The Killing. Tom 1. Odcinek 2 - Dawid Hewson - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

The Killing. Tom 1. Odcinek 2 ebook i audiobook

Dawid Hewson

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kultowa powieść na podstawie kultowego serialu!

Sarah Lund kończy właśnie pracę w kopenhaskiej policji. Wraz z nastoletnim synem ma przeprowadzić się do Szwecji, by zamieszkać ze swoim narzeczonym.

Gdy przekazuje gabinet następcy, dowiaduje się o niepokojącym znalezisku na niezamieszkałych terenach pod miastem. Niedługo potem policja trafia na zwłoki dziewiętnastoletniej Nanny Birk Larsen. Okazuje się, że przed śmiercią dziewczyna została wielokrotnie zgwałcona. 

Sarah odkłada wyjazd i wraz z Janem Meyerem rozpoczyna trudne dochodzenie, w którym nieustannie mnożą się wątki i podejrzani.

W Kopenhadze trwa w tym czasie zacięta walka o fotel burmistrza, politycy najwyraźniej nie cofną się przed niczym, byle tę walkę wygrać. W zdemoralizowanym świecie Ratusza, w porażonym żałobą domu Birk Larsenów – wszędzie może się kryć klucz do rozwiązania zagadki. Sarah Lund wie, że musi znaleźć mordercę, poświęcając tym samym nawet swoje życie osobiste.

Napisanie powieści na podstawie scenariusza serialu wymagało od Davida Hewsona nie lada kreatywności, ale też dało mu nowe możliwości rozbudowania postaci czy wprowadzenia zaskakujących zwrotów akcji. Jeśli widz serialu myśli, że zna tę historię, to bardzo się myli. 

„The Killing” to rewelacyjna powieść kryminalna, która już osiągnęła status kultowej, podobnie jak jej pierwowzór, duński serial „Forbrydelsen”, na podstawie scenariusza Sørena Sveistrupa, oraz jego amerykański remake.

Zapraszamy do wysłuchania drugiego odcinka pierwszego tomu! Finalny odcinek już wkrótce!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 6 min

Lektor: Maciej Kowalik
Oceny
4,4 (71 ocen)
38
24
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marysiaaa53

Dobrze spędzony czas

dość wciągająca
00
Annku90

Dobrze spędzony czas

#zannkuczytamdozimy #czytam_se "– Lu­dzie mają dla pana dużo współczucia. I dla pań­skiej żony. Ale współ­czu­cie jest jak nie­do­krę­cony kran. Je­den mały ruch – wy­ko­nała su­ge­styw­ny gest – i się koń­czy. To, co przy­cho­dzi póź­niej, może nie być ta­kie miłe." Jak Wasz tydzień? U mnie jak widać brak czasu na instagramy. Zaczęłam staż w przedszkolu. Głową mi pasuje od szwedzkiego, ale wiem, że będzie tylko lepiej i lepiej. I wrócę do Was, tylko muszę zrobić zdjęcia na zaś i wrócić do czytania, bo w tym tygodniu było kiepsko. Druga i trzecia część "The killing". Recenzja pierwszej śmiga już od jakiegoś czasu w poście. Ciekawostką dla mnie był fakt, że książka powstała na podstawie scenariusza. Myślę, że łatwiej zrobić scenariusz na podstawie powieści, ale jak widać, można i na odwrót i teraz nie pozostaje mi nic innego jak poznać serial, by sprawdzić, czy faktycznie jest tak dobry jak mówią. Sarah Lund, odłożyła swój wyjazd do Szwecji by wraz z Janem Meyerem rozpocząć t...
00
Malwi68

Całkiem niezła

Drugi odcinek powieści Davida Hewsona, będącej literacką adaptacją popularnego serialu "The Killing", przyciąga uwagę intensywnym klimatem i precyzyjnym budowaniem napięcia. W świecie nordyckiego kryminału, gdzie mroczne zagadki i chłodna sceneria dominują, Hewson wprowadza nas w zawiłą sieć tajemnic i emocji, jednocześnie odświeżając klasyczne tropy gatunku. Na pierwszy plan wysuwa się tu główna bohaterka, Sarah Lund, policjantka o surowym usposobieniu i niewzruszonej determinacji. Hewson rozwija jej postać, ukazując nie tylko jej profesjonalizm, ale i osobiste rozterki. Dylematy zawodowe splatają się z jej życiem prywatnym. Lund nie jest jedynie maszyną do rozwiązywania zagadek – to osoba z krwi i kości, targana wątpliwościami. Fabuła, podobnie jak w serialu (ja oglądałam jedynie amerykański remake), toczy się wokół morderstwa nastolatki, które ujawnia kolejne warstwy korupcji i zła w społeczeństwie. Drugi odcinek książki zagłębia się jeszcze mocniej w mroczne zakamarki sprawy, pro...
00
anapiwo

Całkiem niezła

denerwują mnie dialogi,raz ciszej raz głośniej
00
Rylska

Dobrze spędzony czas

Żadnego zbędnego słowa, akcja pędzi. Głupi bohaterowie, czasami bardzo, ale to tylko dodaje emocji. No ja polecam ;)
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Kil­ling 1. Part 2

Prze­kład z ję­zyka an­giel­skiego: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Co­py­ri­ght © Da­wid Hew­son, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Alek­san­dra Pie­trzyń­ska

Ko­rekta: Ma­ria Za­jąc

ISBN 978-91-8076-232-8

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

6

Po­nie­dzia­łek, 10 li­sto­pada

Spała na krze­śle przy szpi­tal­nym łóżku. Bengt miał opa­tru­nek na gło­wie, na le­wej ręce gips, do pra­wej pod­łą­czoną kro­plówkę.

Nie obu­dził się. Na­wet kiedy po­chy­liła się nad nim ni­sko i wy­szep­tała jego imię.

Przez za­ku­rzone okna za­częło się są­czyć po­ranne świa­tło. Lund się ro­zej­rzała. Przy­nie­śli tu tro­chę rze­czy, które Bengt miał ze sobą w sa­mo­cho­dzie w chwili wy­padku. Gdy roz­bił się w dro­dze na most do Malmö.

Płaszcz. Sza­lik i swe­ter. Czarna ak­tówka. Wy­sta­wało z niej kilka do­ku­men­tów z po­li­cyj­nymi pie­czę­ciami.

Lund zer­k­nęła na Bengta. Cią­gle spał. Za­częła prze­glą­dać pa­piery.

Akta były grube, pełne ofi­cjal­nych ra­por­tów. Sek­cje zwłok i szcze­góły zbrodni. Zdję­cia i ma­te­riały kry­mi­na­li­styczne.

Sia­dła, roz­ło­żyła je przed sobą na pod­ło­dze, prze­glą­dała je­den po dru­gim.

Sku­piona prze­rwała do­piero, gdy się ode­zwał.

– Masz ra­cję – po­wie­dział Bengt zbo­la­łym, ochry­płym gło­sem. – Ro­bił to już wcze­śniej.

Lund od­su­nęła do­ku­menty, wstała i po­de­szła do niego.

– Jak się czu­jesz?

Nie od­po­wie­dział.

– Po­do­bno masz wstrzą­śnie­nie mó­zgu i zła­maną rękę. Sa­mo­chód na­daje się do ka­sa­cji. Mia­łeś szczę­ście.

– Szczę­ście?

– Tak, szczę­ście. Nie spa­łeś całą dobę.

– Tak się na cie­bie wku­rzy­łem.

Mil­czała.

– Po­sta­no­wi­łem je­chać do domu. Mia­łem dość. Jezu…

Lund miała wra­że­nie, że za­raz się roz­pła­cze. Czuła, jak szczy­pią ją oczy. Od­pły­nęła gdzieś my­ślami.

– Nie wiem, czemu taka je­stem – po­wie­działa ła­god­nie. – Prze­pra­szam. Nie ra­dzę so­bie. Cza­sami…

Bengt wy­cią­gnął rękę i chwy­cił jej dłoń, ich palce się splo­tły. Cie­pło. Bli­skość.

– Czy­ta­łem akta. To nie była zbrod­nia z na­mięt­no­ści. To nie było nic ty­po­wego.

– Po­roz­ma­wiamy o tym póź­niej – obie­cała i od razu się za­sta­no­wiła, czy mówi szcze­rze.

– Może on ma coś na kształt me­tody – cią­gnął z za­mknię­tymi oczyma Bengt.

– Szu­ka­li­śmy jej. Nie zna­leź­li­śmy w ar­chi­wum żad­nej zbrodni, która by przy­po­mi­nała tę.

– To nie zna­czy, że ta­kiej nie ma. Wrzu­cił Nannę do wody. Wi­dzia­łaś ja­kiej. Na pust­ko­wiu. Z dala od lu­dzi. Na pewno jesz­cze mnó­stwa rze­czy nie wiesz.

– Póź­niej, Bengt.

– Nie. – W jego gło­sie usły­szała złość, otwo­rzył oczy. – Nie póź­niej. Ty nie znasz zna­cze­nia tego słowa. Po­słu­chaj mnie. Jego kręci to, że tylko on i dziew­czyna wie­dzą, jak i gdzie to się skoń­czy. Dla niego to jest in­tym­ność. Coś jak ro­mans.

– Póź­niej – po­wtó­rzyła i włą­czyła te­le­wi­zor.

Oglą­dali ra­zem wia­do­mo­ści. Bu­chard wy­dał oświad­cze­nie, w któ­rym prze­ka­zał, że Ke­mal jest nie­winny. Wy­ja­śnił, że męż­czy­zna zo­stał po­dej­rza­nym na sku­tek fa­tal­nego zbiegu oko­licz­no­ści. Ani słowa o wpro­wa­dza­niu po­li­cji w błąd czy utrud­nia­niu śledz­twa.

Tak to bywa. Albo ktoś jest bo­ha­te­rem, albo ło­trem. Żad­nych sza­ro­ści, żad­nych sta­diów po­śred­nich. Nie na oczach me­diów. Albo czarne, albo białe, nie ma in­nej opcji.

To samo w po­li­tyce, po­my­ślała, oglą­da­jąc po­wtórkę ze sprzeczki Hart­manna i Bre­mera w trak­cie wcze­śniej­szej de­baty.

W ich sło­wach, ge­stach, mi­nach nic się nie zmie­niło. Ale przed­tem wszystko wska­zy­wało na to, że prze­wagę ma Bre­mer. Jego po­czu­cie wyż­szo­ści było oczy­wi­ste, po­dob­nie jak cień zwy­cię­stwa w oczach. Te­raz ten sam wy­wiad miał inny wy­dźwięk, wręcz prze­ciwny. Bre­mer kreu­jący się na męża stanu wy­da­wał się sztuczny. Nie­roz­waż­ność i po­zor­nie nie­roz­sądna obrona na­uczy­ciela w wy­da­niu Hart­manna wy­glą­dała zaś na od­ważną i da­le­ko­wzroczną.

O róż­nicy zde­cy­do­wał kon­tekst. Ale by zro­zu­mieć kon­tekst, czło­wiek po­trze­bo­wał fak­tów, punk­tów od­nie­sie­nia, dzięki któ­rym mógł wy­ro­bić so­bie opi­nię.

Tego wszyst­kiego bra­ko­wało w spra­wie Nanny Birk Lar­sen.

– Le­ka­rze mó­wią, że mogę wyjść jesz­cze dzi­siaj. – Bengt wy­łą­czył wia­do­mo­ści.

– Po­roz­ma­wiam z matką. Mo­żemy się wpro­wa­dzić do niej.

– Dość masz kło­po­tów. Wra­cam do Szwe­cji.

Po­czuła przy­pływ… pa­niki?

– Dla­czego? – spy­tała.

– Ty je­steś za­jęta, w domu są ro­bot­nicy. Twoja matka uzna, że to dziwne. – Za­mknął na chwilę oczy.

Pa­trzyła na si­niaki na jego twa­rzy. Za­sta­na­wiała się, kiedy zejdą.

– To nic złego się po­my­lić – po­wie­dział.

– Chcesz tro­chę wody? – Wstała.

Wy­cią­gnął rękę, żeby ją za­trzy­mać.

– Nie martw się. Znaj­dzie­cie go. Cier­pli­wo­ści.

Usia­dła na skraju łóżka.

– A je­śli nie znaj­dziemy?

– Znaj­dzie­cie.

– Je­ste­śmy w śle­pym za­ułku. Nie mam już żad­nych po­my­słów.

– A po­win­naś mieć. Szu­kaj. Co wiesz na pewno?

– Nic.

– Daj spo­kój, Saro. Prze­cież to nie­prawda.

– Do­bra. W pią­tek trzy­dzie­stego pierw­szego paź­dzier­nika Nanna Birk Lar­sen idzie na im­prezę do swo­jego li­ceum. Wcze­śniej tego sa­mego dnia kie­rowca do­star­cza do szkoły ma­te­riały wy­bor­cze Tro­elsa Hart­manna. – Wstała, za­częła cho­dzić po po­koju, pró­bu­jąc so­bie to wszystko po­ukła­dać. – Kie­rowca źle się czuje. Gubi klu­czyki do sa­mo­chodu i je­dzie do szpi­tala. Około dwu­dzie­stej pierw­szej trzy­dzie­ści Nanna wy­cho­dzi z im­prezy i od­jeż­dża na swoim ro­we­rze. Ktoś znaj­duje klu­czyki do sa­mo­chodu szta­bo­wego i je­dzie za nią.

– Cze­kaj, cze­kaj – prze­rwał jej Bengt. – Za­raz… On nie działa spon­ta­nicz­nie. To nie mo­gło być tak, że on się na­tknął na klu­czyki i po­peł­nił zbrod­nię.

Po­trzą­snęła głową.

– Ale tak jest.

– Ten ktoś nie działa pod wpły­wem im­pulsu. Pla­nuje swoje dzia­ła­nia, a po­tem za­ciera ślady.

– Bengt! Sa­mo­chód stał pod szkołą. Nikt nie mógł wie­dzieć, że kie­rowca się po­cho­ruje.

– To nie pa­suje do pro­filu, który stwo­rzy­łem.

– A je­śli twój pro­fil jest błędny? Wiem, że sta­rasz się po­móc, ale… je­śli wszystko jest błędne? I na­sza kon­cep­cja, i po­mysł, że jest ja­kiś wzo­rzec. Ja­kaś lo­gika. – Wzięła so­bie wody. – Dzie­więt­na­sto­latkę po­rwano, uwię­ziono i wie­lo­krot­nie zgwał­cono. Bru­tal­nie. Zwy­kle jest ja­kaś lo­gika, ale to…

– Za­po­mnij o tym, co wiesz. Za­po­mnij o wszyst­kim, co ci po­wie­dzia­łem. Wróć do po­czątku. Po­tem cof­nij się jesz­cze głę­biej. Jest w tym me­toda, Saro. Spo­sób dzia­ła­nia, który on so­bie usta­lił.

Cze­kała.

– No­życzki, my­dło, ry­tuał… – Po­krę­cił głową. – Nie wie­rzę, że Nanna była pierw­sza. Cof­nij się da­lej wstecz. Aż coś znaj­dziesz.

– Da­lej wstecz – wy­szep­tała Lund.

Zo­ba­czyła jesz­cze raz Ka­lve­bod Fæl­led przy Le­sie Zie­lo­no­świąt­ko­wym. Czarny kształt wy­ła­nia­jący się z wody. Wę­gorz prze­my­ka­jący po bla­dych no­gach mar­twej dziew­czyny.

Te wy­da­rze­nia zde­cy­do­wały o wszyst­kim, co na­stą­piło póź­niej. Wy­da­rze­nia za­ćmiły jej umysł.

De­li­kat­nie po­ca­ło­wała go w po­li­czek, omi­ja­jąc si­niaki, i rzu­ciw­szy krót­kie „dzię­kuję”, wy­szła.

Czarny ford stał w ga­rażu użyt­ko­wa­nym przez tech­ni­ków kry­mi­na­li­styki, w pod­zie­miach kwa­tery głów­nej. Pro­wa­dziła z niego rampa wy­cho­dząca na po­dwórko przy aresz­cie, w któ­rym prze­by­wał obec­nie Theis Birk Lar­sen.

Te­raz, po wy­schnię­ciu, sa­mo­chód wy­da­wał się bar­dziej brudny. Był uma­zany bło­tem i ob­le­piony li­śćmi. Wszyst­kie drzwi miał otwarte i stał wy­soko na pod­no­śniku.

Tech­nik wrę­czył Lund ak­tu­alne ra­porty, a pod­ko­mi­sarka włą­czyła wiel­kie świe­tlówki ota­cza­jące sa­mo­chód. Wszę­dzie po­przy­kle­jano po­nu­me­ro­wane ozna­cze­nia, na oknach, na drzwiach, na pod­ło­dze.

Zer­k­nęła do do­ku­men­tów. Nic no­wego.

Zdjęła kurtkę, obe­szła z dy­żur­nym po­jazd.

Smutny kre­dowy ob­rys za­zna­czał w ba­gaż­niku miej­sce uło­że­nia ciała. Lund miała wra­że­nie, że pa­trzy na niego po raz ty­sięczny. Wło­żyła jed­no­ra­zowe rę­ka­wiczki, usia­dła na fo­telu kie­rowcy, po­tem na fo­telu pa­sa­żera. Spraw­dziła lu­sterka, scho­wek na rę­ka­wiczki i schowki w drzwiach. Prze­sia­dła się na tył i zro­biła to samo.

Męż­czy­zna przy­glą­dał jej się znu­dzony.

Po­pro­siła go, by pod­niósł sa­mo­chód, obej­rzała pod­wo­zie. Błoto i pa­tyki z ka­nału. Nic wię­cej.

– Jak mó­wi­łem – po­wie­dział dy­żurny – nic w nim nie ma. Wy­jął ze środka wszystko. Woda do­ko­nała reszty. – Do­pił kawę, wrzu­cił ku­bek do śmiet­nika. – Szu­ka­łem całą noc. Mar­nu­jesz czas. Nic no­wego tu nie ma.

Wró­ciła do do­ku­men­ta­cji.

– Obie­ca­łem żo­nie, że przy­po­mnę jej dzi­siaj, jak wy­glą­dam – za­śmiał się męż­czy­zna, wkła­da­jąc kurtkę. – Mam szanse?

Lund trzy­mała przed sobą ra­port tech­nika.

– Tu jest na­pi­sane, że w baku znaj­do­wały się pięć­dzie­siąt dwa li­try pa­liwa. Je­ste­ście pewni?

Wes­tchnął.

– Tak. Do pełna bra­ko­wało pię­ciu czy sze­ściu li­trów.

– Je­steś pe­wien?

– Je­stem pe­wien. Wy­łącz świa­tła, jak skoń­czysz. Cześć.

– Je­steś pe­wien? – krzyk­nęła jesz­cze.

– Ile razy…?

– To ważne. Mo­głeś się po­my­lić? Sa­mo­chód był w wo­dzie…

– Nie, nie mo­głem. Spraw­dzi­li­śmy to auto ty­siąc razy. Do pełna bra­ko­wało pię­ciu, sze­ściu li­trów. W czym pro­blem? Co zro­bi­li­śmy źle?

– Nie po­wie­dzia­łam, że coś zro­bi­li­ście źle. – Mach­nęła mu do­ku­men­tem z Ra­tu­sza. – Zgod­nie z re­je­strem po­przed­nio tan­ko­wano go ty­dzień wcze­śniej. W ta­kim wy­padku bak po­wi­nien być pra­wie pu­sty.

Pod­szedł i zer­k­nął do do­ku­mentu.

– Och, prze­pra­szam. Po­win­ni­śmy…

– Więc kto go za­tan­ko­wał? – za­sta­no­wiła się Lund.

Po­mimo sło­necz­nej po­gody na nie­bie zbie­rały się szare chmury. Meyer cze­kał na nią na po­dwórku przed la­bo­ra­to­rium kry­mi­na­li­stycz­nym. Miał na so­bie lśniącą skó­rzaną kurtkę, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie wi­działa, i modne oku­lary prze­ciw­sło­neczne.

Su­per, po­my­ślała. Pa­so­wał do wy­działu nar­ko­ty­ko­wego, ra­bun­ków albo prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej. Do za­bójstw nie­ko­niecz­nie. Trak­to­wał to oso­bi­ście. To za­wsze był błąd.

– Jak się czuje Bengt? – spy­tał, po­da­jąc jej ku­bek kawy.

– Co?

– Jak…?

– Tak.

– A ty?

– Mu­simy po­szu­kać mło­dych ko­biet, które za­gi­nęły w ciągu ostat­nich dzie­się­ciu lat.

– Bo?

– W mie­ście, w ca­łym kraju. Mu­simy spraw­dzić, czy coś je łą­czy z Ka­lve­bod Fæl­led. Albo z ja­kim­kol­wiek miej­scem w Ve­sta­ma­ger.

Meyer zdjął ciemne oku­lary i przyj­rzał się Lund.

– Jak się czuje Bengt? A ty?

– Już po­wie­dzia­łam.

– Nie, nie po­wie­dzia­łaś.

– Bengt czuje się do­brze. Mo­żemy się za­brać do pracy?

W głów­nym gma­chu Ko­mendy Głów­nej Po­li­cji, nie­opo­dal sądu, zor­ga­ni­zo­wano po­kój prze­zna­czony do spo­tkań z ad­wo­ka­tami. Ko­bieta na­zy­wała się Lis Gam­borg. Birk Lar­sen otak­so­wał jej ele­gancki ko­stium, per­łowy na­szyj­nik, nie­ska­laną fry­zurę i za­sta­no­wił się, jak za to za­płaci.

Sam był w nie­bie­skim kom­bi­ne­zo­nie wię­zien­nym, nie­ogo­lony, brudny, głodny.

– Pro­szę usiąść – ode­zwała się.

Straż­nik stał i pa­trzył, z bro­nią przy pa­sie. Za za­kra­to­wa­nymi oknami wi­dać było po­godne niebo.

– Sąd przy­dzie­lił panu mnie jako ad­wo­katkę. Dzi­siaj jest duży ruch. Po­sie­dze­nie aresz­towe na pewno nie od­bę­dzie się w ciągu kilku naj­bliż­szych go­dzin.

Sie­dział, krę­cąc młynka kciu­kami, pra­wie jej nie słu­chał. Dwa­dzie­ścia lat temu, po ślu­bie z Per­nille, obie­cał so­bie, że już ni­gdy nie znaj­dzie się w ta­kiej sy­tu­acji. Co prawda ni­gdy o tym nie roz­ma­wiał z Per­nille. To była część ich mil­czą­cej umowy. Miał być in­nym czło­wie­kiem. Ko­niec kon­flik­tów z pra­wem. Ko­niec z rand­kami od­wo­ła­nymi z po­wo­dów, któ­rych ni­gdy jej nie zdra­dzał. Ko­niec z wście­kło­ścią i de­ter­mi­na­cją, by za­zna­czyć swoją obec­ność w świe­cie siłą fi­zyczną, w ra­zie po­trzeby na­wet pię­ściami.

Kiedy ro­dzina się po­więk­szyła, Theis pró­bo­wał za­po­mnieć, kim kie­dyś był. Dawny, młody Theis. Oprych Theis. Theis ban­dzior, któ­rego ni­gdy już nie bę­dzie.

– Nie­mniej – pod­jęła – dzięki temu mamy czas po­roz­ma­wiać o pań­skiej spra­wie.

– O czym tu roz­ma­wiać?

– Pro­ku­ra­tor po­stawi panu za­rzut usi­ło­wa­nia za­bój­stwa, bez­praw­nego po­zba­wie­nia wol­no­ści i spo­wo­do­wa­nia cięż­kich uszko­dzeń ciała.

Za­mknął oczy.

Mu­siał coś po­wie­dzieć. Mu­siał za­py­tać.

– Jak na­uczy­ciel?

Cią­gle pa­trzyła na niego jak na in­try­gu­jący okaz. Jakby sie­dział w zoo, za­mknięty w klatce.

– Wy­zdro­wieje. Mówi, że nie wnie­sie skargi.

Spoj­rzał na nią.

– To nie wy­star­czy. Nie zo­sta­nie pan oczysz­czony z za­rzu­tów. Nie przy za­rzu­tach tej rangi.

– Po­li­cja nam po­wie­działa, że to on. Ga­zety mó­wiły, że to on. A nikt nic nie zro­bił.

Wes­tchnęła głę­boko.

– Sę­dzia może uznać, że wy­stę­pują pewne oko­licz­no­ści ła­go­dzące.

– Przy­znam się do winy. Niech mi pani tylko po­wie, co mam mó­wić. – Bał się wy­rzu­cić na­stępne zda­nie, prze­czu­wa­jąc jej re­ak­cję. – Chcę wró­cić do domu, do ro­dziny.

Mil­czała.

– Mu­szę wró­cić do domu.

– Ro­zu­miem. W tych oko­licz­no­ściach po­zo­staje nam mieć na­dzieję na po­błaż­li­wość sądu. – Zło­żyła smu­kłe ręce, wy­chy­liła się w jego stronę i spoj­rzała mu w twarz. – Będę się sta­rała prze­ko­nać sę­dziego, że nie musi pan prze­by­wać w aresz­cie. Przy­znał się pan, nie sta­wiał pan oporu, ma pan ro­dzinę, firmę do pro­wa­dze­nia…

– Chciał­bym po­roz­ma­wiać z żoną.

Ad­wo­katka po­krę­ciła głową.

– Musi pan za­cze­kać do po­sie­dze­nia.

Zwie­sił głowę.

– Przy­kro mi – do­dała. – A pań­ski przy­ja­ciel? Vagn?

– Vagn nie miał z tym nic wspól­nego. Pró­bo­wał mnie po­wstrzy­mać. Niech go pani w to nie mie­sza.

– Już jest wmie­szany, po­sta­wiono mu za­rzut współ­udziału.

– To nie­prawda!

– To za­rzut mniej­szego ka­li­bru, więc jest na wol­no­ści. Nie są­dzę, żeby…

Cze­kał.

– Żeby co?

– Żeby po­szedł do wię­zie­nia. Chcia­ła­bym móc panu obie­cać to samo.

Mil­czał.

– Ma pan ja­kieś py­ta­nia? – spy­tała.

Skoro nie od­po­wie­dział, ad­wo­katka spoj­rzała na straż­nika.

Część pro­cesu, część sys­temu, który kie­dyś już omal go nie wchło­nął. Theis Birk Lar­sen wró­cił do brzu­cha be­stii, któ­rej nie­na­wi­dził i która nie­na­wi­dziła jego. A wi­nić za to mógł tylko sie­bie.

Per­nille od­bie­rała te­le­fony. Przy­je­chała Lotte, żeby po­móc. Oczy­wi­ście wszystko się wa­liło. Co rusz dzwo­nił ja­kiś klient do­ma­ga­jący się cze­goś, i to na­tych­miast.

– Nie mogę tego te­raz zro­bić – po­wie­działa do ostat­niego. – Od­dzwo­nię do pana, obie­cuję.

Lotte za­cze­kała, aż sio­stra odłoży słu­chawkę.

– O co zo­sta­nie oskar­żony? – spy­tała.

Ko­lejny te­le­fon.

– Birk Lar­sen Prze­pro­wadzki. Pro­szę chwilę za­cze­kać. – Za­kryła dło­nią mi­kro­fon. – Nie wiem. Mo­żesz się tro­chę za­jąć chłop­cami?

– Ja­sne. Co Theis zro­bił?

Per­nille wró­ciła do te­le­fonu i prze­pro­siła.

Lotte cze­kała znie­cier­pli­wiona.

– Zro­bił coś temu na­uczy­cie­lowi, prawda?

– To wszystko moja wina. Ja go na­ci­ska­łam. – Prze­su­nęła ręką po na­stro­szo­nych wło­sach. Wy­glą­dała jak stra­szy­dło. Spoj­rzała na zle­ce­nia i za­sta­no­wiła się, jak to wszystko funk­cjo­nuje.

Wszedł je­den z pra­cow­ni­ków i spy­tał o in­struk­cje. Per­nille ro­biła, co w jej mocy. Znowu za­dzwo­nił te­le­fon. Ode­brała Lotte.

– Zaj­mij się naj­pierw tym zle­ce­niem w Øster­bro – po­wie­działa do pra­cow­nika Per­nille. – Rób wszystko tak, jak Theis by zro­bił. Po­radź się Va­gna.

Pa­trzył na nią.

– Gdzie jest Vagn? – spy­tała.

– Nie wiem.

– Rób… – Mach­nęła ręką. – Rób, jak uwa­żasz. Prze­pra­szam…

– Per­nille?

Lotte za­cze­kała, aż męż­czy­zna wyj­dzie.

– Co?

– Dzwo­nili z banku. Mó­wili, że mu­szą z tobą po­roz­ma­wiać.

Bu­chard miał na so­bie naj­lep­szą ko­szulę, świeżo wy­pra­so­waną. Naj­lep­szy gar­ni­tur. Strój na dy­wa­nik. Wła­śnie wró­cił od ko­men­danta. I cier­piał.

W sza­rym świe­tle wpa­da­ją­cym przez okno w po­koju Sary Lund czy­tał po­ranne ga­zety. Wy­krzy­wiał usta i po­trzą­sał głową. Mó­wił mnó­stwo, nie mó­wiąc ani słowa.

Lund i Meyer sie­dzieli obok sie­bie i wier­cili się nie­spo­koj­nie, jak nie­grzeczne dzieci ode­słane do dy­rek­tora.

Pierw­szy ode­zwał się Meyer:

– Zda­jemy so­bie sprawę, że nie wszystko po­szło do­brze.

Bu­chard tylko po­ka­zał im na­głó­wek: Wzór oso­bowy Hart­manna oczysz­czony z za­rzu­tów.

– Gdyby Ke­mal po­wie­dział nam prawdę… – za­częła Lund.

Bu­chard uci­szył ją jed­nym gniew­nym spoj­rze­niem.

– Mó­wi­łem panu, że na­sza współ­praca nie jest naj­lep­sza – wtrą­cił Meyer. – Nie że­bym lu­bił zwa­lać na ko­goś winę…

– Ke­mal kła­mał! – po­wtó­rzyła Lund. – Miał wiele oka­zji, żeby się oczy­ścić, i nie zro­bił tego. Gdyby…

– Lu­dzie wi­dzą to – wark­nął Bu­chard, ma­cha­jąc ga­zetą. – Nie ob­cho­dzą ich wa­sze wy­mówki. – I po chwili do­dał: – Ko­men­dant chce, bym od­su­nął was od sprawy. Nie­po­trzebny nam taki roz­głos. W cza­sie kam­pa­nii wy­bor­czej… to kło­po­tliwe. A te­raz oj­ciec tej dziew­czyny zo­stał oskar­żony o usi­ło­wa­nie za­bój­stwa…

– Ke­mal nie chce, żeby sta­wiano mu za­rzuty! – krzyk­nął Meyer. – To nic nie zna­czy?

– To za­leży od sądu, nie od niego. A wy­ście spie­przyli sprawę.

Wpa­try­wali się w pod­łogę.

– Daj­cie mi je­den do­bry po­wód, że­bym was nie wy­ko­pał już te­raz.

– Tylko je­den? – spy­tała Lund. – Mo­gła­bym ci dać…

– No to słu­cham.

– Wiemy o spra­wie wię­cej niż kto­kol­wiek inny. Weź­miesz inny ze­spół, to przez ty­dzień bę­dzie się za­po­zna­wał z do­ku­men­ta­cją.

– Wo­lał­bym po­cze­kać ty­dzień i mieć to zro­bione jak trzeba, niż że­by­ście mi znowu ścią­gali ko­men­danta na głowę.

– Wiemy wię­cej niż wczo­raj.

– Je­stem umó­wiony w szkole – do­dał Meyer. – Tam pew­nie wy­ja­śnię parę rze­czy. Ogar­niemy to. Lund ma ra­cję, weź­mie pan ko­goś in­nego, to bę­dzie pan mu­siał za­czy­nać od po­czątku.

Bu­chard za­sta­na­wiał się przez dłuż­szą chwilę.

– Je­śli ju­tro ta sprawa da­lej nie bę­dzie miała roz­wią­za­nia, to wy­la­tu­je­cie. Oboje. – Wstał i ru­szył do drzwi. – Trzy­maj­cie się z da­leka od Ra­tu­sza. I od Tro­elsa Hart­manna. Nie chcę już żad­nego gówna z tej strony, ja­sne?

– Ja­sne – burk­nął Meyer.

Bu­chard wró­cił do sie­bie. Lund my­ślała, sie­dząc z rę­koma skrzy­żo­wa­nymi na pier­siach. Meyer wy­szedł na ko­ry­tarz po­roz­ma­wiać z ekipą dy­żurną.

– Mu­simy za­cząć od po­czątku – po­wie­dział. – Wróć­cie do szkoły, po­ga­daj­cie ze wszyst­kimi, pra­cow­ni­kami, sprzą­ta­czami. Wszyst­kimi.

Lund prze­glą­dała to­rebki do­wo­dowe, szu­ka­jąc jed­nej wła­ści­wej.

– Po­każ­cie zdję­cie Nanny wszyst­kim tak­sów­ka­rzom – mó­wił Meyer.

– Już to ro­bi­li­śmy – jęk­nął Svend­sen.

Meyer się do niego od­wró­cił.

– Każ­demu kie­rowcy? Na­prawdę każ­demu w Ko­pen­ha­dze? Nie? Tak są­dzi­łem. Sprawdź­cie, kto pra­co­wał w po­bliżu domu Ke­mala. Do­wiedz­cie się, czy dziew­czyna wzięła stam­tąd tak­sówkę. Co­kol­wiek! – Wró­cił do po­koju, sar­ka­jąc. – Jezu! Czy to musi być ta­kie trudne?

Przed Lund le­żała otwarta karta po­jazdu z Ra­tu­sza.

– Wy­ślij zdję­cie sa­mo­chodu do wszyst­kich sta­cji ben­zy­no­wych w mie­ście – po­le­ciła. – Spy­taj, czy wi­dzieli go wie­czo­rem trzy­dzie­stego pierw­szego paź­dzier­nika.

– Czemu?

– Coś po­mi­nę­li­śmy. – Po­ka­zała mu re­jestr. – Zgod­nie z tym, co tu jest na­pi­sane, w sa­mo­cho­dzie po­winno zo­stać nie­wiele ben­zyny. Bak był pra­wie pełny. Je­śli po­je­chał na sta­cję ben­zy­nową…

– Ka­mery go na­grały. Tak, wiem. Nie je­stem głupi.

– Do­brze! Za­cznijmy od sta­cji w po­bliżu szkoły Nanny.

– Lund, gdy­byś ty je­chała kra­dzio­nym sa­mo­cho­dem z po­rwaną dziew­czyną w ba­gaż­niku, to­byś tan­ko­wała? Może w tym re­je­strze jest błąd.

Kiw­nęła głowa.

– No fakt, masz ra­cję. Sprawdź to u ochrony w Ra­tu­szu.

Meyer się za­śmiał.

– No, świetny żart! Sły­sza­łaś, co Bu­chard po­wie­dział. Obe­tnie mi jaja, je­śli się po­ja­wię w oko­licy.

Wpa­try­wała się w niego. Wy­cze­ku­jąca, za­wzięta. Ręce na bio­drach. Ja­sne wiel­kie oczy.

– Nie patrz tak na mnie – za­opo­no­wał. – Nie lu­bię tego.

Ani drgnęła.

– Nie jadę do Ra­tu­sza, Lund. I tyle. Rób, co chcesz, ja nie jadę. – Wró­cił na ko­ry­tarz.

– Po­wie­dzia­łeś jej ojcu, że do­wiesz się, kto to zro­bił, Meyer.

Za­trzy­mał się, od­wró­cił, po­pa­trzył na nią gniew­nie.

– Czyżby to było tylko ta­kie ga­da­nie?

– Po­wie­dzia­łem też żo­nie, że utrzy­mam się w pracy co naj­mniej trzy ty­go­dnie. Jak są­dzisz, co jest waż­niej­sze?

Otwo­rzyła usta, żeby coś po­wie­dzieć.

– Nie – prze­rwał. – Ani słowa. Znam od­po­wiedź. Na­prawdę. Nie ma po­trzeby.

Ci sami lu­dzie, te same po­koje. A jed­nak wszystko było te­raz inne. Za­czy­nało się spo­tka­nie ko­mi­tetu, już bez tego na­pię­cia, które im to­wa­rzy­szyło po­przed­niego wie­czoru. Wszy­scy pa­lili, żar­to­wali, za­cho­wy­wali się tak, jakby nic się nie wy­da­rzyło, a Knud Padde uśmie­chał się naj­pro­mien­niej ze wszyst­kich.

Już zdą­żył za­dzwo­nić do Rie Sko­vga­ard. Za­sta­na­wiał się, ja­kie są do­stępne funk­cje w ko­mi­te­cie. Pro­mo­wał się za­wzię­cie.

Tro­els Hart­mann siadł u szczytu stołu obok Eli­sa­bet He­de­ga­ard. Reszta sku­bała cro­is­santy i pasz­te­ciki, on zo­stał przy fi­li­żance kawy.

– Dzień do­bry – za­czął Hart­mann i prze­brnął przez wszyst­kie grzecz­no­ściowe wstępy: po­dzię­ko­wał im za uwagę, prze­pro­sił za krótki ter­min po­wia­do­mie­nia.

Hen­rik Bi­gum sie­dział na dru­gim końcu stołu, roz­wa­lony na krze­śle, i pró­bo­wał się uśmie­chać.

– Dzi­siej­sze spo­tka­nie nie zaj­mie nam dużo czasu – mó­wił da­lej Hart­mann.

– Tro­els… – Uśmiech Bi­guma wy­glą­dał na jesz­cze bar­dziej wy­mu­szony. – Chciał­bym coś po­wie­dzieć.

Hart­mann udał za­sko­czo­nego.

– Oczy­wi­ście, Hen­riku. Pro­szę bar­dzo.

Bi­gum wcią­gnął głę­boko po­wie­trze.

– Je­stem ci wi­nien prze­pro­siny. Za nie­for­tunny zbieg oko­licz­no­ści.

Nikt się nie ode­zwał.

– To było trudne dla nas wszyst­kich.

Padde usa­do­wił się obok Eli­sa­bet He­de­ga­ard, która wpa­try­wała się w Bi­guma z brodą opartą na dłoni.

– Wszy­scy, mam na­dzieję, zda­jemy so­bie sprawę, że na­sze nie­po­ro­zu­mie­nia wy­pły­wają z tro­ski o do­bro par­tii. – Bi­gum zer­k­nął na Hart­manna. – Z ni­czego in­nego, Tro­els. To nic oso­bi­stego. Tak… – Sztuczny śmiech. Prawa dłoń wy­cią­gnięta na znak sza­cunku. – Chciał­bym, że­by­śmy za­ko­pali to­pór wo­jenny i wró­cili do pracy.

– Dzię­kuję, Hen­riku – rzu­cił lek­kim to­nem Hart­mann.

– To…

– Ale mia­łeś ra­cję. Tak da­lej być nie może.

Bi­gum skrę­cał się na krze­śle.

– Tro­els. Nie ma w tej chwili po­wodu, byś się wy­co­fy­wał. Elek­to­rat i par­tia cię wspie­rają. Kła­dziesz na­cisk na wzory oso­bowe…

– Tak, tak. – Hart­mann prze­rwał mu ski­nie­niem ręki. – Nie martw się. Nie za­mie­rzam się wy­co­fy­wać. – Omiótł wzro­kiem wszyst­kich po ko­lei, uśmiech­nął się skrom­nie. – Nie pa­ni­kuj. Na­szym wspól­nym ce­lem jest zmiana sys­temu tu­taj, w Ra­tu­szu, prawda?

Kiw­nęli głową. Bi­gum z naj­więk­szym za­pa­łem.

Hart­mann po­stu­kał pal­cem w stół.

– Nie zdo­łamy tego zro­bić, je­śli bę­dziemy wal­czyć mię­dzy sobą.

Pe­łen apro­baty po­mruk.

Hart­mann grał pod pu­blikę.

– Nie sły­szę was! – za­śmiał się. – Mam ra­cję?

Tym ra­zem za­re­ago­wali gło­śniej. Hen­rik Bi­gum też się ro­ze­śmiał.

– Masz ra­cję, Tro­els – po­wie­dział. – Masz ab­so­lutną ra­cję.

Hart­mann spoj­rzał na niego spo­nad dłu­giego lśnią­cego stołu.

– Wiem, Hen­riku. Daję ci więc ten sam wy­bór, który ty mi da­łeś wczo­raj.

Uśmiech Bi­guma za­marł.

– Słu­cham?

Wy­raz twa­rzy Hart­manna znowu się zmie­nił. Tak wy­glą­dał, gdy sta­wiał czoło Bre­me­rowi.

– Albo ustą­pisz, albo bę­dziemy nad tym gło­so­wać.

Bi­gum po­trzą­snął głową.

– Co ta­kiego?

W sali za­pa­dła ci­sza. Hart­mann nie wcią­gnął w to We­bera, który nie zno­sił kon­flik­tów. Rie Sko­vga­ard w pew­nym od­da­le­niu uśmie­chała się wy­cze­ku­jąco. Dzwo­niła od szó­stej rano. Wie­dzieli do­sko­nale, na czym Hart­mann stoi.

Bi­gum się wściekł.

– To ja­kiś ab­surd. Pra­cuję dla tej par­tii od dwu­dzie­stu lat. Rów­nie długo jak ty, Tro­els. Dzia­ła­łem wy­łącz­nie z tro­ski o in­te­res nas wszyst­kich.

– Po­sze­dłeś do Bre­mera, Hen­riku. Za­pro­po­no­wa­łeś mu układ.

Ko­ści­sta, asce­tyczna twarz wy­kła­dowcy spło­nęła ru­mień­cem.

– Chcia­łem za­się­gnąć opi­nii, nic poza tym. Nie bę­dziemy mieli więk­szo­ści ab­so­lut­nej, czeka nas nie­je­den kom­pro­mis…

– Więc jak bę­dzie, Hen­riku? Re­zy­gna­cja czy gło­so­wa­nie?

Bi­gum przyj­rzał się wszyst­kim po ko­lei. Nikt nie pa­trzył mu w oczy. Na­wet Padde.

– Ro­zu­miem.

Wstał, oparł się o stół i spio­ru­no­wał Hart­manna wzro­kiem.

– Pier­dol się, Tro­els. Ni­gdy nie bę­dziesz bur­mi­strzem. Nie masz… nie masz…

– Jaj? – pod­rzu­cił Hart­mann.

Rie Sko­vga­ard otwo­rzyła drzwi, uśmie­cha­jąc się pro­mien­nie.

– Wszy­scy się pier­dol­cie – burk­nął Bi­gum i wy­szedł.

Hart­mann skrzy­żo­wał ra­miona i siadł na krze­śle.

Wresz­cie ode­zwał się Knud Padde:

– Cóż. To wszystko. Jako prze­wod­ni­czący udzie­lam głosu Tro­el­sowi.

Hart­mann się­gnął po dzba­nek i do­lał so­bie kawy.

– To do­ty­czy rów­nież cie­bie, Knud. Wy­chodź.

Padde ro­ze­śmiał się jak zde­ner­wo­wane dziecko.

– O, daj spo­kój, Tro­els. Wiem, że da­łem ciała, ale ciężko pra­co­wa­łem na rzecz par­tii. Je­stem lo­jal­nym…

Hart­mann upił kawy.

– Wy­la­tu­jesz – po­wie­dział. I nic wię­cej.

Nikt na niego nie pa­trzył. Nikt nie wy­du­sił z sie­bie słowa.

Sko­vga­ard znowu otwo­rzyła drzwi, na­dal się uśmie­cha­jąc.

– Po to mnie tu ścią­gną­łeś? – spy­tał Padde. – Żeby mnie upo­ko­rzyć?

– Knud! – za­wo­łała Sko­vga­ard, kłyk­ciami pu­ka­jąc w drzwi. – Mu­simy za­cząć spo­tka­nie. Pro­szę…

Za­klął pod no­sem – Hart­mann ni­gdy do­tąd nie sły­szał od niego cze­goś ta­kiego – i wy­szedł, szu­ra­jąc no­gami.

– No do­brze – pod­jął po­god­nie Hart­mann. – Bierzmy się do ro­boty. – Uśmie­chał się pro­mien­nie do ze­bra­nych przy stole. Te­raz na­le­żeli do niego. I do ni­kogo in­nego. – Eli­sa­bet. Przej­miesz po Knu­dzie pro­wa­dze­nie spo­tka­nia. Zga­dzasz się?

Kiw­nęła głową z uśmie­chem.

– A te­raz chciał­bym wam przed­sta­wić dwie osoby.

Sko­vga­ard wy­chy­liła się na ko­ry­tarz.

– San­jay? De­epika? – za­wo­łała. – Wejdź­cie, pro­szę.

Młody męż­czy­zna i młoda ko­bieta. Azjaci. Ele­gancko ubrani, pro­fe­sjo­na­lni. Pro­sto z pro­jektu wzo­rów oso­bo­wych.

– Może zna­cie San­jaya i De­epikę z mło­dzie­żówki – przed­sta­wił ich Hart­mann. – Usiądź­cie. Wi­tamy. To dwójka na­szych no­wych człon­ków ko­mi­tetu. – Od­cze­kał chwilę i spy­tał: – Są ja­kieś py­ta­nia?

Nie było żad­nych.

W po­ło­wie spo­tka­nia Hart­mann wy­szedł po­pro­sić o kse­ro­ko­pie do­ku­men­tów. Mor­ten We­ber i Rie Sko­vga­ard sprze­czali się przy ko­piarce.

– Nie po­wie­dzia­łaś mi, że za­mie­rza iść na noże – na­rze­kał We­ber.

– Nie spodo­ba­łoby ci się to.

– To nie jest do­bry mo­ment na wy­rzu­ca­nie lu­dzi.

– Oni się o to pro­sili, Mor­ten – tłu­ma­czyła Sko­vga­ard. – Jak mo­żemy po­zwo­lić, żeby taka pod­stępna żmija jak Bi­gum sie­działa mię­dzy nami?

– A Knud? – spy­tał We­ber. – Co on zro­bił poza tym, że za­cho­wy­wał się jak za­wsze? Ugi­nał się na wie­trze?

– Knud wy­le­ciał dla przy­kładu – wtrą­cił się Hart­mann.

We­ber roz­dzia­wił usta w uda­wa­nym zdu­mie­niu.

– Dla przy­kładu? Co ja sły­szę z ust Świę­tego Tro­elsa? Od kiedy to się­gasz po taką pod­stępną broń?

– Od­kąd chcę po­ko­nać Po­ula Bre­mera. Nie ma ich. I ko­niec. – Rzu­cił kilka pa­pie­rów na ko­piarkę. – Po­pro­szę o ksero i kawę.

– Sam so­bie weź tę cho­lerną kawę! Bi­gum tak tego nie zo­stawi. Na­robi ci smrodu w par­tii.

– Po­słu­chaj, Mor­ten. Za długo by­li­śmy mili. W de­fen­sy­wie. Te­raz mu­szę dzia­łać. Mu­szę po­ka­zać, że umiem być silny.

– I po­ka­za­łeś. Mam na­dzieję, że omó­wi­łeś to z Kir­sten El­ler. Bi­gum jest z nią bli­sko, na wy­pa­dek gdy­byś nie wie­dział.

Ci­sza.

– Och – wark­nął We­ber. – Nie wie­dzia­łeś. Gdy­byś spy­tał…

Hart­mann sta­rał się za­cho­wać zimną krew.

– Po­ra­dzę so­bie z Kir­sten. W ogóle się tym nie przej­muj.

– Pro­blem w tym – po­wie­dział fa­cet z banku – że płacą pań­stwo kre­dyt za dwa lo­kale.

Przy­szedł do ma­ga­zynu, żeby się z nią spo­tkać. Siadł w biu­rze, jed­no­cze­śnie skrę­po­wany i zły. Chciała go spy­tać: dla­czego te­raz? Czy nie czy­tał ga­zet? Nie wie­dział, że to nie­od­po­wiedni mo­ment?

Ale on był dy­rek­to­rem banku. Czło­wie­kiem w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze. Nie­wąt­pli­wie z wiel­kim do­mem w droż­szej dziel­nicy. Do jego obo­wiąz­ków na­le­żało po­go­nić małą, wal­czącą z trud­no­ściami firmę w Ve­ster­bro. Oko­licz­no­ści nie miały zna­cze­nia, li­czyła się tylko kasa na kon­cie.

– To nie po­trwa długo.

– Nie może. Nie mają pań­stwo za­so­bów, by utrzy­mać taki stan rze­czy. Więc…

– Więc co?

– Kiedy będą pań­stwo w sta­nie sprze­dać dom?

Je­den z pra­cow­ni­ków wszedł do biura.

– Ze­psuła się wy­cią­garka na du­żej cię­ża­rówce.

Co zro­biłby Theis? Co po­wie­działby Vagn?

– Zrób dwa kursy małą. Nie mo­żemy tego od­wo­łać.

– Wtedy opóźni się na­stępna ro­bota.

Spoj­rzała na niego bez słowa. Wy­szedł.

– Mogę wam za­wie­sić spłatę – za­pro­po­no­wał fa­cet z banku. – To ozna­cza, że w tym mie­siącu rata nie zo­sta­nie po­brana, ale…

My­ślała o cię­ża­rów­kach, zle­ce­niach, usta­le­niach. Pra­cuj ciężko, a pie­nią­dze same się po­ja­wią. Tak za­wsze mó­wił Theis.

– Pani Birk Lar­sen? Ma­cie ogromny de­bet. Do tego do­cho­dzą koszty po­grzebu. Po­trze­bu­jemy ja­kichś…

– Pie­nię­dzy? – spy­tała. – Za­bez­pie­czeń? – Ro­zej­rzała się po biu­rze, po ma­ga­zy­nie, po lu­dziach na ze­wnątrz. – To wszystko na swój spo­sób na­leży do was. Co jesz­cze mogę wam za­pro­po­no­wać?

– Mu­si­cie opra­co­wać plan na­praw­czy. W prze­ciw­nym wy­padku…

– Mąż nie­długo wróci do domu – po­wie­działa sta­now­czo. – Znaj­dzie roz­wią­za­nie. Za­wsze znaj­duje.

– Pro­szę pani…

– Mo­że­cie za­cze­kać do jego po­wrotu, prawda? Czy też przy­śle mi pan ko­mor­nika na cmen­tarz, gdy będę cho­wać urnę z pro­chami córki?

Po­czuł się ura­żony. Sama wie­działa, że jej słowa były bru­talne.

– Sta­ram się po­móc.

Za­dzwo­nił te­le­fon.

– Do­sta­nie­cie swoje pie­nią­dze. A te­raz prze­pra­szam, mu­szę ode­brać.

To był Theis, dzwo­nił z aresztu.

Prze­szła w spo­kojny kąt ga­rażu, żeby po­ga­dać.

– Cześć.

– Nic ci nie jest, Theis?

– Nic.

Pró­bo­wała go so­bie wy­obra­zić. Ubrali go w kom­bi­ne­zon wię­zienny? Ma co jeść? Czy tam do­cho­dzi do bó­jek? Przy jego tem­pe­ra­men­cie…

– Jak chłopcy? – Miał głos sta­rego, za­ła­ma­nego czło­wieka.

– Do­brze. Cze­kają, aż wró­cisz.

Usły­szała po dru­giej stro­nie dłu­gie, char­czące wes­tchnie­nie.

– Dzi­siaj nie wrócę do domu – rzekł.

– Kiedy cię wy­pusz­czą?

– Chcą mnie za­trzy­mać w aresz­cie.

Kilku pra­cow­ni­ków skar­żyło się na jedną z cię­ża­ró­wek. Tam też był pro­blem.

– Jak długo?

– Za ty­dzień znowu po­sie­dze­nie. Może wtedy.

Nie miała po­ję­cia, co po­wie­dzieć.

– Przy­kro mi…

Ni­gdy nie wi­działa, jak jej mąż pła­cze. Na­wet gdy umarła jego matka. Wszystko w The­isie roz­gry­wało się w środku, ukryte, w ci­szy. Tam były emo­cje. Na­uczyła się je wy­czu­wać. Nie są­dziła, że kie­dy­kol­wiek prze­kona się, jak biorą górę.

– Mu­szę koń­czyć, ko­cha­nie – po­wie­dział.

Prze­łknęła łzy, które chcia­łaby wy­lać nad nim, nad sobą, nad Nanną i chłop­cami. Nad ca­łym smut­nym, sza­rym świa­tem.

Za­bra­kło jej słów i to się wy­da­wało naj­gor­sze, było naj­więk­szym grze­chem.

– Pa – do­dał i się roz­łą­czył.

Lund po­szła do ce­gla­nej twier­dzy, czyli do ra­tu­sza, zna­la­zła w pod­zie­miu miej­sce, gdzie zaj­mo­wano się sa­mo­cho­dami. Stała tam w swoim czar­nym płasz­czu, dżin­sach i weł­nia­nym swe­trze i uże­rała się ze zgryź­li­wym star­szym, umun­du­ro­wa­nym męż­czy­zną, który uwa­żał, że ma lep­sze rze­czy do ro­boty.

Za par­king od­po­wia­dali ochro­nia­rze dy­żu­ru­jący przy wy­jeź­dzie. Od męż­czy­zny od­dzie­lała ją szyba – z po­wo­dów, któ­rych Lund nie umiała zgłę­bić. Na mo­ni­to­rach te­le­wi­zji prze­my­sło­wej wy­świe­tlały się ob­razy z bu­dynku, z wię­zien­nych ko­ry­ta­rzy sie­dziby rady miej­skiej, biur urzęd­ni­ków, piw­nic, ga­raży.

– Je­ste­śmy za­jęci – po­wtó­rzył po raz ko­lejny ochro­niarz.

– To nie po­trwa długo. Mu­szę zro­zu­mieć, jak działa wasz sys­tem.

Wy­glą­dał, jakby pra­co­wał tu od po­czątku ist­nie­nia bu­dynku, czyli od stu lat. Śmier­tel­nie po­ważny męż­czy­zna po sześć­dzie­siątce, oku­lary po­łówki, któ­rymi lu­bił się ba­wić, ły­sina z reszt­kami si­wych wło­sów. Waż­niak w ofi­cjal­nej gra­na­to­wej blu­zie, jakby em­ble­mat z her­bem mia­sta świad­czył o pia­sto­wa­niu wy­so­kiego urzędu. Bar­dziej za­in­te­re­so­wany swo­imi klu­czami, ka­me­rami i prze­gród­kami niż ob­ser­wo­wa­niem lu­dzi do­okoła.

– To ga­raż – po­wie­dział. – Czego się pani spo­dziewa? Od­dają klu­czyki, jak za­par­kują, po­bie­rają, kiedy wy­cho­dzą.

Za nim wi­siała ta­blica. Pełna klu­czy­ków. Wła­śnie przy­szedł kie­rowca i po­pro­sił o auto. Ochro­niarz wstał. Żeby od­czy­tać nu­mery, lewą ręką ścią­gnął oku­lary. Da­leka droga. Do końca ostro za­koń­czo­nego nosa.

– Musi pan iść do oku­li­sty – za­uwa­żyła, pró­bu­jąc się za­ko­le­go­wać.

Po­dał kie­rowcy klu­czyki, zgro­mił ją wzro­kiem, siadł i nie ode­zwał się sło­wem.

– A więc klu­czyki skra­dzio­nego sa­mo­chodu po­winny wi­sieć tu­taj?

– Gdyby nie zo­stał skra­dziony.

– Kto jest od­po­wie­dzialny za tan­ko­wa­nie?

– Ten, kto aku­rat jeź­dzi sa­mo­cho­dem, jak się do­my­ślam. Z tym nie mam nic wspól­nego.

– I to za­wsze jest wpi­sy­wane do karty po­jazdu?

Py­ta­nie mu się nie spodo­bało.

– Nie mogę się wy­po­wia­dać w imie­niu kan­dy­da­tów na bur­mi­strza. Niech pani roz­ma­wia z nimi.

Lund za­wa­hała się, pa­trzyła na męż­czy­znę. Na­wet nie drgnęła.

– Roz­ma­wiam z pa­nem. – Po chwili we­szła do jego biura i po­ło­żyła przed męż­czy­zną do­ku­ment. – Ten re­jestr wzię­li­śmy stąd. Pro­szę mi to wy­ja­śnić. Czy to ozna­cza, że nikt nie tan­ko­wał sa­mo­chodu?

– Po­winna pani zo­stać po dru­giej stro­nie szyby.

– Jest pan pra­cow­ni­kiem mia­sta, po­wi­nien pan po­ma­gać po­li­cji. Pro­szę mi od­po­wie­dzieć na py­ta­nie.

– To nic nie zna­czy – od­parł męż­czy­zna. – Kie­rowcy nie tan­kują sa­mo­cho­dów od razu. Cze­kają do ostat­niej chwili. Cza­sami wcale nie tan­kują. – Spoj­rzał na wpisy. – Ten kie­rowca tu nie wró­cił, więc i nie zro­bił wpisu. Co w tym dziw­nego? Mogę już wró­cić do pracy? – Znowu po­gme­rał przy oku­la­rach i spoj­rzał na nią. – Chyba że ma pani jesz­cze ja­kieś py­ta­nia.

Wy­szła na ze­wnątrz. Po­pa­trzyła na mo­no­chro­ma­tyczny zi­mowy dzień.

Nikt nie kwa­pił się do po­ma­ga­nia po­li­cjan­tom. Dla wszyst­kich byli wro­gami. Na­wet tu, w ra­tu­szu.

Lund wy­szła i sta­nęła przed szybą, tak jak po­winna. Ochro­niarz da­lej się ba­wił oku­la­rami, jej zda­niem ner­wowo.

– Jak kie­rowcy płacą za pa­liwo?

Wci­snął gu­zik swo­jego mi­kro­fonu.

– Co?

– Jak kie­rowcy płacą za pa­liwo?

Za­sta­no­wił się.

– Mają w sa­mo­cho­dzie kartę płat­ni­czą. Pro­szę po­słu­chać… to zu­peł­nie nie na­sza działka…

– Nie zna­leź­li­śmy żad­nej karty płat­ni­czej. Jak ona wy­gląda?

– Nie wiem, my tylko pil­nu­jemy ga­rażu. Nie mamy do czy­nie­nia z pie­niędzmi. A te­raz, je­śli pani po­zwoli…

– Ro­zu­miem. Ale może pan to spraw­dzić. Po­pa­trzeć, z któ­rych sta­cji ben­zy­no­wych zwy­kle ko­rzy­stają kie­rowcy.

– Chce pani, że­bym spraw­dził?

– Tak. – Uśmiech­nęła się. – A po­tem po­zwolę panu wró­cić do pracy.

Siadł na stołku, smutna blada twarz, palce ba­wiące się oku­la­rami.

– Obie­cuję – po­wie­działa.

Szcze­góły znaj­do­wały się w le­żą­cej przed nim księ­dze. Za­pi­sał coś na kartce i po­dał Lund pod szybą.

– Coś jesz­cze? – spy­tał.

– W tej chwili to już wszystko, dzię­kuję.

Meyer był w szkole ze swo­imi ludźmi. W ka­skach na gło­wach oglą­dali plac bu­dowy, na któ­rym miało wy­ro­snąć nowe skrzy­dło.

– Po­roz­ma­wiaj­cie ze wszyst­kimi ro­bot­ni­kami – roz­ka­zał. – Do­wiedz­cie się, o któ­rej przy­szli. O któ­rej wy­szli. Wszyst­kiego, co wi­dzieli. Po­tem weź­cie się za sprzą­ta­czy. Po­tem…

Za­dzwo­niła jego ko­mórka.

Lund.

– Je­dziesz do szkoły? Mamy tu mnó­stwo ro­boty.

– W sa­mo­cho­dzie była karta płat­ni­cza. Nie mam karty, ale mam jej nu­mer.

Chwila mil­cze­nia. Od­głosy ru­chu ulicz­nego. Wi­dział ją, jak ma­new­ruje te­le­fo­nem, prze­kłada ja­kieś pa­piery, jak usi­łuje pro­wa­dzić sa­mo­chód, wszystko na­raz.

– W tam­ten pią­tek użyto jej o dzie­więt­na­stej dwa­dzie­ścia je­den. Na sta­cji ben­zy­no­wej na Ny­rops­gade.

– Gdzie?

– Dwie mi­nuty od ra­tu­sza.

Meyer mil­czał.

– Zdo­bę­dziemy na­gra­nia z ka­mer – do­dała Lund.

– Po­win­ni­śmy ro­bić to, co ka­zał Bu­chard.

Nie od­po­wie­działa.

– Nie mo­żesz się tym za­jąć sama? – spy­tał i od razu po­czuł się nie w po­rządku.

– Ja­sne – od­parła tym me­lo­dyj­nym to­nem, który umiała włą­czać na za­wo­ła­nie. – Jak chcesz. – I się roz­łą­czyła.

Lu­dzie pa­trzyli na niego wy­cze­ku­jąco.

Meyer rzu­cił kask sto­ją­cemu naj­bli­żej funk­cjo­na­riu­szowi.

– Wie­cie, co ma­cie ro­bić – po­wie­dział.

– Idziesz gdzieś? – spy­tał je­den z nich.

– Wra­cam na ko­mendę, dzwoń­cie, jak bę­dzie­cie mnie po­trze­bo­wać.

Dni sta­wały się co­raz krót­sze. Ściem­niało się za­raz po czwar­tej.

Per­nille Birk Lar­sen sie­działa sama w biu­rze, od­bie­rała te­le­fony od wzbu­rzo­nych klien­tów, od me­diów, ob­cych lu­dzi z dziw­nymi pro­po­zy­cjami po­mocy.

Fa­cet z banku za­dzwo­nił z prośbą o in­for­ma­cje. Mu­siała zna­leźć klucz do szafki The­isa, żeby po­szu­kać bra­ku­ją­cych pa­pie­rów. Zna­la­zła tam też zdję­cie The­isa i Nanny. Pew­nie zro­bione kilka ty­go­dni temu. On w czar­nej włócz­ko­wej czapce, z tym swoim szcze­rym uśmie­chem, który uwiel­biała. Nanna, taka piękna, obej­mo­wała ojca ra­mie­niem, jakby go chro­niła. Nie od­wrot­nie, tak jak po­winno być.

Od­wró­ciła fo­to­gra­fię. Z tyłu Nanna na­pi­sała: „Ko­cham Cię!”.

Per­nille ni­gdy nie wi­działa tego zdję­cia. Ko­lejna ta­jem­nica Nanny. I jej ojca. Nanna za­wsze grze­bała w miej­scach, do któ­rych nie wolno jej było za­glą­dać. Cza­sami bez py­ta­nia brała rze­czy Per­nille. Prze­trzą­sała cu­dze szu­flady w po­szu­ki­wa­niu cze­goś, co mo­głoby jej się przy­dać. Od czasu do czasu wy­bu­chały z tego po­wodu kłót­nie. Nic wiel­kiego. Ni­gdy się nie kłó­cili na wielką skalę. Ale czy rze­czy­wi­ście mieli kon­takt z Nanną? Może te­raz Per­nille czuła dy­stans, bo Nanna nie żyła. Może…

Nanna była cie­kaw­skim dziec­kiem, szu­ka­ją­cym wciąż cze­goś no­wego. Może zaj­rzała też tu­taj, do oso­bi­stych rze­czy The­isa.

Per­nille po­my­ślała, że jemu by się to nie po­do­bało. Nie wszyst­kim chciał się dzie­lić. Wi­działa to ze­szłej nocy. Wielka, dzika be­stia trzy­mała młot nad zma­sa­kro­wa­nym czło­wie­kiem na pod­ło­dze tam­tego ma­ga­zynu. Ko­chała tego męż­czy­znę, ale w tam­tej chwili le­d­wie go roz­po­znała.

Aż pod­sko­czyła, gdy z ga­rażu do­biegł ja­kiś ha­łas. Z cie­nia wy­szedł Vagn Skær­bæk. Wy­glą­dał, jakby się czuł winny, jakby się skra­dał. Na twa­rzy miał ranę i mnó­stwo si­nia­ków.

– Cześć – ode­zwał się.

Odło­żyła zdję­cie. Nie miała po­ję­cia, co po­wie­dzieć.

Stał zgar­biony w swo­jej czer­wo­nej kurtce, we włócz­ko­wej czapce. Młod­szy brat. Znali się, od­kąd za­częła się spo­ty­kać z The­isem. Wcze­śniej bała się ta­kich lu­dzi jak on. Na szyi Skær­bæka po­ły­ski­wał srebrny łań­cuch.

– To był mój po­mysł – wy­szep­tał. – Moja wina, nie jego.

Per­nille na chwilę za­mknęła oczy, wró­ciła do do­ku­men­tów.

– Cią­gle sie­dzi?

Tra­fiła na stos fak­tur. Nie­które sfor­mu­ło­wa­nia wy­róż­niono czer­wo­nym ko­lo­rem. Otwo­rzyła szu­fladę i jedną ręką zgar­nęła fak­tury do środka.

– Mogę to po­za­ła­twiać, Per­nille. Je­śli po­zwo­lisz, po­mogę ci z firmą. Z chłop­cami. Zro­bię wszystko, co się da. Tylko…

Ko­lejne do­ku­menty. Ko­lejne ra­chunki. Zu­peł­nie jakby wy­ra­stały na jej oczach.

– Chcę tylko po­móc.

Per­nille po­de­szła i otwartą dło­nią ude­rzyła go w roz­cięty, po­si­nia­czony po­li­czek. Z ca­łej siły.

Na­wet nie drgnął. Przy­ło­żył tylko rękę do twa­rzy. Rana się otwo­rzyła, po­pły­nęła z niej krew. Starł ją.

– Jak mo­głeś to zro­bić? – spy­tała. – Jak mo­głeś?

Starł ręką jesz­cze wię­cej krwi, spoj­rzał na Per­nille dziw­nie.

– Theis my­ślał, że robi to dla cie­bie.

– Dla mnie?

– Gdyby to był on, Per­nille, gdyby to był na­uczy­ciel, kim Theis byłby te­raz dla cie­bie? Twoim bo­ha­te­rem? Czy idiotą?

Znowu się za­mie­rzyła. Vagn nie drgnął.

– Nie po­wi­nie­nem był mu mó­wić – pod­jął Skær­bæk. – Sta­ra­łem się go po­wstrzy­mać, na­prawdę się sta­ra­łem. Jak zo­ba­czy­łem… Gdyby nie ja, Ke­mal pew­nie by nie żył.

– Pew­nie nie.

Kiw­nął głową. Pod­szedł do biurka. Spoj­rzał na zle­ce­nia na na­stępny dzień.

Mu­siała spy­tać.

– Vagn… Kie­dyś… dwa­dzie­ścia lat temu… za­nim go po­zna­łam…

– Tak?

– Jaki on był?

Za­sta­na­wiał się przez mo­ment.

– Nie­doj­rzały. Cią­gle cze­goś szu­kał. Szcze­niak, wszy­scy tacy by­li­śmy.

– Po­li­cja po­ka­zała mi zdję­cia.

– Ja­kie zdję­cia?

– Ofiary mor­der­stwa… han­dla­rza nar­ko­ty­ków.

– Och.

– Co się wtedy stało? Po­wiedz mi prawdę.

– Wszy­scy cza­sami głu­pie­jemy. Twoi ro­dzice my­śleli, że cał­kiem zgłu­pia­łaś, jak się ze­szłaś z The­isem, prawda?

– Po­li­cja…

– Po­li­cja chce cię oszu­kać. – Pod­szedł i spoj­rzał jej w oczy.

Ci dwaj byli so­bie bli­scy, na długo za­nim ich spo­tkała. Je­den dru­giego znał jak zły sze­ląg.

– Theis nic nie zro­bił, Per­nille. Kom­plet­nie nic, ja­sne?

Kir­sten El­ler wy­cią­gnęła sfla­czałą, spo­coną rękę.

– Tak się cie­szę, że wszystko do­brze się dla cie­bie skoń­czyło. Wszyst­kie te nie­przy­jem­no­ści były bar­dzo nie­po­żą­dane.

– Tak. Sia­daj.

Umo­ściła swoje ob­fite kształty na jego ka­na­pie.

– I zro­bi­łeś po­rządki w swo­jej par­tii, brawo.

Hart­mann za­jął krze­sło na­prze­ciwko.

– Nie mia­łem wy­boru, Kir­sten. Mu­sia­łem coś zro­bić.

Wy­si­liła się na coś w ro­dzaju sty­li­za­cji. Długi płaszcz miał za­kry­wać opa­słe ciało. Przy­kle­jony uśmiech. Wiel­kie oku­lary zsu­nięte na far­bo­wane brą­zowe włosy. Jakby wy­szła z go­rącz­ko­wego po­sie­dze­nia rady nad­zor­czej. El­ler była w Ra­tu­szu rów­nie długo jak on. W pew­nym sen­sie osią­gnęła wię­cej. Środ­kami, które za­czy­nał do­ce­niać.

– Przy­naj­mniej już po wszyst­kim – po­wie­działa. – Son­daże pre­zen­tują się nie­źle. Me­dia po­woli się orien­tują, któ­rego ko­nia ob­sta­wiać. Te­raz więc czer­piemy ko­rzy­ści.

– Nie ujął­bym tego le­piej.

Wy­jęła z ak­tówki teczkę i ją otwo­rzyła.

– Mamy kilka su­ge­stii co do prze­ko­na­nia nie­zde­cy­do­wa­nych wy­bor­ców. To oni prze­są­dzą o na­szym zwy­cię­stwie, Tro­els. Nie za­po­mi­naj o tym.

Uśmiech­nął się do niej sze­roko, po­krę­cił głową szcze­rze uba­wiony.

– O co cho­dzi? – spy­tała.

– Je­steś wspa­niałą ak­torką. Na­prawdę masz ta­lent. – Uśmie­chał się na­dal, cho­ciaż z ust Kir­sten nie pa­dło ani jedno słowo. – Bi­gum ni­gdy by nie spró­bo­wał ta­kiej sztuczki, nie omó­wiw­szy jej z tobą. Po­szedł do Bre­mera. Po­szedł do cie­bie. I ty da­łaś mu przy­zwo­le­nie.

Spo­waż­niała.

– Tro­els…

– Nie. Pro­szę, nie ob­ra­żaj mo­jej in­te­li­gen­cji nie­udol­nymi za­prze­cze­niami.

– To…

– To prawda – pod­rzu­cił. – Znam swo­ich lu­dzi, Kir­sten. Znam Bi­guma. Nie jest na tyle wpły­wowy ani na tyle od­ważny, by zro­bić to sa­mo­dziel­nie. Może ty przy­szłaś do niego, nie­ważne. – Te­raz wi­dział to ja­sno i wy­raź­nie. Za­sta­na­wiał się, dla­czego tak długo tego nie do­strze­gał. – Kie­ro­wał nim strach. Nie siła. Nie od­waga. Strach. My­ślę, że ty to wy­czu­łaś.

Unio­sła ręce.

– Tro­els. Za­nim po­wiesz ko­lejne słowo… zro­zum…

– Daję ci dwie opcje do wy­boru. Albo po­wia­do­mię prasę i wtedy zro­bią z cie­bie zdra­dziecką, nie­lo­jalną, in­try­gancką sukę, na co zresztą za­słu­gu­jesz… – Cze­kał z prze­chy­loną na bok głową.

– Albo?

– Ustą­pisz. Od­dasz sto­łek swo­jemu za­stępcy.

Kir­sten El­ler ob­ró­ciła się, by spoj­rzeć na Rie Sko­vga­ard z za­pa­łem spo­rzą­dza­jącą no­tatki.

– Po­trze­bu­jesz mnie, Tro­els. Wszy­scy mnie po­trze­bu­je­cie. Po­myśl o…

– Nie, Kir­sten. Ja cię zu­peł­nie nie po­trze­buję.

Nie pa­dło już żadne słowo. El­ler, wście­kła, ze­brała swoje rze­czy i wy­pa­dła przez drzwi. Od­wró­ciła się jesz­cze i spoj­rzała na Hart­manna.

– Cho­dziło o wy­graną, nie o cie­bie. Nie po­chle­biaj so­bie.

– Do­brze, nie będę – obie­cał.

W dro­dze do wyj­ścia Kir­sten wpa­dła na Mor­tena We­bera. Obej­rzał się za nią.

– Co się stało? – spy­tał. – My­śla­łem, że mamy spo­tka­nie.

Hart­mann wstał.

– Rie! – za­wo­łał. – Umów mi kilka wy­wia­dów. Z przy­ja­ciółmi.

– Co się dzieje, do dia­ska? – po­wtó­rzył We­ber.

– Chcia­łem ci po­wie­dzieć, ale nie zdą­ży­łem. Kir­sten składa re­zy­gna­cję.

– Jezu, Tro­els! Wal­czy­li­śmy o tę ko­ali­cję…

– To ona wcią­gnęła w to Bi­guma. Cały czas chciała się mnie po­zbyć.

– Nie mo­żesz tak sza­leć.

– Mor­ten. – Hart­mann ujął do­radcę za wą­tłe ra­miona. – W każ­dej chwili tej kam­pa­nii Bre­mer był o krok przed nami. Czas, że­by­śmy prze­jęli ini­cja­tywę. Czas, że­by­śmy ru­szyli śmie­lej niż on.

– Zwal­nia­jąc wszyst­kich jak po­pad­nie?

Hart­man­nowi w jed­nej chwili ze­psuł się na­strój.

– Ona za mo­imi ple­cami pró­bo­wała do­bić targu z Bre­me­rem. Po­tem z Bi­gu­mem. Mu­sisz zmie­nić spo­sób my­śle­nia. Damy radę zrzu­cić Bre­mera ze stołka bez tych fał­szy­wych skur­wy­sy­nów z Cen­trum.

– Nie, Tro­els! Nie damy. Sami nie zdo­bę­dziemy tylu gło­sów.

Hart­mann po­krę­cił głową. Rie Sko­vga­ard stała spo­kojna, uśmiech­nięta.

– Od ilu lat gramy w tę grę, Mor­ten? Od dwu­dzie­stu? Za­wsze na tych sa­mych za­sa­dach. Ich za­sa­dach. Od tej chwili bę­dziemy grać na mo­ich. Zwo­łaj na wie­czór spo­tka­nie sze­fów ugru­po­wań mniej­szo­ścio­wych. Po­wiedz, że mam dla nich ważną pro­po­zy­cję.

– Po­łowa z nich cię nie­na­wi­dzi – za­uwa­żył We­ber.

– Nie bar­dziej, niż nie­na­wi­dzą sie­bie na­wza­jem.

– Oni trzy­mają z Bre­me­rem!

– Prze­staną, jak zo­ba­czą son­daże. Z za­sady trzy­mają z tym, kto ma wy­grać.

Ro­zej­rzał się po biu­rze. Wszę­dzie pla­katy z jego twa­rzą. Skromny uśmiech. Sze­roko otwarte nie­bie­skie oczy. Nowa mio­tła, która chce wy­mieść to, co stare.

Hart­mann wska­zał swój por­tret.

– To ja.

– Za­tan­ko­wał sa­mo­chód tego wie­czoru, gdy znik­nęła Nanna – po­wie­dział Meyer.

Sie­dzieli w biu­rze i oglą­dali na­gra­nia z ka­mer. Czarno-białe, roz­dzie­lone na cztery okna. W rogu każ­dej ziar­ni­stej ramki wid­niały data i go­dzina.

– Ka­mery dzia­łają całą dobę, na okrą­gło. Szanse na ja­kieś zna­le­zi­sko po dzie­się­ciu dniach są bar­dzo skąpe, Lund.

Sie­działa wpa­trzona w mo­ni­tor. Nu­mery. Za­ma­zane po­staci po­ru­sza­jące się mię­dzy dys­try­bu­to­rami. Chło­nęła każdy szcze­gół.

– I jesz­cze – do­dał Meyer – ci lu­dzie na­gry­wają w kółko na te same ta­śmy. Je­śli więc to te stare…

– To nie ta – prze­rwała Lund, wy­cią­ga­jąc ka­setę.

– Zo­stała nam tylko jedna.

– To za­wsze jest ostat­nia.

Wcią­gnął głę­boko po­wie­trze.

– To rzadko jest ostat­nia.

– Spójrz na ekran. Zo­bacz coś, czego ja nie wi­dzę, bła­gam.

W jed­nej ręce miał ba­nana, w dru­giej pa­pie­rosa. Za­pa­lił.

Ta­śma ru­szyła. Data w rogu wska­zy­wała 7 li­sto­pada.

– Cho­lera – burk­nął Meyer. – Od ostat­niego piątku. Tak jak mó­wi­łem. Na­gry­wają na te same ta­śmy. Dla­tego są ta­kiej sła­bej ja­ko­ści.

Na­piła się chłod­nej kawy. Wszy­scy już po­szli do domu, tylko sprzą­taczka krzą­tała się po ko­ry­ta­rzu.

– To nie zna­czy, że reszta ta­śmy też jest z siód­mego, prawda? – spy­tała. – Kiedy mie­li­śmy w domu wi­deo…

Gdy Mark był mały, a ona jesz­cze była mę­żatką. Wszyst­kie na­gra­nia się mie­szały. Różne mie­siące, różne lata. Trudno było coś wy­śle­dzić, je­śli się uży­wało w kółko tych sa­mych taśm.

– Prze­wiń do przodu – po­le­ciła.

Meyer się­gnął po pi­lota.

Czarno-białe sa­mo­chody, mgli­ste po­staci.

– Stop! – wrza­snął Meyer. Po chwili kla­snął w dło­nie i krzyk­nął z ra­do­ści.

Spoj­rzała na niego. Wiel­kie uszy, wiel­kie oczy. Wielki dzie­ciak. Twarz mu zmar­kot­niała.

– My­śla­łem, że się ucie­szysz.

– To trzy­dzie­sty pierw­szy – po­wie­działa.

– No wła­śnie.

Około dwu­dzie­stej. Prze­wi­nął z po­wro­tem, za da­leko, za­czął prze­wi­jać do przodu, wol­niej.

Do­szli do dzie­więt­na­stej sie­dem­na­ście. Cztery ramki. Tylko je­den sa­mo­chód.

Biały gar­bus.

– Cho­lera – mruk­nął Meyer.

– Ze­gar się myli. Po co miałby być punk­tu­alny? Oglą­damy da­lej.

Gar­bus od­je­chał. Żad­nego auta. Tylko pu­sty be­ton i świa­tła nad dys­try­bu­to­rami.

Na­gle, dwa­dzie­ścia mi­nut i trzy­dzie­ści sie­dem se­kund po siód­mej, wje­chał na sta­cję czarny sa­mo­chód i sta­nął przy pom­pie uję­tej w pra­wej gór­nej ramce.

Meyer zer­k­nął na ta­blicę.

– To ten sa­mo­chód – po­wie­dział.

Pa­dało. Do­piero te­raz to zo­ba­czyła. Wie­działa, co to zna­czy. Co to mu­siało zna­czyć. Ta­kie już mieli pie­skie szczę­ście w tej spra­wie.

Drzwi się otwo­rzyły. Wy­siadł kie­rowca. Był ubrany w ciemny zi­mowy ano­rak. Kap­tur miał na­cią­gnięty na głowę. Pod­szedł do ba­gaż­nika i do wlewu pa­liwa.

Przez chwilę jego twa­rzy nie było wi­dać.

– Cho… – za­czął Meyer.

Na­kryła ręką jego dłoń.

– Cier­pli­wo­ści.

Czło­wiek w ciem­nym ano­raku ob­szedł tył sa­mo­chodu, by do­stać się do dys­try­bu­tora. Cały czas po­chy­lał twarz.

– Da­lej, na mi­łość bo­ską – wy­szep­tał Meyer i ner­wowo za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem.

Był to dys­try­bu­tor z czyt­ni­kiem kart. Zo­ba­czyli, jak wy­suwa się dłoń kie­rowcy, jak coś wsa­dza i wyj­muje. Cią­gle nie było wi­dać ani ka­wa­łeczka twa­rzy.

Skoń­czył, wró­cił do wlewu, i da­lej do drzwi.

– Daj spo­kój, uśmiech­nij się do ka­mery. Tylko na coś spójrz, do­bra?

Nie­stety, wsiadł od razu za kółko. Pod tym ką­tem rysy twa­rzy były nie­wi­do­czne. Ford od­je­chał.

– Cho­lera! – jęk­nął Meyer.

– Cze­kaj chwilę. – Cof­nęła. Po­pa­trzyła na męż­czy­znę przy pom­pie.

Jak wy­ciąga lewą rękę. Jak ją pod­nosi do głowy, a po­tem przy­trzy­muje nią coś, od­czy­tu­jąc nu­mer z karty.

– Wiem, kto to jest – po­wie­działa Lund.

Meyer spoj­rzał ner­wowo.

– Nie ga­daj.

– Jadę do ra­tu­sza. Je­dziesz ze mną?

Droga – co prawda w desz­czu, ale za to przy pu­stych nocą uli­cach – za­jęła im pięć mi­nut. Ochro­niarz miał wła­śnie zejść ze służby. Za­czął ję­czeć, gdy Meyer mach­nął mu kaj­dan­kami.

– Ja nic nie zro­bi­łem. Nic nie zro­bi­łem.

– Do­bry Boże – jęk­nął Meyer – ni­gdy wcze­śniej tego nie sły­sza­łem. Idziesz z nami, ko­lego.

– Ja tylko za­tan­ko­wa­łem sa­mo­chód.

Lund szła za nimi. My­ślała in­ten­syw­nie. I słu­chała.

– Przed po­rwa­niem Nanny Birk Lar­sen czy póź­niej? – spy­tał Meyer.

Męż­czy­zna w gra­na­to­wym służ­bo­wym swe­trze spoj­rzał na niego osłu­piały.

– Mam sześć­dzie­siąt cztery lata. O czym pan, do cho­lery, mówi? Ni­kogo nie tkną­łem.

– Po­sadź go tam na ławce – po­le­ciła Lund.

– Mu­simy go zgar­nąć.

Lund zmie­rzyła męż­czy­znę wzro­kiem. Po­chy­lone plecy. Kiep­ski wzrok. Chyba miał trud­no­ści od­de­chowe.

– Niech nam pan po­wie prawdę – za­częła Lund. – Niech nam pan po­wie, co się na­prawdę wy­da­rzyło. Wtedy może za­chowa pan po­sadę.

– Po­sadę? Po­sadę?! To przez tę po­sadę mu­szę się z wami uże­rać.

Meyer ci­snął nim na ka­mienną ławkę przy sto­jaku na ro­wery.

– Za­wsze w cie­niu, co, ko­lego? Po­wiedz nam, co się stało, albo przez szes­na­ście lat nie zo­ba­czysz świa­tła dzien­nego.

Ochro­niarz wpa­try­wał się w nich prze­ra­żony i wście­kły jed­no­cze­śnie.

– Mam ci włą­czyć apa­rat słu­chowy, dziadku? – wrza­snął Meyer.

– Gdzie karta płat­ni­cza? – spy­tała ła­god­niej Lund.

Ochro­niarz mil­czał.

– Mu­simy znać prawdę – do­dała. – Je­śli nie bę­dzie pan z nami te­raz roz­ma­wiał, za­bie­rzemy pana na ko­mendę.

– Wzią­łem ją ze sobą. Chcia­łem ją odło­żyć, kiedy przyjdę do pracy w po­nie­dzia­łek. Ale wtedy…

– Wtedy co? – po­na­glił go Meyer.

– By­li­ście wszę­dzie. Wszę­dzie.

– Dla­czego po­je­cha­łeś do szkoły?

– A czemu nie miał­bym je­chać? Miesz­kam za ro­giem. Po­sze­dłem do domu i zo­ba­czy­łem sa­mo­chód. Je­den z na­szych wo­zów. Po­rzu­cony. Nie wia­domo czemu. Znam re­gu­la­min. Wszyst­kie auta po­winny wró­cić do bazy.

– I mia­łeś klu­czyki? – spy­tał Meyer.

– Nie. Były w sta­cyjce. Pew­nie kie­rowca ich za­po­mniał czy coś. – Po­krę­cił głową. – Nie mo­głem go tam zo­sta­wić, prawda? Z klu­czy­kami w sta­cyjce. Ja­kiś ban­dzior mógł go zwi­nąć.

Lund tra­ciła cier­pli­wość.

– Nie. Wcale mnie to nie prze­ko­nuje. Mógł pan za­dzwo­nić do sztabu wy­bor­czego. To był ich sa­mo­chód.

– Pró­bo­wa­łem – od­parł. – Po­wie­dzieli, że se­kre­tarz jest w Oslo. To miej­ski sa­mo­chód, wie­cie. Nie ich. Na­leży do nas. Na­sze po­datki…

– Wku­rzasz mnie – par­sk­nął Meyer. – Dziew­czyna…

– Nie zna­łem tej dziew­czyny. Nic nie zro­bi­łem. Poza przy­sługą.

– Co zro­bi­łeś z sa­mo­cho­dem? – spy­tała Lund.

– Na­leży do grupy Hart­manna. To du­pek, tylko się po­pi­suje, ale nie moja sprawa. Może go po­trze­bo­wał. Więc pod­je­cha­łem na sta­cję, za­tan­ko­wa­łem i od­wio­złem. Odło­ży­łem klu­czyki.

– Odło­ży­łeś? Gdzie?

– Tu. A gdzie? Na­prze­ciwko jest par­king. Tam trzy­mamy wozy zmia­nowe. Więc tam go zo­sta­wi­łem.

Cze­kała.

– W ogóle się nad tym nie za­sta­na­wia­łem – pod­jął ochro­niarz. – Do­piero jak prze­czy­ta­łem o za­bi­tej dziew­czy­nie. A wtedy…

Sia­dła obok niego.

– A wtedy mil­cza­łeś.

Znowu ba­wił się oku­la­rami. Ner­wowo ob­li­zy­wał usta.

Meyer siadł po jego dru­giej stro­nie, uśmiech­nął się do niego zło­wiesz­czo.

– Dla­czego? – spy­tał.

– Pra­cow­nicy Ra­tu­sza mu­szą się trzy­mać z dala od po­li­tyki. To bar­dzo ważne. Nie mo­żemy sta­wać po żad­nej stro­nie. Nie mie­szamy się.

– Te­raz jest pan wmie­szany – za­uwa­żyła Lund. – Bar­dzo.

– Po­my­śla­łem, że spraw­dzę ta­śmy, żeby zo­ba­czyć, kto wziął klu­czyki. Mia­łem ta­kie upraw­nie­nia.

– I?

– Nie było ta­śmy. – Spra­wiał wra­że­nie skon­ster­no­wa­nego. – Przy­cho­dzi mi tylko do głowy, że kto­kol­wiek wziął klu­czyki, mu­siał też za­brać ta­śmę. No bo jak…?

– Och, na mi­łość bo­ską – syk­nął Meyer.

– To prawda. Mó­wię prawdę. Mam sześć­dzie­siąt cztery lata. Po co miał­bym kła­mać? Gdyby się do­wie­dzieli, że ta­śma znik­nęła, wszy­scy mie­li­by­śmy kło­poty. Te gnojki na gó­rze za­wsze są wy­rywne, żeby nam się do­brać do tyłka. Zo­stał mi tylko rok do eme­ry­tury, po co miał­bym za ko­goś nad­sta­wiać karku? Od­wio­złem sa­mo­chód, cho­ciaż by­łem po służ­bie. A wy mi gro­zi­cie, jak­bym był ja­kimś ban­dytą…

– Je­steś ban­dytą – prze­rwał mu Meyer. – Zmar­no­wa­li­śmy ty­dzień, po­dą­ża­jąc fał­szy­wym tro­pem. Po­rządny czło­wiek leży w szpi­talu, a oj­ciec tej dziew­czyny sie­dzi w aresz­cie. Gdy­by­śmy to wszystko wie­dzieli od po­czątku… Lund? Lund?

Stała i pa­trzyła na ra­tusz. Ele­ganc­kie wy­ło­żone ka­mie­niem ko­ry­ta­rze. Go­dła i kan­de­la­bry. Ta­bliczki i me­mo­riały. Wszyst­kie te atry­buty wła­dzy.

Ktoś tu przy­szedł, wziął klu­czyki od wozu, w któ­rym po­tem umarła Nanna Birk Lar­sen. I za­brał ta­śmę, która by zdra­dziła jego toż­sa­mość.

Cały czas szu­kali w nie­wła­ści­wym miej­scu.

– Niech mi pan po­każe. Niech mi pan po­każe, gdzie stał ten sa­mo­chód – po­le­ciła.

Meyer się za­wa­hał.

– Bu­chard ka­zał nam za­dzwo­nić, je­śli…

– Może po­cze­kać – ucięła.

Rada miej­ska ko­rzy­stała z wie­lo­po­zio­mo­wego par­kingu po dru­giej stro­nie ulicy. Na­gie po­sadzki z sza­rego be­tonu. Stary ochro­niarz bał się co­raz bar­dziej.

– Za­par­ko­wa­łem sa­mo­chód tu­taj w pią­tek o dzie­więt­na­stej trzy­dzie­ści.

Trzeci po­ziom. Te­raz nie było tu żad­nego po­jazdu.

– Je­steś pe­wien go­dziny? – spy­tał Meyer.

– Tak! Po­tem od­wie­si­łem klu­czyki na ta­blicę za na­szym biur­kiem. I po­sze­dłem do domu.

Lund pa­trzyła na su­fity, na ściany, na roz­kład.

– Kto ma do­stęp do wa­szej kan­ciapy? – do­cie­kał Meyer.

– Nie­wiele osób. Je­ste­śmy ochroną, prawda? Ale tam­tego wie­czoru była im­preza.

– W ra­tu­szu?

– Tak. – Skrzy­wił się. – Jedna z ich im­prez. Wy by­ście tego tak nie na­zwali. – Pró­bo­wał się uśmiech­nąć do Mey­era. – Ja też nie. Za­wra­ca­nie głowy i tani szam­pan. Za­wsze świę­tują roz­po­czę­cie kam­pa­nii wy­bor­czej. Mó­wią na to im­preza pla­ka­towa. Kiedy pla­katy są go­towe, przy­cho­dzą, sta­wiają je i żar­tują so­bie, że wy­grali.

– No i co, je­śli jest im­preza? – prze­rwała Lund.

– Wtedy lu­dzie wcho­dzą i wy­cho­dzą. Nie da się na­dą­żyć. Zo­sta­wiają klu­czyki, mó­wią, że chcą klu­czyki. Trzeba lu­dziom po­ka­zy­wać, gdzie znajdą wła­ściwy po­kój, pro­wa­dzić ich na siku. – Za­milkł.

Cze­kała.

– Mnie tam nie było – pod­jął po chwili. – Gdy­bym był, pró­bo­wał­bym nad tym za­pa­no­wać. Ale to nie­ła­twe. Nie sie­dzimy tu cały czas. Nie da rady.

– Więc każdy może wejść i wziąć klu­czyki?

– I ta­śmę – do­dał.

Meyer wal­nął się w czoło.

– Wspa­niale – wark­nął.

– Trzy­majmy się tego, co mamy – po­wie­działa Lund. Od­wró­ciła się do ochro­nia­rza. – Czyja to była im­preza? – spy­tała.

Jego mina su­ge­ro­wała, że po­li­cja po­winna to wie­dzieć.

– Hart­manna. Tego, co to tak pa­ra­duje i my­śli, że wy­ko­pie sta­rego Bre­mera. Pa­nie go uwiel­biają, wiem. Robi so­bie ładne zdję­cia. Ale szcze­rze… – Za­śmiał się po­nuro. – No gdzie ta­kiemu szcze­nia­kowi do do­ro­słego męż­czy­zny.

O wpół do dzie­wią­tej byli już z po­wro­tem na ko­men­dzie. Za­nim od­pa­lili kom­pu­ter, żeby obej­rzeć ta­śmy z ka­mer, za­wo­łali Bu­charda. Stał te­raz koło nich, z rę­koma w kie­sze­niach i wście­kłą miną.

– Nie mo­żemy się do­wie­dzieć, kto wziął klu­czyki – za­częła Lund. – Ktoś za­brał ta­śmę. Ale… – Cała szczę­śliwa roz­sia­dła się przed mo­ni­to­rem i ma­new­ru­jąc kla­wi­szami, sta­rała się prze­wi­nąć do wła­ści­wego miej­sca. – O dzie­więt­na­stej pięć­dzie­siąt pięć stało się to.

Na trze­cim po­zio­mie ga­rażu zo­stały dwa sa­mo­chody. Czarny ford w głębi i srebrne vo­lvo bli­sko ka­mery.

Po pra­wej stro­nie ekranu, dwa miej­sca od sa­mo­chodu, w któ­rym póź­niej zgi­nęła Nanna, otwo­rzyły się drzwi klatki scho­do­wej. Za­częli stam­tąd wy­cho­dzić lu­dzie. Ro­dzina. Świeżo z przy­ję­cia.

– Ba­lony? – prych­nął Bu­chard. – Spro­wa­dzi­li­ście mnie tu, że­bym po­oglą­dał ba­lony?

– Olej ba­lony – od­parła Lund. – Patrz, co się dzieje z tyłu.

Męż­czy­zna i dwójka dzieci z ba­lo­nami. Vo­lvo na­le­żało do nich. Idąc do niego, za­sła­niali po­stać po­dą­ża­jącą do dru­giego po­jazdu. Nie­mal cień. Plama na ekra­nie.

– Ja­kim cu­dem ty to wszystko wi­dzisz, do cho­lery? – zży­mał się Meyer.

– Patrz. To fa­cet. Ja­kieś metr osiem­dzie­siąt pięć wzro­stu. W tej chwili Nanna jest jesz­cze na im­pre­zie w szkole.

Czarny ford wy­co­fał się w cza­sie, gdy męż­czy­zna z vo­lva wraz z dziećmi wsia­dali do swo­jego auta. Za­sła­nia­jąc wi­dok.

– Po­tem Nanna do­tarła do na­uczy­ciela. A po­tem…

Ford skie­ro­wał się do wy­jazdu, wy­je­chał z ka­dru, za sa­mo­cho­dem na pierw­szym pla­nie.

– A po­tem gdzieś spo­tkała się z tym męż­czy­zną. – Lund nie mo­gła ode­rwać wzroku od ekranu, nie­świa­doma, że się uśmie­cha. – Prze­łą­czyła się na inną ka­merę.

Czarny ford ja­dący po ga­rażu. I ko­lejny ob­raz: sa­mo­chód skręca w dół. Na mo­no­chro­ma­tycz­nym ekra­nie wi­dać wy­raź­nie nu­mer re­je­stra­cyjny.

– To on – oznaj­miła. – XU 24 919. To sa­mo­chód, w któ­rym zna­leź­li­śmy Nannę.

Meyer, z pa­pie­ro­sem w ustach, z lśnią­cymi i zmę­czo­nymi oczyma za­sa­lu­to­wał ko­le­żance.

– Dzię­kuję – rzu­ciła z nutą sar­ka­zmu.

– Nie, Lund. Ja na po­waż­nie. Jezu…

– Mar­no­wa­li­śmy czas w tej szkole. Tam się nic nie zda­rzyło. Sa­mo­chód wró­cił do ga­rażu ra­tu­sza i stał tam cały czas.

– Ktoś się wku­rzy – stęk­nął Meyer.

– Mo­żemy wy­klu­czyć Hart­manna i jego lu­dzi – cią­gnęła. – Już ich spraw­dza­li­śmy. Pro­blem w tym…

Tamci dwaj cze­kali.

– Nanna gdzieś się wy­bie­rała. Przy­po­mnij­cie so­bie, jak się za­cho­wy­wała na im­pre­zie. Ke­mal po­wie­dział, że u niego z ja­kie­goś po­wodu wzięła do ręki zdję­cie kla­sowe. Zu­peł­nie jakby…

– …się że­gnała? – do­koń­czył Meyer.

– Może. – Lund wzru­szyła ra­mio­nami i pod­cią­gnęła rę­kawy swe­tra. – My­ślę, że ona miała ro­mans. Ro­dzice też tak po­dej­rze­wają, tylko nam o tym nie mó­wią. Może sami nie chcą się z tym zmie­rzyć.

– Birk Lar­sen ma barwną prze­szłość, sze­fie. Tam­ten na­uczy­ciel mógł na­prawdę umrzeć.

– Za­po­mnij­cie o ro­dzi­cach – po­le­cił Bu­chard. – Oni są z Ve­ster­bro, co by tacy lu­dzie ro­bili w ra­tu­szu?

Lund nie mo­gła ode­rwać wzroku od ekranu.

– To ktoś, kto za­bie­gał o jej względy, kto ją kształ­to­wał. Nanna była piękna. Doj­rzała po­nad swój wiek. Ktoś jej po­wie­dział, że jest wy­jąt­kowa. Da­wał jej dro­gie po­da­runki. Mó­wił, żeby trzy­mała to w se­kre­cie. Żeby cze­kała. – Po­my­ślała o za­gra­co­nym po­koju nad ga­ra­żem w Ve­ster­bro, peł­nym ksią­żek, pa­mią­tek i kar­te­czek. O ubra­niach w sza­fie. O lek­kim za­pa­chu per­fum, za dro­gich dla na­sto­latki. – Nanna miała inne ży­cie, o któ­rym nikt nie miał po­ję­cia.

– No wła­śnie nie, Lund – za­sto­po­wał ją Meyer. – Ktoś miał po­ję­cie.

– Na pewno nie Per­nille, i Theis chyba też nie.

– Ktoś – upie­rał się Meyer.

– Z kim o tym roz­ma­wia­li­ście? – spy­tał Bu­chard. – O sa­mo­cho­dzie i o tym, że wró­cił do ra­tu­sza?

To py­ta­nie ją za­sko­czyło.

– Tylko z tobą. Za­cznę wszystko od po­czątku. Może tam na ulicy są ka­mery.

Bu­chard wy­szedł z po­koju.

– Może… – za­częła Lund.

Szef stał na ko­ry­ta­rzu, wi­do­czny przez szybę. Roz­ma­wiał przez ko­mórkę.

– My­ślisz, że dzwoni do żony? – spy­tał Meyer. – Za­ma­wia oko­licz­no­ściową pizzę?

Lund znowu wpa­try­wała się w ekran.

– Co?

– Tak się za­sta­na­wiam… Po­ka­zu­jesz mu coś ta­kiego, on nic nie mówi, wy­cho­dzi i do ko­goś dzwoni. – Roz­go­niła ręką dym. – Wo­la­ła­bym, że­byś z tym skoń­czył.

– Przed tym ca­łym gów­nem pra­co­wa­łem w ma­łym mie­ście na po­łu­dniu. Tam nikt nie na­rze­kał na dym.

– Może po­wi­nie­neś tam wró­cić.

Tro­chę po­smut­niał.

– Nie mogę – od­parł i nie do­dał nic wię­cej.

Wró­cił Bu­chard.

– Sprawdź­cie roz­pi­skę i re­jestr ochro­nia­rzy. Za­trzy­maj­cie tego sta­ruszka, który miał klu­czyki…

– On tego nie zro­bił – wark­nął Meyer.

– Przy­nie­ście mi wszystko, co zdo­ła­cie zna­leźć na ochro­nia­rzy.

– To nie był nikt z ochro­nia­rzy – za­pro­te­sto­wała Lund. – To nie są męż­czyźni, któ­rzy by mo­gli ocza­ro­wać śliczną dziew­czynę w ro­dzaju Nanny. Da­wać jej rze­czy, o któ­rych jej się nie śniło. Wy­cią­gać ta­śmy, klu­czyki i znaj­do­wać miej­sca Bóg wie gdzie…

– Przyj­rzy­cie się ochro­nie. Daj­cie mi wszystko, co zdo­ła­cie zna­leźć – po­wtó­rzył Bu­chard.

– To musi być ktoś ważny. – Lund my­ślała na głos, to było sil­niej­sze od niej. – Ktoś, komu się wy­daje, że się z tego wy­wi­nie. Bo my sto­imy po­ni­żej. My…

– To już było spraw­dzane – prze­rwał jej Bu­chard.

– Co? – spy­tał Meyer.

Lund ze­brało się na śmiech.

– Spraw­dzane? Kto to spraw­dził? My pra­cu­jemy nad tą sprawą. Je­śli my­śmy tego nie spraw­dzili…

Bu­chard się wściekł.

– Je­śli ja ci mó­wię, że to zro­bione, to zna­czy, że jest zro­bione. A te­raz za­bie­raj­cie się za ochro­nia­rzy.

Lund pod­bie­gła do niego, gdy ru­szył do drzwi. Meyer też nie ustę­po­wał.

– Nie, to nie wy­star­czy, Bu­chard. Do kogo dzwo­ni­łeś?

Szef pę­dził w stronę swo­jego po­koju.

– Nie­ważne – od­parł i na­wet się nie od­wró­cił.

– Cze­kaj, cze­kaj. – Meyer też był wście­kły. – To ja­kiś ab­surd.

Bu­chard sta­nął i się obej­rzał.

– No to chyba czu­jesz się jak ryba w wo­dzie.

– Chcę wie­dzieć, co się dzieje – upo­mniała się Lund.

Od­wró­cił się. Wielki tors wy­pięty do przodu, na twa­rzy ja­kiś ża­ło­sny wy­raz.

– Do mnie! – roz­ka­zał.

Ru­szyli oboje.

– Lund! – wark­nął na Mey­era. – Nie ty.

Spoj­rzała na ko­legę, pró­bo­wała się uśmiech­nąć.

Po­tem po­dą­żyła za Bu­char­dem, igno­ru­jąc bia­do­le­nie ko­legi zo­sta­wio­nego na ko­ry­ta­rzu.

Szef za­mknął drzwi. Wtedy się uśmiech­nęła. Znała tego czło­wieka całe swoje ży­cie. Uczyła się od niego, cza­sami się z nim kłó­ciła. Ja­dała u niego obiady, na­wet w czwórkę, kiedy jesz­cze miała męża.

– Mnie mo­żesz po­wie­dzieć – za­częła. – Nie po­wtó­rzę da­lej. Wiesz o tym.

Bu­chard spoj­rzał na nią.

– Temu kre­ty­nowi mo­żesz po­wta­rzać. Wisi mi to.

– Meyer jest do­bry. Lep­szy, niż mu się wy­daje.

Szef uniósł ręce. Przy­jął tę aro­gancką, aka­de­micką pozę, po którą się­gał w chwili wy­gła­sza­nia po­ga­danki.

– Je­śli ja mó­wię, że oni nie mają z tym nic wspól­nego – rzekł – to nie mają.

Po­chy­liła głowę, spoj­rzała na niego z nie­do­wie­rza­niem.

– Po­słu­chaj, Saro. Chcę, żeby ta sprawa zo­stała wy­ja­śniona, chcę tego rów­nie mocno jak ty.

– Więc dla­czego wią­żesz mi ręce?

Ta­kich tek­stów nie lu­bił.

– Je­stem twoim sze­fem. Ja de­cy­duję, co ro­bisz. Wy­ra­zi­łem się ja­sno. – I wy­szedł.

Meyer chciał wie­dzieć, co po­wie­dział Bu­chard.

– Nic waż­nego – od­parła. – Kiedy spraw­dza­li­śmy ko­mórkę Nanny, jak da­leko cof­nę­li­śmy się z roz­mo­wami?

– Nie wiem. Z ty­dzień. Nie po­ja­wił się tam nikt z Ra­tu­sza. Tylko zna­jomi i ro­dzina.

– Mo­żesz spraw­dzić jesz­cze raz? Cof­nąć się da­lej?

W biu­rze za­dzwo­nił te­le­fon, Sa­rah po­szła go ode­brać. Meyer po­dą­żył za nią, cały czas uty­sku­jąc.

– Co po­wie­dział Bu­chard? Lund! Lund!

Dzwo­nił dzien­ni­karz z ra­dia. Pro­sił o ko­men­tarz do sprawy i kam­pa­nii Hart­manna.

– Sły­sze­li­śmy, że Ra­tusz znowu jest w kręgu za­in­te­re­so­wań po­li­cji. Dla­czego? Czy po­dej­rze­wają pań­stwo Hart­manna?

– Skąd ma pan ta­kie in­for­ma­cje?

– Ze swo­jego źró­dła.

– No to niech źró­dło panu po­wie, co się dzieje. – Po­dała te­le­fon Mey­erowi.

– Co po­wie­dział Bu­chard, Lund?

Pik­nęła jej ko­mórka. Ese­mes. Spoj­rzała na wy­świe­tlacz. Zła­pała kurtkę i to­rebkę. W gło­wie miała chaos.

– Mu­szę iść.

– Do­kąd?

– In­for­muj mnie na bie­żąco – po­le­ciła. Już z ko­ry­ta­rza usły­szała, jak Meyer wrzesz­czy na dzien­ni­ka­rza.

Po­rzu­ciła sa­mo­chód na chod­niku przed dwor­cem, z włą­czo­nymi świa­tłami i nie­za­mknięty. Zo­sta­wiła kurtkę na fo­telu kie­rowcy. W sa­mym czarno-bia­łym swe­trze i dżin­sach po­gnała scho­dami.

Znowu pa­dało. Zero księ­życa. Kilka osób umy­kało przed desz­czem, a paru pi­ja­ków rwało się do bitki.

Po­ciąg do Sztok­holmu szy­ko­wał się do od­jazdu. Do tej dłu­giej po­dróży po mo­ście nad wo­dami Sundu. Tej, w którą sama mo­gła wy­ru­szyć. W każ­dej chwili. Gdyby tylko…

Za pięć go­dzin by­łaby w Sztok­hol­mie. Nowe ży­cie. Z Beng­tem i Mar­kiem. Spo­koj­niej­sza praca. Inny świat.

Stał na pe­ro­nie, z kawą w pra­wej ręce, z lewą na tem­blaku, z twa­rzą po­si­nia­czoną i opuch­niętą.

Lund przy­sta­nęła na mo­ment. Za­sta­na­wiała się, co po­wie­dzieć. Co zro­bić.

Nie wi­dział jej. Był od­wró­cony w stronę po­ciągu. Mo­gła te­raz odejść i kto wie, czy tak nie by­łoby naj­le­piej.

Ale po­de­szła i ode­zwała się do jego ple­ców:

– Bengt.

A gdy się od­wró­cił, w tej zna­jo­mej, wy­ra­zi­stej twa­rzy zo­ba­czyła ból, nie tylko fi­zyczny.

Przede wszyst­kim naj­pierw się prze­pra­sza. Za­wsze.

– Znowu się coś po­ja­wiło. Prze­pra­szam… – Oczy wy­peł­niły jej się łzami. Żadne słowa nie wy­da­wały się od­po­wied­nie. – Tak bywa… – Ru­chem kciuka wska­zała prze­strzeń za ple­cami. – Mo­żemy o tym po­roz­ma­wiać w sa­mo­cho­dzie?

W jego oczach za­cza­iło się coś, czego ni­gdy wcze­śniej nie wi­działa. Od­da­le­nie. Li­tość?

– Pro­szę – cią­gnęła. – Ro­zu­miem, dla­czego nie chcesz się za­trzy­mać u mo­jej matki. Cho­ciaż nie zo­sta­li­by­śmy tam długo.

Na­dzieja. Plan.

– Znajdźmy ho­tel – pró­bo­wała da­lej. – Mo­żemy wziąć apar­ta­ment ro­dzinny. To nie po­trwa długo.

Krę­cił głową, a ona sta­rała się zna­leźć słowa, które by go za­trzy­mały.

– Po­spie­szy­li­śmy się, Saro – rzekł gło­sem, który wy­da­wał się da­leki i bez­na­miętny. – Może tak jest le­piej. Prze­pro­wadzka do Szwe­cji…

Wró­cił ostry, pie­kący ból oczu.

– Nie! Z ni­czym się nie po­spie­szy­li­śmy. Co to ma zna­czyć? – Sa­motna łza wy­mknęła się spod po­wieki i spły­nęła po jej pra­wym po­liczku. – Chcę się prze­pro­wa­dzić. – Pod­nio­sła rę­kaw do twa­rzy, jakby była jed­nym z na­dą­sa­nych dzie­cia­ków ze szkoły Nanny Birk Lar­sen. – Chcę być z tobą, Bengt. Zo­stań, pro­szę.

– Nie mogę już na to pa­trzeć. – I z kawą w dłoni ob­jął ją szybko. Krót­kim uści­skiem. Jak kum­pla. Na­wet to nie pa­so­wało do po­że­gna­nia. – Dbaj o sie­bie – po­wie­dział zdaw­kowo na ko­niec. I wsiadł do po­ciągu.

Świa­tła na dworcu roz­ma­zały jej się przed oczyma, gdy tak stała na pe­ro­nie, pa­trząc, jak po­ciąg od­jeż­dża. I łkała tak, jak nie zda­rzyło jej się od lat.

Słowa za­wsze przy­cho­dziły jej z tru­dem. W każ­dym ra­zie wy­po­wia­da­nie ich. Fa­scy­no­wały ją ich zna­cze­nia, fa­scy­no­wał ją świat, wszyst­kie jego za­gadki i oso­bli­wo­ści.

Mó­wiła Beng­towi, że go ko­cha. Nie­zbyt czę­sto. Może na­wet rzadko. Mó­wie­nie o tym wy­da­wało jej się nie­ko­nie­czne. Na­chalne.

A i tak ni­czego nie zmie­niało. Była, jaka była, i czuła się szczę­śliwa. Ja­kim kosz­tem?

Prze­je­chała po twa­rzy szorst­kim weł­nia­nym rę­ka­wem, bez­li­to­snym dla oczu i skóry.

Świa­tła wo­kół niej przy­ga­sły na mo­ment. Znowu stała w Le­sie Zie­lo­no­świąt­ko­wym, po­śród na­gich drzew o łusz­czą­cej się srebr­nej ko­rze. Znowu ści­gała czło­wieka, który ści­gał Nannę Birk Lar­sen. Znowu się zgu­biła, tak jak mu­siała zgu­bić się Nanna w tych ostat­nich okrut­nych chwi­lach.

Ciemny las…

Nanna wal­czyła o ży­cie po­śród brzo­zo­wych pni. Sa­rah wśród cieni i mroku szu­kała prawdy o śmierci tej dziew­czyny, Meyer sta­rał się na­dą­żyć za ko­le­żanką. Oni wszy­scy też znik­nęli w le­sie. Sta­nęli na roz­wi­dle­niu dróg. Mu­sieli pod­jąć de­cy­zję. W prawo czy w lewo. W górę czy w dół. Ścieżki na wprost nie było wi­dać.

Sama…

W pe­wien spo­sób tak było od po­czątku.

Może to wła­śnie do­strzegł Bengt. Że kiedy znika z jej pola wi­dze­nia, znika też z jej my­śli. Że nic się nie li­czy oprócz tego, co Sa­rah wi­dzi przed sobą tymi lśnią­cymi prze­ni­kli­wymi oczyma.

A na­wet to wy­da­wało się te­raz kłam­stwem, żar­tem, zjawą chi­cho­czącą po­śród cieni.

Bo dla Sary nie było żad­nej drogi. Nie było wła­ści­wego kie­runku ani po­praw­nego kursu. Tylko po­szu­ki­wa­nie tej drogi. Po­ścig, a nie jego wy­nik.

Po­ciąg ru­szył i wy­to­czył się na pewny i pro­sty szlak, który pro­wa­dził na most nad Sun­dem. Żad­nych za­krę­tów, żad­nej ścieżki, która nie­długo za­ro­śnie za­po­mniana.

Oni wszy­scy szu­kali cze­goś w ciem­no­ściach. Meyer sta­rał się za­cho­wać po­sadę. Birk Lar­se­no­wie pra­gnęli po­grze­bać swój ból. Na­wet Tro­els Hart­mann, cho­dzący ideał. Atrak­cyjny, in­te­li­gentny męż­czy­zna nę­kany przez de­mony. Co do tego Sa­rah nie miała wąt­pli­wo­ści.

Więc może wcale nie była sama.

Meyer za­dzwo­nił, gdy już wró­ciła do sa­mo­chodu.

– Halo? Mowę ci od­jęło?

– Co tam?

– Po­sze­dłem do tech­ni­ków i po­pro­si­łem, żeby jesz­cze raz po­grze­bali w tym te­le­fo­nie. Na li­ście kon­tak­tów miała pięć­dzie­siąt trzy nu­mery. – Prze­rwał. – My­śmy do­stali pięć­dzie­siąt dwa.

Nie miała siły z nim roz­ma­wiać.

– To nie może za­cze­kać do rana?

– Do­sta­łem bil­ling z kilku mie­sięcy. Po­rów­na­łem go z da­nymi w te­le­fo­nie. Ktoś nas okan­to­wał, Lund. Li­sta nie była kom­pletna. Ona pro­wa­dziła roz­mowy, o któ­rych się nie do­wie­dzie­li­śmy.

– Gdzie je­steś?

– Na ze­wnątrz. Masz mnie za idiotę, tak?

– Nie, wcale nie. Na­prawdę mu­szę ci to w kółko po­wta­rzać?

– A te­raz naj­gor­sze. Pierw­szą osobą, która wi­działa tę li­stę i spraw­dzała te­le­fon, był Bu­chard.

Sa­rah od­pa­liła sil­nik i ru­szyła.

– To nie­moż­liwe.

– A jed­nak, Lund. Nie po­doba mi się to. Je­śli Bu­chard ko­goś kryje, to na pewno Hart­manna. Wszystko na to wska­zuje.

– Nie te­raz – wy­szep­tała.

– Je­śli nie mo­żemy roz­ma­wiać z Bu­char­dem, to z kim? Co? Kto po­ciąga za sznurki? Jezu…

Od­su­nęła te­le­fon od ucha.

– Lund? Lund!

Bu­dy­nek Ko­mendy Głów­nej ma­ja­czył przed nią w ciem­no­ściach, bla­do­szary pa­łac z ty­loma krę­tymi ko­ry­ta­rzami, ga­bi­ne­tami i za­ka­mar­kami, że jesz­cze te­raz po­tra­fiła się w nim zgu­bić, je­śli była zmę­czona.

Mi­nęła go. Je­chała do domu, a w każ­dym ra­zie do miej­sca, które w tej chwili słu­żyło jej za dom.

W Ra­dzie Miej­skiej Ko­pen­hagi za­sia­dały cztery ugru­po­wa­nia mniej­szo­ściowe, pra­wi­cowe, le­wi­cowe i po­śred­nie, po­grą­żone w nie­ustan­nych spo­rach i przy­po­chle­bia­jące się Bre­me­rowi, by wy­rwać dla sie­bie prze­wod­nic­two ja­kiejś ko­mi­sji czy inne sy­ne­kury.

Przy­wód­ców tych ugru­po­wań Hart­mann za­pro­sił do sie­bie na dwu­dzie­stą pierw­szą czter­dzie­ści pięć.

Wziął z gar­de­roby świeżą ko­szulę, ogo­lił się, ucze­sał. Rie Sko­vga­ard spraw­dziła, czy wszystko jest jak na­leży.

Ci lu­dzie nie le­cieli na uśmiech, oni brali udział w grze.

– Re­pre­zen­tu­jemy pięć par­tii i pięć róż­nych od­mian po­li­tyki – za­czął spo­koj­nym, wy­ćwi­czo­nym to­nem. – Gdy­by­śmy po­wtó­rzyli wy­nik z ostat­nich wy­bo­rów i wszy­scy po­łą­czyli man­daty, uzy­ska­li­by­śmy zde­cy­do­waną więk­szość. – Prze­rwał. – Zde­cy­do­waną więk­szość. Z tego, co wi­dzia­łem w son­da­żach, tym ra­zem osią­gniemy po­do­bny wy­nik, a może na­wet lep­szy.

Jens Holck, prze­wod­ni­czący Ugru­po­wa­nia Umiar­ko­wa­nego, naj­więk­szy, naj­tward­szy orzech do zgry­zie­nia, wes­tchnął, wziął chu­s­teczkę i za­czął czy­ścić oku­lary.

– Nie uda­waj znu­dzo­nego, Jens – zwró­cił się do niego Hart­mann. – To są róż­nice po­mię­dzy zwy­cię­stwem a klę­ską. Bre­mer do­sko­nale zdaje so­bie z tego sprawę. Jak my­ślisz, dla­czego tak po­grywa ze mną w te­le­wi­zji?

– Po­nie­waż ty się cią­gle o to pro­sisz, Tro­els.

– Nie. Nie pro­szę się. To, co mi się przy­da­rzyło, mo­gło spo­tkać każ­dego z nas. Każ­dego, w kim Bre­mer do­pa­trzyłby się za­gro­że­nia. W ta­kim sta­nie jest Ra­tusz. Dla­tego po­trze­bu­jemy sze­ro­kiego so­ju­szu, który wy­klu­czy Bre­mera na do­bre.

Mai Juhl, drobna, emo­cjo­na­lna ko­bieta, która stwo­rzyła od zera Par­tię Zie­lo­nych. Bu­dziła re­spekt i sły­nęła z braku do­brej woli. Poza po­li­tyką nie li­czyło się dla niej nic, co wy­da­wało się Hart­man­nowi dziwne, po­nie­waż w tej dzie­dzi­nie osią­gnęła w su­mie nie­wiele.

– Wszystko świet­nie, ale co my mamy z tym wspól­nego? – spy­tała te­raz. – Jak by­śmy…?

– Mamy mnó­stwo, Mai. Edu­ka­cja, miesz­ka­nia, in­te­gra­cja. I śro­do­wi­sko. Nie tylko cie­bie ono ob­cho­dzi. Mamy wię­cej wspól­nych te­ma­tów, niż my­ślisz.

– A te wzory oso­bowe? – W naj­bar­dziej kon­wen­cjo­nal­nych kwe­stiach Juhl ra­czej kie­ro­wała się na prawo. – Zro­bił­byś wszystko, żeby za­trzy­mać tych lu­dzi.

– Tak – przy­znał. – Zro­bił­bym.

– W tej spra­wie dzielą nas ty­siące ki­lo­me­trów.

Ktoś przy­znał jej ra­cję.

Tro­els spoj­rzał na wszyst­kich po ko­lei, sta­ran­nie wy­bie­ra­jąc te­maty na pod­sta­wie roz­po­zna­nia, które zro­bił Mor­ten We­ber.

– Leif. Pa­mię­tasz, że ostat­nim ra­zem Bre­mer obie­cał re­duk­cję emi­sji dwu­tlenku wę­gla? I nic się nie zmie­niło. Co zro­bił dla lu­dzi star­szych? Czy to nie jest też dla cie­bie klu­czowa kwe­stia? Bi­strup? Czy stwo­rzył miej­sca pracy, tak jak obie­cy­wał? Jens. Ma­wia­łeś, że mia­sto musi przy­cią­gnąć ro­dziny z dziećmi. Co się z tym wszyst­kim stało?

Nie od­po­wie­dzieli.

– Bre­mer pod­jął te zo­bo­wią­za­nia, kiedy po­trze­bo­wał wa­szego po­par­cia, a po­tem pod­tarł so­bie nimi ty­łek. – Prze­su­nął po stole plik do­ku­men­tów. – Gdy­by­śmy te­raz sie­dzieli w stu­diu te­le­wi­zyj­nym, roz­niósł­bym was na strzępy. Pro­si­cie o głosy, a ni­gdy nie do­trzy­mu­je­cie obiet­nic, po­nie­waż Bre­mer ni­gdy nie wy­wią­zuje się ze swo­ich. To nie musi tak wy­glą­dać. Mo­żemy pra­co­wać ra­zem. Mo­żemy wy­pra­co­wać kom­pro­mis. – Wzru­szył ra­mio­nami. – Każdy z nas w pew­nych punk­tach może od­pu­ścić. Ja też. – Pod­niósł swój pro­gram wy­bor­czy. – To do­ku­ment, nie Bi­blia. Ważne jest to, że­by­śmy wy­grali. I żeby Bre­mer od­szedł z pu­stymi rę­koma. – Wstał, roz­dał zgro­ma­dzo­nym ko­pie do­ku­mentu przy­go­to­wane przez Mor­tena We­bera. – Na­kre­śli­łem pro­jekt współ­pracy po­mię­dzy na­szą piątką. Oczy­wi­ście to tylko na po­czą­tek. Wszystko jest do dys­ku­sji. Bę­dzie­cie chcieli zmian, nie ma sprawy. – Wró­cił na swoje miej­sce, pa­trzył, jak po­dają so­bie do­ku­ment. – Wiem, że to wielki krok. Ale wszy­scy ra­zem mamy ta­lent, ener­gię i po­my­sły, które mogą uczy­nić to mia­sto lep­szym. Je­śli cze­goś nie zro­bimy, on wróci. Ad­mi­ni­stra­cja utknęła w mar­twym punk­cie. Zero wy­ob­raźni. Żad­nej świe­żej krwi…

– My­ślę, że Bre­mer wy­ko­nał do­brą ro­botę – prze­rwał mu Jens Holck.

– Ja rów­nież! – przy­znał Hart­mann. – Dwa­na­ście lat temu był wła­ści­wym czło­wie­kiem na wła­ści­wym miej­scu. Te­raz…

– To Ko­pen­haga, nie ja­kiś raj. Nie do­strze­głem u cie­bie nic, co by su­ge­ro­wało, że bę­dziesz rów­nie do­bry jako bur­mistrz. Zwłasz­cza ostat­nio.

– Do­sko­nale. Po­win­ni­śmy roz­ma­wiać szcze­rze. Zo­baczmy, co my­ślą wy­borcy.

– I masz złe sto­sunki z par­la­men­tem – do­dał Holck. – Bur­mistrz musi z nimi ne­go­cjo­wać bu­dżet. Je­śli nie za­pew­nimy so­bie ich przy­chyl­no­ści, we­zmą nas gło­dem. Na­prawdę nie wi­dzę…

– Par­la­ment ustąpi pod na­szą siłą. Je­śli bę­dziemy mieli sze­roką ko­ali­cję – wska­zał ręką ich wszyst­kich – to mo­żemy wię­cej niż Bre­mer. Je­śli wku­rzą nas, wku­rzą wszyst­kich. Nie ro­zu­miesz?

Jens Holck wstał.

– Nie, nie ro­zu­miem. Przy­kro mi, Tro­els, nie wie­rzę ci.

– Nie zer­k­niesz na­wet na pro­po­zy­cje?

– Już zer­k­ną­łem. Do­bra­noc.

Mai Juhl też wy­cho­dziła.

– Bez Jensa nie mo­żemy tego zro­bić – po­wie­działa.

Po­zo­stała trójka po­szła w ich ślady.

Sam w biu­rze, w nie­bie­skim świe­tle neonu Pa­lace Ho­tel, Hart­mann za­sta­na­wiał się, w któ­rym mo­men­cie po­peł­nił błąd.

Jesz­cze nikt ni­gdy nie two­rzył ta­kiej sze­ro­kiej ko­ali­cji. Może to było sza­leń­stwo? Ale w po­li­tyce cza­sami i na sza­leń­stwo znaj­do­wało się miej­sce. Kiedy ustę­po­wał stary po­rzą­dek, można się było spo­dzie­wać ma­łego cha­osu. Wtedy wła­śnie ude­rzał śmia­łek.

A on nie był je­dy­nym śmiał­kiem w oko­licy.

Mor­ten We­ber prze­wi­dział, że Holck od razu od­rzuci pro­po­zy­cję, a po­zo­stali za nim po­dążą. Rzadko mu się zda­rzało źle oce­nić sy­tu­ację. Po­wie­dział też, że każde z nich z osobna prze­my­śli sprawę. A więc nie­długo ktoś po­wi­nien za­dzwo­nić.

Hart­mann na­lał so­bie brandy.

Cze­kał do­kład­nie sie­dem mi­nut.

Na dzie­dzińcu ogro­do­wym ra­tu­sza Jens pa­lił pa­pie­rosa przy fon­tan­nie, po­mię­dzy rde­stówką a blusz­czem.

– Wró­ci­łeś do złych na­wy­ków – za­uwa­żył Hart­mann. – Wstyd.

– Tak. Wstyd.

Holck był o parę lat młod­szy od Hart­manna, mniej wię­cej tej sa­mej bu­dowy i tego sa­mego wzro­stu. Nie­gdy­siej­szy prze­wod­ni­czący or­ga­ni­za­cji stu­denc­kiej, na pierw­szy rzut oka mło­dzień­czy, przy bliż­szym po­zna­niu ja­wił się jako czło­wiek znisz­czony przez nie­zre­ali­zo­wane am­bi­cje. Miał ciemne włosy i czarne modne oku­lary, nie­we­sołą twarz skost­nia­łego bel­fra. Ostat­nio nie uśmie­chał się za dużo. Ani też nie go­lił. Wy­glą­dał okrop­nie.

– Czy nie wy­ra­zi­łem się ja­sno? – spy­tał.

– Bar­dzo. Więc dla­czego dzwo­ni­łeś?

Holck roz­glą­dał się na boki.

– Na wy­pa­dek gdy­bym mógł jed­nak ja­śniej.

– Jens, mu­simy coś zro­bić. Mia­sto dry­fuje. Ad­mi­ni­stra­cja Bre­mera jest źle zor­ga­ni­zo­wana. Fi­nanse to je­den wielki baj­zel. On słu­cha tylko sie­bie.

Holck za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem i wy­pu­ścił dym w stronę fon­tanny.

– Jest jak umie­ra­jący król – do­dał Hart­mann. – Wszy­scy wiemy, że nie zo­sta­nie długo na tym świe­cie, ale nikt nie chce o tym wspo­mnieć. Ani nic po­wie­dzieć na głos, na wy­pa­dek gdyby sta­ru­szek słu­chał.

– W ta­kim ra­zie może po­win­ni­śmy po­cze­kać na po­grzeb. I wtedy ra­to­wać sy­tu­ację.

Hart­mann ro­zej­rzał się po dzie­dzińcu. Byli sami.

– Sły­sza­łeś o jego po­dróży do Ło­twy? – spy­tał.

Holck drgnął. Pra­co­wał w ko­mi­sji re­wi­zyj­nej. Rie Sko­vga­ard po­wę­szyła rów­nież tam.

– Co z nią?

– Ofi­cjal­nie była to wi­zyta w fir­mie. In­we­sty­cja we­wnętrzna. Ale konto wy­dat­ków…

– Wę­szymy, co, Tro­els? My­śla­łem, że ty je­steś ten do­bry.

– Nie za­glą­dam do pu­blicz­nej kiesy.

– Ana­li­zo­wa­li­śmy wy­datki i nie do­pa­trzy­li­śmy się nie­pra­wi­dło­wo­ści.

– To, co wi­dzia­łeś, było już za­fał­szo­wane. Ty­siące…

– Och, na mi­łość bo­ską! To jest twoja nowa po­li­tyka? Nie ob­cho­dzi mnie, czy Bre­mer so­bie liź­nie tu czy tam. To stary czło­wiek i ha­ruje tu jak wół. Za­wsze ha­ro­wał. Po­mimo ża­ło­snych za­rob­ków i mor­der­czych nad­go­dzin.

– A więc ni­czego nie zmie­nimy?

– Ktoś musi być bur­mi­strzem. Na­prawdę są­dzisz, że ty je­steś inny?

– Daj mi szansę.