Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kultowa powieść na podstawie kultowego serialu!
Sarah Lund kończy właśnie pracę w kopenhaskiej policji. Wraz z nastoletnim synem ma przeprowadzić się do Szwecji, by zamieszkać ze swoim narzeczonym.
Gdy przekazuje gabinet następcy, dowiaduje się o niepokojącym znalezisku na niezamieszkałych terenach pod miastem. Niedługo potem policja trafia na zwłoki dziewiętnastoletniej Nanny Birk Larsen. Okazuje się, że przed śmiercią dziewczyna została wielokrotnie zgwałcona.
Sarah odkłada wyjazd i wraz z Janem Meyerem rozpoczyna trudne dochodzenie, w którym nieustannie mnożą się wątki i podejrzani.
W Kopenhadze trwa w tym czasie zacięta walka o fotel burmistrza, politycy najwyraźniej nie cofną się przed niczym, byle tę walkę wygrać. W zdemoralizowanym świecie Ratusza, w porażonym żałobą domu Birk Larsenów – wszędzie może się kryć klucz do rozwiązania zagadki. Sarah Lund wie, że musi znaleźć mordercę, poświęcając tym samym nawet swoje życie osobiste.
Napisanie powieści na podstawie scenariusza serialu wymagało od Davida Hewsona nie lada kreatywności, ale też dało mu nowe możliwości rozbudowania postaci czy wprowadzenia zaskakujących zwrotów akcji. Jeśli widz serialu myśli, że zna tę historię, to bardzo się myli.
„The Killing” to rewelacyjna powieść kryminalna, która już osiągnęła status kultowej, podobnie jak jej pierwowzór, duński serial „Forbrydelsen”, na podstawie scenariusza Sørena Sveistrupa, oraz jego amerykański remake.
Zapraszamy do wysłuchania drugiego odcinka pierwszego tomu! Finalny odcinek już wkrótce!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: The Killing 1. Part 2
Przekład z języka angielskiego: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Copyright © Dawid Hewson, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Aleksandra Pietrzyńska
Korekta: Maria Zając
ISBN 978-91-8076-232-8
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
6
Poniedziałek, 10 listopada
Spała na krześle przy szpitalnym łóżku. Bengt miał opatrunek na głowie, na lewej ręce gips, do prawej podłączoną kroplówkę.
Nie obudził się. Nawet kiedy pochyliła się nad nim nisko i wyszeptała jego imię.
Przez zakurzone okna zaczęło się sączyć poranne światło. Lund się rozejrzała. Przynieśli tu trochę rzeczy, które Bengt miał ze sobą w samochodzie w chwili wypadku. Gdy rozbił się w drodze na most do Malmö.
Płaszcz. Szalik i sweter. Czarna aktówka. Wystawało z niej kilka dokumentów z policyjnymi pieczęciami.
Lund zerknęła na Bengta. Ciągle spał. Zaczęła przeglądać papiery.
Akta były grube, pełne oficjalnych raportów. Sekcje zwłok i szczegóły zbrodni. Zdjęcia i materiały kryminalistyczne.
Siadła, rozłożyła je przed sobą na podłodze, przeglądała jeden po drugim.
Skupiona przerwała dopiero, gdy się odezwał.
– Masz rację – powiedział Bengt zbolałym, ochrypłym głosem. – Robił to już wcześniej.
Lund odsunęła dokumenty, wstała i podeszła do niego.
– Jak się czujesz?
Nie odpowiedział.
– Podobno masz wstrząśnienie mózgu i złamaną rękę. Samochód nadaje się do kasacji. Miałeś szczęście.
– Szczęście?
– Tak, szczęście. Nie spałeś całą dobę.
– Tak się na ciebie wkurzyłem.
Milczała.
– Postanowiłem jechać do domu. Miałem dość. Jezu…
Lund miała wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Czuła, jak szczypią ją oczy. Odpłynęła gdzieś myślami.
– Nie wiem, czemu taka jestem – powiedziała łagodnie. – Przepraszam. Nie radzę sobie. Czasami…
Bengt wyciągnął rękę i chwycił jej dłoń, ich palce się splotły. Ciepło. Bliskość.
– Czytałem akta. To nie była zbrodnia z namiętności. To nie było nic typowego.
– Porozmawiamy o tym później – obiecała i od razu się zastanowiła, czy mówi szczerze.
– Może on ma coś na kształt metody – ciągnął z zamkniętymi oczyma Bengt.
– Szukaliśmy jej. Nie znaleźliśmy w archiwum żadnej zbrodni, która by przypominała tę.
– To nie znaczy, że takiej nie ma. Wrzucił Nannę do wody. Widziałaś jakiej. Na pustkowiu. Z dala od ludzi. Na pewno jeszcze mnóstwa rzeczy nie wiesz.
– Później, Bengt.
– Nie. – W jego głosie usłyszała złość, otworzył oczy. – Nie później. Ty nie znasz znaczenia tego słowa. Posłuchaj mnie. Jego kręci to, że tylko on i dziewczyna wiedzą, jak i gdzie to się skończy. Dla niego to jest intymność. Coś jak romans.
– Później – powtórzyła i włączyła telewizor.
Oglądali razem wiadomości. Buchard wydał oświadczenie, w którym przekazał, że Kemal jest niewinny. Wyjaśnił, że mężczyzna został podejrzanym na skutek fatalnego zbiegu okoliczności. Ani słowa o wprowadzaniu policji w błąd czy utrudnianiu śledztwa.
Tak to bywa. Albo ktoś jest bohaterem, albo łotrem. Żadnych szarości, żadnych stadiów pośrednich. Nie na oczach mediów. Albo czarne, albo białe, nie ma innej opcji.
To samo w polityce, pomyślała, oglądając powtórkę ze sprzeczki Hartmanna i Bremera w trakcie wcześniejszej debaty.
W ich słowach, gestach, minach nic się nie zmieniło. Ale przedtem wszystko wskazywało na to, że przewagę ma Bremer. Jego poczucie wyższości było oczywiste, podobnie jak cień zwycięstwa w oczach. Teraz ten sam wywiad miał inny wydźwięk, wręcz przeciwny. Bremer kreujący się na męża stanu wydawał się sztuczny. Nierozważność i pozornie nierozsądna obrona nauczyciela w wydaniu Hartmanna wyglądała zaś na odważną i dalekowzroczną.
O różnicy zdecydował kontekst. Ale by zrozumieć kontekst, człowiek potrzebował faktów, punktów odniesienia, dzięki którym mógł wyrobić sobie opinię.
Tego wszystkiego brakowało w sprawie Nanny Birk Larsen.
– Lekarze mówią, że mogę wyjść jeszcze dzisiaj. – Bengt wyłączył wiadomości.
– Porozmawiam z matką. Możemy się wprowadzić do niej.
– Dość masz kłopotów. Wracam do Szwecji.
Poczuła przypływ… paniki?
– Dlaczego? – spytała.
– Ty jesteś zajęta, w domu są robotnicy. Twoja matka uzna, że to dziwne. – Zamknął na chwilę oczy.
Patrzyła na siniaki na jego twarzy. Zastanawiała się, kiedy zejdą.
– To nic złego się pomylić – powiedział.
– Chcesz trochę wody? – Wstała.
Wyciągnął rękę, żeby ją zatrzymać.
– Nie martw się. Znajdziecie go. Cierpliwości.
Usiadła na skraju łóżka.
– A jeśli nie znajdziemy?
– Znajdziecie.
– Jesteśmy w ślepym zaułku. Nie mam już żadnych pomysłów.
– A powinnaś mieć. Szukaj. Co wiesz na pewno?
– Nic.
– Daj spokój, Saro. Przecież to nieprawda.
– Dobra. W piątek trzydziestego pierwszego października Nanna Birk Larsen idzie na imprezę do swojego liceum. Wcześniej tego samego dnia kierowca dostarcza do szkoły materiały wyborcze Troelsa Hartmanna. – Wstała, zaczęła chodzić po pokoju, próbując sobie to wszystko poukładać. – Kierowca źle się czuje. Gubi kluczyki do samochodu i jedzie do szpitala. Około dwudziestej pierwszej trzydzieści Nanna wychodzi z imprezy i odjeżdża na swoim rowerze. Ktoś znajduje kluczyki do samochodu sztabowego i jedzie za nią.
– Czekaj, czekaj – przerwał jej Bengt. – Zaraz… On nie działa spontanicznie. To nie mogło być tak, że on się natknął na kluczyki i popełnił zbrodnię.
Potrząsnęła głową.
– Ale tak jest.
– Ten ktoś nie działa pod wpływem impulsu. Planuje swoje działania, a potem zaciera ślady.
– Bengt! Samochód stał pod szkołą. Nikt nie mógł wiedzieć, że kierowca się pochoruje.
– To nie pasuje do profilu, który stworzyłem.
– A jeśli twój profil jest błędny? Wiem, że starasz się pomóc, ale… jeśli wszystko jest błędne? I nasza koncepcja, i pomysł, że jest jakiś wzorzec. Jakaś logika. – Wzięła sobie wody. – Dziewiętnastolatkę porwano, uwięziono i wielokrotnie zgwałcono. Brutalnie. Zwykle jest jakaś logika, ale to…
– Zapomnij o tym, co wiesz. Zapomnij o wszystkim, co ci powiedziałem. Wróć do początku. Potem cofnij się jeszcze głębiej. Jest w tym metoda, Saro. Sposób działania, który on sobie ustalił.
Czekała.
– Nożyczki, mydło, rytuał… – Pokręcił głową. – Nie wierzę, że Nanna była pierwsza. Cofnij się dalej wstecz. Aż coś znajdziesz.
– Dalej wstecz – wyszeptała Lund.
Zobaczyła jeszcze raz Kalvebod Fælled przy Lesie Zielonoświątkowym. Czarny kształt wyłaniający się z wody. Węgorz przemykający po bladych nogach martwej dziewczyny.
Te wydarzenia zdecydowały o wszystkim, co nastąpiło później. Wydarzenia zaćmiły jej umysł.
Delikatnie pocałowała go w policzek, omijając siniaki, i rzuciwszy krótkie „dziękuję”, wyszła.
Czarny ford stał w garażu użytkowanym przez techników kryminalistyki, w podziemiach kwatery głównej. Prowadziła z niego rampa wychodząca na podwórko przy areszcie, w którym przebywał obecnie Theis Birk Larsen.
Teraz, po wyschnięciu, samochód wydawał się bardziej brudny. Był umazany błotem i oblepiony liśćmi. Wszystkie drzwi miał otwarte i stał wysoko na podnośniku.
Technik wręczył Lund aktualne raporty, a podkomisarka włączyła wielkie świetlówki otaczające samochód. Wszędzie poprzyklejano ponumerowane oznaczenia, na oknach, na drzwiach, na podłodze.
Zerknęła do dokumentów. Nic nowego.
Zdjęła kurtkę, obeszła z dyżurnym pojazd.
Smutny kredowy obrys zaznaczał w bagażniku miejsce ułożenia ciała. Lund miała wrażenie, że patrzy na niego po raz tysięczny. Włożyła jednorazowe rękawiczki, usiadła na fotelu kierowcy, potem na fotelu pasażera. Sprawdziła lusterka, schowek na rękawiczki i schowki w drzwiach. Przesiadła się na tył i zrobiła to samo.
Mężczyzna przyglądał jej się znudzony.
Poprosiła go, by podniósł samochód, obejrzała podwozie. Błoto i patyki z kanału. Nic więcej.
– Jak mówiłem – powiedział dyżurny – nic w nim nie ma. Wyjął ze środka wszystko. Woda dokonała reszty. – Dopił kawę, wrzucił kubek do śmietnika. – Szukałem całą noc. Marnujesz czas. Nic nowego tu nie ma.
Wróciła do dokumentacji.
– Obiecałem żonie, że przypomnę jej dzisiaj, jak wyglądam – zaśmiał się mężczyzna, wkładając kurtkę. – Mam szanse?
Lund trzymała przed sobą raport technika.
– Tu jest napisane, że w baku znajdowały się pięćdziesiąt dwa litry paliwa. Jesteście pewni?
Westchnął.
– Tak. Do pełna brakowało pięciu czy sześciu litrów.
– Jesteś pewien?
– Jestem pewien. Wyłącz światła, jak skończysz. Cześć.
– Jesteś pewien? – krzyknęła jeszcze.
– Ile razy…?
– To ważne. Mogłeś się pomylić? Samochód był w wodzie…
– Nie, nie mogłem. Sprawdziliśmy to auto tysiąc razy. Do pełna brakowało pięciu, sześciu litrów. W czym problem? Co zrobiliśmy źle?
– Nie powiedziałam, że coś zrobiliście źle. – Machnęła mu dokumentem z Ratusza. – Zgodnie z rejestrem poprzednio tankowano go tydzień wcześniej. W takim wypadku bak powinien być prawie pusty.
Podszedł i zerknął do dokumentu.
– Och, przepraszam. Powinniśmy…
– Więc kto go zatankował? – zastanowiła się Lund.
Pomimo słonecznej pogody na niebie zbierały się szare chmury. Meyer czekał na nią na podwórku przed laboratorium kryminalistycznym. Miał na sobie lśniącą skórzaną kurtkę, której nigdy wcześniej nie widziała, i modne okulary przeciwsłoneczne.
Super, pomyślała. Pasował do wydziału narkotykowego, rabunków albo przestępczości zorganizowanej. Do zabójstw niekoniecznie. Traktował to osobiście. To zawsze był błąd.
– Jak się czuje Bengt? – spytał, podając jej kubek kawy.
– Co?
– Jak…?
– Tak.
– A ty?
– Musimy poszukać młodych kobiet, które zaginęły w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
– Bo?
– W mieście, w całym kraju. Musimy sprawdzić, czy coś je łączy z Kalvebod Fælled. Albo z jakimkolwiek miejscem w Vestamager.
Meyer zdjął ciemne okulary i przyjrzał się Lund.
– Jak się czuje Bengt? A ty?
– Już powiedziałam.
– Nie, nie powiedziałaś.
– Bengt czuje się dobrze. Możemy się zabrać do pracy?
W głównym gmachu Komendy Głównej Policji, nieopodal sądu, zorganizowano pokój przeznaczony do spotkań z adwokatami. Kobieta nazywała się Lis Gamborg. Birk Larsen otaksował jej elegancki kostium, perłowy naszyjnik, nieskalaną fryzurę i zastanowił się, jak za to zapłaci.
Sam był w niebieskim kombinezonie więziennym, nieogolony, brudny, głodny.
– Proszę usiąść – odezwała się.
Strażnik stał i patrzył, z bronią przy pasie. Za zakratowanymi oknami widać było pogodne niebo.
– Sąd przydzielił panu mnie jako adwokatkę. Dzisiaj jest duży ruch. Posiedzenie aresztowe na pewno nie odbędzie się w ciągu kilku najbliższych godzin.
Siedział, kręcąc młynka kciukami, prawie jej nie słuchał. Dwadzieścia lat temu, po ślubie z Pernille, obiecał sobie, że już nigdy nie znajdzie się w takiej sytuacji. Co prawda nigdy o tym nie rozmawiał z Pernille. To była część ich milczącej umowy. Miał być innym człowiekiem. Koniec konfliktów z prawem. Koniec z randkami odwołanymi z powodów, których nigdy jej nie zdradzał. Koniec z wściekłością i determinacją, by zaznaczyć swoją obecność w świecie siłą fizyczną, w razie potrzeby nawet pięściami.
Kiedy rodzina się powiększyła, Theis próbował zapomnieć, kim kiedyś był. Dawny, młody Theis. Oprych Theis. Theis bandzior, którego nigdy już nie będzie.
– Niemniej – podjęła – dzięki temu mamy czas porozmawiać o pańskiej sprawie.
– O czym tu rozmawiać?
– Prokurator postawi panu zarzut usiłowania zabójstwa, bezprawnego pozbawienia wolności i spowodowania ciężkich uszkodzeń ciała.
Zamknął oczy.
Musiał coś powiedzieć. Musiał zapytać.
– Jak nauczyciel?
Ciągle patrzyła na niego jak na intrygujący okaz. Jakby siedział w zoo, zamknięty w klatce.
– Wyzdrowieje. Mówi, że nie wniesie skargi.
Spojrzał na nią.
– To nie wystarczy. Nie zostanie pan oczyszczony z zarzutów. Nie przy zarzutach tej rangi.
– Policja nam powiedziała, że to on. Gazety mówiły, że to on. A nikt nic nie zrobił.
Westchnęła głęboko.
– Sędzia może uznać, że występują pewne okoliczności łagodzące.
– Przyznam się do winy. Niech mi pani tylko powie, co mam mówić. – Bał się wyrzucić następne zdanie, przeczuwając jej reakcję. – Chcę wrócić do domu, do rodziny.
Milczała.
– Muszę wrócić do domu.
– Rozumiem. W tych okolicznościach pozostaje nam mieć nadzieję na pobłażliwość sądu. – Złożyła smukłe ręce, wychyliła się w jego stronę i spojrzała mu w twarz. – Będę się starała przekonać sędziego, że nie musi pan przebywać w areszcie. Przyznał się pan, nie stawiał pan oporu, ma pan rodzinę, firmę do prowadzenia…
– Chciałbym porozmawiać z żoną.
Adwokatka pokręciła głową.
– Musi pan zaczekać do posiedzenia.
Zwiesił głowę.
– Przykro mi – dodała. – A pański przyjaciel? Vagn?
– Vagn nie miał z tym nic wspólnego. Próbował mnie powstrzymać. Niech go pani w to nie miesza.
– Już jest wmieszany, postawiono mu zarzut współudziału.
– To nieprawda!
– To zarzut mniejszego kalibru, więc jest na wolności. Nie sądzę, żeby…
Czekał.
– Żeby co?
– Żeby poszedł do więzienia. Chciałabym móc panu obiecać to samo.
Milczał.
– Ma pan jakieś pytania? – spytała.
Skoro nie odpowiedział, adwokatka spojrzała na strażnika.
Część procesu, część systemu, który kiedyś już omal go nie wchłonął. Theis Birk Larsen wrócił do brzucha bestii, której nienawidził i która nienawidziła jego. A winić za to mógł tylko siebie.
Pernille odbierała telefony. Przyjechała Lotte, żeby pomóc. Oczywiście wszystko się waliło. Co rusz dzwonił jakiś klient domagający się czegoś, i to natychmiast.
– Nie mogę tego teraz zrobić – powiedziała do ostatniego. – Oddzwonię do pana, obiecuję.
Lotte zaczekała, aż siostra odłoży słuchawkę.
– O co zostanie oskarżony? – spytała.
Kolejny telefon.
– Birk Larsen Przeprowadzki. Proszę chwilę zaczekać. – Zakryła dłonią mikrofon. – Nie wiem. Możesz się trochę zająć chłopcami?
– Jasne. Co Theis zrobił?
Pernille wróciła do telefonu i przeprosiła.
Lotte czekała zniecierpliwiona.
– Zrobił coś temu nauczycielowi, prawda?
– To wszystko moja wina. Ja go naciskałam. – Przesunęła ręką po nastroszonych włosach. Wyglądała jak straszydło. Spojrzała na zlecenia i zastanowiła się, jak to wszystko funkcjonuje.
Wszedł jeden z pracowników i spytał o instrukcje. Pernille robiła, co w jej mocy. Znowu zadzwonił telefon. Odebrała Lotte.
– Zajmij się najpierw tym zleceniem w Østerbro – powiedziała do pracownika Pernille. – Rób wszystko tak, jak Theis by zrobił. Poradź się Vagna.
Patrzył na nią.
– Gdzie jest Vagn? – spytała.
– Nie wiem.
– Rób… – Machnęła ręką. – Rób, jak uważasz. Przepraszam…
– Pernille?
Lotte zaczekała, aż mężczyzna wyjdzie.
– Co?
– Dzwonili z banku. Mówili, że muszą z tobą porozmawiać.
Buchard miał na sobie najlepszą koszulę, świeżo wyprasowaną. Najlepszy garnitur. Strój na dywanik. Właśnie wrócił od komendanta. I cierpiał.
W szarym świetle wpadającym przez okno w pokoju Sary Lund czytał poranne gazety. Wykrzywiał usta i potrząsał głową. Mówił mnóstwo, nie mówiąc ani słowa.
Lund i Meyer siedzieli obok siebie i wiercili się niespokojnie, jak niegrzeczne dzieci odesłane do dyrektora.
Pierwszy odezwał się Meyer:
– Zdajemy sobie sprawę, że nie wszystko poszło dobrze.
Buchard tylko pokazał im nagłówek: Wzór osobowy Hartmanna oczyszczony z zarzutów.
– Gdyby Kemal powiedział nam prawdę… – zaczęła Lund.
Buchard uciszył ją jednym gniewnym spojrzeniem.
– Mówiłem panu, że nasza współpraca nie jest najlepsza – wtrącił Meyer. – Nie żebym lubił zwalać na kogoś winę…
– Kemal kłamał! – powtórzyła Lund. – Miał wiele okazji, żeby się oczyścić, i nie zrobił tego. Gdyby…
– Ludzie widzą to – warknął Buchard, machając gazetą. – Nie obchodzą ich wasze wymówki. – I po chwili dodał: – Komendant chce, bym odsunął was od sprawy. Niepotrzebny nam taki rozgłos. W czasie kampanii wyborczej… to kłopotliwe. A teraz ojciec tej dziewczyny został oskarżony o usiłowanie zabójstwa…
– Kemal nie chce, żeby stawiano mu zarzuty! – krzyknął Meyer. – To nic nie znaczy?
– To zależy od sądu, nie od niego. A wyście spieprzyli sprawę.
Wpatrywali się w podłogę.
– Dajcie mi jeden dobry powód, żebym was nie wykopał już teraz.
– Tylko jeden? – spytała Lund. – Mogłabym ci dać…
– No to słucham.
– Wiemy o sprawie więcej niż ktokolwiek inny. Weźmiesz inny zespół, to przez tydzień będzie się zapoznawał z dokumentacją.
– Wolałbym poczekać tydzień i mieć to zrobione jak trzeba, niż żebyście mi znowu ściągali komendanta na głowę.
– Wiemy więcej niż wczoraj.
– Jestem umówiony w szkole – dodał Meyer. – Tam pewnie wyjaśnię parę rzeczy. Ogarniemy to. Lund ma rację, weźmie pan kogoś innego, to będzie pan musiał zaczynać od początku.
Buchard zastanawiał się przez dłuższą chwilę.
– Jeśli jutro ta sprawa dalej nie będzie miała rozwiązania, to wylatujecie. Oboje. – Wstał i ruszył do drzwi. – Trzymajcie się z daleka od Ratusza. I od Troelsa Hartmanna. Nie chcę już żadnego gówna z tej strony, jasne?
– Jasne – burknął Meyer.
Buchard wrócił do siebie. Lund myślała, siedząc z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Meyer wyszedł na korytarz porozmawiać z ekipą dyżurną.
– Musimy zacząć od początku – powiedział. – Wróćcie do szkoły, pogadajcie ze wszystkimi, pracownikami, sprzątaczami. Wszystkimi.
Lund przeglądała torebki dowodowe, szukając jednej właściwej.
– Pokażcie zdjęcie Nanny wszystkim taksówkarzom – mówił Meyer.
– Już to robiliśmy – jęknął Svendsen.
Meyer się do niego odwrócił.
– Każdemu kierowcy? Naprawdę każdemu w Kopenhadze? Nie? Tak sądziłem. Sprawdźcie, kto pracował w pobliżu domu Kemala. Dowiedzcie się, czy dziewczyna wzięła stamtąd taksówkę. Cokolwiek! – Wrócił do pokoju, sarkając. – Jezu! Czy to musi być takie trudne?
Przed Lund leżała otwarta karta pojazdu z Ratusza.
– Wyślij zdjęcie samochodu do wszystkich stacji benzynowych w mieście – poleciła. – Spytaj, czy widzieli go wieczorem trzydziestego pierwszego października.
– Czemu?
– Coś pominęliśmy. – Pokazała mu rejestr. – Zgodnie z tym, co tu jest napisane, w samochodzie powinno zostać niewiele benzyny. Bak był prawie pełny. Jeśli pojechał na stację benzynową…
– Kamery go nagrały. Tak, wiem. Nie jestem głupi.
– Dobrze! Zacznijmy od stacji w pobliżu szkoły Nanny.
– Lund, gdybyś ty jechała kradzionym samochodem z porwaną dziewczyną w bagażniku, tobyś tankowała? Może w tym rejestrze jest błąd.
Kiwnęła głowa.
– No fakt, masz rację. Sprawdź to u ochrony w Ratuszu.
Meyer się zaśmiał.
– No, świetny żart! Słyszałaś, co Buchard powiedział. Obetnie mi jaja, jeśli się pojawię w okolicy.
Wpatrywała się w niego. Wyczekująca, zawzięta. Ręce na biodrach. Jasne wielkie oczy.
– Nie patrz tak na mnie – zaoponował. – Nie lubię tego.
Ani drgnęła.
– Nie jadę do Ratusza, Lund. I tyle. Rób, co chcesz, ja nie jadę. – Wrócił na korytarz.
– Powiedziałeś jej ojcu, że dowiesz się, kto to zrobił, Meyer.
Zatrzymał się, odwrócił, popatrzył na nią gniewnie.
– Czyżby to było tylko takie gadanie?
– Powiedziałem też żonie, że utrzymam się w pracy co najmniej trzy tygodnie. Jak sądzisz, co jest ważniejsze?
Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć.
– Nie – przerwał. – Ani słowa. Znam odpowiedź. Naprawdę. Nie ma potrzeby.
Ci sami ludzie, te same pokoje. A jednak wszystko było teraz inne. Zaczynało się spotkanie komitetu, już bez tego napięcia, które im towarzyszyło poprzedniego wieczoru. Wszyscy palili, żartowali, zachowywali się tak, jakby nic się nie wydarzyło, a Knud Padde uśmiechał się najpromienniej ze wszystkich.
Już zdążył zadzwonić do Rie Skovgaard. Zastanawiał się, jakie są dostępne funkcje w komitecie. Promował się zawzięcie.
Troels Hartmann siadł u szczytu stołu obok Elisabet Hedegaard. Reszta skubała croissanty i paszteciki, on został przy filiżance kawy.
– Dzień dobry – zaczął Hartmann i przebrnął przez wszystkie grzecznościowe wstępy: podziękował im za uwagę, przeprosił za krótki termin powiadomienia.
Henrik Bigum siedział na drugim końcu stołu, rozwalony na krześle, i próbował się uśmiechać.
– Dzisiejsze spotkanie nie zajmie nam dużo czasu – mówił dalej Hartmann.
– Troels… – Uśmiech Biguma wyglądał na jeszcze bardziej wymuszony. – Chciałbym coś powiedzieć.
Hartmann udał zaskoczonego.
– Oczywiście, Henriku. Proszę bardzo.
Bigum wciągnął głęboko powietrze.
– Jestem ci winien przeprosiny. Za niefortunny zbieg okoliczności.
Nikt się nie odezwał.
– To było trudne dla nas wszystkich.
Padde usadowił się obok Elisabet Hedegaard, która wpatrywała się w Biguma z brodą opartą na dłoni.
– Wszyscy, mam nadzieję, zdajemy sobie sprawę, że nasze nieporozumienia wypływają z troski o dobro partii. – Bigum zerknął na Hartmanna. – Z niczego innego, Troels. To nic osobistego. Tak… – Sztuczny śmiech. Prawa dłoń wyciągnięta na znak szacunku. – Chciałbym, żebyśmy zakopali topór wojenny i wrócili do pracy.
– Dziękuję, Henriku – rzucił lekkim tonem Hartmann.
– To…
– Ale miałeś rację. Tak dalej być nie może.
Bigum skręcał się na krześle.
– Troels. Nie ma w tej chwili powodu, byś się wycofywał. Elektorat i partia cię wspierają. Kładziesz nacisk na wzory osobowe…
– Tak, tak. – Hartmann przerwał mu skinieniem ręki. – Nie martw się. Nie zamierzam się wycofywać. – Omiótł wzrokiem wszystkich po kolei, uśmiechnął się skromnie. – Nie panikuj. Naszym wspólnym celem jest zmiana systemu tutaj, w Ratuszu, prawda?
Kiwnęli głową. Bigum z największym zapałem.
Hartmann postukał palcem w stół.
– Nie zdołamy tego zrobić, jeśli będziemy walczyć między sobą.
Pełen aprobaty pomruk.
Hartmann grał pod publikę.
– Nie słyszę was! – zaśmiał się. – Mam rację?
Tym razem zareagowali głośniej. Henrik Bigum też się roześmiał.
– Masz rację, Troels – powiedział. – Masz absolutną rację.
Hartmann spojrzał na niego sponad długiego lśniącego stołu.
– Wiem, Henriku. Daję ci więc ten sam wybór, który ty mi dałeś wczoraj.
Uśmiech Biguma zamarł.
– Słucham?
Wyraz twarzy Hartmanna znowu się zmienił. Tak wyglądał, gdy stawiał czoło Bremerowi.
– Albo ustąpisz, albo będziemy nad tym głosować.
Bigum potrząsnął głową.
– Co takiego?
W sali zapadła cisza. Hartmann nie wciągnął w to Webera, który nie znosił konfliktów. Rie Skovgaard w pewnym oddaleniu uśmiechała się wyczekująco. Dzwoniła od szóstej rano. Wiedzieli doskonale, na czym Hartmann stoi.
Bigum się wściekł.
– To jakiś absurd. Pracuję dla tej partii od dwudziestu lat. Równie długo jak ty, Troels. Działałem wyłącznie z troski o interes nas wszystkich.
– Poszedłeś do Bremera, Henriku. Zaproponowałeś mu układ.
Koścista, ascetyczna twarz wykładowcy spłonęła rumieńcem.
– Chciałem zasięgnąć opinii, nic poza tym. Nie będziemy mieli większości absolutnej, czeka nas niejeden kompromis…
– Więc jak będzie, Henriku? Rezygnacja czy głosowanie?
Bigum przyjrzał się wszystkim po kolei. Nikt nie patrzył mu w oczy. Nawet Padde.
– Rozumiem.
Wstał, oparł się o stół i spiorunował Hartmanna wzrokiem.
– Pierdol się, Troels. Nigdy nie będziesz burmistrzem. Nie masz… nie masz…
– Jaj? – podrzucił Hartmann.
Rie Skovgaard otworzyła drzwi, uśmiechając się promiennie.
– Wszyscy się pierdolcie – burknął Bigum i wyszedł.
Hartmann skrzyżował ramiona i siadł na krześle.
Wreszcie odezwał się Knud Padde:
– Cóż. To wszystko. Jako przewodniczący udzielam głosu Troelsowi.
Hartmann sięgnął po dzbanek i dolał sobie kawy.
– To dotyczy również ciebie, Knud. Wychodź.
Padde roześmiał się jak zdenerwowane dziecko.
– O, daj spokój, Troels. Wiem, że dałem ciała, ale ciężko pracowałem na rzecz partii. Jestem lojalnym…
Hartmann upił kawy.
– Wylatujesz – powiedział. I nic więcej.
Nikt na niego nie patrzył. Nikt nie wydusił z siebie słowa.
Skovgaard znowu otworzyła drzwi, nadal się uśmiechając.
– Po to mnie tu ściągnąłeś? – spytał Padde. – Żeby mnie upokorzyć?
– Knud! – zawołała Skovgaard, kłykciami pukając w drzwi. – Musimy zacząć spotkanie. Proszę…
Zaklął pod nosem – Hartmann nigdy dotąd nie słyszał od niego czegoś takiego – i wyszedł, szurając nogami.
– No dobrze – podjął pogodnie Hartmann. – Bierzmy się do roboty. – Uśmiechał się promiennie do zebranych przy stole. Teraz należeli do niego. I do nikogo innego. – Elisabet. Przejmiesz po Knudzie prowadzenie spotkania. Zgadzasz się?
Kiwnęła głową z uśmiechem.
– A teraz chciałbym wam przedstawić dwie osoby.
Skovgaard wychyliła się na korytarz.
– Sanjay? Deepika? – zawołała. – Wejdźcie, proszę.
Młody mężczyzna i młoda kobieta. Azjaci. Elegancko ubrani, profesjonalni. Prosto z projektu wzorów osobowych.
– Może znacie Sanjaya i Deepikę z młodzieżówki – przedstawił ich Hartmann. – Usiądźcie. Witamy. To dwójka naszych nowych członków komitetu. – Odczekał chwilę i spytał: – Są jakieś pytania?
Nie było żadnych.
W połowie spotkania Hartmann wyszedł poprosić o kserokopie dokumentów. Morten Weber i Rie Skovgaard sprzeczali się przy kopiarce.
– Nie powiedziałaś mi, że zamierza iść na noże – narzekał Weber.
– Nie spodobałoby ci się to.
– To nie jest dobry moment na wyrzucanie ludzi.
– Oni się o to prosili, Morten – tłumaczyła Skovgaard. – Jak możemy pozwolić, żeby taka podstępna żmija jak Bigum siedziała między nami?
– A Knud? – spytał Weber. – Co on zrobił poza tym, że zachowywał się jak zawsze? Uginał się na wietrze?
– Knud wyleciał dla przykładu – wtrącił się Hartmann.
Weber rozdziawił usta w udawanym zdumieniu.
– Dla przykładu? Co ja słyszę z ust Świętego Troelsa? Od kiedy to sięgasz po taką podstępną broń?
– Odkąd chcę pokonać Poula Bremera. Nie ma ich. I koniec. – Rzucił kilka papierów na kopiarkę. – Poproszę o ksero i kawę.
– Sam sobie weź tę cholerną kawę! Bigum tak tego nie zostawi. Narobi ci smrodu w partii.
– Posłuchaj, Morten. Za długo byliśmy mili. W defensywie. Teraz muszę działać. Muszę pokazać, że umiem być silny.
– I pokazałeś. Mam nadzieję, że omówiłeś to z Kirsten Eller. Bigum jest z nią blisko, na wypadek gdybyś nie wiedział.
Cisza.
– Och – warknął Weber. – Nie wiedziałeś. Gdybyś spytał…
Hartmann starał się zachować zimną krew.
– Poradzę sobie z Kirsten. W ogóle się tym nie przejmuj.
– Problem w tym – powiedział facet z banku – że płacą państwo kredyt za dwa lokale.
Przyszedł do magazynu, żeby się z nią spotkać. Siadł w biurze, jednocześnie skrępowany i zły. Chciała go spytać: dlaczego teraz? Czy nie czytał gazet? Nie wiedział, że to nieodpowiedni moment?
Ale on był dyrektorem banku. Człowiekiem w eleganckim garniturze. Niewątpliwie z wielkim domem w droższej dzielnicy. Do jego obowiązków należało pogonić małą, walczącą z trudnościami firmę w Vesterbro. Okoliczności nie miały znaczenia, liczyła się tylko kasa na koncie.
– To nie potrwa długo.
– Nie może. Nie mają państwo zasobów, by utrzymać taki stan rzeczy. Więc…
– Więc co?
– Kiedy będą państwo w stanie sprzedać dom?
Jeden z pracowników wszedł do biura.
– Zepsuła się wyciągarka na dużej ciężarówce.
Co zrobiłby Theis? Co powiedziałby Vagn?
– Zrób dwa kursy małą. Nie możemy tego odwołać.
– Wtedy opóźni się następna robota.
Spojrzała na niego bez słowa. Wyszedł.
– Mogę wam zawiesić spłatę – zaproponował facet z banku. – To oznacza, że w tym miesiącu rata nie zostanie pobrana, ale…
Myślała o ciężarówkach, zleceniach, ustaleniach. Pracuj ciężko, a pieniądze same się pojawią. Tak zawsze mówił Theis.
– Pani Birk Larsen? Macie ogromny debet. Do tego dochodzą koszty pogrzebu. Potrzebujemy jakichś…
– Pieniędzy? – spytała. – Zabezpieczeń? – Rozejrzała się po biurze, po magazynie, po ludziach na zewnątrz. – To wszystko na swój sposób należy do was. Co jeszcze mogę wam zaproponować?
– Musicie opracować plan naprawczy. W przeciwnym wypadku…
– Mąż niedługo wróci do domu – powiedziała stanowczo. – Znajdzie rozwiązanie. Zawsze znajduje.
– Proszę pani…
– Możecie zaczekać do jego powrotu, prawda? Czy też przyśle mi pan komornika na cmentarz, gdy będę chować urnę z prochami córki?
Poczuł się urażony. Sama wiedziała, że jej słowa były brutalne.
– Staram się pomóc.
Zadzwonił telefon.
– Dostaniecie swoje pieniądze. A teraz przepraszam, muszę odebrać.
To był Theis, dzwonił z aresztu.
Przeszła w spokojny kąt garażu, żeby pogadać.
– Cześć.
– Nic ci nie jest, Theis?
– Nic.
Próbowała go sobie wyobrazić. Ubrali go w kombinezon więzienny? Ma co jeść? Czy tam dochodzi do bójek? Przy jego temperamencie…
– Jak chłopcy? – Miał głos starego, załamanego człowieka.
– Dobrze. Czekają, aż wrócisz.
Usłyszała po drugiej stronie długie, charczące westchnienie.
– Dzisiaj nie wrócę do domu – rzekł.
– Kiedy cię wypuszczą?
– Chcą mnie zatrzymać w areszcie.
Kilku pracowników skarżyło się na jedną z ciężarówek. Tam też był problem.
– Jak długo?
– Za tydzień znowu posiedzenie. Może wtedy.
Nie miała pojęcia, co powiedzieć.
– Przykro mi…
Nigdy nie widziała, jak jej mąż płacze. Nawet gdy umarła jego matka. Wszystko w Theisie rozgrywało się w środku, ukryte, w ciszy. Tam były emocje. Nauczyła się je wyczuwać. Nie sądziła, że kiedykolwiek przekona się, jak biorą górę.
– Muszę kończyć, kochanie – powiedział.
Przełknęła łzy, które chciałaby wylać nad nim, nad sobą, nad Nanną i chłopcami. Nad całym smutnym, szarym światem.
Zabrakło jej słów i to się wydawało najgorsze, było największym grzechem.
– Pa – dodał i się rozłączył.
Lund poszła do ceglanej twierdzy, czyli do ratusza, znalazła w podziemiu miejsce, gdzie zajmowano się samochodami. Stała tam w swoim czarnym płaszczu, dżinsach i wełnianym swetrze i użerała się ze zgryźliwym starszym, umundurowanym mężczyzną, który uważał, że ma lepsze rzeczy do roboty.
Za parking odpowiadali ochroniarze dyżurujący przy wyjeździe. Od mężczyzny oddzielała ją szyba – z powodów, których Lund nie umiała zgłębić. Na monitorach telewizji przemysłowej wyświetlały się obrazy z budynku, z więziennych korytarzy siedziby rady miejskiej, biur urzędników, piwnic, garaży.
– Jesteśmy zajęci – powtórzył po raz kolejny ochroniarz.
– To nie potrwa długo. Muszę zrozumieć, jak działa wasz system.
Wyglądał, jakby pracował tu od początku istnienia budynku, czyli od stu lat. Śmiertelnie poważny mężczyzna po sześćdziesiątce, okulary połówki, którymi lubił się bawić, łysina z resztkami siwych włosów. Ważniak w oficjalnej granatowej bluzie, jakby emblemat z herbem miasta świadczył o piastowaniu wysokiego urzędu. Bardziej zainteresowany swoimi kluczami, kamerami i przegródkami niż obserwowaniem ludzi dookoła.
– To garaż – powiedział. – Czego się pani spodziewa? Oddają kluczyki, jak zaparkują, pobierają, kiedy wychodzą.
Za nim wisiała tablica. Pełna kluczyków. Właśnie przyszedł kierowca i poprosił o auto. Ochroniarz wstał. Żeby odczytać numery, lewą ręką ściągnął okulary. Daleka droga. Do końca ostro zakończonego nosa.
– Musi pan iść do okulisty – zauważyła, próbując się zakolegować.
Podał kierowcy kluczyki, zgromił ją wzrokiem, siadł i nie odezwał się słowem.
– A więc kluczyki skradzionego samochodu powinny wisieć tutaj?
– Gdyby nie został skradziony.
– Kto jest odpowiedzialny za tankowanie?
– Ten, kto akurat jeździ samochodem, jak się domyślam. Z tym nie mam nic wspólnego.
– I to zawsze jest wpisywane do karty pojazdu?
Pytanie mu się nie spodobało.
– Nie mogę się wypowiadać w imieniu kandydatów na burmistrza. Niech pani rozmawia z nimi.
Lund zawahała się, patrzyła na mężczyznę. Nawet nie drgnęła.
– Rozmawiam z panem. – Po chwili weszła do jego biura i położyła przed mężczyzną dokument. – Ten rejestr wzięliśmy stąd. Proszę mi to wyjaśnić. Czy to oznacza, że nikt nie tankował samochodu?
– Powinna pani zostać po drugiej stronie szyby.
– Jest pan pracownikiem miasta, powinien pan pomagać policji. Proszę mi odpowiedzieć na pytanie.
– To nic nie znaczy – odparł mężczyzna. – Kierowcy nie tankują samochodów od razu. Czekają do ostatniej chwili. Czasami wcale nie tankują. – Spojrzał na wpisy. – Ten kierowca tu nie wrócił, więc i nie zrobił wpisu. Co w tym dziwnego? Mogę już wrócić do pracy? – Znowu pogmerał przy okularach i spojrzał na nią. – Chyba że ma pani jeszcze jakieś pytania.
Wyszła na zewnątrz. Popatrzyła na monochromatyczny zimowy dzień.
Nikt nie kwapił się do pomagania policjantom. Dla wszystkich byli wrogami. Nawet tu, w ratuszu.
Lund wyszła i stanęła przed szybą, tak jak powinna. Ochroniarz dalej się bawił okularami, jej zdaniem nerwowo.
– Jak kierowcy płacą za paliwo?
Wcisnął guzik swojego mikrofonu.
– Co?
– Jak kierowcy płacą za paliwo?
Zastanowił się.
– Mają w samochodzie kartę płatniczą. Proszę posłuchać… to zupełnie nie nasza działka…
– Nie znaleźliśmy żadnej karty płatniczej. Jak ona wygląda?
– Nie wiem, my tylko pilnujemy garażu. Nie mamy do czynienia z pieniędzmi. A teraz, jeśli pani pozwoli…
– Rozumiem. Ale może pan to sprawdzić. Popatrzeć, z których stacji benzynowych zwykle korzystają kierowcy.
– Chce pani, żebym sprawdził?
– Tak. – Uśmiechnęła się. – A potem pozwolę panu wrócić do pracy.
Siadł na stołku, smutna blada twarz, palce bawiące się okularami.
– Obiecuję – powiedziała.
Szczegóły znajdowały się w leżącej przed nim księdze. Zapisał coś na kartce i podał Lund pod szybą.
– Coś jeszcze? – spytał.
– W tej chwili to już wszystko, dziękuję.
Meyer był w szkole ze swoimi ludźmi. W kaskach na głowach oglądali plac budowy, na którym miało wyrosnąć nowe skrzydło.
– Porozmawiajcie ze wszystkimi robotnikami – rozkazał. – Dowiedzcie się, o której przyszli. O której wyszli. Wszystkiego, co widzieli. Potem weźcie się za sprzątaczy. Potem…
Zadzwoniła jego komórka.
Lund.
– Jedziesz do szkoły? Mamy tu mnóstwo roboty.
– W samochodzie była karta płatnicza. Nie mam karty, ale mam jej numer.
Chwila milczenia. Odgłosy ruchu ulicznego. Widział ją, jak manewruje telefonem, przekłada jakieś papiery, jak usiłuje prowadzić samochód, wszystko naraz.
– W tamten piątek użyto jej o dziewiętnastej dwadzieścia jeden. Na stacji benzynowej na Nyropsgade.
– Gdzie?
– Dwie minuty od ratusza.
Meyer milczał.
– Zdobędziemy nagrania z kamer – dodała Lund.
– Powinniśmy robić to, co kazał Buchard.
Nie odpowiedziała.
– Nie możesz się tym zająć sama? – spytał i od razu poczuł się nie w porządku.
– Jasne – odparła tym melodyjnym tonem, który umiała włączać na zawołanie. – Jak chcesz. – I się rozłączyła.
Ludzie patrzyli na niego wyczekująco.
Meyer rzucił kask stojącemu najbliżej funkcjonariuszowi.
– Wiecie, co macie robić – powiedział.
– Idziesz gdzieś? – spytał jeden z nich.
– Wracam na komendę, dzwońcie, jak będziecie mnie potrzebować.
Dni stawały się coraz krótsze. Ściemniało się zaraz po czwartej.
Pernille Birk Larsen siedziała sama w biurze, odbierała telefony od wzburzonych klientów, od mediów, obcych ludzi z dziwnymi propozycjami pomocy.
Facet z banku zadzwonił z prośbą o informacje. Musiała znaleźć klucz do szafki Theisa, żeby poszukać brakujących papierów. Znalazła tam też zdjęcie Theisa i Nanny. Pewnie zrobione kilka tygodni temu. On w czarnej włóczkowej czapce, z tym swoim szczerym uśmiechem, który uwielbiała. Nanna, taka piękna, obejmowała ojca ramieniem, jakby go chroniła. Nie odwrotnie, tak jak powinno być.
Odwróciła fotografię. Z tyłu Nanna napisała: „Kocham Cię!”.
Pernille nigdy nie widziała tego zdjęcia. Kolejna tajemnica Nanny. I jej ojca. Nanna zawsze grzebała w miejscach, do których nie wolno jej było zaglądać. Czasami bez pytania brała rzeczy Pernille. Przetrząsała cudze szuflady w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby jej się przydać. Od czasu do czasu wybuchały z tego powodu kłótnie. Nic wielkiego. Nigdy się nie kłócili na wielką skalę. Ale czy rzeczywiście mieli kontakt z Nanną? Może teraz Pernille czuła dystans, bo Nanna nie żyła. Może…
Nanna była ciekawskim dzieckiem, szukającym wciąż czegoś nowego. Może zajrzała też tutaj, do osobistych rzeczy Theisa.
Pernille pomyślała, że jemu by się to nie podobało. Nie wszystkim chciał się dzielić. Widziała to zeszłej nocy. Wielka, dzika bestia trzymała młot nad zmasakrowanym człowiekiem na podłodze tamtego magazynu. Kochała tego mężczyznę, ale w tamtej chwili ledwie go rozpoznała.
Aż podskoczyła, gdy z garażu dobiegł jakiś hałas. Z cienia wyszedł Vagn Skærbæk. Wyglądał, jakby się czuł winny, jakby się skradał. Na twarzy miał ranę i mnóstwo siniaków.
– Cześć – odezwał się.
Odłożyła zdjęcie. Nie miała pojęcia, co powiedzieć.
Stał zgarbiony w swojej czerwonej kurtce, we włóczkowej czapce. Młodszy brat. Znali się, odkąd zaczęła się spotykać z Theisem. Wcześniej bała się takich ludzi jak on. Na szyi Skærbæka połyskiwał srebrny łańcuch.
– To był mój pomysł – wyszeptał. – Moja wina, nie jego.
Pernille na chwilę zamknęła oczy, wróciła do dokumentów.
– Ciągle siedzi?
Trafiła na stos faktur. Niektóre sformułowania wyróżniono czerwonym kolorem. Otworzyła szufladę i jedną ręką zgarnęła faktury do środka.
– Mogę to pozałatwiać, Pernille. Jeśli pozwolisz, pomogę ci z firmą. Z chłopcami. Zrobię wszystko, co się da. Tylko…
Kolejne dokumenty. Kolejne rachunki. Zupełnie jakby wyrastały na jej oczach.
– Chcę tylko pomóc.
Pernille podeszła i otwartą dłonią uderzyła go w rozcięty, posiniaczony policzek. Z całej siły.
Nawet nie drgnął. Przyłożył tylko rękę do twarzy. Rana się otworzyła, popłynęła z niej krew. Starł ją.
– Jak mogłeś to zrobić? – spytała. – Jak mogłeś?
Starł ręką jeszcze więcej krwi, spojrzał na Pernille dziwnie.
– Theis myślał, że robi to dla ciebie.
– Dla mnie?
– Gdyby to był on, Pernille, gdyby to był nauczyciel, kim Theis byłby teraz dla ciebie? Twoim bohaterem? Czy idiotą?
Znowu się zamierzyła. Vagn nie drgnął.
– Nie powinienem był mu mówić – podjął Skærbæk. – Starałem się go powstrzymać, naprawdę się starałem. Jak zobaczyłem… Gdyby nie ja, Kemal pewnie by nie żył.
– Pewnie nie.
Kiwnął głową. Podszedł do biurka. Spojrzał na zlecenia na następny dzień.
Musiała spytać.
– Vagn… Kiedyś… dwadzieścia lat temu… zanim go poznałam…
– Tak?
– Jaki on był?
Zastanawiał się przez moment.
– Niedojrzały. Ciągle czegoś szukał. Szczeniak, wszyscy tacy byliśmy.
– Policja pokazała mi zdjęcia.
– Jakie zdjęcia?
– Ofiary morderstwa… handlarza narkotyków.
– Och.
– Co się wtedy stało? Powiedz mi prawdę.
– Wszyscy czasami głupiejemy. Twoi rodzice myśleli, że całkiem zgłupiałaś, jak się zeszłaś z Theisem, prawda?
– Policja…
– Policja chce cię oszukać. – Podszedł i spojrzał jej w oczy.
Ci dwaj byli sobie bliscy, na długo zanim ich spotkała. Jeden drugiego znał jak zły szeląg.
– Theis nic nie zrobił, Pernille. Kompletnie nic, jasne?
Kirsten Eller wyciągnęła sflaczałą, spoconą rękę.
– Tak się cieszę, że wszystko dobrze się dla ciebie skończyło. Wszystkie te nieprzyjemności były bardzo niepożądane.
– Tak. Siadaj.
Umościła swoje obfite kształty na jego kanapie.
– I zrobiłeś porządki w swojej partii, brawo.
Hartmann zajął krzesło naprzeciwko.
– Nie miałem wyboru, Kirsten. Musiałem coś zrobić.
Wysiliła się na coś w rodzaju stylizacji. Długi płaszcz miał zakrywać opasłe ciało. Przyklejony uśmiech. Wielkie okulary zsunięte na farbowane brązowe włosy. Jakby wyszła z gorączkowego posiedzenia rady nadzorczej. Eller była w Ratuszu równie długo jak on. W pewnym sensie osiągnęła więcej. Środkami, które zaczynał doceniać.
– Przynajmniej już po wszystkim – powiedziała. – Sondaże prezentują się nieźle. Media powoli się orientują, którego konia obstawiać. Teraz więc czerpiemy korzyści.
– Nie ująłbym tego lepiej.
Wyjęła z aktówki teczkę i ją otworzyła.
– Mamy kilka sugestii co do przekonania niezdecydowanych wyborców. To oni przesądzą o naszym zwycięstwie, Troels. Nie zapominaj o tym.
Uśmiechnął się do niej szeroko, pokręcił głową szczerze ubawiony.
– O co chodzi? – spytała.
– Jesteś wspaniałą aktorką. Naprawdę masz talent. – Uśmiechał się nadal, chociaż z ust Kirsten nie padło ani jedno słowo. – Bigum nigdy by nie spróbował takiej sztuczki, nie omówiwszy jej z tobą. Poszedł do Bremera. Poszedł do ciebie. I ty dałaś mu przyzwolenie.
Spoważniała.
– Troels…
– Nie. Proszę, nie obrażaj mojej inteligencji nieudolnymi zaprzeczeniami.
– To…
– To prawda – podrzucił. – Znam swoich ludzi, Kirsten. Znam Biguma. Nie jest na tyle wpływowy ani na tyle odważny, by zrobić to samodzielnie. Może ty przyszłaś do niego, nieważne. – Teraz widział to jasno i wyraźnie. Zastanawiał się, dlaczego tak długo tego nie dostrzegał. – Kierował nim strach. Nie siła. Nie odwaga. Strach. Myślę, że ty to wyczułaś.
Uniosła ręce.
– Troels. Zanim powiesz kolejne słowo… zrozum…
– Daję ci dwie opcje do wyboru. Albo powiadomię prasę i wtedy zrobią z ciebie zdradziecką, nielojalną, intrygancką sukę, na co zresztą zasługujesz… – Czekał z przechyloną na bok głową.
– Albo?
– Ustąpisz. Oddasz stołek swojemu zastępcy.
Kirsten Eller obróciła się, by spojrzeć na Rie Skovgaard z zapałem sporządzającą notatki.
– Potrzebujesz mnie, Troels. Wszyscy mnie potrzebujecie. Pomyśl o…
– Nie, Kirsten. Ja cię zupełnie nie potrzebuję.
Nie padło już żadne słowo. Eller, wściekła, zebrała swoje rzeczy i wypadła przez drzwi. Odwróciła się jeszcze i spojrzała na Hartmanna.
– Chodziło o wygraną, nie o ciebie. Nie pochlebiaj sobie.
– Dobrze, nie będę – obiecał.
W drodze do wyjścia Kirsten wpadła na Mortena Webera. Obejrzał się za nią.
– Co się stało? – spytał. – Myślałem, że mamy spotkanie.
Hartmann wstał.
– Rie! – zawołał. – Umów mi kilka wywiadów. Z przyjaciółmi.
– Co się dzieje, do diaska? – powtórzył Weber.
– Chciałem ci powiedzieć, ale nie zdążyłem. Kirsten składa rezygnację.
– Jezu, Troels! Walczyliśmy o tę koalicję…
– To ona wciągnęła w to Biguma. Cały czas chciała się mnie pozbyć.
– Nie możesz tak szaleć.
– Morten. – Hartmann ujął doradcę za wątłe ramiona. – W każdej chwili tej kampanii Bremer był o krok przed nami. Czas, żebyśmy przejęli inicjatywę. Czas, żebyśmy ruszyli śmielej niż on.
– Zwalniając wszystkich jak popadnie?
Hartmannowi w jednej chwili zepsuł się nastrój.
– Ona za moimi plecami próbowała dobić targu z Bremerem. Potem z Bigumem. Musisz zmienić sposób myślenia. Damy radę zrzucić Bremera ze stołka bez tych fałszywych skurwysynów z Centrum.
– Nie, Troels! Nie damy. Sami nie zdobędziemy tylu głosów.
Hartmann pokręcił głową. Rie Skovgaard stała spokojna, uśmiechnięta.
– Od ilu lat gramy w tę grę, Morten? Od dwudziestu? Zawsze na tych samych zasadach. Ich zasadach. Od tej chwili będziemy grać na moich. Zwołaj na wieczór spotkanie szefów ugrupowań mniejszościowych. Powiedz, że mam dla nich ważną propozycję.
– Połowa z nich cię nienawidzi – zauważył Weber.
– Nie bardziej, niż nienawidzą siebie nawzajem.
– Oni trzymają z Bremerem!
– Przestaną, jak zobaczą sondaże. Z zasady trzymają z tym, kto ma wygrać.
Rozejrzał się po biurze. Wszędzie plakaty z jego twarzą. Skromny uśmiech. Szeroko otwarte niebieskie oczy. Nowa miotła, która chce wymieść to, co stare.
Hartmann wskazał swój portret.
– To ja.
– Zatankował samochód tego wieczoru, gdy zniknęła Nanna – powiedział Meyer.
Siedzieli w biurze i oglądali nagrania z kamer. Czarno-białe, rozdzielone na cztery okna. W rogu każdej ziarnistej ramki widniały data i godzina.
– Kamery działają całą dobę, na okrągło. Szanse na jakieś znalezisko po dziesięciu dniach są bardzo skąpe, Lund.
Siedziała wpatrzona w monitor. Numery. Zamazane postaci poruszające się między dystrybutorami. Chłonęła każdy szczegół.
– I jeszcze – dodał Meyer – ci ludzie nagrywają w kółko na te same taśmy. Jeśli więc to te stare…
– To nie ta – przerwała Lund, wyciągając kasetę.
– Została nam tylko jedna.
– To zawsze jest ostatnia.
Wciągnął głęboko powietrze.
– To rzadko jest ostatnia.
– Spójrz na ekran. Zobacz coś, czego ja nie widzę, błagam.
W jednej ręce miał banana, w drugiej papierosa. Zapalił.
Taśma ruszyła. Data w rogu wskazywała 7 listopada.
– Cholera – burknął Meyer. – Od ostatniego piątku. Tak jak mówiłem. Nagrywają na te same taśmy. Dlatego są takiej słabej jakości.
Napiła się chłodnej kawy. Wszyscy już poszli do domu, tylko sprzątaczka krzątała się po korytarzu.
– To nie znaczy, że reszta taśmy też jest z siódmego, prawda? – spytała. – Kiedy mieliśmy w domu wideo…
Gdy Mark był mały, a ona jeszcze była mężatką. Wszystkie nagrania się mieszały. Różne miesiące, różne lata. Trudno było coś wyśledzić, jeśli się używało w kółko tych samych taśm.
– Przewiń do przodu – poleciła.
Meyer sięgnął po pilota.
Czarno-białe samochody, mgliste postaci.
– Stop! – wrzasnął Meyer. Po chwili klasnął w dłonie i krzyknął z radości.
Spojrzała na niego. Wielkie uszy, wielkie oczy. Wielki dzieciak. Twarz mu zmarkotniała.
– Myślałem, że się ucieszysz.
– To trzydziesty pierwszy – powiedziała.
– No właśnie.
Około dwudziestej. Przewinął z powrotem, za daleko, zaczął przewijać do przodu, wolniej.
Doszli do dziewiętnastej siedemnaście. Cztery ramki. Tylko jeden samochód.
Biały garbus.
– Cholera – mruknął Meyer.
– Zegar się myli. Po co miałby być punktualny? Oglądamy dalej.
Garbus odjechał. Żadnego auta. Tylko pusty beton i światła nad dystrybutorami.
Nagle, dwadzieścia minut i trzydzieści siedem sekund po siódmej, wjechał na stację czarny samochód i stanął przy pompie ujętej w prawej górnej ramce.
Meyer zerknął na tablicę.
– To ten samochód – powiedział.
Padało. Dopiero teraz to zobaczyła. Wiedziała, co to znaczy. Co to musiało znaczyć. Takie już mieli pieskie szczęście w tej sprawie.
Drzwi się otworzyły. Wysiadł kierowca. Był ubrany w ciemny zimowy anorak. Kaptur miał naciągnięty na głowę. Podszedł do bagażnika i do wlewu paliwa.
Przez chwilę jego twarzy nie było widać.
– Cho… – zaczął Meyer.
Nakryła ręką jego dłoń.
– Cierpliwości.
Człowiek w ciemnym anoraku obszedł tył samochodu, by dostać się do dystrybutora. Cały czas pochylał twarz.
– Dalej, na miłość boską – wyszeptał Meyer i nerwowo zaciągnął się papierosem.
Był to dystrybutor z czytnikiem kart. Zobaczyli, jak wysuwa się dłoń kierowcy, jak coś wsadza i wyjmuje. Ciągle nie było widać ani kawałeczka twarzy.
Skończył, wrócił do wlewu, i dalej do drzwi.
– Daj spokój, uśmiechnij się do kamery. Tylko na coś spójrz, dobra?
Niestety, wsiadł od razu za kółko. Pod tym kątem rysy twarzy były niewidoczne. Ford odjechał.
– Cholera! – jęknął Meyer.
– Czekaj chwilę. – Cofnęła. Popatrzyła na mężczyznę przy pompie.
Jak wyciąga lewą rękę. Jak ją podnosi do głowy, a potem przytrzymuje nią coś, odczytując numer z karty.
– Wiem, kto to jest – powiedziała Lund.
Meyer spojrzał nerwowo.
– Nie gadaj.
– Jadę do ratusza. Jedziesz ze mną?
Droga – co prawda w deszczu, ale za to przy pustych nocą ulicach – zajęła im pięć minut. Ochroniarz miał właśnie zejść ze służby. Zaczął jęczeć, gdy Meyer machnął mu kajdankami.
– Ja nic nie zrobiłem. Nic nie zrobiłem.
– Dobry Boże – jęknął Meyer – nigdy wcześniej tego nie słyszałem. Idziesz z nami, kolego.
– Ja tylko zatankowałem samochód.
Lund szła za nimi. Myślała intensywnie. I słuchała.
– Przed porwaniem Nanny Birk Larsen czy później? – spytał Meyer.
Mężczyzna w granatowym służbowym swetrze spojrzał na niego osłupiały.
– Mam sześćdziesiąt cztery lata. O czym pan, do cholery, mówi? Nikogo nie tknąłem.
– Posadź go tam na ławce – poleciła Lund.
– Musimy go zgarnąć.
Lund zmierzyła mężczyznę wzrokiem. Pochylone plecy. Kiepski wzrok. Chyba miał trudności oddechowe.
– Niech nam pan powie prawdę – zaczęła Lund. – Niech nam pan powie, co się naprawdę wydarzyło. Wtedy może zachowa pan posadę.
– Posadę? Posadę?! To przez tę posadę muszę się z wami użerać.
Meyer cisnął nim na kamienną ławkę przy stojaku na rowery.
– Zawsze w cieniu, co, kolego? Powiedz nam, co się stało, albo przez szesnaście lat nie zobaczysz światła dziennego.
Ochroniarz wpatrywał się w nich przerażony i wściekły jednocześnie.
– Mam ci włączyć aparat słuchowy, dziadku? – wrzasnął Meyer.
– Gdzie karta płatnicza? – spytała łagodniej Lund.
Ochroniarz milczał.
– Musimy znać prawdę – dodała. – Jeśli nie będzie pan z nami teraz rozmawiał, zabierzemy pana na komendę.
– Wziąłem ją ze sobą. Chciałem ją odłożyć, kiedy przyjdę do pracy w poniedziałek. Ale wtedy…
– Wtedy co? – ponaglił go Meyer.
– Byliście wszędzie. Wszędzie.
– Dlaczego pojechałeś do szkoły?
– A czemu nie miałbym jechać? Mieszkam za rogiem. Poszedłem do domu i zobaczyłem samochód. Jeden z naszych wozów. Porzucony. Nie wiadomo czemu. Znam regulamin. Wszystkie auta powinny wrócić do bazy.
– I miałeś kluczyki? – spytał Meyer.
– Nie. Były w stacyjce. Pewnie kierowca ich zapomniał czy coś. – Pokręcił głową. – Nie mogłem go tam zostawić, prawda? Z kluczykami w stacyjce. Jakiś bandzior mógł go zwinąć.
Lund traciła cierpliwość.
– Nie. Wcale mnie to nie przekonuje. Mógł pan zadzwonić do sztabu wyborczego. To był ich samochód.
– Próbowałem – odparł. – Powiedzieli, że sekretarz jest w Oslo. To miejski samochód, wiecie. Nie ich. Należy do nas. Nasze podatki…
– Wkurzasz mnie – parsknął Meyer. – Dziewczyna…
– Nie znałem tej dziewczyny. Nic nie zrobiłem. Poza przysługą.
– Co zrobiłeś z samochodem? – spytała Lund.
– Należy do grupy Hartmanna. To dupek, tylko się popisuje, ale nie moja sprawa. Może go potrzebował. Więc podjechałem na stację, zatankowałem i odwiozłem. Odłożyłem kluczyki.
– Odłożyłeś? Gdzie?
– Tu. A gdzie? Naprzeciwko jest parking. Tam trzymamy wozy zmianowe. Więc tam go zostawiłem.
Czekała.
– W ogóle się nad tym nie zastanawiałem – podjął ochroniarz. – Dopiero jak przeczytałem o zabitej dziewczynie. A wtedy…
Siadła obok niego.
– A wtedy milczałeś.
Znowu bawił się okularami. Nerwowo oblizywał usta.
Meyer siadł po jego drugiej stronie, uśmiechnął się do niego złowieszczo.
– Dlaczego? – spytał.
– Pracownicy Ratusza muszą się trzymać z dala od polityki. To bardzo ważne. Nie możemy stawać po żadnej stronie. Nie mieszamy się.
– Teraz jest pan wmieszany – zauważyła Lund. – Bardzo.
– Pomyślałem, że sprawdzę taśmy, żeby zobaczyć, kto wziął kluczyki. Miałem takie uprawnienia.
– I?
– Nie było taśmy. – Sprawiał wrażenie skonsternowanego. – Przychodzi mi tylko do głowy, że ktokolwiek wziął kluczyki, musiał też zabrać taśmę. No bo jak…?
– Och, na miłość boską – syknął Meyer.
– To prawda. Mówię prawdę. Mam sześćdziesiąt cztery lata. Po co miałbym kłamać? Gdyby się dowiedzieli, że taśma zniknęła, wszyscy mielibyśmy kłopoty. Te gnojki na górze zawsze są wyrywne, żeby nam się dobrać do tyłka. Został mi tylko rok do emerytury, po co miałbym za kogoś nadstawiać karku? Odwiozłem samochód, chociaż byłem po służbie. A wy mi grozicie, jakbym był jakimś bandytą…
– Jesteś bandytą – przerwał mu Meyer. – Zmarnowaliśmy tydzień, podążając fałszywym tropem. Porządny człowiek leży w szpitalu, a ojciec tej dziewczyny siedzi w areszcie. Gdybyśmy to wszystko wiedzieli od początku… Lund? Lund?
Stała i patrzyła na ratusz. Eleganckie wyłożone kamieniem korytarze. Godła i kandelabry. Tabliczki i memoriały. Wszystkie te atrybuty władzy.
Ktoś tu przyszedł, wziął kluczyki od wozu, w którym potem umarła Nanna Birk Larsen. I zabrał taśmę, która by zdradziła jego tożsamość.
Cały czas szukali w niewłaściwym miejscu.
– Niech mi pan pokaże. Niech mi pan pokaże, gdzie stał ten samochód – poleciła.
Meyer się zawahał.
– Buchard kazał nam zadzwonić, jeśli…
– Może poczekać – ucięła.
Rada miejska korzystała z wielopoziomowego parkingu po drugiej stronie ulicy. Nagie posadzki z szarego betonu. Stary ochroniarz bał się coraz bardziej.
– Zaparkowałem samochód tutaj w piątek o dziewiętnastej trzydzieści.
Trzeci poziom. Teraz nie było tu żadnego pojazdu.
– Jesteś pewien godziny? – spytał Meyer.
– Tak! Potem odwiesiłem kluczyki na tablicę za naszym biurkiem. I poszedłem do domu.
Lund patrzyła na sufity, na ściany, na rozkład.
– Kto ma dostęp do waszej kanciapy? – dociekał Meyer.
– Niewiele osób. Jesteśmy ochroną, prawda? Ale tamtego wieczoru była impreza.
– W ratuszu?
– Tak. – Skrzywił się. – Jedna z ich imprez. Wy byście tego tak nie nazwali. – Próbował się uśmiechnąć do Meyera. – Ja też nie. Zawracanie głowy i tani szampan. Zawsze świętują rozpoczęcie kampanii wyborczej. Mówią na to impreza plakatowa. Kiedy plakaty są gotowe, przychodzą, stawiają je i żartują sobie, że wygrali.
– No i co, jeśli jest impreza? – przerwała Lund.
– Wtedy ludzie wchodzą i wychodzą. Nie da się nadążyć. Zostawiają kluczyki, mówią, że chcą kluczyki. Trzeba ludziom pokazywać, gdzie znajdą właściwy pokój, prowadzić ich na siku. – Zamilkł.
Czekała.
– Mnie tam nie było – podjął po chwili. – Gdybym był, próbowałbym nad tym zapanować. Ale to niełatwe. Nie siedzimy tu cały czas. Nie da rady.
– Więc każdy może wejść i wziąć kluczyki?
– I taśmę – dodał.
Meyer walnął się w czoło.
– Wspaniale – warknął.
– Trzymajmy się tego, co mamy – powiedziała Lund. Odwróciła się do ochroniarza. – Czyja to była impreza? – spytała.
Jego mina sugerowała, że policja powinna to wiedzieć.
– Hartmanna. Tego, co to tak paraduje i myśli, że wykopie starego Bremera. Panie go uwielbiają, wiem. Robi sobie ładne zdjęcia. Ale szczerze… – Zaśmiał się ponuro. – No gdzie takiemu szczeniakowi do dorosłego mężczyzny.
O wpół do dziewiątej byli już z powrotem na komendzie. Zanim odpalili komputer, żeby obejrzeć taśmy z kamer, zawołali Bucharda. Stał teraz koło nich, z rękoma w kieszeniach i wściekłą miną.
– Nie możemy się dowiedzieć, kto wziął kluczyki – zaczęła Lund. – Ktoś zabrał taśmę. Ale… – Cała szczęśliwa rozsiadła się przed monitorem i manewrując klawiszami, starała się przewinąć do właściwego miejsca. – O dziewiętnastej pięćdziesiąt pięć stało się to.
Na trzecim poziomie garażu zostały dwa samochody. Czarny ford w głębi i srebrne volvo blisko kamery.
Po prawej stronie ekranu, dwa miejsca od samochodu, w którym później zginęła Nanna, otworzyły się drzwi klatki schodowej. Zaczęli stamtąd wychodzić ludzie. Rodzina. Świeżo z przyjęcia.
– Balony? – prychnął Buchard. – Sprowadziliście mnie tu, żebym pooglądał balony?
– Olej balony – odparła Lund. – Patrz, co się dzieje z tyłu.
Mężczyzna i dwójka dzieci z balonami. Volvo należało do nich. Idąc do niego, zasłaniali postać podążającą do drugiego pojazdu. Niemal cień. Plama na ekranie.
– Jakim cudem ty to wszystko widzisz, do cholery? – zżymał się Meyer.
– Patrz. To facet. Jakieś metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. W tej chwili Nanna jest jeszcze na imprezie w szkole.
Czarny ford wycofał się w czasie, gdy mężczyzna z volva wraz z dziećmi wsiadali do swojego auta. Zasłaniając widok.
– Potem Nanna dotarła do nauczyciela. A potem…
Ford skierował się do wyjazdu, wyjechał z kadru, za samochodem na pierwszym planie.
– A potem gdzieś spotkała się z tym mężczyzną. – Lund nie mogła oderwać wzroku od ekranu, nieświadoma, że się uśmiecha. – Przełączyła się na inną kamerę.
Czarny ford jadący po garażu. I kolejny obraz: samochód skręca w dół. Na monochromatycznym ekranie widać wyraźnie numer rejestracyjny.
– To on – oznajmiła. – XU 24 919. To samochód, w którym znaleźliśmy Nannę.
Meyer, z papierosem w ustach, z lśniącymi i zmęczonymi oczyma zasalutował koleżance.
– Dziękuję – rzuciła z nutą sarkazmu.
– Nie, Lund. Ja na poważnie. Jezu…
– Marnowaliśmy czas w tej szkole. Tam się nic nie zdarzyło. Samochód wrócił do garażu ratusza i stał tam cały czas.
– Ktoś się wkurzy – stęknął Meyer.
– Możemy wykluczyć Hartmanna i jego ludzi – ciągnęła. – Już ich sprawdzaliśmy. Problem w tym…
Tamci dwaj czekali.
– Nanna gdzieś się wybierała. Przypomnijcie sobie, jak się zachowywała na imprezie. Kemal powiedział, że u niego z jakiegoś powodu wzięła do ręki zdjęcie klasowe. Zupełnie jakby…
– …się żegnała? – dokończył Meyer.
– Może. – Lund wzruszyła ramionami i podciągnęła rękawy swetra. – Myślę, że ona miała romans. Rodzice też tak podejrzewają, tylko nam o tym nie mówią. Może sami nie chcą się z tym zmierzyć.
– Birk Larsen ma barwną przeszłość, szefie. Tamten nauczyciel mógł naprawdę umrzeć.
– Zapomnijcie o rodzicach – polecił Buchard. – Oni są z Vesterbro, co by tacy ludzie robili w ratuszu?
Lund nie mogła oderwać wzroku od ekranu.
– To ktoś, kto zabiegał o jej względy, kto ją kształtował. Nanna była piękna. Dojrzała ponad swój wiek. Ktoś jej powiedział, że jest wyjątkowa. Dawał jej drogie podarunki. Mówił, żeby trzymała to w sekrecie. Żeby czekała. – Pomyślała o zagraconym pokoju nad garażem w Vesterbro, pełnym książek, pamiątek i karteczek. O ubraniach w szafie. O lekkim zapachu perfum, za drogich dla nastolatki. – Nanna miała inne życie, o którym nikt nie miał pojęcia.
– No właśnie nie, Lund – zastopował ją Meyer. – Ktoś miał pojęcie.
– Na pewno nie Pernille, i Theis chyba też nie.
– Ktoś – upierał się Meyer.
– Z kim o tym rozmawialiście? – spytał Buchard. – O samochodzie i o tym, że wrócił do ratusza?
To pytanie ją zaskoczyło.
– Tylko z tobą. Zacznę wszystko od początku. Może tam na ulicy są kamery.
Buchard wyszedł z pokoju.
– Może… – zaczęła Lund.
Szef stał na korytarzu, widoczny przez szybę. Rozmawiał przez komórkę.
– Myślisz, że dzwoni do żony? – spytał Meyer. – Zamawia okolicznościową pizzę?
Lund znowu wpatrywała się w ekran.
– Co?
– Tak się zastanawiam… Pokazujesz mu coś takiego, on nic nie mówi, wychodzi i do kogoś dzwoni. – Rozgoniła ręką dym. – Wolałabym, żebyś z tym skończył.
– Przed tym całym gównem pracowałem w małym mieście na południu. Tam nikt nie narzekał na dym.
– Może powinieneś tam wrócić.
Trochę posmutniał.
– Nie mogę – odparł i nie dodał nic więcej.
Wrócił Buchard.
– Sprawdźcie rozpiskę i rejestr ochroniarzy. Zatrzymajcie tego staruszka, który miał kluczyki…
– On tego nie zrobił – warknął Meyer.
– Przynieście mi wszystko, co zdołacie znaleźć na ochroniarzy.
– To nie był nikt z ochroniarzy – zaprotestowała Lund. – To nie są mężczyźni, którzy by mogli oczarować śliczną dziewczynę w rodzaju Nanny. Dawać jej rzeczy, o których jej się nie śniło. Wyciągać taśmy, kluczyki i znajdować miejsca Bóg wie gdzie…
– Przyjrzycie się ochronie. Dajcie mi wszystko, co zdołacie znaleźć – powtórzył Buchard.
– To musi być ktoś ważny. – Lund myślała na głos, to było silniejsze od niej. – Ktoś, komu się wydaje, że się z tego wywinie. Bo my stoimy poniżej. My…
– To już było sprawdzane – przerwał jej Buchard.
– Co? – spytał Meyer.
Lund zebrało się na śmiech.
– Sprawdzane? Kto to sprawdził? My pracujemy nad tą sprawą. Jeśli myśmy tego nie sprawdzili…
Buchard się wściekł.
– Jeśli ja ci mówię, że to zrobione, to znaczy, że jest zrobione. A teraz zabierajcie się za ochroniarzy.
Lund podbiegła do niego, gdy ruszył do drzwi. Meyer też nie ustępował.
– Nie, to nie wystarczy, Buchard. Do kogo dzwoniłeś?
Szef pędził w stronę swojego pokoju.
– Nieważne – odparł i nawet się nie odwrócił.
– Czekaj, czekaj. – Meyer też był wściekły. – To jakiś absurd.
Buchard stanął i się obejrzał.
– No to chyba czujesz się jak ryba w wodzie.
– Chcę wiedzieć, co się dzieje – upomniała się Lund.
Odwrócił się. Wielki tors wypięty do przodu, na twarzy jakiś żałosny wyraz.
– Do mnie! – rozkazał.
Ruszyli oboje.
– Lund! – warknął na Meyera. – Nie ty.
Spojrzała na kolegę, próbowała się uśmiechnąć.
Potem podążyła za Buchardem, ignorując biadolenie kolegi zostawionego na korytarzu.
Szef zamknął drzwi. Wtedy się uśmiechnęła. Znała tego człowieka całe swoje życie. Uczyła się od niego, czasami się z nim kłóciła. Jadała u niego obiady, nawet w czwórkę, kiedy jeszcze miała męża.
– Mnie możesz powiedzieć – zaczęła. – Nie powtórzę dalej. Wiesz o tym.
Buchard spojrzał na nią.
– Temu kretynowi możesz powtarzać. Wisi mi to.
– Meyer jest dobry. Lepszy, niż mu się wydaje.
Szef uniósł ręce. Przyjął tę arogancką, akademicką pozę, po którą sięgał w chwili wygłaszania pogadanki.
– Jeśli ja mówię, że oni nie mają z tym nic wspólnego – rzekł – to nie mają.
Pochyliła głowę, spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Posłuchaj, Saro. Chcę, żeby ta sprawa została wyjaśniona, chcę tego równie mocno jak ty.
– Więc dlaczego wiążesz mi ręce?
Takich tekstów nie lubił.
– Jestem twoim szefem. Ja decyduję, co robisz. Wyraziłem się jasno. – I wyszedł.
Meyer chciał wiedzieć, co powiedział Buchard.
– Nic ważnego – odparła. – Kiedy sprawdzaliśmy komórkę Nanny, jak daleko cofnęliśmy się z rozmowami?
– Nie wiem. Z tydzień. Nie pojawił się tam nikt z Ratusza. Tylko znajomi i rodzina.
– Możesz sprawdzić jeszcze raz? Cofnąć się dalej?
W biurze zadzwonił telefon, Sarah poszła go odebrać. Meyer podążył za nią, cały czas utyskując.
– Co powiedział Buchard? Lund! Lund!
Dzwonił dziennikarz z radia. Prosił o komentarz do sprawy i kampanii Hartmanna.
– Słyszeliśmy, że Ratusz znowu jest w kręgu zainteresowań policji. Dlaczego? Czy podejrzewają państwo Hartmanna?
– Skąd ma pan takie informacje?
– Ze swojego źródła.
– No to niech źródło panu powie, co się dzieje. – Podała telefon Meyerowi.
– Co powiedział Buchard, Lund?
Piknęła jej komórka. Esemes. Spojrzała na wyświetlacz. Złapała kurtkę i torebkę. W głowie miała chaos.
– Muszę iść.
– Dokąd?
– Informuj mnie na bieżąco – poleciła. Już z korytarza usłyszała, jak Meyer wrzeszczy na dziennikarza.
Porzuciła samochód na chodniku przed dworcem, z włączonymi światłami i niezamknięty. Zostawiła kurtkę na fotelu kierowcy. W samym czarno-białym swetrze i dżinsach pognała schodami.
Znowu padało. Zero księżyca. Kilka osób umykało przed deszczem, a paru pijaków rwało się do bitki.
Pociąg do Sztokholmu szykował się do odjazdu. Do tej długiej podróży po moście nad wodami Sundu. Tej, w którą sama mogła wyruszyć. W każdej chwili. Gdyby tylko…
Za pięć godzin byłaby w Sztokholmie. Nowe życie. Z Bengtem i Markiem. Spokojniejsza praca. Inny świat.
Stał na peronie, z kawą w prawej ręce, z lewą na temblaku, z twarzą posiniaczoną i opuchniętą.
Lund przystanęła na moment. Zastanawiała się, co powiedzieć. Co zrobić.
Nie widział jej. Był odwrócony w stronę pociągu. Mogła teraz odejść i kto wie, czy tak nie byłoby najlepiej.
Ale podeszła i odezwała się do jego pleców:
– Bengt.
A gdy się odwrócił, w tej znajomej, wyrazistej twarzy zobaczyła ból, nie tylko fizyczny.
Przede wszystkim najpierw się przeprasza. Zawsze.
– Znowu się coś pojawiło. Przepraszam… – Oczy wypełniły jej się łzami. Żadne słowa nie wydawały się odpowiednie. – Tak bywa… – Ruchem kciuka wskazała przestrzeń za plecami. – Możemy o tym porozmawiać w samochodzie?
W jego oczach zaczaiło się coś, czego nigdy wcześniej nie widziała. Oddalenie. Litość?
– Proszę – ciągnęła. – Rozumiem, dlaczego nie chcesz się zatrzymać u mojej matki. Chociaż nie zostalibyśmy tam długo.
Nadzieja. Plan.
– Znajdźmy hotel – próbowała dalej. – Możemy wziąć apartament rodzinny. To nie potrwa długo.
Kręcił głową, a ona starała się znaleźć słowa, które by go zatrzymały.
– Pospieszyliśmy się, Saro – rzekł głosem, który wydawał się daleki i beznamiętny. – Może tak jest lepiej. Przeprowadzka do Szwecji…
Wrócił ostry, piekący ból oczu.
– Nie! Z niczym się nie pospieszyliśmy. Co to ma znaczyć? – Samotna łza wymknęła się spod powieki i spłynęła po jej prawym policzku. – Chcę się przeprowadzić. – Podniosła rękaw do twarzy, jakby była jednym z nadąsanych dzieciaków ze szkoły Nanny Birk Larsen. – Chcę być z tobą, Bengt. Zostań, proszę.
– Nie mogę już na to patrzeć. – I z kawą w dłoni objął ją szybko. Krótkim uściskiem. Jak kumpla. Nawet to nie pasowało do pożegnania. – Dbaj o siebie – powiedział zdawkowo na koniec. I wsiadł do pociągu.
Światła na dworcu rozmazały jej się przed oczyma, gdy tak stała na peronie, patrząc, jak pociąg odjeżdża. I łkała tak, jak nie zdarzyło jej się od lat.
Słowa zawsze przychodziły jej z trudem. W każdym razie wypowiadanie ich. Fascynowały ją ich znaczenia, fascynował ją świat, wszystkie jego zagadki i osobliwości.
Mówiła Bengtowi, że go kocha. Niezbyt często. Może nawet rzadko. Mówienie o tym wydawało jej się niekonieczne. Nachalne.
A i tak niczego nie zmieniało. Była, jaka była, i czuła się szczęśliwa. Jakim kosztem?
Przejechała po twarzy szorstkim wełnianym rękawem, bezlitosnym dla oczu i skóry.
Światła wokół niej przygasły na moment. Znowu stała w Lesie Zielonoświątkowym, pośród nagich drzew o łuszczącej się srebrnej korze. Znowu ścigała człowieka, który ścigał Nannę Birk Larsen. Znowu się zgubiła, tak jak musiała zgubić się Nanna w tych ostatnich okrutnych chwilach.
Ciemny las…
Nanna walczyła o życie pośród brzozowych pni. Sarah wśród cieni i mroku szukała prawdy o śmierci tej dziewczyny, Meyer starał się nadążyć za koleżanką. Oni wszyscy też zniknęli w lesie. Stanęli na rozwidleniu dróg. Musieli podjąć decyzję. W prawo czy w lewo. W górę czy w dół. Ścieżki na wprost nie było widać.
Sama…
W pewien sposób tak było od początku.
Może to właśnie dostrzegł Bengt. Że kiedy znika z jej pola widzenia, znika też z jej myśli. Że nic się nie liczy oprócz tego, co Sarah widzi przed sobą tymi lśniącymi przenikliwymi oczyma.
A nawet to wydawało się teraz kłamstwem, żartem, zjawą chichoczącą pośród cieni.
Bo dla Sary nie było żadnej drogi. Nie było właściwego kierunku ani poprawnego kursu. Tylko poszukiwanie tej drogi. Pościg, a nie jego wynik.
Pociąg ruszył i wytoczył się na pewny i prosty szlak, który prowadził na most nad Sundem. Żadnych zakrętów, żadnej ścieżki, która niedługo zarośnie zapomniana.
Oni wszyscy szukali czegoś w ciemnościach. Meyer starał się zachować posadę. Birk Larsenowie pragnęli pogrzebać swój ból. Nawet Troels Hartmann, chodzący ideał. Atrakcyjny, inteligentny mężczyzna nękany przez demony. Co do tego Sarah nie miała wątpliwości.
Więc może wcale nie była sama.
Meyer zadzwonił, gdy już wróciła do samochodu.
– Halo? Mowę ci odjęło?
– Co tam?
– Poszedłem do techników i poprosiłem, żeby jeszcze raz pogrzebali w tym telefonie. Na liście kontaktów miała pięćdziesiąt trzy numery. – Przerwał. – Myśmy dostali pięćdziesiąt dwa.
Nie miała siły z nim rozmawiać.
– To nie może zaczekać do rana?
– Dostałem billing z kilku miesięcy. Porównałem go z danymi w telefonie. Ktoś nas okantował, Lund. Lista nie była kompletna. Ona prowadziła rozmowy, o których się nie dowiedzieliśmy.
– Gdzie jesteś?
– Na zewnątrz. Masz mnie za idiotę, tak?
– Nie, wcale nie. Naprawdę muszę ci to w kółko powtarzać?
– A teraz najgorsze. Pierwszą osobą, która widziała tę listę i sprawdzała telefon, był Buchard.
Sarah odpaliła silnik i ruszyła.
– To niemożliwe.
– A jednak, Lund. Nie podoba mi się to. Jeśli Buchard kogoś kryje, to na pewno Hartmanna. Wszystko na to wskazuje.
– Nie teraz – wyszeptała.
– Jeśli nie możemy rozmawiać z Buchardem, to z kim? Co? Kto pociąga za sznurki? Jezu…
Odsunęła telefon od ucha.
– Lund? Lund!
Budynek Komendy Głównej majaczył przed nią w ciemnościach, bladoszary pałac z tyloma krętymi korytarzami, gabinetami i zakamarkami, że jeszcze teraz potrafiła się w nim zgubić, jeśli była zmęczona.
Minęła go. Jechała do domu, a w każdym razie do miejsca, które w tej chwili służyło jej za dom.
W Radzie Miejskiej Kopenhagi zasiadały cztery ugrupowania mniejszościowe, prawicowe, lewicowe i pośrednie, pogrążone w nieustannych sporach i przypochlebiające się Bremerowi, by wyrwać dla siebie przewodnictwo jakiejś komisji czy inne synekury.
Przywódców tych ugrupowań Hartmann zaprosił do siebie na dwudziestą pierwszą czterdzieści pięć.
Wziął z garderoby świeżą koszulę, ogolił się, uczesał. Rie Skovgaard sprawdziła, czy wszystko jest jak należy.
Ci ludzie nie lecieli na uśmiech, oni brali udział w grze.
– Reprezentujemy pięć partii i pięć różnych odmian polityki – zaczął spokojnym, wyćwiczonym tonem. – Gdybyśmy powtórzyli wynik z ostatnich wyborów i wszyscy połączyli mandaty, uzyskalibyśmy zdecydowaną większość. – Przerwał. – Zdecydowaną większość. Z tego, co widziałem w sondażach, tym razem osiągniemy podobny wynik, a może nawet lepszy.
Jens Holck, przewodniczący Ugrupowania Umiarkowanego, największy, najtwardszy orzech do zgryzienia, westchnął, wziął chusteczkę i zaczął czyścić okulary.
– Nie udawaj znudzonego, Jens – zwrócił się do niego Hartmann. – To są różnice pomiędzy zwycięstwem a klęską. Bremer doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Jak myślisz, dlaczego tak pogrywa ze mną w telewizji?
– Ponieważ ty się ciągle o to prosisz, Troels.
– Nie. Nie proszę się. To, co mi się przydarzyło, mogło spotkać każdego z nas. Każdego, w kim Bremer dopatrzyłby się zagrożenia. W takim stanie jest Ratusz. Dlatego potrzebujemy szerokiego sojuszu, który wykluczy Bremera na dobre.
Mai Juhl, drobna, emocjonalna kobieta, która stworzyła od zera Partię Zielonych. Budziła respekt i słynęła z braku dobrej woli. Poza polityką nie liczyło się dla niej nic, co wydawało się Hartmannowi dziwne, ponieważ w tej dziedzinie osiągnęła w sumie niewiele.
– Wszystko świetnie, ale co my mamy z tym wspólnego? – spytała teraz. – Jak byśmy…?
– Mamy mnóstwo, Mai. Edukacja, mieszkania, integracja. I środowisko. Nie tylko ciebie ono obchodzi. Mamy więcej wspólnych tematów, niż myślisz.
– A te wzory osobowe? – W najbardziej konwencjonalnych kwestiach Juhl raczej kierowała się na prawo. – Zrobiłbyś wszystko, żeby zatrzymać tych ludzi.
– Tak – przyznał. – Zrobiłbym.
– W tej sprawie dzielą nas tysiące kilometrów.
Ktoś przyznał jej rację.
Troels spojrzał na wszystkich po kolei, starannie wybierając tematy na podstawie rozpoznania, które zrobił Morten Weber.
– Leif. Pamiętasz, że ostatnim razem Bremer obiecał redukcję emisji dwutlenku węgla? I nic się nie zmieniło. Co zrobił dla ludzi starszych? Czy to nie jest też dla ciebie kluczowa kwestia? Bistrup? Czy stworzył miejsca pracy, tak jak obiecywał? Jens. Mawiałeś, że miasto musi przyciągnąć rodziny z dziećmi. Co się z tym wszystkim stało?
Nie odpowiedzieli.
– Bremer podjął te zobowiązania, kiedy potrzebował waszego poparcia, a potem podtarł sobie nimi tyłek. – Przesunął po stole plik dokumentów. – Gdybyśmy teraz siedzieli w studiu telewizyjnym, rozniósłbym was na strzępy. Prosicie o głosy, a nigdy nie dotrzymujecie obietnic, ponieważ Bremer nigdy nie wywiązuje się ze swoich. To nie musi tak wyglądać. Możemy pracować razem. Możemy wypracować kompromis. – Wzruszył ramionami. – Każdy z nas w pewnych punktach może odpuścić. Ja też. – Podniósł swój program wyborczy. – To dokument, nie Biblia. Ważne jest to, żebyśmy wygrali. I żeby Bremer odszedł z pustymi rękoma. – Wstał, rozdał zgromadzonym kopie dokumentu przygotowane przez Mortena Webera. – Nakreśliłem projekt współpracy pomiędzy naszą piątką. Oczywiście to tylko na początek. Wszystko jest do dyskusji. Będziecie chcieli zmian, nie ma sprawy. – Wrócił na swoje miejsce, patrzył, jak podają sobie dokument. – Wiem, że to wielki krok. Ale wszyscy razem mamy talent, energię i pomysły, które mogą uczynić to miasto lepszym. Jeśli czegoś nie zrobimy, on wróci. Administracja utknęła w martwym punkcie. Zero wyobraźni. Żadnej świeżej krwi…
– Myślę, że Bremer wykonał dobrą robotę – przerwał mu Jens Holck.
– Ja również! – przyznał Hartmann. – Dwanaście lat temu był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Teraz…
– To Kopenhaga, nie jakiś raj. Nie dostrzegłem u ciebie nic, co by sugerowało, że będziesz równie dobry jako burmistrz. Zwłaszcza ostatnio.
– Doskonale. Powinniśmy rozmawiać szczerze. Zobaczmy, co myślą wyborcy.
– I masz złe stosunki z parlamentem – dodał Holck. – Burmistrz musi z nimi negocjować budżet. Jeśli nie zapewnimy sobie ich przychylności, wezmą nas głodem. Naprawdę nie widzę…
– Parlament ustąpi pod naszą siłą. Jeśli będziemy mieli szeroką koalicję – wskazał ręką ich wszystkich – to możemy więcej niż Bremer. Jeśli wkurzą nas, wkurzą wszystkich. Nie rozumiesz?
Jens Holck wstał.
– Nie, nie rozumiem. Przykro mi, Troels, nie wierzę ci.
– Nie zerkniesz nawet na propozycje?
– Już zerknąłem. Dobranoc.
Mai Juhl też wychodziła.
– Bez Jensa nie możemy tego zrobić – powiedziała.
Pozostała trójka poszła w ich ślady.
Sam w biurze, w niebieskim świetle neonu Palace Hotel, Hartmann zastanawiał się, w którym momencie popełnił błąd.
Jeszcze nikt nigdy nie tworzył takiej szerokiej koalicji. Może to było szaleństwo? Ale w polityce czasami i na szaleństwo znajdowało się miejsce. Kiedy ustępował stary porządek, można się było spodziewać małego chaosu. Wtedy właśnie uderzał śmiałek.
A on nie był jedynym śmiałkiem w okolicy.
Morten Weber przewidział, że Holck od razu odrzuci propozycję, a pozostali za nim podążą. Rzadko mu się zdarzało źle ocenić sytuację. Powiedział też, że każde z nich z osobna przemyśli sprawę. A więc niedługo ktoś powinien zadzwonić.
Hartmann nalał sobie brandy.
Czekał dokładnie siedem minut.
Na dziedzińcu ogrodowym ratusza Jens palił papierosa przy fontannie, pomiędzy rdestówką a bluszczem.
– Wróciłeś do złych nawyków – zauważył Hartmann. – Wstyd.
– Tak. Wstyd.
Holck był o parę lat młodszy od Hartmanna, mniej więcej tej samej budowy i tego samego wzrostu. Niegdysiejszy przewodniczący organizacji studenckiej, na pierwszy rzut oka młodzieńczy, przy bliższym poznaniu jawił się jako człowiek zniszczony przez niezrealizowane ambicje. Miał ciemne włosy i czarne modne okulary, niewesołą twarz skostniałego belfra. Ostatnio nie uśmiechał się za dużo. Ani też nie golił. Wyglądał okropnie.
– Czy nie wyraziłem się jasno? – spytał.
– Bardzo. Więc dlaczego dzwoniłeś?
Holck rozglądał się na boki.
– Na wypadek gdybym mógł jednak jaśniej.
– Jens, musimy coś zrobić. Miasto dryfuje. Administracja Bremera jest źle zorganizowana. Finanse to jeden wielki bajzel. On słucha tylko siebie.
Holck zaciągnął się papierosem i wypuścił dym w stronę fontanny.
– Jest jak umierający król – dodał Hartmann. – Wszyscy wiemy, że nie zostanie długo na tym świecie, ale nikt nie chce o tym wspomnieć. Ani nic powiedzieć na głos, na wypadek gdyby staruszek słuchał.
– W takim razie może powinniśmy poczekać na pogrzeb. I wtedy ratować sytuację.
Hartmann rozejrzał się po dziedzińcu. Byli sami.
– Słyszałeś o jego podróży do Łotwy? – spytał.
Holck drgnął. Pracował w komisji rewizyjnej. Rie Skovgaard powęszyła również tam.
– Co z nią?
– Oficjalnie była to wizyta w firmie. Inwestycja wewnętrzna. Ale konto wydatków…
– Węszymy, co, Troels? Myślałem, że ty jesteś ten dobry.
– Nie zaglądam do publicznej kiesy.
– Analizowaliśmy wydatki i nie dopatrzyliśmy się nieprawidłowości.
– To, co widziałeś, było już zafałszowane. Tysiące…
– Och, na miłość boską! To jest twoja nowa polityka? Nie obchodzi mnie, czy Bremer sobie liźnie tu czy tam. To stary człowiek i haruje tu jak wół. Zawsze harował. Pomimo żałosnych zarobków i morderczych nadgodzin.
– A więc niczego nie zmienimy?
– Ktoś musi być burmistrzem. Naprawdę sądzisz, że ty jesteś inny?
– Daj mi szansę.