucha. – To były ofiary tamtych wydarzeń, a nie sprawcy. Mówię ci o tym tylko dlatego, że…
– Że co?
Ola chwilę się zastanowiła.
– Są trochę ekscentryczni – szepnęła po chwili.
– Są trochę ekscentryczni… – powtórzył jak echo Jurga, wpijając w nią swój całkowicie już trzeźwy, rozbudzony wzrok.
Lekarka pokręciła głową zniecierpliwiona, ale postanowiła, że nie da się zbić z pantałyku.
– Trochę inaczej się ubierają i czeszą. Żyją na odludziu, ale to cholernie porządni ludzie.
– Na odludziu?
– No, może trochę przesadziłam. To pół godziny drogi od Warszawy, na skraju lasu. Ale do najbliższego sąsiada mają z kilometr.
– Coraz lepiej…
– Ludzie, do których jedziemy, należą do ruchu punkowego. – Ola postanowiła być dokładna. – Ich postawa jest kontestacją zakłamanego i egoistycznego, pozbawionego miłości i duchowej wspólnoty układu społecznego – wyrecytowała formułkę, której nauczyła się już kilka lat temu. – Nawet ich pseudonimy i pogarda dla nadanych im przy urodzeniu „przyporządkowanych” imion społecznych znamionują ten bunt.
– Co ty powiesz? Uczysz sześćdziesięciolatka, kim byli punkowcy?
– To nie są zwykłe brudasy spod trzepaka. Oni traktują to poważnie. To ludzie idei – zakończyła uroczyście. – Zresztą są dorośli. Mają po trzydzieści parę lat. Mówię ci to, abyś nie rozdziawił buzi, jak ja to zrobiłam, kiedy ich pierwszy raz zobaczyłam.
– Bardziej interesuje mnie, które z nich jest chore – odparł nieco cynicznie kardiolog, ale Ola domyśliła się, że nie uniknie dalszych pytań o przeszłość, choć Jurga zapewne odłożył dręczenie koleżanki na później.
– Nikt. Pół godziny temu znaleźli na swoim podwórku nastolatka, który przy nich stracił przytomność. Jest bardzo dziwnie ubrany, mówi w niezrozumiałym języku, oddycha i jak twierdzą, ma puls, tyle że dziwny. Dlatego chcę, żebyś go zobaczył.
– Pewnie ma omamy i bełkocze, a nie mówi w dziwnym języku.
– To już zostaw mnie. Ty zajmij się somatyką.
– Co to znaczy „dziwny” puls?
– Bardzo nieregularny, o zróżnicowanym natężeniu. To nie są lekarze. Tak wnioskuję z tego, co mówili. Ostatnie, co usłyszałam, interpretuję jako nadmiar wrażeń.
– To znaczy? – Jurga zaczął mówić nieco głośniej.
– Powiedzieli, że chłopak przez chwilę… „stał się jakby przezroczysty”.
– Acha. No, to być może całkowicie prawidłowo, jedziemy do prawidłowych pacjentów – podsumował kardiolog, chyba nieco się uspokajając.
– Na pewno potrzebna jest pomoc.
– I to nie ci z mieczami co wtedy?…
– Tych „z mieczami” nie widziałam od pięciu lat – skłamała Ola, szybko urywając kolejną próbę podjęcia przez Jurgę tematu, którego ponad wszelką wątpliwość by nie zrozumiał.
Gospodarz czekał na nich przed domem.
– Siemano, Ola – punk pocałował Sambierską w policzek, ale lekarka zauważyła, że zniknęła jego dawna pogoda ducha, z której tak bardzo był znany wśród, nielicznych zresztą, przyjaciół.
– Gdzie? – spytała szybko.
– W środku. Chyba na razie w porządalu. Bzdet jestem! – wyciągnął rękę do kardiologa.
– Ładnie – przyznał Jurga, potrząsając chudą dłonią punka. – A ja jestem ziomal z głupotkowa. Siemano!
Bzdet uniósł nieco brwi. Ola dość głośno wypuściła powietrze z płuc, ale posłała na wszelki wypadek uspokajające spojrzenie w kierunku zdezorientowanego nieco chuderlaka.
– To co? – westchnął Jurga. – Idę strzelić małolatowi „depeszę z Damaszku” i powróżę trochę z kreski, OK? – Po czym swoim nieco rozkołysanym krokiem skierował się w stronę wejścia do domu.
– Spokojnie. On ma takie poczucie humoru – Sambierska klepnęła Bzdeta po ramieniu. – Nie przejmuj się. Mówił o badaniu EKG. Jest trochę zdenerwowany, nie spał całą noc.
– Dobry jest? – spytał punk.
– To świetny kardiolog. Miewa humory, ale na co dzień to oaza spokoju.
W środku, w pokoju dla gości, Cipucha siedziała przy łóżku, na którym leżał chłopiec.
– Nie rozebraliście go? – spytała nieco zaniepokojona Ola, ale bez pretensji w głosie.
– Nie wiemy jak – odparł Bzdet.
Jurga spojrzał z politowaniem na Sambierską. Cipucha wyczuła w jego oczach protekcjonalność w stosunku do nich, ale z pewnością nie miała nastroju do kłótni.
– To białe, co ma na sobie, nie ma guzików, suwaków ani niczego, co można by rozpiąć. Poza tym tak dobrze przylega do ciała, że łatwo daje się wyczuć puls czy bicie serca.
– Dobra, koniec wygłupów, podłączam EKG – zadecydował Jurga. Dał znak jednemu z wozaków i przesunął ręką po klatce piersiowej pacjenta.
– Tego naprawdę nie da się zdjąć – wtrącił spokojnie Bzdet.
– Widać przecież, że to jakiś strój z balu dla przebierańców. Przynieście nożyczki – kardiolog postanowił nie tracić czasu i założył stetoskop.
– Próbowaliśmy – upierała się Cipucha. – Ten strój tak do niego przylega, że potniemy mu skórę.
– A mogę poprosić nożyczki lub nóż? Mam tu nieprzytomnego pacjenta! – zniecierpliwił się Jurga.
Bzdet bez słowa wyjął z kieszeni scyzoryk i nożyczki, których najprawdopodobniej próbował już użyć.
Sambierska podeszła do chłopca z drugiej strony łóżka. Wyjęła latarkę punktową i zaczęła badać reakcję źrenic.
– W porządku? – spytał kardiolog, próbując znaleźć jakieś miejsce do przecięcia ubrania.
– Reaguje prawidłowo – odpowiedziała Ola, przesuwając ręką po ubraniu pacjenta. – To jest jakby przyklejone do niego. Guma jakaś, cholera, czy co?
– To staje się raz zimne, a raz ciepłe – wtrąciła Cipucha.
– Przejmuje temperaturę ciała – mruknął Jurga.
– Aż tak? – Ola podniosła wzrok na kardiologa. – Dotknij jego brzucha.
Miejsce, na które wskazała Sambierska, było ciepłe jak rozgrzany kaloryfer, za to klatka piersiowa pod dłońmi Jurgi wydawała się chłodna.
– Co jest do cholery?! – teraz już nawet on się zaniepokoił. Odłożył nożyczki i zaczął szybko osłuchiwać serce przez cienką warstwę tego, w co ubrany był chłopiec od pasa w górę.
– Te spodnie też jakieś dziwne – westchnęła Ola.
– Są, jak widzisz, grubsze – przyszedł z pomocą Bzdet. – Miejscami jakby wyrzeźbione w styropianie. Też nie da się ich zdjąć. Jakby był jakimś cholernym kosmitą.
– Wygląda jak normalny chłopiec. Bije mu serce, wszystko ma chyba na swoim miejscu – bąknęła Cipucha, ale bez specjalnego przekonania w głosie.
– Bo na pewno jest normalny – Ola wciąż uważnie badała pacjenta. – Ktoś tylko włożył sporo wysiłku, by mógł zaimponować jakiejś panience na balu, i zrobił mu ten strój. Potem pewnie łyknęli nie te prochy co trzeba i gówniarz wylądował pod waszym domem. Tylko skąd?
– Jak na wiejską dyskotekę, nie sądzisz, że to ciut za postmodernistyczne? – Jurga zdjął stetoskop.
Do pokoju weszli wozacy ze sprzętem do EKG.
– Zanieście to z powrotem i przynieście nosze – rzucił szybko w ich stronę.
– Co robisz?! – Ola oderwała się wreszcie od chłopaka.
– Jest stabilny. Zabieramy go stąd.
– Dokąd? Do nas?
– Nie. Jedziemy na kardiologię do Suchego. Może w karetce zrobię wstępne EKG.
– Co jest? – upierała się Ola.
– Nie wiem. Ale na pewno musimy go stąd zabrać. Potrzebny mi sprzęt. To, co słyszę, w ogóle nie trzyma się kupy. Albo gówniarz ma wadę, o której w życiu nie słyszałem, albo ma dwa serca.
– Jezu… – Cipucha spojrzała ze strachem na męża.
– Dobra, nie ma co. Bywało już dziwniej – próbowała uspokoić wszystkich Ola. – Bierzemy go.
– Jedziemy z wami – wtrącił Bzdet.
– Nie da rady – pokręcił głową Jurga.
– Może jednak zostańcie, zadzwonię do was – zaproponowała Sambierska.
– Chcemy jechać – upierał się Bzdet. Cipucha przytaknęła.
– W porządku. Zapiszę wam adres szpitala. Nie dacie rady jechać tak szybko jak my. Gliniarze by was zgarnęli. Jak będziecie na miejscu, zadzwońcie do mnie.
Wozacy wnieśli nosze i zręcznie położyli na nich chłopca. Następnie przykryli go kocem i zaczęli wynosić do karetki.
– Uważajcie na schodach, są drewniane – przypomniała Cipucha, choć nie za bardzo wiadomo po co, bo sanitariusze przeszli nimi już chyba co najmniej ze trzy razy.
– Podłączenie i monitorowanie cały czas. Jak ruszymy, proszę zadzwonić do doktora Suchowskiego, numer jest w notatniku w skrzynce po prawej stronie. Jeśli go nie ma w szpitalu, poproście ode mnie, żeby natychmiast przyjechał – rzucił jeszcze do wychodzących wozaków Jurga. – Albo nie, sam zadzwonię. Pośpieszmy się.
Kardiolog odwrócił się do Oli.
– Masz talent do dziwaków – pokręcił głową.
– To nie dziwak, tylko chory chłopiec. Nie róbcie z igły wideł – głos Sambierskiej wydawał się chłodny i coraz bardziej spokojny. Ale Bzdet zbyt dobrze ją znał. Wiedział, kiedy zaczyna się bać. Przerobili to razem w przeszłości niejeden raz.
Karetka jechała bardzo szybko. Chłopcu podano tlen i podłączono pod elektrokardiograf, ale na razie nie odzyskał przytomności. Wóz Bzdeta i Cipuchy zniknął z tyłu, jak przewidziała Ola, która teraz ograniczyła się do obserwowania pacjenta. Jurga rozmawiał przez telefon z profesorem Marianem Suchowskim, dawnym przyjacielem, którego do dzisiaj uważał za największy autorytet w kraju.
– Tak… tak – mówił prawie spokojnie do słuchawki. – Oczywiście, że go osłuchałem. Gdybym miał strzelać, powiedziałbym, że dzieciak ma cztery komory i co najmniej o trzy zastawki za dużo.
– To niemożliwe, z czymś takim powinien umrzeć jako niemowlak. Mówisz mi, że nastolatek ma dwa przedsionki, cztery komory i ile… siedem zastawek?!
– Maniek! Mam podłączone do niego EKG! Nawet przez ubranie widzę, że… No, nieważne. W życiu nie widziałem takiej depolaryzacji, takiego załamka…
– Co?! – przerwał mu nagle Suchowski. – Przez jakie ubranie?!
Jurga zacisnął ze złości usta, że się wygadał.
– Jest czymś oklejony… Nie umiemy tego zdjąć – burknął przez zęby.
– Czy ty jesteś pijany? – jęknął profesor. – Podłączasz elektrokardiograf przez jakieś ubranie?!
– Maniek!!!
– Wiesz, że nienawidzę, jak tak do mnie mówisz!
– To mnie nie wkurwiaj! Mam tu nieprzytomnego gówniarza, nie mam kontaktu z jego rodzicami i nie wiem nawet, gdzie mieszka. Ma wadę serca, jakiej nie znam, a to, co ma na sobie, przewodzi! Założyłem „wilsona” i odczytuje jak ze skóry!
– O ile pamiętam, pisałeś doktorat o dysfunkcjach komorowych? – spytał dla pewności profesor.
– O przerostach i interpretacjach diagnostycznych, zaproponowałem jedną z metod leczenia przedoperacyjnego zwiększającą skuteczność…
– No, to kto ma się znać na wadach komorowych lepiej niż ty? – znowu przerwał Suchowski
– Jesteś najlepszy.
– Nie bądź taki cwaniak. Jestem od kardiochirurgii dziecięcej.
– Wiozę do ciebie dziecko.
– Nie wiem, co kombinujesz, ale przyjeżdżaj. Brzmi ciekawie.
– Jak myślisz, co mogę kombinować? Znasz lekarza, który bez powodu przyznaje się do braku wiedzy na temat przypadku?! I jeszcze włażę ci w tyłek, żebyś go przyjął bez jęczenia?!
– Fakt… to zagadkowe – przyznał profesor. – Skąd go wziąłeś?
– Z podwórka jakichś świrów.
– Nic nie rozumiem. Jurga głęboko westchnął.
– Później ci wytłumaczę. Załatw pełne przebadanie chłopaka od góry do dołu. Tylko o to proszę. A w zamian za to zobaczysz przypadek, jakiego jeszcze nie miałeś.
– Po coś się przeprowadził do szpitala psychiatrycznego? – spytał nagle Suchowski.
– To było wieki temu. Co to ma do rzeczy?
– Nie lubisz mnie, a zawsze do mnie dzwonisz po konsultacje.
– Wciąż cię cenię. Byliśmy kiedyś przyjaciółmi.
– Byliśmy. A potem trzasnąłeś drzwiami.
– Bo zachowałeś się jak dupek. Zresztą zawsze byłeś dupkiem, w którymś momencie miałem tego dość.
– I dlatego się przeprowadziłeś?
– Podoba mi się tutejsza atmosfera. Będziemy za dziesięć minut, Maniek!
Odłożył słuchawkę.
– Zawsze tak musicie? – westchnęła Ola.
– Zawsze on zaczyna.
– I zawsze do niego dzwonisz.
Jurga machnął ręką ze zniecierpliwieniem, zerknął na odczyt i oderwał fragment zapisu.
– Co o tym sądzisz? – spytał, nawet nie spoglądając na Sambierską.
– Nie wiem. Nie jestem kardiologiem.
– Jesteś lekarzem.
– Wygląda na zwykłego chłopca. Ma odruchy w normie. Może włożył trochę dziwne ciuchy, ale ma twarz i ciało ładnego, zdrowego szesnastolatka. Gdyby nie twoja diagnoza…
– W porządku – Jurga spojrzał Oli prosto w oczy. – Załóżmy, że się mylę, a jego serce ma po prostu taką naturę. Może jest coś, czego nie wiem, a on jest zupełnie zdrowy. Źrenice reagują prawidłowo. Kończyny przewodzą impulsy nerwowe. Oddycha miarowo, regularnie, prawidłowo. Nie ma złamań. Nie wychwyciłem żadnych szmerów ani nie zaobserwowałem drgawek. Nie ma sinicy. Ciśnienie w normie, puls nawet trochę tachykardiczny. W związku z tym małe pytanko: dlaczego jest nieprzytomny? Powinien tryskać energią. To ma być śpiączka?
– Prochy? Zatrucie? Encefalopatia? Jakiś wirus?
– Był przytomny, jak go znaleźli?
– Tak.
– Szybko oddychał, miał jakieś inne objawy?
– Nie zdążyłam zapytać. Jak przyjadą do szpitala, zrobisz wywiad.
– Wracasz do siebie?
– Nie. I ty też nie. Jeśli to wirus, musimy się zbadać i dopóki tego nie wyjaśnimy, u Suchego będziemy izolować chorego, siebie i… – zastanowiła się chwilę – i punków też.
Bzdet spokojnie siedział w pokoju, który wyznaczył im Suchowski, i odpowiadał cierpliwie na pytania Jurgi. Wreszcie, jak to on, nie widząc dalszego sensu, postanowił sam podsumować sprawę i zakończyć gadkę.
– To niewiele da, doktorku – stwierdził zdecydowanie. – Wstałem o siódmej, zobaczyłem go, gadał po murzyńsku, wreszcie stracił przytomność. Nie trząsł się, nie wyglądał na zdyszanego, ale miał senne oczy. Odniosłem pieprzone wrażenie, że jest przestraszony. A potem dał w komarunek i tyle.
– Znaczy się… zasnął? – spytał dla pewności Jurga.
– Tak. Właściwie stracił przytomność. Nic więcej nie zdążyłem zauważyć. W ogóle nie zajarzył, co do niego mówiłem.
– Pani też nic nie zauważyła? – zwrócił się do Cipuchy.
– Nie – odparła, przytulając się mocniej do męża.
– Daj im spokój – nie wytrzymała wreszcie Ola. – Badają go, zaraz się czegoś dowiemy. Ile już tam jest?
– Pół godziny. Idę tam, wy się stąd nie ruszajcie.
– Świetny pomysł, być może będzie przez chwilę cicho, muszę zadzwonić do męża.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.