Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
Kultowa powieść na podstawie kultowego serialu!
Sarah Lund kończy właśnie pracę w kopenhaskiej policji. Wraz z nastoletnim synem ma przeprowadzić się do Szwecji, by zamieszkać ze swoim narzeczonym.
Gdy przekazuje gabinet następcy, dowiaduje się o niepokojącym znalezisku na niezamieszkałych terenach pod miastem. Niedługo potem policja trafia na zwłoki dziewiętnastoletniej Nanny Birk Larsen. Okazuje się, że przed śmiercią dziewczyna została wielokrotnie zgwałcona.
Sarah odkłada wyjazd i wraz z Janem Meyerem rozpoczyna trudne dochodzenie, w którym nieustannie mnożą się wątki i podejrzani.
W Kopenhadze trwa w tym czasie zacięta walka o fotel burmistrza, politycy najwyraźniej nie cofną się przed niczym, byle tę walkę wygrać. W zdemoralizowanym świecie Ratusza, w porażonym żałobą domu Birk Larsenów – wszędzie może się kryć klucz do rozwiązania zagadki. Sarah Lund wie, że musi znaleźć mordercę, poświęcając tym samym nawet swoje życie osobiste.
Napisanie powieści na podstawie scenariusza serialu wymagało od Davida Hewsona nie lada kreatywności, ale też dało mu nowe możliwości rozbudowania postaci czy wprowadzenia zaskakujących zwrotów akcji. Jeśli widz serialu myśli, że zna tę historię, to bardzo się myli.
„The Killing” to rewelacyjna powieść kryminalna, która już osiągnęła status kultowej, podobnie jak jej pierwowzór, duński serial „Forbrydelsen”, na podstawie scenariusza Sørena Sveistrupa, oraz jego amerykański remake.
Zapraszamy do wysłuchania pierwszego odcinka pierwszego tomu! Dwa kolejne odcinki już wkrótce!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 356
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: The Killing 1. Part 1
Przekład z języka angielskiego: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Copyright © Dawid Hewson, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Aleksandra Pietrzyńska
Korekta: Maria Zając
ISBN 978-91-8076-132-1
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Non nobis solum nati sumus
Nie dla siebie samych na świat przyszliśmy…
Cycero, De officis, Księga I, 22
Podziękowania
Stworzenie gęstego od wątków kryminału z gęstej od wątków telewizyjnej tragedii kryminalnej to wyczyn niełatwy, zwłaszcza jeśli akcja rozgrywa się w kraju, którego nigdy wcześniej się nie odwiedziło, odległego o tysiące kilometrów od ciepłego, przyjaznego klimatu Włoch, gdzie rozgrywa się akcja większości moich książek. Nie wyruszyłbym w tę podróż, gdyby nie ogrom bezinteresownej, pełnej poświęcenia pracy ludzi związanych z tym przedsięwzięciem, zarówno w Danii, jak i Wielkiej Brytanii.
Søren Sveistrup, twórca serialu, w swej życzliwości poświęcił mi mnóstwo czasu w trakcie prac nad trzeciej części produkcji telewizyjnej, by przybliżyć mi swoje zamysły, a potem, gdy już przyszło do przenoszenia opowieści z ekranu na papier, szczodrze doradzał mi przy co trudniejszych decyzjach. Susanne Bent Andersen, przedstawicielka mojego duńskiego wydawcy, pomogła mi ogromnie w poznawaniu Kopenhagi i jej kultury, podobnie jak bezgranicznie uczynny agent Sørena, Lars Ringhof. Pomogło mi też w tym całe mnóstwo osób, których nazwisk nie dałbym rady wymienić, z Komendy Głównej Policji w Kopenhadze, Ratusza i innych instytucji.
W Wielkiej Brytanii z kolei moja wydawczyni Trisha Jackson i jej koledzy z Pan Macmillan – sami zdeklarowani wielbiciele Sary Lund – służyli niewyczerpanymi zasobami porad, opinii i słów zachęty, podobnie jak wiele osób zaliczających się do fanów serialu. Spośród tych ostatnich muszę wyrazić szczególną wdzięczność wobec Keitha Blounta, nie tylko za wkład w tę opowieść, lecz także za stworzenie programu dla pisarzy, noszącego nazwę Scrivener, dzięki któremu miałem szansę zachować kontrolę nad trzema wątkami narracji (w ogóle sobie nie wyobrażam, że bez Scrivenera zrealizowałbym tak ogromny projekt).
A wszelkie zmiany w stosunku do pierwotnej opowieści – konieczne, ponieważ książki i telewizja to nie to samo – pojawiły się z mojej inicjatywy.
Dziękuję
David Hewson
Główni bohaterowie
Policja kopenhaska
Sarah Lund – podkomisarka policji kryminalnej, Wydział Zabójstw
Jan Meyer – podkomisarz policji kryminalnej, Wydział Zabójstw
Hans Buchard – nadinspektor, szef Wydziału Zabójstw
Lennart Brix – zastępca Bucharda, Wydział Zabójstw
Svendsen – śledczy, Wydział Zabójstw
Jansen – technik kryminalistyki
Bülow – dawny policjant, obecnie w Biurze Prokuratora
Rodzina Birk Larsenów
Theis Birk Larsen – ojciec
Pernille Birk Larsen – matka
Nanna Birk Larsen – ich córka
Anton Birk Larsen – ich starszy syn
Emil Birk Larsen – ich młodszy syn
Lotte Holst – młodsza siostra Pernille
Ratusz – politycy oraz urzędnicy
Troels Hartmann – przewodniczący Stronnictwa Liberalnego i zastępca burmistrza do spraw edukacji
Rie Skovgaard – doradczyni polityczna Hartmanna
Morten Weber – szef kampanii wyborczej Hartmanna
Poul Bremer – burmistrz Kopenhagi
Kirsten Eller – przewodnicząca Partii Centrum
Jens Holck – przewodniczący Ugrupowania Umiarkowanego
Mai Juhl – przewodnicząca Partii Zielonych
Knud Padde – szef komitetu partyjnego Stronnictwa Liberalnego
Henrik Bigum – członek komitetu Stronnictwa Liberalnego
Olav Christensen – urzędnik Wydziału Edukacji
Gert Stokke – kierownik w Wydziale Środowiska, podwładny Holcka
Liceum Frederiksholm
Oliver Schandorff – uczeń, były chłopak Nanny
Jeppe Hald – uczeń
Lisa Rasmussen – uczennica
Pani Koch – dyrektorka
Rahman Al-Kemal (Rama) – nauczyciel
Henning Kofoed – nauczyciel
Inni
Hanne Meyer – żona Jana Meyera
Carsten – były mąż Lund
Bengt Rosling – kryminolog, obecny partner Lund
Mark – syn Lund
Vagn Skærbæk – przyjaciel Birk Larsenów i wieloletni pracownik ich firmy
Leon Frevert – taksówkarz dorabiający sobie u Birk Larsena
Amir El’ Namen – syn właściciela indyjskiej restauracji, przyjaciel z dzieciństwa Nanny
John Lynge – kierowca pracujący dla sztabu wyborczego Troelsa Hartmanna
1
Piątek, 31 października
Przez ciemny las, w którym nagie drzewa nie dają żadnego schronienia, biegnie Nanna Birk Larsen.
Ma dziewiętnaście lat, dyszy, dygoce w kusej, podartej halce, bose stopy grzęzną w lepkim błocie.
Potyka się o bezlitosne korzenie, gałęzie rozdzierają skórę bladych rąk, którymi wymachuje w powietrzu. Upada, z wysiłkiem wydostaje się z ohydnych wilgotnych wykrotów, próbuje się uspokoić, myśleć, nie szczękać zębami, nie tracić nadziei, musi się ukryć.
Śledzi ją bystre oko, tropi niczym myśliwy rannego jelenia. Przeczesuje pustkowie Pinseskoven, Lasu Zielonoświątkowego, zygzakami, jest coraz bliżej.
Nagie srebrzyste pnie wyrastają z jałowej gleby niczym kończyny ciał zastygłych przed wiekami w ostatnim spazmie.
Kolejny upadek, najgorszy. Ziemia ucieka jej spod nóg. Ręce młócą, dziewczyna krzyczy z bólu i rozpaczy, zwala się do obrzydliwego, lodowatego rowu, czuje, jak jej głowa, ręce, łokcie, kolana obcierają się o twardą ziemię, która czai się na dnie.
Lodowata woda, strach, prześladowca gdzieś niedaleko…
Nanna zatacza się, zdyszana wydostaje się z grzęzawiska, wspina się na brzeg, wbija w błoto bose, podrapane i krwawiące stopy, by znaleźć oparcie w mazi przeciskającej się przez palce.
Trafia na drzewo. Kilka ostatnich jesiennych liści muska jej twarz. Pień jest większy niż pozostałe i gdy dziewczyna obejmuje go ramionami, myśli o Theisie, swoim ojcu, wielkim mężczyźnie, cichym i posępnym, solidnym i niewzruszonym bastionie chroniącym ją przed światem.
Chwyta drzewo, lgnie do niego, tak jak kiedyś tuliła się do ojca. Silna jego siłą, oddająca mu w zamian swoją. Nic innego się nie liczy, jak zawsze.
Z bezkresnego nieba płynie niski skowyt. Wszechwidzące światła odrzutowca umykają grawitacji, uciekają z Kastrup, z Danii. Oślepiają. W niemiłosiernej jasności Nanna Birk Larsen sięga palcami do swojej twarzy. Dotyka rany biegnącej od lewego oka do policzka, dokuczliwej, otwartej, krwawiącej.
Czuje go. Czuje jego zapach. Na sobie. W sobie.
Wśród tego bólu i strachu rozpala się w niej gorący i gwałtowny płomień wściekłości.
„Wykapany Theis”.
Wszyscy tak mówili, gdy dawała im powód.
Jesteś Nanna Birk Larsen, dziecko Theisa i Pernille, i umkniesz nocą potworowi, biegnąc przez Las Zielonoświątkowy na obrzeżach miasta. Kilka długich kilometrów stąd leży ciepłe, bezpieczne miejsce zwane domem.
Nanna wstaje i chwyta się pnia, tak jak kiedyś chwytała się ojca, ramionami dotyka łuszczącej się srebrnej kory, blade chucherko oblepione brudem i krwią, drżące, ciche, przekonuje samą siebie, że za ciemnym lasem i martwymi drzewami, które nie dają schronienia, znajdzie wybawienie.
Biały promień znowu ją obejmuje. To nie jest potok jasności spływający z brzucha samolotu, który leci ponad pustkowiem jak wielki mechaniczny anioł próżno szukający zagubionej duszy spragnionej ratunku.
Biegnij, Nanno, biegnij – krzyczy głos.
Biegnij, Nanno, biegnij – myśli dziewczyna.
Dosięga ją światło latarki, pojedyncze oślepiające oko. Jest tutaj.
2
Poniedziałek, 3 listopada
– Na tyłach – powiedział policjant. – Znalazł ją jakiś bezdomny.
Siódma trzydzieści rano. Jeszcze ciemno, deszcz lał lodowatymi strugami. Podkomisarka Sarah Lund stała pod ścianą brudnego ceglanego budynku nieopodal nabrzeża, patrząc, jak mundurowi rozwijają taśmę policyjną.
Ostatnie miejsce zbrodni, jakie oglądała w Kopenhadze. To musiało być morderstwo. A ofiarą musiała być kobieta.
– Budynek jest pusty. Sprawdzamy ten naprzeciwko.
– Ile miała lat? – spytała Lund policjanta, którego chyba nie kojarzyła.
Wzruszył ramionami, po czym wytarł zalaną deszczem twarz.
– Czemu pytasz?
Przez ten koszmar – chciałaby powiedzieć. Koszmar, który obudził ją o szóstej rano. Z krzykiem siadła w pustym łóżku wyprostowana jak struna. Gdy wstała, Bengt, miły, troskliwy, spokojny Bengt, krzątał się po mieszkaniu, kończąc pakowanie. Mark, jej syn, spał przed telewizorem w swoim pokoju i nawet nie drgnął, gdy zajrzała tam po cichutku. Dzisiaj wieczorem całą trójką mieli wsiąść do samolotu lecącego do Sztokholmu. Nowe życie w innym kraju. Klamka zapadła.
Sarah Lund miała trzydzieści osiem lat, była poważną osobą, przypatrującą się badawczo światu, nigdy sobie. Zaczynał się jej ostatni dzień w kopenhaskiej policji. Takie kobiety jak ona nie miewały koszmarów, nie budziły się w ciemnościach przerażone wizją wykrzywionej w panice młodej twarzy, tak podobnej do twarzy Lund sprzed lat.
To się przydarzało innym.
– Jasne, po co odpowiadać. – Policjant skrzywił się na jej milczenie, podniósł taśmę i poprowadził podkomisarkę do rozsuwanych metalowych drzwi. – Powiem ci, że jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. – Podał jej niebieskie rękawiczki, patrzył, jak je zakłada, potem podparł ramieniem rdzewiejący metal. Drzwi się odsunęły, piszcząc niczym dręczony kot. – Dołączę za chwilę – rzucił.
Poszła przed siebie, jak zawsze sama, patrząc uważnie jasnymi, szeroko otwartymi oczyma, niezmiennie czujna.
Nie wiedzieć czemu funkcjonariusz zasunął drzwi w momencie, gdy ona znalazła się w środku, tak szybko, że tym razem rozległ się koci pisk o ton wyższy. Potem zapadła cisza, zakłócona tylko metalicznym dygotem ciężkiej stali oddzielającej ją od szarego dnia.
Środkiem pomieszczenia, które wyglądało jak magazyn mięsa, biegł korytarz. W górze w równych odstępach wisiały haki. Na suficie świecił jeden rząd żarówek. Betonowa posadzka była wilgotna i lśniąca.
Na końcu korytarza coś się poruszyło, zakołysało jak ogromne wahadło.
Trzask niewidocznego przełącznika i nagle zapadła ciemność. Taka jak w sypialni dzisiaj rano, gdy wybudziła się ze strasznego snu.
– Światło! – zawołała. Jej głos odbił się echem po czarnym i pustym wnętrzu budynku. – Proszę włączyć światło!
Cisza. Żadnego dźwięku. Była doświadczoną policjantką, zabrała ze sobą wszystko, co powinna, oprócz broni, o której zawsze zapominała.
Ale w prawej kieszeni miała latarkę. Wyjęła ją teraz i trzymała tak, jak to robią wszyscy policjanci: prawa ręka w górze, nadgarstek odchylony. Poświeciła przed siebie, zaglądając w zakamarki, którymi nikt prócz niej się nigdy nie interesował.
Ruszyła na łowy. Koce, rozrzucone ubrania, dwie zgniecione puszki po coli, opakowanie po prezerwatywach.
Trzy kroki i nagle stop. Pod prawą ścianą, przy samej podłodze zobaczyła kałużę, szkarłatną i lepką. Od niej ciągnęły się dwie równoległe linie – krew rozsmarowana tak, jakby po podłodze ciągnięto ciało.
Lund wyjęła z kieszeni paczkę gum nikotynowych, wsunęła jedną do ust.
Rzucała nie tylko Kopenhagę. Papierosy też.
Pochyliła się i wsadziła do lepkiej kałuży palec w niebieskiej rękawiczce. Podniosła go do nosa i powąchała.
Jeszcze trzy kroki i natknęła się na siekierę o stylisku tak czystym i lśniącym, jakby wczoraj przyniesiono ją ze sklepu. Dwoma palcami dotknęła czerwonej cieczy na ostrzu. Powąchała ją, sprawdziła jej lepkość i zastanowiła się chwilę.
Nigdy nie polubi smaku gumy nikotynowej. Ruszyła dalej.
To coś przed sobą widziała coraz wyraźniej. Kołysało się z boku na bok. Gruba folia umazana na czerwono tak mocno, jakby w środku znajdowało się zaszlachtowane zwierzę.
Paczka miała znajomy, ludzki kształt.
Lund zmieniła pozycję latarki, trzymała ją teraz blisko talii. Przyglądała się skrupulatnie folii, podświetlając ją od dołu, szukała kawałka, za który mogłaby chwycić.
Szarpnęła, folia opadła, a jej zawartość się zakołysała. Światło latarki pochwyciło znieruchomiałą męską twarz, usta otwarte w wiekuistym O. Czarne włosy, różowa skóra, monstrualny plastikowy penis we wzwodzie. A na głowie jaskrawoniebieski hełm wikinga ze srebrnymi rogami i złotymi warkoczami.
Lund przechyliła głowę i się uśmiechnęła. Na ich użytek.
Na klatce piersiowej gumowa lala miała kartkę: „Dzięki, szefowo, za siedem cudownych lat. Chłopaki”.
Z ciemności dobiegł śmiech.
Chłopaki.
Niezły kawał. Mogli się chociaż postarać o prawdziwą krew.
Komenda kopenhaskiej policji mieściła się w szarym labiryncie wzniesionym nieopodal wód portu. Budynek, posępny i kanciasty od strony ulicy, w środku otwierał się na owalny dziedziniec otoczony klasycznymi arkadami. Spiralne klatki schodowe wewnątrz prowadziły do długich korytarzy wyłożonych żyłkowanym czarnym marmurem. Trzy miesiące minęły, zanim nauczyła się poruszać po tej ciemnej plątaninie. Jeszcze teraz czasami musiała się mocno zastanawiać, gdzie się akurat znajduje.
Wydział Zabójstw ulokowany był na pierwszym piętrze, od północnego wschodu. Lund siedziała właśnie w pokoju Bucharda i słuchała żartów kolegów, otwierając prezenty, uśmiechnięta, milcząca w hełmie z kartonowymi rogami i złotymi warkoczami.
Wreszcie podziękowała im i poszła do siebie, by się spakować. Musiała się sprężać. Uśmiechnęła się do zdjęcia Marka, które trzymała na biurku. Teraz miał dwanaście lat, a na tym zdjęciu dziewięć, czyli zrobiono je na długo przed tym, jak przyszedł do domu z tym śmiesznym kolczykiem w uchu. Przed rozwodem, sporo przed rozwodem. Potem pojawił się Bengt i zaczął ją namawiać na wyjazd do Szwecji i życie po drugiej stronie smętnych, zimnych wód Sundu.
Mały Mark, bez uśmiechu, i wtedy, i teraz. W Szwecji to się zmieni. Wszystko się zmieni.
Zgarnęła do kartonu resztę rzeczy z biurka: trzymiesięczny zapas gumy Nicotinell, długopisy, temperówkę w kształcie londyńskiego autobusu; na wierzchu położyła zdjęcie Marka.
Otworzyły się drzwi i do środka wszedł mężczyzna.
Spojrzała i jak zawsze oceniła. Papieros zwisający z kącika ust. Włosy krótkie, twarz poważna. Wielkie oczy, wielkie uszy. Ubranie tanie i trochę zbyt młodzieżowe jak na faceta prawie w jej wieku. Niósł karton bardzo podobny do jej własnego. Dostrzegła plan Kopenhagi, kosz do koszykówki na ścianę, samochodzik policyjny i słuchawki.
– Szukam gabinetu Lund – powiedział, wpatrując się w hełm wikinga zawieszony na nowych nartach, które podarowano jej przy śniadaniu.
– To tu.
– Jan Meyer. To element tutejszego umundurowania?
– Wyjeżdżam do Szwecji. – Wzięła swoje rzeczy i ruszyła do drzwi.
Niezgrabnie próbowali się wyminąć.
– Na miłość boską… dlaczego? – spytał.
Odstawiła karton, odgarnęła długie, brązowe, niesforne włosy, rozejrzała się, czy zostało coś ważnego. Chyba nie.
Meyer wyjął tablicę do koszykówki, spojrzał na ścianę.
– Moja siostra zrobiła coś takiego – powiedział.
– Co mianowicie?
– Tu jakoś nie mogła się zebrać do kupy, więc przeniosła się z facetem na Bornholm. – Umocował tablicę między szafkami na akta. – Fajny gość. Nie udało się.
Lund straciła cierpliwość do swoich włosów, wyjęła z kieszeni gumkę i związała je w koński ogon.
– Za daleko od cywilizacji. Dostawali kręćka od słuchania całymi dniami krowich pierdów. – Wyjął cynowy kufel do piwa z przykrywką i zaczął obracać go w dłoniach. – Ty dokąd jedziesz?
– Do Sigtuny.
Meyer znieruchomiał i wpatrywał się w nią w milczeniu.
– To też bardzo daleko od cywilizacji – dodała.
Zaciągając się głęboko papierosem, wyjął z pudła małą dziecięcą futbolówkę. Postawił na biurku radiowozik i zaczął nim jeździć w tę i z powrotem. Gdy kółka się poruszały, włączało się niebieskie światło i wyła syrena.
Ciągle się nim bawił, gdy wszedł Buchard z kartką w ręku.
– Poznaliście się – stwierdził.
Miły wujaszek w okularach, obok którego siedziała przy śniadaniu, zniknął.
– Mieliśmy przyjemność… – zaczęła.
– Właśnie to przysłano. – Buchard podał jej raport. – Jeśli jesteś za bardzo zajęta pakowaniem…
– Mam dużo czasu – zapewniła. – Cały dzień…
– Świetnie. Może weźmiesz ze sobą Meyera?
Mężczyzna z kartonem zgasił papierosa i wzruszył ramionami.
– On się rozpakowuje – zauważyła.
Meyer zostawił samochodzik, sięgnął po futbolówkę i zaczął ją przerzucać z ręki do ręki. Uśmiechnął się szeroko. Wyglądał teraz inaczej, bardziej ludzko. I sprawiał wrażenie bardziej uładzonego.
– Nigdy nie jestem tak zapracowany, żebym nie mógł popracować.
– Dobry początek – podsumował Buchard. W jego głosie brzmiało zdenerwowanie. – Tak bym chciał to widzieć, Meyer, i ty na pewno też.
Siedząc na miejscu pasażera, Lund przez otwarte okno rozglądała się po Kalvebod Fælled. Trzynaście kilometrów na południe od miasta, blisko wody. Po kilkudniowych deszczach wreszcie się wypogodziło, raczej nie na długo. Płaskie bagna, żółta trawa, rowy ciągnące się po horyzont, po prawej nagi, ciemny las. Słaby zapach morza, mocniejszy odór gnijących roślin. Wilgoć w powietrzu, prawie mroźnym. Nadchodziła ciężka zima.
– Nie wolno ci nosić broni? Ani dokonywać aresztowań? A możesz wystawiać mandaty za parkowanie?
Człowiek, który rankiem wyprowadzał psa, znalazł jakieś dziewczęce ubrania na pustkowiu nieopodal brzozowego lasku znanego jako Pinseskoven. Las Zielonoświątkowy.
– Musisz być Szwedem, żeby dokonywać aresztowań. Tak… – Lund wolałaby w ogóle nie odpowiadać na jego pytania. – Tak to działa.
Meyer wepchnął do ust garść chipsów, zmiął opakowanie i rzucił na podłogę. Prowadził jak nastolatek, za szybko, nie zwracając uwagi na innych.
– Co myśli twój chłopak?
Wysiadła, w ogóle się na niego nie oglądając.
Przy znalezisku stał funkcjonariusz w cywilu, a mundurowy błąkał się po wykrotach, kopiąc kępy umierającej trawy. To wszystko, co mieli: bawełniana bluzeczka w kwiatki, w sam raz dla nastolatki. Karta do wypożyczalni wideo. Jedno i drugie zapakowane w torebki dowodowe. Na koszulce widać było ślady krwi.
Lund obróciła się wokół własnej osi. Wielkimi, lśniącymi oczyma przeszukała okolicę, jak zawsze.
– Kto tu przychodzi? – spytała mundurowego.
– Za dnia przedszkolaki na spacery. Nocą dziwki z miasta.
– Niezła lokalizacja na szybki numerek – wtrącił się Meyer. – A gdzie dzisiaj miejsce na prawdziwą miłość? Gdzie, pytam.
Lund wciąż powoli się rozglądała.
– Od kiedy te rzeczy tu leżą?
– Od wczoraj. W piątek była tu wycieczka szkolna. Znaleźliby je.
– Żadnych zgłoszeń? Może ze szpitali?
– Nic.
– Nie wiemy, kim ona jest?
Detektyw pokazał jej torebkę z koszulką.
– Rozmiar trzydzieści sześć – odrzekł. – Tyle wiemy.
Wyglądała na tanią, w kwiatki tak tandetne i dziecięce, że właścicielka mogła ją włożyć dla żartu. Taki gra nastolatki: dziecinnej i seksownej jednocześnie.
Lund wzięła drugą torebkę i przyjrzała się karcie do wypożyczalni. Widniało na niej imię i nazwisko: Theis Birk Larsen.
– Znaleźliśmy to obok ścieżki – dodał policjant. – Koszulkę tutaj. Może się pokłócili i on ją wyrzucił z samochodu. A potem…
– A potem – podjął Meyer – zwinęła swoje buty, płaszcz i torebkę, jak również paczkę prezerwatyw, i poszła do domu oglądać telewizję.
Lund nie mogła oderwać wzroku od lasu.
– Chcecie, żebym pogadał z tym Birk Larsenem? – spytał mundurowy.
– Tak zrób. – Zerknęła na zegarek.
Osiem godzin i koniec. Koniec z Kopenhagą i dotychczasowym życiem.
Podszedł Meyer, a Lund nagle znalazła się w kłębie dymu.
– My możemy z nim pogadać, Lund. Zostawił tu dziwkę, pobił ją. Gościu idealnie w moim typie.
– Ale robota nie w naszym typie.
Papieros powędrował do najbliższego rowu.
– Wiem, tylko… – Z kieszeni wyłoniła się paczka gum. Ten facet żył chipsami, słodyczami i papierosami. – Chcę tylko z nim pogadać.
– O czym? Nie ma żadnej sprawy. Dziwka nie złożyła skargi.
Meyer pochylił się do przodu i przemówił do niej jak nauczyciel do dziecka:
– Jestem dobry w rozmawianiu.
Miał odstające, niemal komiczne uszy i lekki zarost. Byłby dobry jako tajny agent, pomyślała. I może jako tajny agent pracował. Przypomniała sobie, jak mówił do niego Buchard. Zbir, gliniarz. Meyer nadawałby się na jednego i drugiego.
– Powiedziałam…
– Powinnaś mnie zobaczyć w akcji, Lund. Naprawdę. Zanim wyjedziesz. Mój podarunek dla Szwedów. – Wyjął kartę z jej palców. – Theis Birk Larsen – przeczytał.
Sarah Lund zrobiła jeszcze jeden obrót, przyjrzała się żółtym trawom, rowom i drzewom.
– Ja poprowadzę – oznajmiła.
Pernille pochylała się nad jego szeroką klatą, śmiejąc się jak dziecko.
Roznegliżowana, na kuchennej podłodze, przed południem, w dzień powszedni. Pomysł Theisa, oczywiście.
– Ubierz się – zarządziła i zeszła z niego. – Idź do pracy, dzika bestio.
Uśmiechnął się szeroko jak młody łobuziak, a przecież miał już czterdzieści cztery lata. Zawsze się tak uśmiechał. Siwiejące rude włosy, bujne bokobrody sięgające do szerokiego podbródka, twarz, która w jednej chwili umiała się przemienić z przyjaznej we wrogą i zaraz znowu znieruchomieć.
Pernille, o rok młodszej, wiecznie zajętej, trójka dzieci nie popsuła figury. Była równie atrakcyjna jak dwadzieścia lat temu, gdy się poznali.
Patrzyła chwilę, jak mąż z trudem wkłada czerwone ogrodniczki, po czym rozejrzała się po niewielkim mieszkaniu.
Gdy się wprowadzili do Vesterbro, nosiła pod sercem Nannę. Do ślubu szła z małym brzuszkiem. Tu, w tym jasnym, barwnym pokoju, z doniczkami na oknie, zdjęciami na ścianach, zagonieni i zapracowani, wychowali swoją córkę. Od piszczącego niemowlaka po piękną nastolatkę. Po długiej przerwie dołączyli do niej Emil i Anton, w tej chwili siedmio– i sześcioletni.
Mieszkali nad ruchliwym magazynem firmy transportowej Birk Larsen. Na dole panował większy porządek niż w zatłoczonych pomieszczeniach na piętrze, w których gnieździli się całą piątką, co chwilę wchodząc sobie w drogę. Gmatwanina pamiątek, rysunków, zabawek i najrozmaitszych klamotów.
Pernille spojrzała na zioła na oknie i zielone światło, które przez nie wpływało.
Pełnia życia.
– Nannie niedługo będzie potrzebne mieszkanie – powiedziała, poprawiając długie kasztanowe włosy. – Moglibyśmy dać jej na kaucję, co nie?
Mruknął coś, tłumiąc śmiech.
– Znowu chcesz za nią decydować. Niech najpierw skończy szkołę.
– Theis… – Wtuliła się w jego krzepkie ramiona, patrząc mu w twarz. Niektórzy bali się Theisa Birk Larsena. Ale nie ona.
– Może nie będzie trzeba… – powiedział. Na jego surowej twarzy pojawił się figlarny uśmiech.
– Czemu?
– Tajemnica.
– Powiedz! – Pernille stuknęła go pięścią w pierś.
– Wtedy nie będzie tajemnicy.
Zeszli schodami do magazynu.
Ciężarówki i ludzie, palety, zawinięte w folię ładunki, spisy i rozdzielniki.
Deski podłogowe w ich mieszkaniu zawsze skrzypiały. A może jeszcze krzyknęła? Po wyszczerzonych w uśmiechu twarzach pracowników było widać, że usłyszeli. Vagn Skærbæk, kumpel Theisa od niepamiętnych z czasów, uchylił nieistniejącego kapelusza.
– Powiedz mi! – poprosiła raz jeszcze, zdejmując z haczyka jego starą czarną skórzaną kurtkę.
Birk Larsen ją włożył, z kieszeni wyjął charakterystyczną włóczkową czapeczkę i wciągnął na głowę. Na wierzchu czarny, pod spodem czerwony. Ten uniform stał się jego drugą skórą. Wyglądał w nim jak zadzierzysty samiec słonia morskiego, zadowolony ze swojego terytorium, gotowy walczyć z każdym intruzem.
Zerknął na rozpiskę, skinął głową i zawołał Vagna Skærbæka do najbliższej ciężarówki. Też czerwonej i też z nazwiskiem Birk Larsen, tak jak stroje robocze. Jak czerwony trójkołowiec christiania ze skrzynką, którym Skærbæk jeździł osiemnaście lat temu. Kupili go, by wozić Nannę po mieście.
Birk Larsen. Patriarcha skromnej, szczęśliwej dynastii. Władca niewielkiego królestwa w Vesterbro.
Klasnął w wielkie dłonie, wydał polecenia. Potem odjechał.
Pernille Birk Larsen zaczekała, aż mężczyźni wrócą do pracy. Musiała dokończyć deklarację podatkową. Trzeba było porobić przelewy, a płacenie to nic przyjemnego. I trzeba też było pewne sumy ukryć. Nikt nie oddaje państwu wszystkiego, jeśli tylko ma inne wyjście.
Wystarczy nam tych tajemnic, Theis, pomyślała.
Pod złotą rzeźbą biskupa Absalona, wieżą dzwonniczą i blankową linią dachu, na tle ceglanej twierdzy, w której mieścił się Rådhus, kopenhaski ratusz, stały trzy billboardy.
Kirsten Eller, Troels Hartmann, Poul Bremer. Uśmiechnięci, jak tylko politycy potrafią.
Eller zaciskała wąskie usta w grymasie bliskim uśmieszkowi. Partia Centrum, która na zawsze utknęła na ziemi niczyjej w nadziei, że przylgnie do jednej lub drugiej strony, a potem chwyci resztki z pańskiego stołu.
Poniżej Poul Bremer promiennie uśmiechnięty do miasta, którym władał. Burmistrz Kopenhagi od dwunastu lat, pulchny i pewny siebie mąż stanu, zawsze blisko z parlamentarzystami, którzy trzymają kiesę, doskonale zaznajomiony ze zmiennymi nastrojami niemrawych działaczy partyjnych, z rozległą siecią stronników i zwolenników, którzy słuchają każdego jego słowa. Czarna marynarka, biała koszula, jasnoszary jedwabny krawat, czarne oprawki okularów idealnie pasujące do wizerunku biznesmena. Bremer w wieku sześćdziesięciu pięciu lat miał przyjazne usposobienie ulubionego wujka, nieszczędzącego podarków ani łask, bystrego krewniaka, który zna wszystkie sekrety i w ogóle wszystko wie.
Wreszcie Troels Hartmann.
Młody, przystojny. Polityk, obok którego kobiety nie umiały przejść obojętnie i którego w duchu podziwiały. W barwach liberałów. Granatowy garnitur, niebieska koszula rozpięta pod szyją. Lat czterdzieści dwa, chłopięcy ze swoją nordycką urodą, chociaż w jego jasnych kobaltowych oczach czaił się cień bólu, który umknął obiektywowi fotografa. Porządny człowiek – mówiło zdjęcie. Nowe pokolenie, któremu to stare musi ustąpić miejsca, ze świeżymi pomysłami. Zapowiedź zmian. Tymczasem, dzięki ordynacji wyborczej, prowadził energicznie i z wizją miejski Wydział Edukacji. W szkołach i na uczelniach już widziano w nim burmistrza.
Troje polityków stających w szranki o tron Kopenhagi, miasta stołecznego, rozległej metropolii, w której mieszkała i pracowała, kłóciła się i walczyła ponad jedna piąta wszystkich Duńczyków. Młodych i starych, urodzonych w Danii i niedawno tu przybyłych, niekoniecznie mile witanych imigrantów. Miasto szczere i pracowite, leniwe i zepsute. Miasto jak żadne inne.
Eller – outsiderka, której jedyną szansą było ubicie jak najlepszego interesu. Hartmann – młody idealista, którego wrogowie nazywali naiwnym. Niezłomny w nadziei, że zrzuci Poula Bremera, króla lokalnej polityki, z piedestału, na którym rozsiadł się w najlepsze.
W mroźne listopadowe popołudnie ich twarze uśmiechały się promiennie do obiektywów, do mediów, do przechodniów. Za barwnymi szybami okien ceglanego zamku zwanego ratuszem, w korytarzach i maleńkich pokojach, gdzie politycy szeptali i spiskowali, toczyło się inne życie.
Pod fasadą nieruchomych i sztucznych uśmiechów trwała wojna.
Lśniące drewno. Wysokie, smukłe witraże. Skórzane meble. Złocenia, mozaiki, obrazy. Zapach pastowanego mahoniu.
Wszędzie stały plakaty Hartmanna, oparte o ściany, gotowe do wyniesienia na miasto. Na biurku, w drewnianej ramce, portret jego żony na szpitalnym łóżku, spokojnej, dzielnej i pięknej na miesiąc przed śmiercią. Obok zdjęcie Johna F. Kennedy’ego i łaniookiej Jackie w Białym Domu. W tle grała orkiestra. Ona, w pięknej jedwabnej sukni wieczorowej, się uśmiechała, on szeptał jej coś do ucha.
Biały Dom, kilka dni przed Dallas.
W swoim gabinecie Troels Hartmann popatrzył na zdjęcia, a potem na kalendarz na biurku.
Poniedziałkowy poranek. Czekały go trzy najdłuższe tygodnie w jego życiu politycznym. Nieskończona seria spotkań.
Po drugiej stronie biurka siedziała dwójka jego najbliższych asystentów. Przeglądali w laptopach plan dnia. Morten Weber, szef kampanii, przyjaciel od czasów college’u. Oddany, cichy, samotny, poważny. Czterdzieści cztery lata. Niesforne loczki wokół rosnącego łysego placka, miła, poważna i zniszczona twarz, rozbiegane oczy ukryte za tanimi złotymi oprawkami. Nigdy nie było wiadomo, czy ubierze się jak należy ani czy nie zapomni zadbać o prezencję. Przez ostatni tydzień chyba nie zmieniał sfatygowanej, pogniecionej marynarki, niedobranej do spodni. Czuł się najszczęśliwszy, analizując szczegóły partyjnych spraw i dobijając interesu w zadymionych pokojach.
Czasami wstawał zza biurka, chował się w kącie, wyciągał strzykawkę i insulinę, wywlekał koszulę zza paska i wbijał iglę w sflaczały, biały brzuch. Potem bezszelestnie wracał do dyskusji, nie tracąc wątku.
Rie Skovgaard, doradczyni do spraw politycznych, zawsze udawała, że tego nie zauważa.
Hartmann oderwał się od spisu spotkań sporządzonego przez Webera. Przyglądał się Rie. Trzydzieści dwa lata, koścista, poważna twarz, raczej atrakcyjna niż piękna. Wojownicza, niecierpliwa, zawsze elegancka. Dzisiaj miała na sobie dopasowany zielony kostium. Drogi. Fryzura jak na tym zdjęciu na jego biurku – Jackie Kennedy mniej więcej w roku 1963, włosy półdługie i podkręcone przy smukłej szyi, z pozoru swobodne, w rzeczywistości każde pasmo zawsze znajdowało się na swoim miejscu.
Weber mówił na tę fryzurę „uczesanie na pogrzeb prezydencki”, ale tylko za plecami koleżanki. Gdy Rie Skovgaard przyszła tu do pracy, wyglądała inaczej.
Morten Weber urodził się w rodzinie nauczyciela z Aarhus, a ojciec Skovgaard był wpływowym parlamentarzystą. Zanim trafiła do liberałów, pracowała w filii nowojorskiej agencji reklamowej w Kopenhadze. Teraz promowała Hartmanna, jego wizerunek i jego idee mniej więcej tak samo, jak kiedyś sprzedawała ubezpieczenia na życie.
Dziwny zespół, czasami trudny. Czy Rie zazdrościła Weberowi? Że o dwadzieścia lat wyprzedzał ją w karierze, torując sobie drogę przez sekretariat Stronnictwa Liberalnego? Temu cichemu specjaliście, dzięki któremu Hartmann mógł się skupić na pozyskiwaniu popularności i głosów, uśmiechając się ujmująco i prezentując czarujący sposób bycia?
Rie Skovgaard była nowa, ideologia ją nudziła, za to świetnie radziła sobie z wynajdywaniem okazji dotarcia do wyborców.
– Debata w porze lunchu. Potrzebne nam plakaty w szkole – mówiła spokojnie, profesjonalnym tonem. – Musimy…
– Zrobione – przerwał jej Weber.
To był ponury dzień. Pochmurny i deszczowy. Okna biura wychodziły na front hotelu Palace. Nocą jego niebieski neon zalewał pomieszczenie dziwnym światłem.
– Wysłałem tam samochód.
Rie skrzyżowała na piersi szczupłe ramiona.
– Myślisz o wszystkim, Morten.
– Muszę.
– Co to ma niby znaczyć?
– Bremer. – Weber rzucił nazwiskiem jak przekleństwem. – Bremer nie przypadkiem rządzi tym miastem.
– Już niedługo – włączył się do rozmowy Hartmann.
– Widziałeś ostatnie sondaże? – spytała Skovgaard.
– Wyglądają nieźle. – Hartmann pokiwał głową. – Lepiej, niż zakładaliśmy.
Weber się skrzywił.
– Bremer też je widział. Nie będzie siedział wygodnie na dupie i patrzył, jak królestwo mu się wymyka. Ta debata w południe, Troels, odbywa się w szkole. To twoja działka. Będzie prasa.
– Mów o edukacji – wtrąciła Skovgaard. – Wnioskowaliśmy o dodatkowe fundusze na komputeryzację i lepszy dostęp do internetu. Bremer je zablokował. Teraz absencja wśród uczniów sięga dwudziestu procent. Możemy tym w niego uderzyć…
– Zablokował osobiście? – zainteresował się Hartmann. – Wiesz to na pewno?
Uśmiechnęła się delikatnie, drażniąco.
– Dotarłam do pewnych poufnych instrukcji. – Skovgaard machnęła delikatnymi dłońmi w stronę dokumentów przed sobą. – Czarno na białym. W razie konieczności mogę z tego zrobić przeciek. Mam na niego mnóstwo haków.
– Musimy się posiłkować takim gównem? – rzucił opryskliwie Weber. – Ludzie spodziewają się po nas czegoś lepszego.
– Ludzie spodziewają się naszej przegranej, Morten – odpowiedziała ostro. – Staram się to zmienić.
– Rie…
– Damy radę – przerwał Hartmann. – I zrobimy to jak należy. Jadłem śniadanie z Kirsten Eller. Myślę, że chce wejść do gry.
Tamta dwójka zamilkła.
– Są zainteresowani koalicją? – spytała Skovgaard.
– Z Kirsten Eller? – burknął Weber. – Jezu. To paktowanie z diabłem…
Hartmann opadł na oparcie krzesła, zamknął oczy. Od wielu dni nie był tak szczęśliwy.
– Czasy się zmieniły, Morten. Poul Bremer zaczyna tracić poparcie. Jeśli Kirsten dorzuci swoje niemałe zasoby do naszych…
– Będziemy mieli koalicję większościową – podchwyciła Skovgaard.
– Powinniśmy to przemyśleć – powiedział Weber.
Zadzwoniła jego komórka. Podszedł do okna i odebrał.
Troels Hartmann przerzucał dokumenty, które przygotowała mu Skovgaard, instruktaż na debatę.
Rie przysunęła sobie krzesło, tak żeby mogli czytać razem.
– Nie potrzebujesz mojej pomocy, wiesz? Ty wymyśliłeś to wszystko. My ci tylko przypominamy, co myślisz.
– Potrzebuję przypominania. Zgubiłem zegarek! Dobry…
Skovgaard trąciła go lekko i pod stołem dyskretnie podała mu srebrnego rolexa.
– Znalazłam pod łóżkiem. Nie mam pojęcia, skąd się tam wziął. A ty?
Hartmann wsunął zegarek na nadgarstek.
Weber podszedł do niego ze zmartwioną miną.
– To z sekretariatu burmistrza. Bremer chce cię widzieć.
– W jakiej sprawie?
– Nie wiem. Ale masz przyjść natychmiast.
– Za piętnaście minut. – Hartmann zerknął na zegarek. – Nie jestem na jego zawołanie.
Weber spojrzał zdumiony.
– Mówiłeś, że zgubiłeś zegarek.
– Za piętnaście minut – powtórzył Hartmann.
Korytarze ciągnęły się we wszystkich kierunkach, długie i lśniące, ozdobione freskami przedstawiającymi sceny bitew i ceremonii, wielkie postaci w zbrojach obserwujące w śpieszących się przechodniów.
– Nie wyglądasz na szczęśliwego – odezwał się po drodze Hartmann.
– Na szczęśliwego? Jestem szefem twojej kampanii. Do wyborów zostały nam trzy tygodnie. Tworzysz koalicję i nawet mi o tym nie mówisz. Czego oczekujesz? Że będę śpiewał, tańczył i podskakiwał?
– Myślisz, że Bremer wie? O Kirsten Eller?
– Poul Bremer słyszy, jak gadasz przez sen. Poza tym na miejscu Kirsten Eller… proponowałbyś koalicję tylko jednej stronie?
Stanęli pod salą obrad rady miasta.
– Zostaw to mnie, Morten. Dowiem się wszystkiego.
Poul Bremer, bez marynarki, stał na podeście przy ceremonialnym fotelu, na którym zasiadał od dwunastu lat. Rozmawiał przez telefon, wesoły, wręcz jowialny.
Hartmann przeszedł na środek i wziął książkę leżącą na stole przy mikrofonie. Biografia Cycerona. Zgodnie z założeniem Bremera przysłuchiwał się jego rozmowie.
– Tak, tak, wspomnisz moje słowa. – Ten głęboki i wielkoduszny śmiech, błogosławieństwo Bremera dla ulubieńców. – Następnym razem trafisz do rządu. Będziesz ministrem. Nigdy się nie mylę w swoich przewidywaniach. – Zerknął na przybysza. – Przepraszam… muszę kończyć. – Bremer zajął miejsce zastępcy. Nie burmistrza. – Czytałeś tę książkę, Troels?
– Nie, niestety.
– Weź ją. Bardzo pouczająca. Przypomina nam, że jedyne, czego nas uczy historia, to… że historia niczego nas nie uczy. – Mówił jak miły nauczyciel, głosem doskonalonym przez lata. – Cycero był prawdziwym mężem stanu. Daleko by zaszedł, gdyby zaczekał na właściwy moment.
– Wygląda na trudną lekturę.
– Chodź, usiądź ze mną. – Bremer przywołał go gestem, by zajął miejsce obok niego. Fotel burmistrza. Tron. – Spróbuj, czy ci pasuje. Nie należy do nikogo. Nawet do mnie, cokolwiek sobie myślisz.
Hartmann podjął jego grę. Opadł na twarde, gładkie drewno. Pachniało mahoniem, władzą. Rozejrzał się po sali, omiótł wzrokiem łuk pustych teraz miejsc radnych, płaskich monitorów i guzików do głosowania.
– To tylko fotel, Troels – ciągnął z szerokim uśmiechem Bremer. Zawsze mówił i poruszał się jak ktoś o wiele młodszy. To się składało na jego wizerunek. – Rzymianie lubili Cycerona, cenili jego myśl. Myśl daje piękną retorykę. I niewiele więcej. Cezar był dyktatorem, łotrem, ale Rzymianie znali go i uwielbiali. Cycero był niecierpliwym ambitnym parweniuszem. Wiesz, co się z nim stało?
– Poszedł do telewizji?
– Bardzo śmieszne. Zabili go. Wystawili na pokaz jego ręce i głowę na Forum, żeby wszyscy mogli się pośmiać. Czasami służymy bandzie niewdzięcznych łajdaków.
– Chciałeś się ze mną widzieć?
– Dostałem sondaże. A ty?
– Też.
– Będziesz dobrym burmistrzem. Świetnie poprowadzisz to miasto. – Bremer wygładził rękawy czarnej jedwabnej marynarki, poprawił mankiety eleganckiej białej koszuli, zdjął okulary i sprawdził, czy są czyste, przeczesał dłonią srebrne włosy. – Tylko że jeszcze nie teraz.
Hartmann westchnął i spojrzał na swojego srebrnego roleksa.
– Za cztery lata odchodzę na emeryturę – dodał Bremer. – Po co ten pośpiech?
– To się chyba nazywa wybory. Trzeci wtorek listopada. Co cztery lata.
– Mam dla ciebie propozycję: dołącz do mnie. Zajmiesz się czymś więcej niż szkoły. Burmistrz ma sześciu zastępców. Dostaniesz dział, który zechcesz. A gdy będziesz gotów do tej roboty, z radością przekażę ci pałeczkę. – Uśmiechnął się lekko. – Gwarantuję, że nikt nie stanie przeciwko tobie. Ale nie możesz wygrać teraz. Nie jesteś gotów.
– To chyba nie zależy od ciebie, prawda?
Uśmiech Bremera znikł.
– Staram się tylko okazać ci przyjaźń. Nie musimy być wrogami…
Hartmann wstał i ruszył do wyjścia. Poul Bremer zamaszystym krokiem wysunął się do przodu, by go zatrzymać. Był krzepkim mężczyzną, wysportowanym. Krążyły opowieści, że w młodości bywał brutalny. Nikt nie wiedział, ile w nich prawdy. Nikt nie miał odwagi zapytać.
– Troels…
– Nadużyłeś swojej gościnności – rzekł Hartmann. – Odejdź ze stanowiska spokojnie. Z godnością. Może znajdziesz gdzieś pracę.
Układny starszy pan wpatrywał się w niego ubawiony.
– Czy za tą hardością kryje się jakaś drobniutka obietnica ze strony Partii Centrum? Och, proszę cię. To pieski pokojowe. Ta gruba suka Eller obciągnie każdemu, a potem pozwoli się na siebie odlać. O ile dostanie za to podkomisję. Ale… – Poprawił złote spinki do mankietów. – Zna swoje miejsce. Tak jak każdy mądry polityk. – Wziął do ręki książkę i podał ją młodszemu koledze. – Poczytaj o Cyceronie. Może się czegoś nauczysz. Nikt nie chce skończyć rozerwany na strzępy ku uciesze gawiedzi. Najlepiej sterować przemianami. Cicho. Skutecznie…
– Przegrasz – przerwał mu Hartmann.
Starszy pan zachichotał.
– Biedny Troels. Na plakatach robisz takie dobre wrażenie, ale twarzą w twarz… – Wyciągnął rękę i dotknął klapy jedwabnego garnituru Hartmanna. – Tak się zastanawiam, co tu jest pod spodem. Czy ty sam to wiesz?
Meyer wysiadł, zanim zdążyła wyłączyć silnik, i machnął legitymacją kobiecie pakującej coś do bagażnika kombi.
Czerwonego kombi.
Chyba wszystko tutaj miało żywy kolor szkarłatu. Ogrodniczki pracowników, ciężarówki, nawet lśniący trycykl christiania ze skrzynką na przodzie – do wożenia dzieci do szkoły, zakupów w drodze powrotnej, leniwego psa.
Wszystko w tym samym kolorze, wszystko z nazwiskiem Birk Larsen.
Lund podeszła, ledwie słuchając Meyera. Rozejrzała się.
Podnoszone drzwi otwierały się na garaż i magazyn. Za skrzynkami, pudłami i maszynami zobaczyła w rogu przeszklone biuro, w głębi zaś schody z tabliczką „Pomieszczenie prywatne”. To był adres domowy Brik Larsena. Najwyraźniej mieszkał nad swoim miejscem pracy.
– Gdzie znajdziemy Theisa Birk Larsena? – spytał Meyer.
– Mąż pracuje. A ja jadę do księgowej.
Kobieta po czterdziestce, atrakcyjna, elegancka, z kasztanowymi włosami tylko odrobinę bardziej ułożonymi niż włosy Lund. Miała na sobie płowy płaszcz z gabardyny i wydawała się zapracowana. Dzieci, pomyślała policjantka. To było widać. I nie lubiła policji. A kto lubił?
– Mieszkacie tu państwo? – spytała.
– Tak.
– Mąż jest na górze?
Kobieta wróciła do garażu.
– Znowu chodzi o ciężarówki? Jesteśmy firmą transportową. Często komuś przeszkadzamy.
– Nie chodzi o ciężarówki. – Lund ruszyła kilka kroków za nią.
Jeszcze więcej szkarłatu. Potężni mężczyźni dźwigali skrzynki, zerkali do rozpisek, taksowali podkomisarkę wzrokiem.
– Chcemy tylko wiedzieć, co robił w weekend.
– Pojechaliśmy nad morze. Z synkami. Byliśmy tam od piątku do niedzieli, wynajęliśmy domek. A czemu pani pyta?
Brezentowe płachty i liny. Drewniane skrzynie i palety. Lund zastanowiła się, co ją czeka w Szwecji jako nie do końca policjantkę. W sumie nigdy wcześniej nie zadawała sobie tego pytania. Bengt chciał jechać, a ona chciała jechać z nim.
– Może wrócił do miasta w interesach? – spytał Meyer.
Kobieta podniosła księgi rachunkowe. Miała tego dość.
– Nie wrócił. To był nasz pierwszy wolny weekend od dwóch lat. Dlaczego miałby wracać do miasta?
W biurze panował bałagan. Wszędzie papiery. Wielkie firmy tak nie pracowały. Miały systemy. Organizację. Pieniądze.
Lund wyszła na zewnątrz i zajrzała do bagażnika kombi. Dokumenty i teczki. Dziecięce zabawki. Mała futbolówka, podobna do tej, którą Meyer zostawił w gabinecie. Podniszczone nintendo. Wróciła powoli do biura.
– Co mąż robił, gdy wróciliście do domu? – spytał Meyer.
– Poszliśmy do łóżka.
– Jest pani pewna?
Roześmiała się.
– Jestem pewna.
Kiedy oni rozmawiali, Lund przeszła się po biurze, oglądając bałagan, szukając czegoś osobistego w tych wszystkich rachunkach i fakturach.
– Nie wiem, co waszym zdaniem zrobił… i nie obchodzi mnie to – dodała kobieta. – Byliśmy nad morzem, potem wróciliśmy do domu. I tyle.
Meyer siąknął nosem, zerkając w stronę Lund.
– Może jeszcze wrócimy.
Wyszedł na ulicę, zapalił papierosa, oparł się o jedną ze szkarłatnych ciężarówek i skierował wzrok na blade niebo.
W głębi biura, za staromodnymi tackami na dokumenty stały fotografie. Piękna, uśmiechnięta nastolatka obejmowała dwóch chłopców. Portret tej samej dziewczyny, pełne życia blond włosy, jasne oczy, trochę za dużo makijażu. Najwyraźniej starała się wyglądać na starszą.
Lund wyjęła paczkę gum nikotynowych i wrzuciła jedną do ust.
– Mają państwo córkę? – spytała, wciąż patrząc na dziewczynę, jej ujmujący uśmiech. Na obu zdjęciach, tym w pojedynkę, na którym wyglądała zbyt dojrzale, i tym z chłopcami, gdy grała starszą siostrę.
Matka wychodziła już z biura. Stanęła. Odwróciła się, spojrzała na Lund i powiedziała głosem spokojnym i cichym:
– Tak. I dwóch synów. Sześć i siedem lat.
– Czy córka korzysta czasami z karty ojca do wypożyczalni wideo?
Twarz pani Birk Larsen się zmieniła. Zapadła się, postarzała. Usta się rozchyliły. Powieki drżały, jakby żyły własnym życiem.
– Może.… Dlaczego pani pyta?
– Była tu zeszłej nocy?
Meyer wrócił i się przysłuchiwał.
Kobieta odłożyła dokumenty. Teraz wyglądała na zatroskaną i przerażoną.
– Nanna spędziła weekend u przyjaciółki. U Lisy. Myślałam… – Ręka jej powędrowała do kasztanowych włosów, w sumie bez powodu. – Myślałam, że może do nas zadzwoni. Ale nie zadzwoniła.
Lund nie mogła oderwać wzroku od fotografii, od tej szczęśliwej twarzy wpatrującej się beztrosko w obiektyw.
– Myślę, że powinna pani do niej zadzwonić.
Liceum Frederiksholm znajdowało się w centrum miasta. Tam gdzie pieniądze. Nie w Vesterbro. Lisa Rasmussen z trudem doczekała pierwszej przerwy.
„Tu Nanna. Odrabiam lekcje. Zostaw wiadomość, cześć!” – znowu włączyła się poczta głosowa.
Lisa westchnęła głęboko.
– Zadzwoń do mnie, proszę – powiedziała.
Idiotka, pomyślała. Dzisiaj już trzeci raz zostawiała tę samą wiadomość. Teraz siedziała w szkole, słuchając, jak Rama, ich nauczyciel, opowiada o obowiązkach obywatelskich i o nadchodzących wyborach. Nikt nie miał pojęcia, gdzie jest Nanna. Nikt jej nie widział od piątku, od imprezy halloweenowej tutaj na dole, w szkolnym korytarzu.
– Dzisiaj – mówił Rama – możecie podjąć decyzję, na kogo głosować.
Na tablicy widniało zdjęcie. Półokrąg miejsc w ratuszu. Troje polityków, jeden przystojny, jeden starszy i zadowolona z siebie kobieta o nalanej twarzy. To wszystko obchodziło ją najmniej na świecie.
Znowu wyjęła telefon i wystukała esemes: „Nanna, gdzie ty jesteś, do cholery?”.
– Żyjemy w kraju, gdzie mamy prawo głosować – ciągnął nauczyciel. – Decydować o swojej przyszłości. Kształtować ją. To wielkie szczęście.
Miał jakieś trzydzieści lat, pochodził gdzieś z Bliskiego Wschodu, czego zupełnie nie było słychać, gdy mówił. Niektórym dziewczynom się podobał. Wysoki i przystojny. Niezłe ciało, eleganckie, modne ciuchy. Zawsze pomocny. Zawsze miał dla nich czas.
Lisa nie przepadała za obcokrajowcami. Nawet jeśli się uśmiechali i dobrze wyglądali.
– Posłuchajmy więc, jakie pytania przygotowaliście na debatę – powiedział Rama.
Cała klasa wydawała się zainteresowana.
– Lisa. – Oczywiście musiał wybrać ją. – Twoje trzy pytania. Masz je w telefonie?
– Nie.
Mówiła jak nadąsany dzieciak i zdawała sobie z tego sprawę. Rama przechylił głowę i czekał.
– Nie pamiętam ich. Nie mogę…
Otworzyły się drzwi i weszła dyrektorka Koch. Straszna Koch, przysadzista kobieta w średnim wieku. Zanim awansowała na dyrektorkę szkoły, uczyła niemieckiego.
– Przepraszam… Jest tu Nanna Birk Larsen?
Cisza.
Koch stanęła przed klasą.
– Ktoś widział dzisiaj Nannę?
Nic. Dyrektorka podeszła do nauczyciela. Lisa Rasmussen wiedziała, co się teraz stanie.
Oczywiście musiała wyjść z nimi na korytarz. Koch patrzyła na nią groźnie swoimi zawziętymi czarnymi oczyma.
– Gdzie jest Nanna? – spytała. – Policja jej szuka.
– Nie widziałam jej od piątku. Dlaczego mnie pani pyta?
Koch posłała jej spojrzenie o treści „kłamiesz”.
– Jej matka powiedziała policji, że Nanna spędziła weekend u ciebie.
Lisa Rasmussen się roześmiała. Kiedyś ludzie myśleli, że są z Nanną siostrami. Ten sam wzrost, podobne ciuchy, blond włosy, chociaż włosy Nanny wyglądały lepiej. I Lisa zawsze była grubsza w talii.
– Co?! Nie nocowała u mnie.
– Nie wiesz, gdzie ona jest? – spytał delikatniej Rama.
– Nie! Skąd miałabym wiedzieć?
– Jeśli się z tobą skontaktuje, przekaż jej, żeby zadzwoniła do domu – przykazała Koch. – To ważne. – Zerknęła na Ramę. – Twoja sala jest potrzebna na debatę. Ma być wolna przed jedenastą.
Gdy odeszła, Rama odwrócił się, wziął Lisę za ramię i rzekł:
– Jeśli masz jakiś pomysł, gdzie ona może być, musisz powiedzieć.
– Nie powinien mnie pan dotykać.
– Przepraszam. – Zabrał rękę. – Jeśli wiesz…
– Nic nie wiem – przerwała mu. – Niech mi pan da spokój.
Lund i Meyer poszli na górę, do mieszkania Birk Larsenów. Było równie zagracone jak biuro, ale w miły sposób. Zdjęcia, rysunki, zioła w doniczkach, kwiaty. Wazoniki i pamiątki z wakacji. Dużo ozdób, pomyślała Lund. U niej tak nigdy nie będzie. Pernille, już poznali jej imię, realizowała się jako matka. Chyba była w tym dobra. Na tyle, na ile Lund umiała to ocenić.
– Nie ma jej w szkole – oznajmiła właśnie.
Pernille ciągle miała na sobie prochowiec, jakby nadal szykowała się do wyjścia.
– Musi być u Lisy. Są przyjaciółkami. Lisa wynajmuje mieszkanie z kilkoma chłopcami, Nanna ciągle tam chodzi.
– Lisa jest w szkole. Mówi, że Nanna w ogóle u niej nie spała.
Usta Pernille się rozchyliły. Oczy miała szeroko otwarte i bez wyrazu. Na kuchennej ścianie Lund zobaczyła te same zdjęcia co w biurze – Nanna z chłopcami, Nanna sama, piękna i wyglądająca na więcej niż dziewiętnaście lat – przymocowane do korkowej tablicy wraz z planem szkolnych zajęć sportowych. Czuło się tu swobodną, miłą atmosferę prawdziwego domu. Jak zapach psa, niezauważalny dla właściciela, dla obcego wyrazisty od progu.
– Gdzie ona jest? Co się z nią stało? – zapytała Pernille.
– Pewnie nic. Postaramy się ją znaleźć.
Lund weszła do wąskiego korytarzyka i zadzwoniła na komendę. Meyer odprowadził Pernille na bok, żeby nie słyszała, i zaczął pytać o zdjęcia. Lund połączyła się z Buchardem.
– Potrzebuję wszystkich dostępnych ludzi – powiedziała.
Szef nawet o nic nie spytał, tylko słuchał.
– Przekaż im, że szukamy dziewiętnastoletniej Nanny Birk Larsen. Ostatnio widziana w piątek. Przyślij tu kogoś po zdjęcia.
– A wy?
– Jedziemy do jej szkoły.
Hartmannowi i Rie Skovgaard udostępniono na przygotowania pustą salę lekcyjną. Ona jeszcze raz prześledziła dane na temat przydzielenia funduszy, on przechadzał się nerwowo. W końcu zamknęła laptop, podeszła do szefa i przyjrzała mu się uważnie. Bez krawata, w niebieskiej koszuli – wyglądał dobrze, ale i tak wygładziła mu kołnierzyk i przysunęła się na tyle blisko, żeby musiał ją przytrzymać.
Dłonie Hartmanna przemknęły po jej plecach. Przyciągnął ją do siebie, pocałował. Ta znajomość nieoczekiwanie przerodziła się w namiętność. Tyle że ona chciała rozrywki, a on czegoś więcej.
– Zamieszkaj ze mną – powiedział i pchnął ją na biurko.
Chichocząc, objęła go długimi nogami.
– Nie jesteś aby zbyt zajęty?
– Nie dla ciebie.
– Po wyborach.
Twarz mu się zmieniła. Wrócił polityk.
– Po co taka tajemnica?
– Bo mam robotę do wykonania, Troels. I ty też. Nie chcemy komplikacji. – Jej głos przycichł. Bystre oczy błyszczały. – I nie chcemy, żeby Morten był zazdrosny.
– Morten to najbardziej doświadczony doradca polityczny, jakiego mamy. Wie, co robi.
– A ja nie?
– Tego nie powiedziałem. Nie chcę rozmawiać o Mortenie…
Znowu dotknęła jego marynarki.
– Zajmiemy się tym, jak wygrasz, dobrze?
Hartmann jeszcze raz chciał ją do siebie przyciągnąć.
Otworzyły się drzwi. Na progu stanęła dyrektorka, spojrzała na nich zakłopotana.
– Przyjechał pan burmistrz – powiedziała. Konfidencjonalny uśmiech. – Jeśli są państwo gotowi…
Hartmann zapiął marynarkę i wyszedł na korytarz.
Poul Bremer uśmiechał się spod plakatu półnagiej gwiazdy pop. Skovgaard zostawiła ich samych i poszła obejrzeć salę.
– Mam nadzieję, że Partii Centrum podobają się twoje pomysły, Troels. Większość jest bardzo dobra. Przypominają mi idee twojego ojca.
– Naprawdę?
– Widzę w nich jego żywiołową energię. Jego optymizm.
– Był przekonujący – powiedział Hartmann – bo robił wszystko z przekonania. Nie z pragnienia zdobycia kilku głosów.
Bremer kiwnął głową.
– Jaka szkoda, że nigdy nie był na tyle dobry, żeby te idee wprowadzić w życie.
– Ja to zrobię. Gdy już zajmę twoje miejsce.
– Wierzę, że je zajmiesz. Pewnego dnia. – Bremer wyjął chusteczkę i wyczyścił okulary. – Jesteś silniejszy od niego. Twój ojciec był zawsze… Jak by to ująć? – Okulary wróciły na miejsce, lodowate oczy zmierzyły Troelsa z góry na dół. – Delikatny. Jak porcelana. – Bremer podniósł prawą pięść. Pięść boksera, niepasująca do wizerunku. – Wiadomo było, że pęknie. – Pstryknął wielkimi palcami tak głośno, że dźwięk niemal odbił się od łuszczących się ścian. – Gdybym ja go nie złamał, sam by się wykończył. Wierz mi. To na swój sposób była przysługa. Czasami lepiej szybko rozwiać komuś złudzenia.
– Zabierajmy się do debaty – odparł Hartmann. – Czas…
Kiedy się odwrócili, by ruszyć do sali, zobaczyli idącą ku nim dyrektorkę Koch. Wyglądała na zmartwioną. Towarzyszyła jej kobieta w granatowym płaszczu, spod którego wystawał sweter w czarno-białe wzory. Włosy miała odgarnięte z twarzy jak nastolatka zbyt zajęta, by zawracać sobie głowę chłopakami.
Kobieta, która nie przywiązuje wagi do swego wyglądu. Wydało mu się to o tyle dziwne, że była uderzająco piękna i atrakcyjna.
Patrzyła prosto na nich. Ogromnymi, uważnymi oczyma.
Hartmann jakoś się nie zdziwił, gdy wyciągnęła odznakę policyjną. „Podkomisarka Sarah Lund”, przeczytał.
Bremer wycofał się w głąb korytarza na sam widok tej kobiety.
– Musicie odwołać debatę – oznajmiła.
– Dlaczego?
– Zaginęła dziewczyna. Muszę wszystkich przepytać. Uczniów z jej klasy, nauczycieli. Muszę…
Dyrektorka wprowadziła ich do mniejszego pomieszczenia, żeby nie stali na korytarzu. Bremer nie ruszył się z miejsca.
– Chce pani, bym odwołał debatę, bo jakaś uczennica poszła na wagary? – spytał Hartmann.
– Muszę ze wszystkimi porozmawiać – upierała się Lund.
– Ze wszystkimi?
– Ze wszystkimi, z którymi chcę rozmawiać. – Ani drgnęła. Cały czas patrzyła na niego. Tylko na niego.
– Możemy przesunąć debatę o godzinę – zasugerował Hartmann.
– Ja nie mogę – wtrącił się Bremer. – Mam spotkania. To ty zapraszałeś na debatę, Troels. Jeśli nie umiesz tego załatwić…
Hartmann zbliżył się do policjantki.
– To poważna sprawa? – spytał.
– Mam nadzieję, że nic się nie stało.
– Pytałem, czy to poważna sprawa.
– Tego próbuję się dowiedzieć. – Lund oparła dłonie na biodrach i czekała na decyzję. – Więc… – Rozejrzała się. – A więc postanowione – zamknęła sprawę.
Bremer wyjął telefon, sprawdził kilka wiadomości.
– Zadzwoń do mojej sekretarki. Spróbuję cię gdzieś wcisnąć. Och! – Nagle jego głos zabrzmiał łagodnie. – Mam dobre wieści dla twoich szkół w centrum. Zdaje się, że absencja przekracza tam dwadzieścia procent. – Zaśmiał się. – To nieakceptowalne, prawda? Więc przyznałem dodatkowe fundusze. Więcej komputerów. Dzieci takie rzeczy uwielbiają. To wpłynie na poprawę wyników.
Hartmann wpatrywał się w niego oniemiały.
Bremer wzruszył ramionami.
– Powiedziałbym ci to podczas debaty. Ale wiesz… Od razu to uruchomimy. To dobre wieści. Na pewno się cieszysz.
Długa chwila ciszy.
– Widzę, że jesteś wręcz uradowany. – Bremer machnął ręką i odszedł.
Piętnasta trzydzieści. Wciąż tkwili w sali, w której miała się odbyć debata, i niczego nie osiągnęli. Nanna w piątek przyszła na imprezę halloweenową do szkoły, ubrana w czarny kapelusz czarownicy i jaskrawobłękitną perukę. Od tego czasu nikt jej nie widział.
Teraz przepytywali nauczyciela.
– Proszę nam opowiedzieć o Nannie.
Wszyscy nazywali go Rama. Wyróżniał się nie tylko zdecydowanie bliskowschodnim wyglądem. Należał do grona ludzi, których Troels Hartmann wybrał do zespołu wzorów osobowych – do projektu, który miał silniej zintegrować imigrantów z resztą społeczeństwa. Elokwentny, inteligentny, przekonujący człowiek.
– Nanna to bystra dziewczyna – mówił teraz. – Zawsze pełna energii. Zawsze chce coś robić.
– Widziałam zdjęcie. Wygląda na więcej niż dziewiętnaście lat.
Kiwnął głową.
– Oni wszyscy chcą wyglądać na starszych, prawda? Rozpaczliwie chcą dorosnąć. Albo poczuć, że dorośli. Nanna pod wieloma względami jest w czołówce klasy. Bystre dziecko. Wie, czego chce, nie tak jak reszta.
– Czyli?
Nauczyciel spojrzał na nią.
– To nastolatki. Sama pani rozumie.
– Co się działo na imprezie?
– Przebieranki, muzyka, duchy i dynie.
– Nanna ma chłopaka?
– Proszę spytać Lisę.
– Pytam pana.
Widać było, że Rama czuje się niezręcznie.
– Lepiej, żeby nauczyciel trzymał się z dala od tych spraw.
Lund wyszła z sali, zatrzymała pierwszą napotkaną dziewczynę, posadziła ją i pytała dotąd, aż uzyskała odpowiedź.
Wróciła do nauczyciela.
– Oliver Schandorff. Jest dzisiaj w szkole?
– Nie.
– Wiedział pan, że ze sobą chodzą?
– Mówiłem już. Lepiej, jeśli zachowujemy pewien dystans.
Czekała.
– Jestem ich nauczycielem. Nie stróżem. Ani rodzicem.
Lund spojrzała na zegarek. Prowadziła rozmowy od ponad trzech godzin i na razie niczego więcej się nie dowiedziała. I nie tylko ona. Meyer, który wraz z ekipą pracował w lesie i na polach przy lotnisku, też nic nie znalazł.
– Cholera.
– Przykro mi – powiedział nauczyciel.
– Nie chodzi mi o pana.
Chodzi o mnie, pomyślała. Niewątpliwie wyciągnęłaby to z Pernille w kilka minut, gdyby spróbowała. Dlaczego najlepsze pytania przychodziły jej do głowy dopiero, gdy miała przed nosem ludzi, dowody, zbrodnie?
Dwieście trzydzieści pięć dwupiętrowych szeregowych domów tworzyło maleńką enklawę o nazwie Humleby, cztery ulice od domu Birk Larsenów. Wszystkie w kolorze łupka i ołowiu, zostały zbudowane w dziewiętnastym wieku dla robotników pobliskiej stoczni. Potem nieopodal rozrósł się browar Carlsberg i domy przeszły w ręce ludzi, którzy robili piwo. Rzadko pojawiały się na rynku nieruchomości i cieszyły się wielkim powodzeniem, nawet te wymagające kosztownego remontu. Theis Birk Larsen kupił najtańszy, jaki zdołał znaleźć. Wcześniej zajmowali go squattersi, którzy zostawili po sobie śmieci, materace i tanie meble. Trzeba było tam posprzątać i mnóstwo rzeczy ponaprawiać. Większość chciał zrobić sam, po cichu, nie mówiąc nic Pernille. Chciał jej powiedzieć, dopiero gdy nadejdzie czas przeprowadzki i opuszczenia mieszkanka nad garażem.
Pomagał mu Vagn Skærbæk. Poznali się jako nastolatki, dużo razem przeszli, w tym kilka razy stawali przed sądem. Dla Theisa Vagn był niemal jak młodszy brat, dla dzieciaków jak wujek. Niezawodny, godny zaufania, miły dla Antona i Emila. Samotnik, który po zdjęciu czerwonego uniformu chyba nie miał własnego życia.
– Pernille cię szuka – oznajmił właśnie, kończąc rozmowę telefoniczną.
– Pernille nie może się dowiedzieć o tym domu, pamiętaj. Ani słowa, dopóki sam jej nie powiem.
– Obdzwania wszystkich i pyta, gdzie jesteś.
Na zewnątrz stały rusztowania, plastikowe płachty zasłaniały gnijące okna. Birk Larsen płacił swoim ludziom za wnoszenie nowych desek podłogowych, rur i rynien i wymuszał na nich obietnicę, że nie będą rozmawiać o domu w obecności Pernille.
– Chłopcy będą mieli własne pokoje. – Patrzył na szary kamienny budynek. – Widzisz to okno na górze?
Skærbæk kiwnął głową.
– Nanna dostanie całe piętro, z osobnym wejściem, będzie miała tę odrobinę prywatności. Pernille nową kuchnię. A ja… – zaśmiał się – trochę ciszy i spokoju.
– To będzie kosztowało majątek, Theis.
Birk Larsen wcisnął ręce w kieszenie czerwonych ogrodniczków.
– Dam radę.
– Może ci pomogę?
– To znaczy?
Drobny i niespokojny Skærbæk przestępował z nogi na nogę jeszcze szybciej niż zwykle.
– Wiem, gdzie pójdzie tanio trzydzieści telewizorów Bang and Olufsen. Trzeba by tylko…
– Masz długi? O to chodzi?
– Słuchaj. Mam kupców na połowę… – tłumaczył Skærbæk. – Możemy się po…
Birk Larsen wyciągnął z kieszeni gruby zwój banknotów, wyrwał kilka.
– Muszę tylko pożyczyć podnośnik widłowy…
– Trzymaj. – Theis wcisnął Skærbækowi pieniądze w rękę. – Zapomnij o telewizorach. Nie mamy już po naście lat, Vagn. Ja mam rodzinę, firmę.
Skærbæk trzymał pieniądze.
– Ty jesteś częścią i jednego, i drugiego. I zawsze tak będzie.
Skærbæk wpatrywał się w banknoty. Birk Larsen wolałby, żeby opchnął ten durny srebrny łańcuch, który nosił na szyi.
– Jak chłopcy by się czuli, gdyby musieli wujka Vagna odwiedzać w więzieniu?
– Nie musisz tego robić…
Theis już go nie słuchał. Pernille pędziła do nich na rowerze christiania, aż lśniąca czerwona skrzynka podskakiwała na bruku. Zapomniał zupełnie o tajemnicy, o pracach budowlanych i problemach finansowych. Pernille wyglądała strasznie. Zsiadła z roweru, podeszła prosto do niego, chwyciła go za klapy skórzanej kurtki.
– Nanna zaginęła. – Brakowało jej tchu, była blada i przerażona. – Policja znalazła koło lotniska twoją kartę do wypożyczalni wideo. Znaleźli… – Podniosła dłoń do ust. Jej oczy wypełniły się łzami.
– Co znaleźli?
– Jej koszulkę. Różową w kwiatki.
– Mnóstwo dzieciaków nosi takie koszulki. Co nie?
Popatrzyła na niego ostro.
– A karta z wypożyczalni?
– Rozmawiali z Lisą?
Skærbæk się przysłuchiwał. Pernille spojrzała na niego.
– Proszę, Vagn – powiedziała.
– Pomóc wam?
Birk Larsen zmierzył go groźnie wzrokiem. Skærbæk odszedł.
– A ten gnojek?
– Już się nie spotyka z Oliverem. – Policzki zarumieniły jej się z gniewu.
– Rozmawiali z nim?
– Nie wiem – westchnęła.
Theis już wyciągał kluczyki, mówiąc do Skærbæka:
– Zawieź Pernille do domu. I rower. – Zastanowił się przez chwilę. – Dlaczego nie przyjechałaś autem?
– Nie pozwolili mi prowadzić. Powiedzieli, że nie powinnam.
Theis Birk Larsen objął żonę ramionami, przytulił ją, pocałował, pogładził po policzku i patrząc jej w oczy, rzekł:
– Nic jej nie jest. Znajdę ją. Jedź do domu i czekaj na nas. – Po czym wsiadł do furgonetki i odjechał.
– Zawiozę cię do babci. Masz klucz?
Pogoda się pogorszyła, dzień kończył się we mgle i mżawce. Lund jechała do Østerbro, a jej dwunastoletni syn Mark siedział na fotelu pasażera.
– Chcesz powiedzieć, że jednak nie jedziemy do Szwecji?
– Najpierw muszę coś załatwić.
– Ja też.
Lund zerknęła na syna. Tak naprawdę jednak przed oczyma miała tylko płaską, żółtą łąkę i poplamioną krwią koszulkę nastolatki. I zdjęcie Nanny Birk Larsen z uśmiechem starszej siostry dumnej z braciszków. Wyglądającej o wiele za dojrzale z tym całym make-upem.
Nie miała pojęcia, o czym mówi jej syn.
– Tłumaczyłem ci, mamo. Przyjęcie urodzinowe Magnusa.
– Mark… dzisiaj wieczorem lecimy. Ta decyzja zapadła już wieki temu.
Burknął i odwrócił się, by patrzeć na świat przez zalaną deszczem szybę.
– Wyglądasz jak łoś ze świnką – powiedziała.
I się zaśmiała. Mark nie.
– Spodoba ci się w Szwecji. Jest tam świetna szkoła. Ja będę miała dla ciebie więcej czasu. Możemy…
– On nie jest moim ojcem.
Rozdzwonił się telefon Lund. Zerknęła na numer i zaczęła nieporadnie wpychać słuchawkę do ucha.
– Oczywiście, że nie jest. Ale znalazł ci klub hokejowy.
– Mam już klub hokejowy.
– Na pewno ci się nie podoba, że w FCK jesteś najmłodszy.
Cisza.
– Prawda?
– Nazywa się KSF.
– Tak? – powiedziała do telefonu.
– KSF – powtórzył Mark.
– Już jadę.
– K. S. F. – wycedził powoli.
– Tak.
– Mylisz się za każdym razem.
– Tak.
Zostało jej niewiele drogi, co cieszyło ją z dwóch powodów. Chciała zobaczyć się z Meyerem, a Mark… przeszkadzał.
– Jeszcze chwila i jedziemy na lotnisko – powiedziała. – Masz klucz, prawda?
Pod ponurym jednolitym niebem dwudziestu ustawionych w rzędzie funkcjonariuszy w granatowych mundurach powoli przemierzało żółtą trawę, dźgając czerwono-białymi tyczkami błoto i kępy roślin. Psy węszyły nad wilgotnym gruntem.
Lund popatrzyła na nich, po czym weszła do lasu. Drugi zespół prowadził poszukiwania pośród pokrytych porostami drzew – badali ziemię, oznaczali teren i też prowadzili psy.
Meyer miał na sobie kurtkę policyjną, przemókł na wylot.
– Jak trop? Wyraźny? – spytała.
– Wystarczająco. Psy ruszyły od miejsca znalezienia koszulki. – Zerknął do notatek i wskazał na gąszcz odległy o dziesięć metrów. – Znaleźliśmy też blond włosy na krzaku.
– Dokąd prowadzi trop?
– Tutaj – odrzekł, trzymając mapę w ręku. – Tutaj, gdzie stoimy. – Zerknął znowu do notatek. – Dziewczyna biegła. Biegła zakosami przez las. Tutaj się zatrzymała.
Lund wyjrzała sponad jego ramienia.
– Co tu jest w pobliżu?
– Droga wyrębowa. Może ktoś ją zabrał do samochodu.
– A jej komórka?
– Wyłączona od piątkowego wieczoru. – Nie podobały mu się te oczywiste pytania. – Słuchaj, Lund… Przeczesaliśmy jej ewentualną trasę centymetr po centymetrze. Dwa razy. Nie ma jej tu. Marnujemy czas.
Odwróciła się i odeszła, oglądając się na bagna i żółtą trawę.
– Halo? – zawołał Meyer z sarkazmem, który już nauczyła się rozpoznawać. – Czy ja jestem niewidzialny?
Lund wróciła.
– Ustawcie się w tyralierę – rozkazała. – Przeszukajcie wszystko jeszcze raz.
– Słyszałaś chociaż słowo z tego, co mówiłem?
Z krótkofalówki w czyjejś kurtce dobiegło jej nazwisko.
– Coś znaleźliśmy – powiedział głos.
– Gdzie?
– W lesie.
– Co to jest?
Chwila ciszy. Ściemniało się.
– Wygląda jak grób.
Ten sam leniwy mrok spowijał miasto, wilgotny i ponury, blady i zimny. W sztabie wyborczym, pod koralowymi płatkami karczochowej lampy Poula Henningsena Hartmann słuchał Mortena Webera. Bremer nie wróci do szkoły na debatę. Rządzenie miastem było ważniejsze niż zabieganie o głosy.
– Pasuje do niego jak ulał – stwierdził Hartmann.
Rie Skovgaard odstawiła na biurko filiżankę z kawą.
– Sztab Bremera obwieścił przyznanie funduszy, gdy myśmy byli w szkole. Przygotował to wcześniej.
– Wiedział o dwudziestu procentach. Jak to możliwe, Morten? – spytał Troels.
Weber sprawiał wrażenie zdeprymowanego pytaniem.
– Dlaczego pytasz o to mnie? Może zrobił własne badania. To byłoby sensowne. Obiecanie pieniędzy na edukację zawsze zapewnia parę punktów.
– I uzyskał te same wyniki? Wiedział.
Weber wzruszył ramionami.
– Nie powinieneś był odwoływać debaty – powiedziała Skovgaard.
Zadzwoniła komórka Hartmanna.
– Zaginęła młoda dziewczyna. Nie miałem wyboru.
– Mówi Therese – odezwał się głos w słuchawce.
Hartmann spojrzał na Rie Skovgaard.
– Nie mogę teraz, oddzwonię.
– Nie rozłączaj się, Troels. Nie jesteś aż tak zajęty. Musimy się spotkać.
– To nie jest dobry pomysł.
– Ktoś zbiera na ciebie kwity.
Hartmann głośno wciągnął powietrze.
– Kto?
– Dzwonił do mnie dziennikarz. Nie chcę o tym rozmawiać przez telefon.
– Mamy tu o piątej imprezę dobroczynną. Przyjedź. Mogę wyjść na chwilę.
– A więc o piątej.
– Therese…
– Pilnuj się, Troels.
Weber i Skovgaard przyglądali się szefowi.
– Coś, o czym powinniśmy wiedzieć? – spytała Rie.
Theis Birk Larsen pojechał do Nørrebro, do domu, w którym mieszkali Lisa Rasmussen, Oliver Schandorff i parę innych dzieciaków ze szkoły i udawali, że są dorośli, pieprząc się, z kim popadnie, pijąc, ćpając i wydurniając się.
Zastał Lisę przed domem, wsiadała właśnie na rower. Przytrzymał jej kierownicę.
– Gdzie jest Nanna?
Dziewczyna była ubrana jak nastoletnia dziwka, tak jak one wszystkie. Nanna też by się tak ubierała, gdyby jej pozwolił. Nie patrzyła mu w oczy.
– Już mówiłam, że nie wiem.
Jego wielka pięść ani drgnęła.
– Gdzie ten gnojek Schandorff?
Spojrzała na ścianę.
– Tutaj go nie ma. W każdym razie nie ma go od piątku.
Pochylił się i przysunął twarz do jej twarzy.
– Gdzie jest?
Wreszcie spojrzała mu w oczy. Wyglądała, jakby płakała.
– Mówił, że jego rodzice wyjeżdżają na weekend. Pewnie został u nich. Po imprezie halloweenowej…
Birk Larsen nie czekał, aż dziewczyna skończy.
Po drodze zadzwonił do Pernille.
– Właśnie rozmawiałem z Lisą – powiedział. – Jadę po nią.
Usłyszał jedno krótkie westchnienie pełne ulgi.
– To znowu ten bogaty gówniarz. Jego rodzice wyjechali. Pewnie… – Nie chciał tego powiedzieć ani pomyśleć.
– Na pewno tam jest? Tak mówi Lisa?
Kluczył w wieczornych korkach. Rodzice Schandorffa mieszkali daleko od centrum, na jednym z nowych osiedli na południu, niedaleko lotniska.
– Na pewno. Nie martw się.
Płakała. Słyszał, że płacze. Chciałby zetrzeć jej łzy swoimi grubymi, szorstkimi paluchami. Pernille była piękna i wspaniała. Jak Nanna, Emil i Anton. Wszyscy oni zasługiwali na więcej, niż im dawał, i wkrótce mieli to dostać.
– To nie potrwa długo, kochanie. Obiecuję.
Gdy Lund stała znowu między nagimi, ciemnymi drzewami, zadzwonił Buchard.
– Śmigłowiec. Trzy jednostki techników. Mam nadzieję, że coś znaleźliście.
– Grób.
– Nie spytałaś mnie o zdanie.
– Próbowałam. Byłeś na spotkaniu.
– Byłem na twoim przyjęciu pożegnalnym. Ludzie nie mówią „do widzenia” przy śniadaniu…
– Zaczekaj chwilę.
Przez las szedł do niej Meyer. Niósł coś w ramionach, coś przykrytego plastikową płachtą. Ciało.
– Znaleźliście coś? – spytał Buchard.
Meyer odłożył ciało na ziemię, rozchylił płachtę i pokazał jej nieżywego lisa. Sztywny i suchy, oblepiony ziemią. Na szyi miał chustę zuchową i drucianą pętlę, która go udusiła.
– Wezwijmy wszystkie dzieciaki z okolicy. – Meyer podniósł lisa za tylne łapy. – Trzeba zwalczać okrucieństwo wobec zwierząt.
– Nie – odpowiedziała Buchardowi Lund. – Jeszcze nie.
– Pakuj się, wracaj i złóż mi raport. Może zdążymy jeszcze wypić piwo, zanim pojedziesz na lotnisko.
Meyer przyglądał jej się, trzymając sztywne zwierzę w rękach. Oczy lisa były czarne i szkliste, sierść umazana błotem.
– Poznaj mojego nowego kolegę. Oto Lisek – powiedział z drwiącym uśmiechem. – Na pewno się polubicie.
Kolejne przyjęcie. Część politycznego kalendarza. Szansa, by poznać, negocjować, tworzyć koalicje, podsycać animozje.
Jedzenie zapewniła korporacja naftowa, napoje potentat transportowy. Kwartet smyczkowy grał Vivaldiego. Morten Weber omawiał strategię, a Rie Skovgaard konwersowała z gośćmi.
Uśmiechnięty Hartmann wymieniał uściski rąk, gawędził. Nagle zadzwoniła jego komórka. Przeprosił i oddalił się do swego gabinetu.
Czekała na niego Therese Kruse. Żona nudnego bankiera, poważna, z koneksjami, atrakcyjna, twardsza, niż można by sądzić z pozoru, kilka lat młodsza od niego.
– Nieźle wypadasz w sondażach. Ludzie w rządzie to widzą.
– I słusznie. Pracowaliśmy na to.
– To prawda.
– Zdobyłaś nazwisko dziennikarza?
Podała mu kartkę. Erik Salin.
– W życiu o nim nie słyszałem.
– Rozpytałam trochę. Pracował kiedyś jako prywatny detektyw. Teraz jest wolnym strzelcem, sprzedaje kwity za najwyższe stawki. Gazetom. Magazynom. Witrynom internetowym. Każdemu, kto płaci.
Wsunął karteczkę do kieszeni.
– I?
– Salin chciał wiedzieć, czy za hotele płacisz własną kartą kredytową, czy służbową. Czy kupowałeś dużo prezentów. I takie tam. Nic nie powiedziałam, oczywiście.
Hartmann napił się wina.
– Pytał o nas – dodała.
– Co powiedziałaś?
– Wyśmiałam sam pomysł, oczywiście. W końcu… – Krótki, gorzki uśmiech. – To nie było nic ważnego, prawda?
– Uzgodniliśmy, że tak będzie najlepiej, Therese. Przykro mi. Nie mogłem… – Urwał.
– Czego nie mogłeś, Troels? Ryzykować?
– Co on wie?
– O nas? Nic. Zgadywał. – Znowu zjadliwy uśmiech. – Może wierzy, że jeśli przepyta odpowiednią liczbę kobiet, to na coś trafi. Myślę jednak, że ma coś innego. Nie wiem skąd.
Hartmann zerknął na drzwi, upewnił się, że są sami.
– Na przykład?
– Zupełnie jakby widział twój kalendarz. Sprawdzał daty. Wiedział, gdzie byłeś i kiedy.
Hartmann znowu spojrzał na nazwisko, zastanowił się, czy obiło mu się o uszy.
– Nikt poza tym biurem nie widuje mojego kalendarza.
Wzruszyła ramionami. Wstała. Otworzyły się drzwi. Rie Skovgaard przyjrzała jej się badawczo.
– Troels – powiedziała ze sztywnym, podejrzliwym uśmiechem. – Nie wiedziałam, że masz gościa. Musisz z kimś porozmawiać.
Dwie kobiety zmierzyły się wzrokiem. Z namysłem. Nie trzeba było żadnych słów.
– Już idę – odrzekł.
Oliver Schandorff był chudym dziewiętnastolatkiem z czupryną kręconych rudych włosów i skwaszoną, ponurą twarzą. Właśnie palił trzeciego już dzisiaj skręta, gdy przez drzwi wejściowe wpadł Theis Birk Larsen.
Schandorff zeskoczył z fotela i cofał się przed nacierającym wielkim, wściekłym facetem.
– Zawołaj ją! – wrzasnął Birk Larsen. – Idziemy do domu.
– Halo! – krzyknął chłopak, wyskakując na korytarz. – Tu jest dzwonek. To prywatny dom.
– Nie zadzieraj ze mną, chłopcze. Przyszedłem po Nannę.
– Nanny tu nie ma.
Birk Larsen przemierzał parter wielkimi krokami, otwierając kolejne drzwi i wołając córkę.
Schandorff podążał za nim, trzymając się w bezpiecznej odległości.
– Panie Birk Larsen, mówię panu, że jej tu nie ma.
Theis wpadł z powrotem na korytarz. Na krześle przy kanapie zobaczył ubrania. Różowy T-shirt, stanik, dżinsy.
Zaklął i ruszył ku schodom.
Chłopak zgłupiał. Wyprzedził Birk Larsena i walnął go w klatkę piersiową, krzycząc:
– Co pan robi? Co to…
Wielki facet chwycił go za koszulkę, zniósł ze schodów do holu, ustawił naprzeciwko drzwi wejściowych i zacisnął wielką dłoń w pięść.
Schandorff ucichł.
Birk Larsen wrócił na górę, pokonując po dwa stopnie naraz. Wyszedł na otwartą przestrzeń, ogromną, taką, o której posiadaniu nie mógł nawet marzyć, jakkolwiek ciężko by pracował i choćby miał nie wiadomo ile czerwonych ciężarówek.
Z sypialni po lewej dobiegał ogłuszający rock. Cuchnęło skrętami i seksem.
Szerokie łóżko ze zmiętolonym prześcieradłem, skołtunioną kołdrą. Kręcone blond włosy wystające spod poduszek. Leżała twarzą w dół, z drugiej strony sterczały bose stopy. Naćpana. Albo pijana. Albo jedno i drugie, czy nawet gorzej.
Spojrzał spode łba na Schandorffa, który stał za nim z rękoma w kieszeniach i z takim uśmieszkiem, że Birk Larsen z trudem powstrzymał się, żeby nie uderzyć go w twarz.
Podszedł do łóżka, zastanawiając się, jak to rozegrać, odsunął kołdrę i powiedział delikatnie:
– Nanna… Musisz wracać do domu. Nieważne, co się stało. Jedziemy…
Kobieta podniosła na niego wzrok, na jej twarzy malowały się przerażenie i wściekłość. Też blondynka. Ten sam odcień włosów. Musiała mieć ze dwadzieścia pięć lat.
– Mówiłem panu – odezwał się Schandorff. – Nanny tu w ogóle nie było. Jeśli mogę pomóc…
Birk Larsen wyszedł na zewnątrz, zastanawiając się, co robić. Co powiedzieć Pernille? Gdzie teraz jechać? Nie lubił policji, ale może powinien z nimi pogadać. Chciał coś wiedzieć, coś znaleźć.
Nad głową usłyszał huk. Śmigłowiec. Z napisem „Politi” od spodu.
Kiedy tu jechał, nie zastanawiał się za bardzo, w jakim punkcie miasta się znajduje. Był pewien, że zastanie Nannę w domu Olivera Schandorffa. Nic więcej nie musiał wiedzieć. Teraz sobie uświadomił, że stąd jest już niedaleko do bagien na wschód od lotniska.
Pernille powiedziała, że tam się to wszystko zaczęło.
Lund wróciła na płaski teren Kalvebod Fælled, tam gdzie znaleźli poplamioną krwią koszulkę. Patrzyła na mapę.
– Zwijajmy się – zarządził Meyer, zapalając kolejnego papierosa.
Zadzwonił jej telefon.
– Jedziesz do Szwecji czy nie? – spytał Bengt Rosling.
Musiała się chwilę zastanowić.
– Niedługo – odparła.
– Co byś powiedziała na parapetówkę w sobotę? Moglibyśmy zaprosić Lassego, Missan, Bossego i Janne.
Lund przemierzała wzrokiem blednący horyzont, żałując, że nie może trochę spowolnić czasu, by powstrzymać zmierzch.
– I moich rodziców – dodał Bengt. – I twoją mamę.
Lund jeszcze raz spojrzała na mapę, jeszcze raz przebiegła wzrokiem bagna i las.
– Twojej mamie urządzimy pokój gościnny – mówił dalej Bengt.
Trójka dzieciaków prowadziła rowery. Niosła wędki.
Mark nigdy nie chodził na ryby. Nikt go nie zabierał.
– Fajnie by było – powiedziała, machając ręką na Meyera, by ściągnąć jego uwagę.
– Nie chcę, żeby spała na kanapie – ciągnął Bengt.
Lund już go nie słuchała. Ręka z telefonem zwisała wzdłuż boku.
– Co tam jest? – spytała Meyera.
– Też las. I kanał.
– Szukaliście w wodzie?
Skrzywił się. Należał do ludzi, którzy umieją wyglądać wściekle nawet przez sen.
– Dziewczyna pobiegła w drugą stronę!
Lund wróciła do telefonu.
– Nie zdążymy na samolot.
– Co?
– Ty leć, ja dołączę jutro z Markiem.
Meyer stał, ze skrzyżowanymi ramionami, na zmianę wpychając do ust chipsy i zaciągając się papierosem.
– Mamy nurków? I sprzęt? – spytała Lund.
– Mamy tu tylu ludzi, że wystarczy nam do wszczęcia niewielkiej wojny. Może ze Szwecją? Spójrzmy prawdzie w oczy. To jedyny sposób, żebyś się tam udała.
Podjechali razem nad kanał. Chodzili w tę i z powrotem. Przy niskim stalowym mostku widniały ślady opon. Zjeżdżały z błotnistego brzegu do czarnej wody.
Posępna okolica pasowała do stanu umysłu Birk Larsena: labirynt ślepych zaułków i bezsensownych zakrętów. Labirynt bez wyjścia.
Jechał i jechał, prosto w gasnący, szary zachód słońca, coraz dalej, i nic nie znajdował. Ustało nawet dudnienie śmigłowca. Pernille towarzyszyła mu w każdej bolesnej sekundzie, jej przenikliwy, przerażony głos dobiegał z telefonu przyciśniętego do lewego ucha Theisa.
– Gdzie ona jest?
Ile już razy o to pytała? Ile razy on o to pytał?
– Szukam.
– Gdzie?
Chciał powiedzieć, że na Kalvebod Fælled. Anton przyjechał tu kiedyś z klasą na zajęcia przyrodnicze i opowiadał o robakach i wężach prawie przez cały dzień, zanim zapomniał o całym cholerstwie.
Przed sobą zobaczył światła. Jedno z nich było niebieskie.
– Wszędzie.
Nad kanałem biegła wąska dróżka. Lund wpatrywała się w ciężarówki, żuraw samojezdny, łańcuch. W samochód wyłaniający się z ponurej wody.
Patrz, myśl, wyobraź sobie.
Ktoś zaparkował na dróżce, przodem do wody. Potem wysiadł, pchnął. Reszty dokonała grawitacja.
Meyer stał koło Lund i patrzył na pojazd wiszący na tle nieba. Ze wszystkich czworga drzwi wylewała się woda. Lakier był czarny, w kolorze kanału, ale też lśniący, jakby dopiero co auto wymyto.
Ford, hatchback. Nówka.
– Sprawdź numery – poleciła Lund w chwili, gdy ukazała się tablica rejestracyjna.
Żuraw stał na brzegu, długie ramię wysięgnika wisiało nad kanałem. Samochód kołysał się teraz nad trawiastą ścieżką. Trzech funkcjonariuszy kierowało nim powoli, aż dotknął kołami ziemi. Wyglądałby zupełnie zwyczajnie, gdyby nie strugi cuchnącego płynu wylewającego się spod wszystkich drzwi.
Meyer skończył rozmowę telefoniczną. Podeszli we dwójkę i zajrzeli przez okna. Pusto.
Roleta zasłaniała widok na wnętrze bagażnika.