The Killing. Tom 1. Odcinek 1 - Dawid Hewson - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

The Killing. Tom 1. Odcinek 1 ebook i audiobook

Dawid Hewson

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kultowa powieść na podstawie kultowego serialu!

Sarah Lund kończy właśnie pracę w kopenhaskiej policji. Wraz z nastoletnim synem ma przeprowadzić się do Szwecji, by zamieszkać ze swoim narzeczonym.

Gdy przekazuje gabinet następcy, dowiaduje się o niepokojącym znalezisku na niezamieszkałych terenach pod miastem. Niedługo potem policja trafia na zwłoki dziewiętnastoletniej Nanny Birk Larsen. Okazuje się, że przed śmiercią dziewczyna została wielokrotnie zgwałcona. 

Sarah odkłada wyjazd i wraz z Janem Meyerem rozpoczyna trudne dochodzenie, w którym nieustannie mnożą się wątki i podejrzani.

W Kopenhadze trwa w tym czasie zacięta walka o fotel burmistrza, politycy najwyraźniej nie cofną się przed niczym, byle tę walkę wygrać. W zdemoralizowanym świecie Ratusza, w porażonym żałobą domu Birk Larsenów – wszędzie może się kryć klucz do rozwiązania zagadki. Sarah Lund wie, że musi znaleźć mordercę, poświęcając tym samym nawet swoje życie osobiste.

Napisanie powieści na podstawie scenariusza serialu wymagało od Davida Hewsona nie lada kreatywności, ale też dało mu nowe możliwości rozbudowania postaci czy wprowadzenia zaskakujących zwrotów akcji. Jeśli widz serialu myśli, że zna tę historię, to bardzo się myli. 

„The Killing” to rewelacyjna powieść kryminalna, która już osiągnęła status kultowej, podobnie jak jej pierwowzór, duński serial „Forbrydelsen”, na podstawie scenariusza Sørena Sveistrupa, oraz jego amerykański remake.

Zapraszamy do wysłuchania pierwszego odcinka pierwszego tomu! Dwa kolejne odcinki już wkrótce!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 48 min

Lektor: Maciej Kowalik
Oceny
4,4 (113 oceny)
64
35
10
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Grazka1955

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

Nietypowe odwrócenie - to z serialu zrobiono powieść a nie z powieści serial. Sporo się działo, dużo tropów. Dobrze się słuchało. Z przyjemnością sięgnę po kolejne części.
00
Rylska

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajne! Uwielbiałam serial, ksiązka też daje radę, naprawdę!
terdzo

Z braku laku…

Fatalnie przeczytana. Szepty i krzyki czyli zamiast książki mamy odgłosy awantury.
01

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Kil­ling 1. Part 1

Prze­kład z ję­zyka an­giel­skiego: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Co­py­ri­ght © Da­wid Hew­son, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Alek­san­dra Pie­trzyń­ska

Ko­rekta: Ma­ria Za­jąc

ISBN 978-91-8076-132-1

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Non no­bis so­lum nati su­mus

Nie dla sie­bie sa­mych na świat przy­szli­śmy…

Cy­cero, De of­fi­cis, Księga I, 22

Po­dzię­ko­wa­nia

Stwo­rze­nie gę­stego od wąt­ków kry­mi­nału z gę­stej od wąt­ków te­le­wi­zyj­nej tra­ge­dii kry­mi­nal­nej to wy­czyn nie­ła­twy, zwłasz­cza je­śli ak­cja roz­grywa się w kraju, któ­rego ni­gdy wcze­śniej się nie od­wie­dziło, od­le­głego o ty­siące ki­lo­me­trów od cie­płego, przy­ja­znego kli­matu Włoch, gdzie roz­grywa się ak­cja więk­szo­ści mo­ich ksią­żek. Nie wy­ru­szył­bym w tę po­dróż, gdyby nie ogrom bez­in­te­re­sow­nej, peł­nej po­świę­ce­nia pracy lu­dzi zwią­za­nych z tym przed­się­wzię­ciem, za­równo w Da­nii, jak i Wiel­kiej Bry­ta­nii.

Søren Sve­istrup, twórca se­rialu, w swej życz­li­wo­ści po­świę­cił mi mnó­stwo czasu w trak­cie prac nad trze­ciej czę­ści pro­duk­cji te­le­wi­zyj­nej, by przy­bli­żyć mi swoje za­my­sły, a po­tem, gdy już przy­szło do prze­no­sze­nia opo­wie­ści z ekranu na pa­pier, szczo­drze do­ra­dzał mi przy co trud­niej­szych de­cy­zjach. Su­sanne Bent An­der­sen, przed­sta­wi­cielka mo­jego duń­skiego wy­dawcy, po­mo­gła mi ogrom­nie w po­zna­wa­niu Ko­pen­hagi i jej kul­tury, po­dob­nie jak bez­gra­nicz­nie uczynny agent Sørena, Lars Rin­ghof. Po­mo­gło mi też w tym całe mnó­stwo osób, któ­rych na­zwisk nie dał­bym rady wy­mie­nić, z Ko­mendy Głów­nej Po­li­cji w Ko­pen­ha­dze, Ra­tu­sza i in­nych in­sty­tu­cji.

W Wiel­kiej Bry­ta­nii z ko­lei moja wy­daw­czyni Tri­sha Jack­son i jej ko­le­dzy z Pan Mac­mil­lan – sami zde­kla­ro­wani wiel­bi­ciele Sary Lund – słu­żyli nie­wy­czer­pa­nymi za­so­bami po­rad, opi­nii i słów za­chęty, po­dob­nie jak wiele osób za­li­cza­ją­cych się do fa­nów se­rialu. Spo­śród tych ostat­nich mu­szę wy­ra­zić szcze­gólną wdzięcz­ność wo­bec Ke­itha Blo­unta, nie tylko za wkład w tę opo­wieść, lecz także za stwo­rze­nie pro­gramu dla pi­sa­rzy, no­szą­cego na­zwę Scri­ve­ner, dzięki któ­remu mia­łem szansę za­cho­wać kon­trolę nad trzema wąt­kami nar­ra­cji (w ogóle so­bie nie wy­obra­żam, że bez Scri­ve­nera zre­ali­zo­wał­bym tak ogromny pro­jekt).

A wszel­kie zmiany w sto­sunku do pier­wot­nej opo­wie­ści – ko­nie­czne, po­nie­waż książki i te­le­wi­zja to nie to samo – po­ja­wiły się z mo­jej ini­cja­tywy.

Dzię­kuję

Da­vid Hew­son

Główni bo­ha­te­ro­wie

Po­li­cja ko­pen­ha­ska

Sa­rah Lund – pod­ko­mi­sarka po­li­cji kry­mi­nal­nej, Wy­dział Za­bójstw

Jan Meyer – pod­ko­mi­sarz po­li­cji kry­mi­nal­nej, Wy­dział Za­bójstw

Hans Bu­chard – nad­in­spek­tor, szef Wy­działu Za­bójstw

Len­nart Brix – za­stępca Bu­charda, Wy­dział Za­bójstw

Svend­sen – śled­czy, Wy­dział Za­bójstw

Jan­sen – tech­nik kry­mi­na­li­styki

Bülow – dawny po­li­cjant, obec­nie w Biu­rze Pro­ku­ra­tora

Ro­dzina Birk Lar­se­nów

Theis Birk Lar­sen – oj­ciec

Per­nille Birk Lar­sen – matka

Nanna Birk Lar­sen – ich córka

An­ton Birk Lar­sen – ich star­szy syn

Emil Birk Lar­sen – ich młod­szy syn

Lotte Holst – młod­sza sio­stra Per­nille

Ra­tusz – po­li­tycy oraz urzęd­nicy

Tro­els Hart­mann – prze­wod­ni­czący Stron­nic­twa Li­be­ral­nego i za­stępca bur­mi­strza do spraw edu­ka­cji

Rie Sko­vga­ard – do­rad­czyni po­li­tyczna Hart­manna

Mor­ten We­ber – szef kam­pa­nii wy­bor­czej Hart­manna

Poul Bre­mer – bur­mistrz Ko­pen­hagi

Kir­sten El­ler – prze­wod­ni­cząca Par­tii Cen­trum

Jens Holck – prze­wod­ni­czący Ugru­po­wa­nia Umiar­ko­wa­nego

Mai Juhl – prze­wod­ni­cząca Par­tii Zie­lo­nych

Knud Padde – szef ko­mi­tetu par­tyj­nego Stron­nic­twa Li­be­ral­nego

Hen­rik Bi­gum – czło­nek ko­mi­tetu Stron­nic­twa Li­be­ral­nego

Olav Chri­sten­sen – urzęd­nik Wy­działu Edu­ka­cji

Gert Stokke – kie­row­nik w Wy­dziale Śro­do­wi­ska, pod­władny Holcka

Li­ceum Fre­de­rik­sholm

Oli­ver Schan­do­rff – uczeń, były chło­pak Nanny

Jeppe Hald – uczeń

Lisa Ra­smus­sen – uczen­nica

Pani Koch – dy­rek­torka

Rah­man Al-Ke­mal (Rama) – na­uczy­ciel

Hen­ning Ko­foed – na­uczy­ciel

Inni

Hanne Meyer – żona Jana Mey­era

Car­sten – były mąż Lund

Bengt Ro­sling – kry­mi­no­log, obecny part­ner Lund

Mark – syn Lund

Vagn Skær­bæk – przy­ja­ciel Birk Lar­se­nów i wie­lo­letni pra­cow­nik ich firmy

Leon Fre­vert – tak­sów­karz do­ra­bia­jący so­bie u Birk Lar­sena

Amir El’ Na­men – syn wła­ści­ciela in­dyj­skiej re­stau­ra­cji, przy­ja­ciel z dzie­ciń­stwa Nanny

John Lynge – kie­rowca pra­cu­jący dla sztabu wy­bor­czego Tro­elsa Hart­manna

1

Pią­tek, 31 paź­dzier­nika

Przez ciemny las, w któ­rym na­gie drzewa nie dają żad­nego schro­nie­nia, bie­gnie Nanna Birk Lar­sen.

Ma dzie­więt­na­ście lat, dy­szy, dy­goce w ku­sej, po­dar­tej halce, bose stopy grzę­zną w lep­kim bło­cie.

Po­tyka się o bez­li­to­sne ko­rze­nie, ga­łę­zie roz­dzie­rają skórę bla­dych rąk, któ­rymi wy­ma­chuje w po­wie­trzu. Upada, z wy­sił­kiem wy­do­staje się z ohyd­nych wil­got­nych wy­kro­tów, pró­buje się uspo­koić, my­śleć, nie szczę­kać zę­bami, nie tra­cić na­dziei, musi się ukryć.

Śle­dzi ją by­stre oko, tropi ni­czym my­śliwy ran­nego je­le­nia. Prze­cze­suje pust­ko­wie Pin­se­sko­ven, Lasu Zie­lo­no­świąt­ko­wego, zyg­za­kami, jest co­raz bli­żej.

Na­gie sre­brzy­ste pnie wy­ra­stają z ja­ło­wej gleby ni­czym koń­czyny ciał za­sty­głych przed wie­kami w ostat­nim spa­zmie.

Ko­lejny upa­dek, naj­gor­szy. Zie­mia ucieka jej spod nóg. Ręce młócą, dziew­czyna krzy­czy z bólu i roz­pa­czy, zwala się do obrzy­dli­wego, lo­do­wa­tego rowu, czuje, jak jej głowa, ręce, łok­cie, ko­lana ob­cie­rają się o twardą zie­mię, która czai się na dnie.

Lo­do­wata woda, strach, prze­śla­dowca gdzieś nie­da­leko…

Nanna za­ta­cza się, zdy­szana wy­do­staje się z grzę­za­wi­ska, wspina się na brzeg, wbija w błoto bose, po­dra­pane i krwa­wiące stopy, by zna­leźć opar­cie w mazi prze­ci­ska­ją­cej się przez palce.

Tra­fia na drzewo. Kilka ostat­nich je­sien­nych li­ści mu­ska jej twarz. Pień jest więk­szy niż po­zo­stałe i gdy dziew­czyna obej­muje go ra­mio­nami, my­śli o The­isie, swoim ojcu, wiel­kim męż­czyź­nie, ci­chym i po­sęp­nym, so­lid­nym i nie­wzru­szo­nym ba­stio­nie chro­nią­cym ją przed świa­tem.

Chwyta drzewo, lgnie do niego, tak jak kie­dyś tu­liła się do ojca. Silna jego siłą, od­da­jąca mu w za­mian swoją. Nic in­nego się nie li­czy, jak za­wsze.

Z bez­kre­snego nieba pły­nie ni­ski sko­wyt. Wszech­wi­dzące świa­tła od­rzu­towca umy­kają gra­wi­ta­cji, ucie­kają z Ka­strup, z Da­nii. Ośle­piają. W nie­mi­ło­sier­nej ja­sno­ści Nanna Birk Lar­sen sięga pal­cami do swo­jej twa­rzy. Do­tyka rany bie­gną­cej od le­wego oka do po­liczka, do­kucz­li­wej, otwar­tej, krwa­wią­cej.

Czuje go. Czuje jego za­pach. Na so­bie. W so­bie.

Wśród tego bólu i stra­chu roz­pala się w niej go­rący i gwał­towny pło­mień wście­kło­ści.

„Wy­ka­pany Theis”.

Wszy­scy tak mó­wili, gdy da­wała im po­wód.

Je­steś Nanna Birk Lar­sen, dziecko The­isa i Per­nille, i umkniesz nocą po­two­rowi, bie­gnąc przez Las Zie­lo­no­świąt­kowy na obrze­żach mia­sta. Kilka dłu­gich ki­lo­me­trów stąd leży cie­płe, bez­pieczne miej­sce zwane do­mem.

Nanna wstaje i chwyta się pnia, tak jak kie­dyś chwy­tała się ojca, ra­mio­nami do­tyka łusz­czą­cej się srebr­nej kory, blade chu­cherko ob­le­pione bru­dem i krwią, drżące, ci­che, prze­ko­nuje samą sie­bie, że za ciem­nym la­sem i mar­twymi drze­wami, które nie dają schro­nie­nia, znaj­dzie wy­ba­wie­nie.

Biały pro­mień znowu ją obej­muje. To nie jest po­tok ja­sno­ści spły­wa­jący z brzu­cha sa­mo­lotu, który leci po­nad pust­ko­wiem jak wielki me­cha­niczny anioł próżno szu­ka­jący za­gu­bio­nej du­szy spra­gnio­nej ra­tunku.

Bie­gnij, Nanno, bie­gnij – krzy­czy głos.

Bie­gnij, Nanno, bie­gnij – my­śli dziew­czyna.

Do­sięga ją świa­tło la­tarki, po­je­dyn­cze ośle­pia­jące oko. Jest tu­taj.

2

Po­nie­dzia­łek, 3 li­sto­pada

– Na ty­łach – po­wie­dział po­li­cjant. – Zna­lazł ją ja­kiś bez­do­mny.

Siódma trzy­dzie­ści rano. Jesz­cze ciemno, deszcz lał lo­do­wa­tymi stru­gami. Pod­ko­mi­sarka Sa­rah Lund stała pod ścianą brud­nego ce­gla­nego bu­dynku nie­opo­dal na­brzeża, pa­trząc, jak mun­du­rowi roz­wi­jają ta­śmę po­li­cyjną.

Ostat­nie miej­sce zbrodni, ja­kie oglą­dała w Ko­pen­ha­dze. To mu­siało być mor­der­stwo. A ofiarą mu­siała być ko­bieta.

– Bu­dy­nek jest pu­sty. Spraw­dzamy ten na­prze­ciwko.

– Ile miała lat? – spy­tała Lund po­li­cjanta, któ­rego chyba nie ko­ja­rzyła.

Wzru­szył ra­mio­nami, po czym wy­tarł za­laną desz­czem twarz.

– Czemu py­tasz?

Przez ten kosz­mar – chcia­łaby po­wie­dzieć. Kosz­mar, który obu­dził ją o szó­stej rano. Z krzy­kiem sia­dła w pu­stym łóżku wy­pro­sto­wana jak struna. Gdy wstała, Bengt, miły, tro­skliwy, spo­kojny Bengt, krzą­tał się po miesz­ka­niu, koń­cząc pa­ko­wa­nie. Mark, jej syn, spał przed te­le­wi­zo­rem w swoim po­koju i na­wet nie drgnął, gdy zaj­rzała tam po ci­chutku. Dzi­siaj wie­czo­rem całą trójką mieli wsiąść do sa­mo­lotu le­cą­cego do Sztok­holmu. Nowe ży­cie w in­nym kraju. Klamka za­pa­dła.

Sa­rah Lund miała trzy­dzie­ści osiem lat, była po­ważną osobą, przy­pa­tru­jącą się ba­daw­czo światu, ni­gdy so­bie. Za­czy­nał się jej ostatni dzień w ko­pen­ha­skiej po­li­cji. Ta­kie ko­biety jak ona nie mie­wały kosz­ma­rów, nie bu­dziły się w ciem­no­ściach prze­ra­żone wi­zją wy­krzy­wio­nej w pa­nice mło­dej twa­rzy, tak po­dob­nej do twa­rzy Lund sprzed lat.

To się przy­da­rzało in­nym.

– Ja­sne, po co od­po­wia­dać. – Po­li­cjant skrzy­wił się na jej mil­cze­nie, pod­niósł ta­śmę i po­pro­wa­dził pod­ko­mi­sarkę do roz­su­wa­nych me­ta­lo­wych drzwi. – Po­wiem ci, że jesz­cze ni­gdy cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łem. – Po­dał jej nie­bie­skie rę­ka­wiczki, pa­trzył, jak je za­kłada, po­tem pod­parł ra­mie­niem rdze­wie­jący me­tal. Drzwi się od­su­nęły, pisz­cząc ni­czym drę­czony kot. – Do­łą­czę za chwilę – rzu­cił.

Po­szła przed sie­bie, jak za­wsze sama, pa­trząc uważ­nie ja­snymi, sze­roko otwar­tymi oczyma, nie­zmien­nie czujna.

Nie wie­dzieć czemu funk­cjo­na­riusz za­su­nął drzwi w mo­men­cie, gdy ona zna­la­zła się w środku, tak szybko, że tym ra­zem roz­legł się koci pisk o ton wyż­szy. Po­tem za­pa­dła ci­sza, za­kłó­cona tylko me­ta­licz­nym dy­go­tem cięż­kiej stali od­dzie­la­ją­cej ją od sza­rego dnia.

Środ­kiem po­miesz­cze­nia, które wy­glą­dało jak ma­ga­zyn mięsa, biegł ko­ry­tarz. W gó­rze w rów­nych od­stę­pach wi­siały haki. Na su­fi­cie świe­cił je­den rząd ża­ró­wek. Be­to­nowa po­sadzka była wil­gotna i lśniąca.

Na końcu ko­ry­ta­rza coś się po­ru­szyło, za­ko­ły­sało jak ogromne wa­ha­dło.

Trzask nie­wi­docz­nego prze­łącz­nika i na­gle za­pa­dła ciem­ność. Taka jak w sy­pialni dzi­siaj rano, gdy wy­bu­dziła się ze strasz­nego snu.

– Świa­tło! – za­wo­łała. Jej głos od­bił się echem po czar­nym i pu­stym wnę­trzu bu­dynku. – Pro­szę włą­czyć świa­tło!

Ci­sza. Żad­nego dźwięku. Była do­świad­czoną po­li­cjantką, za­brała ze sobą wszystko, co po­winna, oprócz broni, o któ­rej za­wsze za­po­mi­nała.

Ale w pra­wej kie­szeni miała la­tarkę. Wy­jęła ją te­raz i trzy­mała tak, jak to ro­bią wszy­scy po­li­cjanci: prawa ręka w gó­rze, nad­gar­stek od­chy­lony. Po­świe­ciła przed sie­bie, za­glą­da­jąc w za­ka­marki, któ­rymi nikt prócz niej się ni­gdy nie in­te­re­so­wał.

Ru­szyła na łowy. Koce, roz­rzu­cone ubra­nia, dwie zgnie­cione puszki po coli, opa­ko­wa­nie po pre­zer­wa­ty­wach.

Trzy kroki i na­gle stop. Pod prawą ścianą, przy sa­mej pod­ło­dze zo­ba­czyła ka­łużę, szkar­łatną i lepką. Od niej cią­gnęły się dwie rów­no­le­głe li­nie – krew roz­sma­ro­wana tak, jakby po pod­ło­dze cią­gnięto ciało.

Lund wy­jęła z kie­szeni paczkę gum ni­ko­ty­no­wych, wsu­nęła jedną do ust.

Rzu­cała nie tylko Ko­pen­hagę. Pa­pie­rosy też.

Po­chy­liła się i wsa­dziła do lep­kiej ka­łuży pa­lec w nie­bie­skiej rę­ka­wiczce. Pod­nio­sła go do nosa i po­wą­chała.

Jesz­cze trzy kroki i na­tknęła się na sie­kierę o sty­li­sku tak czy­stym i lśnią­cym, jakby wczo­raj przy­nie­siono ją ze sklepu. Dwoma pal­cami do­tknęła czer­wo­nej cie­czy na ostrzu. Po­wą­chała ją, spraw­dziła jej lep­kość i za­sta­no­wiła się chwilę.

Ni­gdy nie po­lubi smaku gumy ni­ko­ty­no­wej. Ru­szyła da­lej.

To coś przed sobą wi­działa co­raz wy­raź­niej. Ko­ły­sało się z boku na bok. Gruba fo­lia uma­zana na czer­wono tak mocno, jakby w środku znaj­do­wało się za­szlach­to­wane zwie­rzę.

Paczka miała zna­jomy, ludzki kształt.

Lund zmie­niła po­zy­cję la­tarki, trzy­mała ją te­raz bli­sko ta­lii. Przy­glą­dała się skru­pu­lat­nie fo­lii, pod­świe­tla­jąc ją od dołu, szu­kała ka­wałka, za który mo­głaby chwy­cić.

Szarp­nęła, fo­lia opa­dła, a jej za­war­tość się za­ko­ły­sała. Świa­tło la­tarki po­chwy­ciło znie­ru­cho­miałą mę­ską twarz, usta otwarte w wie­ku­istym O. Czarne włosy, ró­żowa skóra, mon­stru­alny pla­sti­kowy pe­nis we wzwo­dzie. A na gło­wie ja­skra­wo­nie­bie­ski hełm wi­kinga ze srebr­nymi ro­gami i zło­tymi war­ko­czami.

Lund prze­chy­liła głowę i się uśmiech­nęła. Na ich uży­tek.

Na klatce pier­sio­wej gu­mowa lala miała kartkę: „Dzięki, sze­fowo, za sie­dem cu­dow­nych lat. Chło­paki”.

Z ciem­no­ści do­biegł śmiech.

Chło­paki.

Nie­zły ka­wał. Mo­gli się cho­ciaż po­sta­rać o praw­dziwą krew.

Ko­menda ko­pen­ha­skiej po­li­cji mie­ściła się w sza­rym la­bi­ryn­cie wznie­sio­nym nie­opo­dal wód portu. Bu­dy­nek, po­sępny i kan­cia­sty od strony ulicy, w środku otwie­rał się na owalny dzie­dzi­niec oto­czony kla­sycz­nymi ar­ka­dami. Spi­ralne klatki scho­dowe we­wnątrz pro­wa­dziły do dłu­gich ko­ry­ta­rzy wy­ło­żo­nych żył­ko­wa­nym czar­nym mar­mu­rem. Trzy mie­siące mi­nęły, za­nim na­uczyła się po­ru­szać po tej ciem­nej plą­ta­ni­nie. Jesz­cze te­raz cza­sami mu­siała się mocno za­sta­na­wiać, gdzie się aku­rat znaj­duje.

Wy­dział Za­bójstw ulo­ko­wany był na pierw­szym pię­trze, od pół­noc­nego wschodu. Lund sie­działa wła­śnie w po­koju Bu­charda i słu­chała żar­tów ko­le­gów, otwie­ra­jąc pre­zenty, uśmiech­nięta, mil­cząca w heł­mie z kar­to­no­wymi ro­gami i zło­tymi war­ko­czami.

Wresz­cie po­dzię­ko­wała im i po­szła do sie­bie, by się spa­ko­wać. Mu­siała się sprę­żać. Uśmiech­nęła się do zdję­cia Marka, które trzy­mała na biurku. Te­raz miał dwa­na­ście lat, a na tym zdję­ciu dzie­więć, czyli zro­biono je na długo przed tym, jak przy­szedł do domu z tym śmiesz­nym kol­czy­kiem w uchu. Przed roz­wo­dem, sporo przed roz­wo­dem. Po­tem po­ja­wił się Bengt i za­czął ją na­ma­wiać na wy­jazd do Szwe­cji i ży­cie po dru­giej stro­nie smęt­nych, zim­nych wód Sundu.

Mały Mark, bez uśmie­chu, i wtedy, i te­raz. W Szwe­cji to się zmieni. Wszystko się zmieni.

Zgar­nęła do kar­tonu resztę rze­czy z biurka: trzy­mie­sięczny za­pas gumy Ni­co­ti­nell, dłu­go­pisy, tem­pe­rówkę w kształ­cie lon­dyń­skiego au­to­busu; na wierz­chu po­ło­żyła zdję­cie Marka.

Otwo­rzyły się drzwi i do środka wszedł męż­czy­zna.

Spoj­rzała i jak za­wsze oce­niła. Pa­pie­ros zwi­sa­jący z ką­cika ust. Włosy krót­kie, twarz po­ważna. Wiel­kie oczy, wiel­kie uszy. Ubra­nie ta­nie i tro­chę zbyt mło­dzie­żowe jak na fa­ceta pra­wie w jej wieku. Niósł kar­ton bar­dzo po­do­bny do jej wła­snego. Do­strze­gła plan Ko­pen­hagi, kosz do ko­szy­kówki na ścianę, sa­mo­cho­dzik po­li­cyjny i słu­chawki.

– Szu­kam ga­bi­netu Lund – po­wie­dział, wpa­tru­jąc się w hełm wi­kinga za­wie­szony na no­wych nar­tach, które po­da­ro­wano jej przy śnia­da­niu.

– To tu.

– Jan Meyer. To ele­ment tu­tej­szego umun­du­ro­wa­nia?

– Wy­jeż­dżam do Szwe­cji. – Wzięła swoje rze­czy i ru­szyła do drzwi.

Nie­zgrab­nie pró­bo­wali się wy­mi­nąć.

– Na mi­łość bo­ską… dla­czego? – spy­tał.

Od­sta­wiła kar­ton, od­gar­nęła dłu­gie, brą­zowe, nie­sforne włosy, ro­zej­rzała się, czy zo­stało coś waż­nego. Chyba nie.

Meyer wy­jął ta­blicę do ko­szy­kówki, spoj­rzał na ścianę.

– Moja sio­stra zro­biła coś ta­kiego – po­wie­dział.

– Co mia­no­wi­cie?

– Tu ja­koś nie mo­gła się ze­brać do kupy, więc prze­nio­sła się z fa­ce­tem na Born­holm. – Umo­co­wał ta­blicę mię­dzy szaf­kami na akta. – Fajny gość. Nie udało się.

Lund stra­ciła cier­pli­wość do swo­ich wło­sów, wy­jęła z kie­szeni gumkę i zwią­zała je w koń­ski ogon.

– Za da­leko od cy­wi­li­za­cji. Do­sta­wali kręćka od słu­cha­nia ca­łymi dniami kro­wich pier­dów. – Wy­jął cy­nowy ku­fel do piwa z przy­krywką i za­czął ob­ra­cać go w dło­niach. – Ty do­kąd je­dziesz?

– Do Sig­tuny.

Meyer znie­ru­cho­miał i wpa­try­wał się w nią w mil­cze­niu.

– To też bar­dzo da­leko od cy­wi­li­za­cji – do­dała.

Za­cią­ga­jąc się głę­boko pa­pie­ro­sem, wy­jął z pu­dła małą dzie­cięcą fut­bo­lówkę. Po­sta­wił na biurku ra­dio­wo­zik i za­czął nim jeź­dzić w tę i z po­wro­tem. Gdy kółka się po­ru­szały, włą­czało się nie­bie­skie świa­tło i wyła sy­rena.

Cią­gle się nim ba­wił, gdy wszedł Bu­chard z kartką w ręku.

– Po­zna­li­ście się – stwier­dził.

Miły wu­ja­szek w oku­la­rach, obok któ­rego sie­działa przy śnia­da­niu, znik­nął.

– Mie­li­śmy przy­jem­ność… – za­częła.

– Wła­śnie to przy­słano. – Bu­chard po­dał jej ra­port. – Je­śli je­steś za bar­dzo za­jęta pa­ko­wa­niem…

– Mam dużo czasu – za­pew­niła. – Cały dzień…

– Świet­nie. Może weź­miesz ze sobą Mey­era?

Męż­czy­zna z kar­to­nem zga­sił pa­pie­rosa i wzru­szył ra­mio­nami.

– On się roz­pa­ko­wuje – za­uwa­żyła.

Meyer zo­sta­wił sa­mo­cho­dzik, się­gnął po fut­bo­lówkę i za­czął ją prze­rzu­cać z ręki do ręki. Uśmiech­nął się sze­roko. Wy­glą­dał te­raz ina­czej, bar­dziej ludzko. I spra­wiał wra­że­nie bar­dziej uła­dzo­nego.

– Ni­gdy nie je­stem tak za­pra­co­wany, że­bym nie mógł po­pra­co­wać.

– Do­bry po­czą­tek – pod­su­mo­wał Bu­chard. W jego gło­sie brzmiało zde­ner­wo­wa­nie. – Tak bym chciał to wi­dzieć, Meyer, i ty na pewno też.

Sie­dząc na miej­scu pa­sa­żera, Lund przez otwarte okno roz­glą­dała się po Ka­lve­bod Fæl­led. Trzy­na­ście ki­lo­me­trów na po­łu­dnie od mia­sta, bli­sko wody. Po kil­ku­dnio­wych desz­czach wresz­cie się wy­po­go­dziło, ra­czej nie na długo. Pła­skie ba­gna, żółta trawa, rowy cią­gnące się po ho­ry­zont, po pra­wej nagi, ciemny las. Słaby za­pach mo­rza, moc­niej­szy odór gni­ją­cych ro­ślin. Wil­goć w po­wie­trzu, pra­wie mroź­nym. Nad­cho­dziła ciężka zima.

– Nie wolno ci no­sić broni? Ani do­ko­ny­wać aresz­to­wań? A mo­żesz wy­sta­wiać man­daty za par­ko­wa­nie?

Czło­wiek, który ran­kiem wy­pro­wa­dzał psa, zna­lazł ja­kieś dziew­częce ubra­nia na pust­ko­wiu nie­opo­dal brzo­zo­wego la­sku zna­nego jako Pin­se­sko­ven. Las Zie­lo­no­świąt­kowy.

– Mu­sisz być Szwe­dem, żeby do­ko­ny­wać aresz­to­wań. Tak… – Lund wo­la­łaby w ogóle nie od­po­wia­dać na jego py­ta­nia. – Tak to działa.

Meyer we­pchnął do ust garść chip­sów, zmiął opa­ko­wa­nie i rzu­cił na pod­łogę. Pro­wa­dził jak na­sto­la­tek, za szybko, nie zwra­ca­jąc uwagi na in­nych.

– Co my­śli twój chło­pak?

Wy­sia­dła, w ogóle się na niego nie oglą­da­jąc.

Przy zna­le­zi­sku stał funk­cjo­na­riusz w cy­wilu, a mun­du­rowy błą­kał się po wy­kro­tach, ko­piąc kępy umie­ra­ją­cej trawy. To wszystko, co mieli: ba­weł­niana blu­ze­czka w kwiatki, w sam raz dla na­sto­latki. Karta do wy­po­ży­czalni wi­deo. Jedno i dru­gie za­pa­ko­wane w to­rebki do­wo­dowe. Na ko­szulce wi­dać było ślady krwi.

Lund ob­ró­ciła się wo­kół wła­snej osi. Wiel­kimi, lśnią­cymi oczyma prze­szu­kała oko­licę, jak za­wsze.

– Kto tu przy­cho­dzi? – spy­tała mun­du­ro­wego.

– Za dnia przed­szko­laki na spa­cery. Nocą dziwki z mia­sta.

– Nie­zła lo­ka­li­za­cja na szybki nu­me­rek – wtrą­cił się Meyer. – A gdzie dzi­siaj miej­sce na praw­dziwą mi­łość? Gdzie, py­tam.

Lund wciąż po­woli się roz­glą­dała.

– Od kiedy te rze­czy tu leżą?

– Od wczo­raj. W pią­tek była tu wy­cieczka szkolna. Zna­leź­liby je.

– Żad­nych zgło­szeń? Może ze szpi­tali?

– Nic.

– Nie wiemy, kim ona jest?

De­tek­tyw po­ka­zał jej to­rebkę z ko­szulką.

– Roz­miar trzy­dzie­ści sześć – od­rzekł. – Tyle wiemy.

Wy­glą­dała na ta­nią, w kwiatki tak tan­detne i dzie­cięce, że wła­ści­cielka mo­gła ją wło­żyć dla żartu. Taki gra na­sto­latki: dzie­cin­nej i sek­sow­nej jed­no­cze­śnie.

Lund wzięła drugą to­rebkę i przyj­rzała się kar­cie do wy­po­ży­czalni. Wid­niało na niej imię i na­zwi­sko: Theis Birk Lar­sen.

– Zna­leź­li­śmy to obok ścieżki – do­dał po­li­cjant. – Ko­szulkę tu­taj. Może się po­kłó­cili i on ją wy­rzu­cił z sa­mo­chodu. A po­tem…

– A po­tem – pod­jął Meyer – zwi­nęła swoje buty, płaszcz i to­rebkę, jak rów­nież paczkę pre­zer­wa­tyw, i po­szła do domu oglą­dać te­le­wi­zję.

Lund nie mo­gła ode­rwać wzroku od lasu.

– Chce­cie, że­bym po­ga­dał z tym Birk Lar­se­nem? – spy­tał mun­du­rowy.

– Tak zrób. – Zer­k­nęła na ze­ga­rek.

Osiem go­dzin i ko­niec. Ko­niec z Ko­pen­hagą i do­tych­cza­so­wym ży­ciem.

Pod­szedł Meyer, a Lund na­gle zna­la­zła się w kłę­bie dymu.

– My mo­żemy z nim po­ga­dać, Lund. Zo­sta­wił tu dziwkę, po­bił ją. Go­ściu ide­al­nie w moim ty­pie.

– Ale ro­bota nie w na­szym ty­pie.

Pa­pie­ros po­wę­dro­wał do naj­bliż­szego rowu.

– Wiem, tylko… – Z kie­szeni wy­ło­niła się paczka gum. Ten fa­cet żył chip­sami, sło­dy­czami i pa­pie­ro­sami. – Chcę tylko z nim po­ga­dać.

– O czym? Nie ma żad­nej sprawy. Dziwka nie zło­żyła skargi.

Meyer po­chy­lił się do przodu i prze­mó­wił do niej jak na­uczy­ciel do dziecka:

– Je­stem do­bry w roz­ma­wia­niu.

Miał od­sta­jące, nie­mal ko­miczne uszy i lekki za­rost. Byłby do­bry jako tajny agent, po­my­ślała. I może jako tajny agent pra­co­wał. Przy­po­mniała so­bie, jak mó­wił do niego Bu­chard. Zbir, gli­niarz. Meyer nada­wałby się na jed­nego i dru­giego.

– Po­wie­dzia­łam…

– Po­win­naś mnie zo­ba­czyć w ak­cji, Lund. Na­prawdę. Za­nim wy­je­dziesz. Mój po­da­ru­nek dla Szwe­dów. – Wy­jął kartę z jej pal­ców. – Theis Birk Lar­sen – prze­czy­tał.

Sa­rah Lund zro­biła jesz­cze je­den ob­rót, przyj­rzała się żół­tym tra­wom, ro­wom i drze­wom.

– Ja po­pro­wa­dzę – oznaj­miła.

Per­nille po­chy­lała się nad jego sze­roką klatą, śmie­jąc się jak dziecko.

Roz­ne­gli­żo­wana, na ku­chen­nej pod­ło­dze, przed po­łu­dniem, w dzień po­wsze­dni. Po­mysł The­isa, oczy­wi­ście.

– Ubierz się – za­rzą­dziła i ze­szła z niego. – Idź do pracy, dzika be­stio.

Uśmiech­nął się sze­roko jak młody ło­bu­ziak, a prze­cież miał już czter­dzie­ści cztery lata. Za­wsze się tak uśmie­chał. Si­wie­jące rude włosy, bujne bo­ko­brody się­ga­jące do sze­ro­kiego pod­bródka, twarz, która w jed­nej chwili umiała się prze­mie­nić z przy­ja­znej we wrogą i za­raz znowu znie­ru­cho­mieć.

Per­nille, o rok młod­szej, wiecz­nie za­ję­tej, trójka dzieci nie po­psuła fi­gury. Była rów­nie atrak­cyjna jak dwa­dzie­ścia lat temu, gdy się po­znali.

Pa­trzyła chwilę, jak mąż z tru­dem wkłada czer­wone ogrod­niczki, po czym ro­zej­rzała się po nie­wiel­kim miesz­ka­niu.

Gdy się wpro­wa­dzili do Ve­ster­bro, no­siła pod ser­cem Nannę. Do ślubu szła z ma­łym brzusz­kiem. Tu, w tym ja­snym, barw­nym po­koju, z do­nicz­kami na oknie, zdję­ciami na ścia­nach, za­go­nieni i za­pra­co­wani, wy­cho­wali swoją córkę. Od pisz­czą­cego nie­mow­laka po piękną na­sto­latkę. Po dłu­giej prze­rwie do­łą­czyli do niej Emil i An­ton, w tej chwili sied­mio– i sze­ścio­letni.

Miesz­kali nad ru­chli­wym ma­ga­zy­nem firmy trans­por­to­wej Birk Lar­sen. Na dole pa­no­wał więk­szy po­rzą­dek niż w za­tło­czo­nych po­miesz­cze­niach na pię­trze, w któ­rych gnieź­dzili się całą piątką, co chwilę wcho­dząc so­bie w drogę. Gma­twa­nina pa­mią­tek, ry­sun­ków, za­ba­wek i naj­roz­ma­it­szych kla­mo­tów.

Per­nille spoj­rzała na zioła na oknie i zie­lone świa­tło, które przez nie wpły­wało.

Peł­nia ży­cia.

– Nan­nie nie­długo bę­dzie po­trzebne miesz­ka­nie – po­wie­działa, po­pra­wia­jąc dłu­gie kasz­ta­nowe włosy. – Mo­gli­by­śmy dać jej na kau­cję, co nie?

Mruk­nął coś, tłu­miąc śmiech.

– Znowu chcesz za nią de­cy­do­wać. Niech naj­pierw skoń­czy szkołę.

– Theis… – Wtu­liła się w jego krzep­kie ra­miona, pa­trząc mu w twarz. Nie­któ­rzy bali się The­isa Birk Lar­sena. Ale nie ona.

– Może nie bę­dzie trzeba… – po­wie­dział. Na jego su­ro­wej twa­rzy po­ja­wił się fi­glarny uśmiech.

– Czemu?

– Ta­jem­nica.

– Po­wiedz! – Per­nille stuk­nęła go pię­ścią w pierś.

– Wtedy nie bę­dzie ta­jem­nicy.

Ze­szli scho­dami do ma­ga­zynu.

Cię­ża­rówki i lu­dzie, pa­lety, za­wi­nięte w fo­lię ła­dunki, spisy i roz­dziel­niki.

De­ski pod­ło­gowe w ich miesz­ka­niu za­wsze skrzy­piały. A może jesz­cze krzyk­nęła? Po wy­szcze­rzo­nych w uśmie­chu twa­rzach pra­cow­ni­ków było wi­dać, że usły­szeli. Vagn Skær­bæk, kum­pel The­isa od nie­pa­mięt­nych z cza­sów, uchy­lił nie­ist­nie­ją­cego ka­pe­lu­sza.

– Po­wiedz mi! – po­pro­siła raz jesz­cze, zdej­mu­jąc z ha­czyka jego starą czarną skó­rzaną kurtkę.

Birk Lar­sen ją wło­żył, z kie­szeni wy­jął cha­rak­te­ry­styczną włócz­kową cza­peczkę i wcią­gnął na głowę. Na wierz­chu czarny, pod spodem czer­wony. Ten uni­form stał się jego drugą skórą. Wy­glą­dał w nim jak za­dzie­rzy­sty sa­miec sło­nia mor­skiego, za­do­wo­lony ze swo­jego te­ry­to­rium, go­towy wal­czyć z każ­dym in­tru­zem.

Zer­k­nął na roz­pi­skę, ski­nął głową i za­wo­łał Va­gna Skær­bæka do naj­bliż­szej cię­ża­rówki. Też czer­wo­nej i też z na­zwi­skiem Birk Lar­sen, tak jak stroje ro­bo­cze. Jak czer­wony trój­ko­ło­wiec chri­stia­nia ze skrzynką, któ­rym Skær­bæk jeź­dził osiem­na­ście lat temu. Ku­pili go, by wo­zić Nannę po mie­ście.

Birk Lar­sen. Pa­triar­cha skrom­nej, szczę­śli­wej dy­na­stii. Władca nie­wiel­kiego kró­le­stwa w Ve­ster­bro.

Kla­snął w wiel­kie dło­nie, wy­dał po­le­ce­nia. Po­tem od­je­chał.

Per­nille Birk Lar­sen za­cze­kała, aż męż­czyźni wrócą do pracy. Mu­siała do­koń­czyć de­kla­ra­cję po­dat­kową. Trzeba było po­ro­bić prze­lewy, a pła­ce­nie to nic przy­jem­nego. I trzeba też było pewne sumy ukryć. Nikt nie od­daje pań­stwu wszyst­kiego, je­śli tylko ma inne wyj­ście.

Wy­star­czy nam tych ta­jem­nic, Theis, po­my­ślała.

Pod złotą rzeźbą bi­skupa Ab­sa­lona, wieżą dzwon­ni­czą i blan­kową li­nią da­chu, na tle ce­gla­nej twier­dzy, w któ­rej mie­ścił się Rådhus, ko­pen­ha­ski ra­tusz, stały trzy bil­l­bo­ardy.

Kir­sten El­ler, Tro­els Hart­mann, Poul Bre­mer. Uśmiech­nięci, jak tylko po­li­tycy po­tra­fią.

El­ler za­ci­skała wą­skie usta w gry­ma­sie bli­skim uśmiesz­kowi. Par­tia Cen­trum, która na za­wsze utknęła na ziemi ni­czy­jej w na­dziei, że przy­lgnie do jed­nej lub dru­giej strony, a po­tem chwyci resztki z pań­skiego stołu.

Po­ni­żej Poul Bre­mer pro­mien­nie uśmiech­nięty do mia­sta, któ­rym wła­dał. Bur­mistrz Ko­pen­hagi od dwu­na­stu lat, pulchny i pewny sie­bie mąż stanu, za­wsze bli­sko z par­la­men­ta­rzy­stami, któ­rzy trzy­mają kiesę, do­sko­nale za­zna­jo­miony ze zmien­nymi na­stro­jami nie­mra­wych dzia­ła­czy par­tyj­nych, z roz­le­głą sie­cią stron­ni­ków i zwo­len­ni­ków, któ­rzy słu­chają każ­dego jego słowa. Czarna ma­ry­narka, biała ko­szula, ja­sno­szary je­dwabny kra­wat, czarne oprawki oku­la­rów ide­al­nie pa­su­jące do wi­ze­runku biz­nes­mena. Bre­mer w wieku sześć­dzie­się­ciu pię­ciu lat miał przy­ja­zne uspo­so­bie­nie ulu­bio­nego wujka, nie­szczę­dzą­cego po­dar­ków ani łask, by­strego krew­niaka, który zna wszyst­kie se­krety i w ogóle wszystko wie.

Wresz­cie Tro­els Hart­mann.

Młody, przy­stojny. Po­li­tyk, obok któ­rego ko­biety nie umiały przejść obo­jęt­nie i któ­rego w du­chu po­dzi­wiały. W bar­wach li­be­ra­łów. Gra­na­towy gar­ni­tur, nie­bie­ska ko­szula roz­pięta pod szyją. Lat czter­dzie­ści dwa, chło­pięcy ze swoją nor­dycką urodą, cho­ciaż w jego ja­snych ko­bal­to­wych oczach czaił się cień bólu, który umknął obiek­ty­wowi fo­to­grafa. Po­rządny czło­wiek – mó­wiło zdję­cie. Nowe po­ko­le­nie, któ­remu to stare musi ustą­pić miej­sca, ze świe­żymi po­my­słami. Za­po­wiedź zmian. Tym­cza­sem, dzięki or­dy­na­cji wy­bor­czej, pro­wa­dził ener­gicz­nie i z wi­zją miej­ski Wy­dział Edu­ka­cji. W szko­łach i na uczel­niach już wi­dziano w nim bur­mi­strza.

Troje po­li­ty­ków sta­ją­cych w szranki o tron Ko­pen­hagi, mia­sta sto­łecz­nego, roz­le­głej me­tro­po­lii, w któ­rej miesz­kała i pra­co­wała, kłó­ciła się i wal­czyła po­nad jedna piąta wszyst­kich Duń­czy­ków. Mło­dych i sta­rych, uro­dzo­nych w Da­nii i nie­dawno tu przy­by­łych, nie­ko­niecz­nie mile wi­ta­nych imi­gran­tów. Mia­sto szczere i pra­co­wite, le­niwe i ze­psute. Mia­sto jak żadne inne.

El­ler – out­si­derka, któ­rej je­dyną szansą było ubi­cie jak naj­lep­szego in­te­resu. Hart­mann – młody ide­ali­sta, któ­rego wro­go­wie na­zy­wali na­iw­nym. Nie­złomny w na­dziei, że zrzuci Po­ula Bre­mera, króla lo­kal­nej po­li­tyki, z pie­de­stału, na któ­rym roz­siadł się w naj­lep­sze.

W mroźne li­sto­pa­dowe po­po­łu­dnie ich twa­rze uśmie­chały się pro­mien­nie do obiek­ty­wów, do me­diów, do prze­chod­niów. Za barw­nymi szy­bami okien ce­gla­nego zamku zwa­nego ra­tu­szem, w ko­ry­ta­rzach i ma­leń­kich po­ko­jach, gdzie po­li­tycy szep­tali i spi­sko­wali, to­czyło się inne ży­cie.

Pod fa­sadą nie­ru­cho­mych i sztucz­nych uśmie­chów trwała wojna.

Lśniące drewno. Wy­so­kie, smu­kłe wi­traże. Skó­rzane me­ble. Zło­ce­nia, mo­za­iki, ob­razy. Za­pach pa­sto­wa­nego ma­ho­niu.

Wszę­dzie stały pla­katy Hart­manna, oparte o ściany, go­towe do wy­nie­sie­nia na mia­sto. Na biurku, w drew­nia­nej ramce, por­tret jego żony na szpi­tal­nym łóżku, spo­koj­nej, dziel­nej i pięk­nej na mie­siąc przed śmier­cią. Obok zdję­cie Johna F. Ken­nedy’ego i ła­nio­okiej Jac­kie w Bia­łym Domu. W tle grała or­kie­stra. Ona, w pięk­nej je­dwab­nej sukni wie­czo­ro­wej, się uśmie­chała, on szep­tał jej coś do ucha.

Biały Dom, kilka dni przed Dal­las.

W swoim ga­bi­ne­cie Tro­els Hart­mann po­pa­trzył na zdję­cia, a po­tem na ka­len­darz na biurku.

Po­nie­dział­kowy po­ra­nek. Cze­kały go trzy naj­dłuż­sze ty­go­dnie w jego ży­ciu po­li­tycz­nym. Nie­skoń­czona se­ria spo­tkań.

Po dru­giej stro­nie biurka sie­działa dwójka jego naj­bliż­szych asy­sten­tów. Prze­glą­dali w lap­to­pach plan dnia. Mor­ten We­ber, szef kam­pa­nii, przy­ja­ciel od cza­sów col­lege’u. Od­dany, ci­chy, sa­motny, po­ważny. Czter­dzie­ści cztery lata. Nie­sforne loczki wo­kół ro­sną­cego ły­sego placka, miła, po­ważna i znisz­czona twarz, roz­bie­gane oczy ukryte za ta­nimi zło­tymi opraw­kami. Ni­gdy nie było wia­domo, czy ubie­rze się jak na­leży ani czy nie za­po­mni za­dbać o pre­zen­cję. Przez ostatni ty­dzień chyba nie zmie­niał sfa­ty­go­wa­nej, po­gnie­cio­nej ma­ry­narki, nie­do­bra­nej do spodni. Czuł się naj­szczę­śliw­szy, ana­li­zu­jąc szcze­góły par­tyj­nych spraw i do­bi­ja­jąc in­te­resu w za­dy­mio­nych po­ko­jach.

Cza­sami wsta­wał zza biurka, cho­wał się w ką­cie, wy­cią­gał strzy­kawkę i in­su­linę, wy­wle­kał ko­szulę zza pa­ska i wbi­jał iglę w sfla­czały, biały brzuch. Po­tem bez­sze­lest­nie wra­cał do dys­ku­sji, nie tra­cąc wątku.

Rie Sko­vga­ard, do­rad­czyni do spraw po­li­tycz­nych, za­wsze uda­wała, że tego nie za­uważa.

Hart­mann ode­rwał się od spisu spo­tkań spo­rzą­dzo­nego przez We­bera. Przy­glą­dał się Rie. Trzy­dzie­ści dwa lata, ko­ści­sta, po­ważna twarz, ra­czej atrak­cyjna niż piękna. Wo­jow­ni­cza, nie­cier­pliwa, za­wsze ele­gancka. Dzi­siaj miała na so­bie do­pa­so­wany zie­lony ko­stium. Drogi. Fry­zura jak na tym zdję­ciu na jego biurku – Jac­kie Ken­nedy mniej wię­cej w roku 1963, włosy pół­dłu­gie i pod­krę­cone przy smu­kłej szyi, z po­zoru swo­bodne, w rze­czy­wi­sto­ści każde pa­smo za­wsze znaj­do­wało się na swoim miej­scu.

We­ber mó­wił na tę fry­zurę „ucze­sa­nie na po­grzeb pre­zy­dencki”, ale tylko za ple­cami ko­le­żanki. Gdy Rie Sko­vga­ard przy­szła tu do pracy, wy­glą­dała ina­czej.

Mor­ten We­ber uro­dził się w ro­dzi­nie na­uczy­ciela z Aar­hus, a oj­ciec Sko­vga­ard był wpły­wo­wym par­la­men­ta­rzy­stą. Za­nim tra­fiła do li­be­ra­łów, pra­co­wała w fi­lii no­wo­jor­skiej agen­cji re­kla­mo­wej w Ko­pen­ha­dze. Te­raz pro­mo­wała Hart­manna, jego wi­ze­ru­nek i jego idee mniej wię­cej tak samo, jak kie­dyś sprze­da­wała ubez­pie­cze­nia na ży­cie.

Dziwny ze­spół, cza­sami trudny. Czy Rie za­zdro­ściła We­be­rowi? Że o dwa­dzie­ścia lat wy­prze­dzał ją w ka­rie­rze, to­ru­jąc so­bie drogę przez se­kre­ta­riat Stron­nic­twa Li­be­ral­nego? Temu ci­chemu spe­cja­li­ście, dzięki któ­remu Hart­mann mógł się sku­pić na po­zy­ski­wa­niu po­pu­lar­no­ści i gło­sów, uśmie­cha­jąc się uj­mu­jąco i pre­zen­tu­jąc cza­ru­jący spo­sób by­cia?

Rie Sko­vga­ard była nowa, ide­olo­gia ją nu­dziła, za to świet­nie ra­dziła so­bie z wy­naj­dy­wa­niem oka­zji do­tar­cia do wy­bor­ców.

– De­bata w po­rze lun­chu. Po­trzebne nam pla­katy w szkole – mó­wiła spo­koj­nie, pro­fe­sjo­nal­nym to­nem. – Mu­simy…

– Zro­bione – prze­rwał jej We­ber.

To był po­nury dzień. Po­chmurny i desz­czowy. Okna biura wy­cho­dziły na front ho­telu Pa­lace. Nocą jego nie­bie­ski neon za­le­wał po­miesz­cze­nie dziw­nym świa­tłem.

– Wy­sła­łem tam sa­mo­chód.

Rie skrzy­żo­wała na piersi szczu­płe ra­miona.

– My­ślisz o wszyst­kim, Mor­ten.

– Mu­szę.

– Co to ma niby zna­czyć?

– Bre­mer. – We­ber rzu­cił na­zwi­skiem jak prze­kleń­stwem. – Bre­mer nie przy­pad­kiem rzą­dzi tym mia­stem.

– Już nie­długo – włą­czył się do roz­mowy Hart­mann.

– Wi­dzia­łeś ostat­nie son­daże? – spy­tała Sko­vga­ard.

– Wy­glą­dają nie­źle. – Hart­mann po­ki­wał głową. – Le­piej, niż za­kła­da­li­śmy.

We­ber się skrzy­wił.

– Bre­mer też je wi­dział. Nie bę­dzie sie­dział wy­god­nie na du­pie i pa­trzył, jak kró­le­stwo mu się wy­myka. Ta de­bata w po­łu­dnie, Tro­els, od­bywa się w szkole. To twoja działka. Bę­dzie prasa.

– Mów o edu­ka­cji – wtrą­ciła Sko­vga­ard. – Wnio­sko­wa­li­śmy o do­dat­kowe fun­du­sze na kom­pu­te­ry­za­cję i lep­szy do­stęp do in­ter­netu. Bre­mer je za­blo­ko­wał. Te­raz ab­sen­cja wśród uczniów sięga dwu­dzie­stu pro­cent. Mo­żemy tym w niego ude­rzyć…

– Za­blo­ko­wał oso­bi­ście? – za­in­te­re­so­wał się Hart­mann. – Wiesz to na pewno?

Uśmiech­nęła się de­li­kat­nie, draż­niąco.

– Do­tar­łam do pew­nych po­uf­nych in­struk­cji. – Sko­vga­ard mach­nęła de­li­kat­nymi dłońmi w stronę do­ku­men­tów przed sobą. – Czarno na bia­łym. W ra­zie ko­niecz­no­ści mogę z tego zro­bić prze­ciek. Mam na niego mnó­stwo ha­ków.

– Mu­simy się po­sił­ko­wać ta­kim gów­nem? – rzu­cił opry­skli­wie We­ber. – Lu­dzie spo­dzie­wają się po nas cze­goś lep­szego.

– Lu­dzie spo­dzie­wają się na­szej prze­gra­nej, Mor­ten – od­po­wie­działa ostro. – Sta­ram się to zmie­nić.

– Rie…

– Damy radę – prze­rwał Hart­mann. – I zro­bimy to jak na­leży. Ja­dłem śnia­da­nie z Kir­sten El­ler. My­ślę, że chce wejść do gry.

Tamta dwójka za­mil­kła.

– Są za­in­te­re­so­wani ko­ali­cją? – spy­tała Sko­vga­ard.

– Z Kir­sten El­ler? – burk­nął We­ber. – Jezu. To pak­to­wa­nie z dia­błem…

Hart­mann opadł na opar­cie krze­sła, za­mknął oczy. Od wielu dni nie był tak szczę­śliwy.

– Czasy się zmie­niły, Mor­ten. Poul Bre­mer za­czyna tra­cić po­par­cie. Je­śli Kir­sten do­rzuci swoje nie­małe za­soby do na­szych…

– Bę­dziemy mieli ko­ali­cję więk­szo­ściową – pod­chwy­ciła Sko­vga­ard.

– Po­win­ni­śmy to prze­my­śleć – po­wie­dział We­ber.

Za­dzwo­niła jego ko­mórka. Pod­szedł do okna i ode­brał.

Tro­els Hart­mann prze­rzu­cał do­ku­menty, które przy­go­to­wała mu Sko­vga­ard, in­struk­taż na de­batę.

Rie przy­su­nęła so­bie krze­sło, tak żeby mo­gli czy­tać ra­zem.

– Nie po­trze­bu­jesz mo­jej po­mocy, wiesz? Ty wy­my­śli­łeś to wszystko. My ci tylko przy­po­mi­namy, co my­ślisz.

– Po­trze­buję przy­po­mi­na­nia. Zgu­bi­łem ze­ga­rek! Do­bry…

Sko­vga­ard trą­ciła go lekko i pod sto­łem dys­kret­nie po­dała mu srebr­nego ro­lexa.

– Zna­la­złam pod łóż­kiem. Nie mam po­ję­cia, skąd się tam wziął. A ty?

Hart­mann wsu­nął ze­ga­rek na nad­gar­stek.

We­ber pod­szedł do niego ze zmar­twioną miną.

– To z se­kre­ta­riatu bur­mi­strza. Bre­mer chce cię wi­dzieć.

– W ja­kiej spra­wie?

– Nie wiem. Ale masz przyjść na­tych­miast.

– Za pięt­na­ście mi­nut. – Hart­mann zer­k­nął na ze­ga­rek. – Nie je­stem na jego za­wo­ła­nie.

We­ber spoj­rzał zdu­miony.

– Mó­wi­łeś, że zgu­bi­łeś ze­ga­rek.

– Za pięt­na­ście mi­nut – po­wtó­rzył Hart­mann.

Ko­ry­ta­rze cią­gnęły się we wszyst­kich kie­run­kach, dłu­gie i lśniące, ozdo­bione fre­skami przed­sta­wia­ją­cymi sceny bi­tew i ce­re­mo­nii, wiel­kie po­staci w zbro­jach ob­ser­wu­jące w śpie­szą­cych się prze­chod­niów.

– Nie wy­glą­dasz na szczę­śli­wego – ode­zwał się po dro­dze Hart­mann.

– Na szczę­śli­wego? Je­stem sze­fem two­jej kam­pa­nii. Do wy­bo­rów zo­stały nam trzy ty­go­dnie. Two­rzysz ko­ali­cję i na­wet mi o tym nie mó­wisz. Czego ocze­ku­jesz? Że będę śpie­wał, tań­czył i pod­ska­ki­wał?

– My­ślisz, że Bre­mer wie? O Kir­sten El­ler?

– Poul Bre­mer sły­szy, jak ga­dasz przez sen. Poza tym na miej­scu Kir­sten El­ler… pro­po­no­wał­byś ko­ali­cję tylko jed­nej stro­nie?

Sta­nęli pod salą ob­rad rady mia­sta.

– Zo­staw to mnie, Mor­ten. Do­wiem się wszyst­kiego.

Poul Bre­mer, bez ma­ry­narki, stał na po­de­ście przy ce­re­mo­nial­nym fo­telu, na któ­rym za­sia­dał od dwu­na­stu lat. Roz­ma­wiał przez te­le­fon, we­soły, wręcz jo­wialny.

Hart­mann prze­szedł na śro­dek i wziął książkę le­żącą na stole przy mi­kro­fo­nie. Bio­gra­fia Cy­ce­rona. Zgod­nie z za­ło­że­niem Bre­mera przy­słu­chi­wał się jego roz­mo­wie.

– Tak, tak, wspo­mnisz moje słowa. – Ten głę­boki i wiel­ko­duszny śmiech, bło­go­sła­wień­stwo Bre­mera dla ulu­bień­ców. – Na­stęp­nym ra­zem tra­fisz do rządu. Bę­dziesz mi­ni­strem. Ni­gdy się nie mylę w swo­ich prze­wi­dy­wa­niach. – Zer­k­nął na przy­by­sza. – Prze­pra­szam… mu­szę koń­czyć. – Bre­mer za­jął miej­sce za­stępcy. Nie bur­mi­strza. – Czy­ta­łeś tę książkę, Tro­els?

– Nie, nie­stety.

– Weź ją. Bar­dzo po­ucza­jąca. Przy­po­mina nam, że je­dyne, czego nas uczy hi­sto­ria, to… że hi­sto­ria ni­czego nas nie uczy. – Mó­wił jak miły na­uczy­ciel, gło­sem do­sko­na­lo­nym przez lata. – Cy­cero był praw­dzi­wym mę­żem stanu. Da­leko by za­szedł, gdyby za­cze­kał na wła­ściwy mo­ment.

– Wy­gląda na trudną lek­turę.

– Chodź, usiądź ze mną. – Bre­mer przy­wo­łał go ge­stem, by za­jął miej­sce obok niego. Fo­tel bur­mi­strza. Tron. – Spró­buj, czy ci pa­suje. Nie na­leży do ni­kogo. Na­wet do mnie, co­kol­wiek so­bie my­ślisz.

Hart­mann pod­jął jego grę. Opadł na twarde, gład­kie drewno. Pach­niało ma­ho­niem, wła­dzą. Ro­zej­rzał się po sali, omiótł wzro­kiem łuk pu­stych te­raz miejsc rad­nych, pła­skich mo­ni­to­rów i gu­zi­ków do gło­so­wa­nia.

– To tylko fo­tel, Tro­els – cią­gnął z sze­ro­kim uśmie­chem Bre­mer. Za­wsze mó­wił i po­ru­szał się jak ktoś o wiele młod­szy. To się skła­dało na jego wi­ze­ru­nek. – Rzy­mia­nie lu­bili Cy­ce­rona, ce­nili jego myśl. Myśl daje piękną re­to­rykę. I nie­wiele wię­cej. Ce­zar był dyk­ta­to­rem, ło­trem, ale Rzy­mia­nie znali go i uwiel­biali. Cy­cero był nie­cier­pli­wym am­bit­nym par­we­niu­szem. Wiesz, co się z nim stało?

– Po­szedł do te­le­wi­zji?

– Bar­dzo śmieszne. Za­bili go. Wy­sta­wili na po­kaz jego ręce i głowę na Fo­rum, żeby wszy­scy mo­gli się po­śmiać. Cza­sami słu­żymy ban­dzie nie­wdzięcz­nych łaj­da­ków.

– Chcia­łeś się ze mną wi­dzieć?

– Do­sta­łem son­daże. A ty?

– Też.

– Bę­dziesz do­brym bur­mi­strzem. Świet­nie po­pro­wa­dzisz to mia­sto. – Bre­mer wy­gła­dził rę­kawy czar­nej je­dwab­nej ma­ry­narki, po­pra­wił man­kiety ele­ganc­kiej bia­łej ko­szuli, zdjął oku­lary i spraw­dził, czy są czy­ste, prze­cze­sał dło­nią srebrne włosy. – Tylko że jesz­cze nie te­raz.

Hart­mann wes­tchnął i spoj­rzał na swo­jego srebr­nego ro­leksa.

– Za cztery lata od­cho­dzę na eme­ry­turę – do­dał Bre­mer. – Po co ten po­śpiech?

– To się chyba na­zywa wy­bory. Trzeci wto­rek li­sto­pada. Co cztery lata.

– Mam dla cie­bie pro­po­zy­cję: do­łącz do mnie. Zaj­miesz się czymś wię­cej niż szkoły. Bur­mistrz ma sze­ściu za­stęp­ców. Do­sta­niesz dział, który ze­chcesz. A gdy bę­dziesz go­tów do tej ro­boty, z ra­do­ścią prze­każę ci pa­łeczkę. – Uśmiech­nął się lekko. – Gwa­ran­tuję, że nikt nie sta­nie prze­ciwko to­bie. Ale nie mo­żesz wy­grać te­raz. Nie je­steś go­tów.

– To chyba nie za­leży od cie­bie, prawda?

Uśmiech Bre­mera znikł.

– Sta­ram się tylko oka­zać ci przy­jaźń. Nie mu­simy być wro­gami…

Hart­mann wstał i ru­szył do wyj­ścia. Poul Bre­mer za­ma­szy­stym kro­kiem wy­su­nął się do przodu, by go za­trzy­mać. Był krzep­kim męż­czy­zną, wy­spor­to­wa­nym. Krą­żyły opo­wie­ści, że w mło­do­ści by­wał bru­talny. Nikt nie wie­dział, ile w nich prawdy. Nikt nie miał od­wagi za­py­tać.

– Tro­els…

– Nad­uży­łeś swo­jej go­ścin­no­ści – rzekł Hart­mann. – Odejdź ze sta­no­wi­ska spo­koj­nie. Z god­no­ścią. Może znaj­dziesz gdzieś pracę.

Układny star­szy pan wpa­try­wał się w niego uba­wiony.

– Czy za tą har­do­ścią kryje się ja­kaś drob­niutka obiet­nica ze strony Par­tii Cen­trum? Och, pro­szę cię. To pie­ski po­ko­jowe. Ta gruba suka El­ler ob­cią­gnie każ­demu, a po­tem po­zwoli się na sie­bie od­lać. O ile do­sta­nie za to pod­ko­mi­sję. Ale… – Po­pra­wił złote spinki do man­kie­tów. – Zna swoje miej­sce. Tak jak każdy mą­dry po­li­tyk. – Wziął do ręki książkę i po­dał ją młod­szemu ko­le­dze. – Po­czy­taj o Cy­ce­ro­nie. Może się cze­goś na­uczysz. Nikt nie chce skoń­czyć ro­ze­rwany na strzępy ku ucie­sze ga­wie­dzi. Naj­le­piej ste­ro­wać prze­mia­nami. Ci­cho. Sku­tecz­nie…

– Prze­grasz – prze­rwał mu Hart­mann.

Star­szy pan za­chi­cho­tał.

– Biedny Tro­els. Na pla­ka­tach ro­bisz ta­kie do­bre wra­że­nie, ale twa­rzą w twarz… – Wy­cią­gnął rękę i do­tknął klapy je­dwab­nego gar­ni­turu Hart­manna. – Tak się za­sta­na­wiam, co tu jest pod spodem. Czy ty sam to wiesz?

Meyer wy­siadł, za­nim zdą­żyła wy­łą­czyć sil­nik, i mach­nął le­gi­ty­ma­cją ko­bie­cie pa­ku­ją­cej coś do ba­gaż­nika kombi.

Czer­wo­nego kombi.

Chyba wszystko tu­taj miało żywy ko­lor szkar­łatu. Ogrod­niczki pra­cow­ni­ków, cię­ża­rówki, na­wet lśniący try­cykl chri­stia­nia ze skrzynką na przo­dzie – do wo­że­nia dzieci do szkoły, za­ku­pów w dro­dze po­wrot­nej, le­ni­wego psa.

Wszystko w tym sa­mym ko­lo­rze, wszystko z na­zwi­skiem Birk Lar­sen.

Lund po­de­szła, le­d­wie słu­cha­jąc Mey­era. Ro­zej­rzała się.

Pod­no­szone drzwi otwie­rały się na ga­raż i ma­ga­zyn. Za skrzyn­kami, pu­dłami i ma­szy­nami zo­ba­czyła w rogu prze­szklone biuro, w głębi zaś schody z ta­bliczką „Po­miesz­cze­nie pry­watne”. To był ad­res do­mowy Brik Lar­sena. Naj­wy­raź­niej miesz­kał nad swoim miej­scem pracy.

– Gdzie znaj­dziemy The­isa Birk Lar­sena? – spy­tał Meyer.

– Mąż pra­cuje. A ja jadę do księ­go­wej.

Ko­bieta po czter­dzie­stce, atrak­cyjna, ele­gancka, z kasz­ta­no­wymi wło­sami tylko odro­binę bar­dziej uło­żo­nymi niż włosy Lund. Miała na so­bie płowy płaszcz z ga­bar­dyny i wy­da­wała się za­pra­co­wana. Dzieci, po­my­ślała po­li­cjantka. To było wi­dać. I nie lu­biła po­li­cji. A kto lu­bił?

– Miesz­ka­cie tu pań­stwo? – spy­tała.

– Tak.

– Mąż jest na gó­rze?

Ko­bieta wró­ciła do ga­rażu.

– Znowu cho­dzi o cię­ża­rówki? Je­ste­śmy firmą trans­por­tową. Czę­sto ko­muś prze­szka­dzamy.

– Nie cho­dzi o cię­ża­rówki. – Lund ru­szyła kilka kro­ków za nią.

Jesz­cze wię­cej szkar­łatu. Po­tężni męż­czyźni dźwi­gali skrzynki, zer­kali do roz­pi­sek, tak­so­wali pod­ko­mi­sarkę wzro­kiem.

– Chcemy tylko wie­dzieć, co ro­bił w week­end.

– Po­je­cha­li­śmy nad mo­rze. Z syn­kami. By­li­śmy tam od piątku do nie­dzieli, wy­na­ję­li­śmy do­mek. A czemu pani pyta?

Bre­zen­towe płachty i liny. Drew­niane skrzy­nie i pa­lety. Lund za­sta­no­wiła się, co ją czeka w Szwe­cji jako nie do końca po­li­cjantkę. W su­mie ni­gdy wcze­śniej nie za­da­wała so­bie tego py­ta­nia. Bengt chciał je­chać, a ona chciała je­chać z nim.

– Może wró­cił do mia­sta w in­te­re­sach? – spy­tał Meyer.

Ko­bieta pod­nio­sła księgi ra­chun­kowe. Miała tego dość.

– Nie wró­cił. To był nasz pierw­szy wolny week­end od dwóch lat. Dla­czego miałby wra­cać do mia­sta?

W biu­rze pa­no­wał ba­ła­gan. Wszę­dzie pa­piery. Wiel­kie firmy tak nie pra­co­wały. Miały sys­temy. Or­ga­ni­za­cję. Pie­nią­dze.

Lund wy­szła na ze­wnątrz i zaj­rzała do ba­gaż­nika kombi. Do­ku­menty i teczki. Dzie­cięce za­bawki. Mała fut­bo­lówka, po­do­bna do tej, którą Meyer zo­sta­wił w ga­bi­ne­cie. Pod­nisz­czone nin­tendo. Wró­ciła po­woli do biura.

– Co mąż ro­bił, gdy wró­ci­li­ście do domu? – spy­tał Meyer.

– Po­szli­śmy do łóżka.

– Jest pani pewna?

Ro­ze­śmiała się.

– Je­stem pewna.

Kiedy oni roz­ma­wiali, Lund prze­szła się po biu­rze, oglą­da­jąc ba­ła­gan, szu­ka­jąc cze­goś oso­bi­stego w tych wszyst­kich ra­chun­kach i fak­tu­rach.

– Nie wiem, co wa­szym zda­niem zro­bił… i nie ob­cho­dzi mnie to – do­dała ko­bieta. – By­li­śmy nad mo­rzem, po­tem wró­ci­li­śmy do domu. I tyle.

Meyer siąk­nął no­sem, zer­ka­jąc w stronę Lund.

– Może jesz­cze wró­cimy.

Wy­szedł na ulicę, za­pa­lił pa­pie­rosa, oparł się o jedną ze szkar­łat­nych cię­ża­ró­wek i skie­ro­wał wzrok na blade niebo.

W głębi biura, za sta­ro­mod­nymi tac­kami na do­ku­menty stały fo­to­gra­fie. Piękna, uśmiech­nięta na­sto­latka obej­mo­wała dwóch chłop­ców. Por­tret tej sa­mej dziew­czyny, pełne ży­cia blond włosy, ja­sne oczy, tro­chę za dużo ma­ki­jażu. Naj­wy­raź­niej sta­rała się wy­glą­dać na star­szą.

Lund wy­jęła paczkę gum ni­ko­ty­no­wych i wrzu­ciła jedną do ust.

– Mają pań­stwo córkę? – spy­tała, wciąż pa­trząc na dziew­czynę, jej uj­mu­jący uśmiech. Na obu zdję­ciach, tym w po­je­dynkę, na któ­rym wy­glą­dała zbyt doj­rzale, i tym z chłop­cami, gdy grała star­szą sio­strę.

Matka wy­cho­dziła już z biura. Sta­nęła. Od­wró­ciła się, spoj­rzała na Lund i po­wie­działa gło­sem spo­koj­nym i ci­chym:

– Tak. I dwóch sy­nów. Sześć i sie­dem lat.

– Czy córka ko­rzy­sta cza­sami z karty ojca do wy­po­ży­czalni wi­deo?

Twarz pani Birk Lar­sen się zmie­niła. Za­pa­dła się, po­sta­rzała. Usta się roz­chy­liły. Po­wieki drżały, jakby żyły wła­snym ży­ciem.

– Może.… Dla­czego pani pyta?

– Była tu ze­szłej nocy?

Meyer wró­cił i się przy­słu­chi­wał.

Ko­bieta odło­żyła do­ku­menty. Te­raz wy­glą­dała na za­tro­skaną i prze­ra­żoną.

– Nanna spę­dziła week­end u przy­ja­ciółki. U Lisy. My­śla­łam… – Ręka jej po­wę­dro­wała do kasz­ta­no­wych wło­sów, w su­mie bez po­wodu. – My­śla­łam, że może do nas za­dzwoni. Ale nie za­dzwo­niła.

Lund nie mo­gła ode­rwać wzroku od fo­to­gra­fii, od tej szczę­śli­wej twa­rzy wpa­tru­ją­cej się bez­tro­sko w obiek­tyw.

– My­ślę, że po­winna pani do niej za­dzwo­nić.

Li­ceum Fre­de­rik­sholm znaj­do­wało się w cen­trum mia­sta. Tam gdzie pie­nią­dze. Nie w Ve­ster­bro. Lisa Ra­smus­sen z tru­dem do­cze­kała pierw­szej prze­rwy.

„Tu Nanna. Od­ra­biam lek­cje. Zo­staw wia­do­mość, cześć!” – znowu włą­czyła się poczta gło­sowa.

Lisa wes­tchnęła głę­boko.

– Za­dzwoń do mnie, pro­szę – po­wie­działa.

Idiotka, po­my­ślała. Dzi­siaj już trzeci raz zo­sta­wiała tę samą wia­do­mość. Te­raz sie­działa w szkole, słu­cha­jąc, jak Rama, ich na­uczy­ciel, opo­wiada o obo­wiąz­kach oby­wa­tel­skich i o nad­cho­dzą­cych wy­bo­rach. Nikt nie miał po­ję­cia, gdzie jest Nanna. Nikt jej nie wi­dział od piątku, od im­prezy hal­lo­we­eno­wej tu­taj na dole, w szkol­nym ko­ry­ta­rzu.

– Dzi­siaj – mó­wił Rama – mo­że­cie pod­jąć de­cy­zję, na kogo gło­so­wać.

Na ta­blicy wid­niało zdję­cie. Pół­okrąg miejsc w ra­tu­szu. Troje po­li­ty­ków, je­den przy­stojny, je­den star­szy i za­do­wo­lona z sie­bie ko­bieta o na­la­nej twa­rzy. To wszystko ob­cho­dziło ją naj­mniej na świe­cie.

Znowu wy­jęła te­le­fon i wy­stu­kała ese­mes: „Nanna, gdzie ty je­steś, do cho­lery?”.

– Ży­jemy w kraju, gdzie mamy prawo gło­so­wać – cią­gnął na­uczy­ciel. – De­cy­do­wać o swo­jej przy­szło­ści. Kształ­to­wać ją. To wiel­kie szczę­ście.

Miał ja­kieś trzy­dzie­ści lat, po­cho­dził gdzieś z Bli­skiego Wschodu, czego zu­peł­nie nie było sły­chać, gdy mó­wił. Nie­któ­rym dziew­czy­nom się po­do­bał. Wy­soki i przy­stojny. Nie­złe ciało, ele­ganc­kie, modne ciu­chy. Za­wsze po­mocny. Za­wsze miał dla nich czas.

Lisa nie prze­pa­dała za ob­co­kra­jow­cami. Na­wet je­śli się uśmie­chali i do­brze wy­glą­dali.

– Po­słu­chajmy więc, ja­kie py­ta­nia przy­go­to­wa­li­ście na de­batę – po­wie­dział Rama.

Cała klasa wy­da­wała się za­in­te­re­so­wana.

– Lisa. – Oczy­wi­ście mu­siał wy­brać ją. – Twoje trzy py­ta­nia. Masz je w te­le­fo­nie?

– Nie.

Mó­wiła jak na­dą­sany dzie­ciak i zda­wała so­bie z tego sprawę. Rama prze­chy­lił głowę i cze­kał.

– Nie pa­mię­tam ich. Nie mogę…

Otwo­rzyły się drzwi i we­szła dy­rek­torka Koch. Straszna Koch, przy­sa­dzi­sta ko­bieta w śred­nim wieku. Za­nim awan­so­wała na dy­rek­torkę szkoły, uczyła nie­miec­kiego.

– Prze­pra­szam… Jest tu Nanna Birk Lar­sen?

Ci­sza.

Koch sta­nęła przed klasą.

– Ktoś wi­dział dzi­siaj Nannę?

Nic. Dy­rek­torka po­de­szła do na­uczy­ciela. Lisa Ra­smus­sen wie­działa, co się te­raz sta­nie.

Oczy­wi­ście mu­siała wyjść z nimi na ko­ry­tarz. Koch pa­trzyła na nią groź­nie swo­imi za­wzię­tymi czar­nymi oczyma.

– Gdzie jest Nanna? – spy­tała. – Po­li­cja jej szuka.

– Nie wi­dzia­łam jej od piątku. Dla­czego mnie pani pyta?

Koch po­słała jej spoj­rze­nie o tre­ści „kła­miesz”.

– Jej matka po­wie­działa po­li­cji, że Nanna spę­dziła week­end u cie­bie.

Lisa Ra­smus­sen się ro­ze­śmiała. Kie­dyś lu­dzie my­śleli, że są z Nanną sio­strami. Ten sam wzrost, po­do­bne ciu­chy, blond włosy, cho­ciaż włosy Nanny wy­glą­dały le­piej. I Lisa za­wsze była grub­sza w ta­lii.

– Co?! Nie no­co­wała u mnie.

– Nie wiesz, gdzie ona jest? – spy­tał de­li­kat­niej Rama.

– Nie! Skąd mia­ła­bym wie­dzieć?

– Je­śli się z tobą skon­tak­tuje, prze­każ jej, żeby za­dzwo­niła do domu – przy­ka­zała Koch. – To ważne. – Zer­k­nęła na Ramę. – Twoja sala jest po­trzebna na de­batę. Ma być wolna przed je­de­na­stą.

Gdy ode­szła, Rama od­wró­cił się, wziął Lisę za ra­mię i rzekł:

– Je­śli masz ja­kiś po­mysł, gdzie ona może być, mu­sisz po­wie­dzieć.

– Nie po­wi­nien mnie pan do­ty­kać.

– Prze­pra­szam. – Za­brał rękę. – Je­śli wiesz…

– Nic nie wiem – prze­rwała mu. – Niech mi pan da spo­kój.

Lund i Meyer po­szli na górę, do miesz­ka­nia Birk Lar­se­nów. Było rów­nie za­gra­cone jak biuro, ale w miły spo­sób. Zdję­cia, ry­sunki, zioła w do­nicz­kach, kwiaty. Wa­zo­niki i pa­miątki z wa­ka­cji. Dużo ozdób, po­my­ślała Lund. U niej tak ni­gdy nie bę­dzie. Per­nille, już po­znali jej imię, re­ali­zo­wała się jako matka. Chyba była w tym do­bra. Na tyle, na ile Lund umiała to oce­nić.

– Nie ma jej w szkole – oznaj­miła wła­śnie.

Per­nille cią­gle miała na so­bie pro­cho­wiec, jakby na­dal szy­ko­wała się do wyj­ścia.

– Musi być u Lisy. Są przy­ja­ciół­kami. Lisa wy­naj­muje miesz­ka­nie z kil­koma chłop­cami, Nanna cią­gle tam cho­dzi.

– Lisa jest w szkole. Mówi, że Nanna w ogóle u niej nie spała.

Usta Per­nille się roz­chy­liły. Oczy miała sze­roko otwarte i bez wy­razu. Na ku­chen­nej ścia­nie Lund zo­ba­czyła te same zdję­cia co w biu­rze – Nanna z chłop­cami, Nanna sama, piękna i wy­glą­da­jąca na wię­cej niż dzie­więt­na­ście lat – przy­mo­co­wane do kor­ko­wej ta­blicy wraz z pla­nem szkol­nych za­jęć spor­to­wych. Czuło się tu swo­bodną, miłą at­mos­ferę praw­dzi­wego domu. Jak za­pach psa, nie­zau­wa­żalny dla wła­ści­ciela, dla ob­cego wy­ra­zi­sty od progu.

– Gdzie ona jest? Co się z nią stało? – za­py­tała Per­nille.

– Pew­nie nic. Po­sta­ramy się ją zna­leźć.

Lund we­szła do wą­skiego ko­ry­ta­rzyka i za­dzwo­niła na ko­mendę. Meyer od­pro­wa­dził Per­nille na bok, żeby nie sły­szała, i za­czął py­tać o zdję­cia. Lund po­łą­czyła się z Bu­char­dem.

– Po­trze­buję wszyst­kich do­stęp­nych lu­dzi – po­wie­działa.

Szef na­wet o nic nie spy­tał, tylko słu­chał.

– Prze­każ im, że szu­kamy dzie­więt­na­sto­let­niej Nanny Birk Lar­sen. Ostat­nio wi­dziana w pią­tek. Przy­ślij tu ko­goś po zdję­cia.

– A wy?

– Je­dziemy do jej szkoły.

Hart­man­nowi i Rie Sko­vga­ard udo­stęp­niono na przy­go­to­wa­nia pu­stą salę lek­cyjną. Ona jesz­cze raz prze­śle­dziła dane na te­mat przy­dzie­le­nia fun­du­szy, on prze­cha­dzał się ner­wowo. W końcu za­mknęła lap­top, po­de­szła do szefa i przyj­rzała mu się uważ­nie. Bez kra­wata, w nie­bie­skiej ko­szuli – wy­glą­dał do­brze, ale i tak wy­gła­dziła mu koł­nie­rzyk i przy­su­nęła się na tyle bli­sko, żeby mu­siał ją przy­trzy­mać.

Dło­nie Hart­manna prze­mknęły po jej ple­cach. Przy­cią­gnął ją do sie­bie, po­ca­ło­wał. Ta zna­jo­mość nie­ocze­ki­wa­nie prze­ro­dziła się w na­mięt­ność. Tyle że ona chciała roz­rywki, a on cze­goś wię­cej.

– Za­miesz­kaj ze mną – po­wie­dział i pchnął ją na biurko.

Chi­cho­cząc, ob­jęła go dłu­gimi no­gami.

– Nie je­steś aby zbyt za­jęty?

– Nie dla cie­bie.

– Po wy­bo­rach.

Twarz mu się zmie­niła. Wró­cił po­li­tyk.

– Po co taka ta­jem­nica?

– Bo mam ro­botę do wy­ko­na­nia, Tro­els. I ty też. Nie chcemy kom­pli­ka­cji. – Jej głos przy­cichł. By­stre oczy błysz­czały. – I nie chcemy, żeby Mor­ten był za­zdro­sny.

– Mor­ten to naj­bar­dziej do­świad­czony do­radca po­li­tyczny, ja­kiego mamy. Wie, co robi.

– A ja nie?

– Tego nie po­wie­dzia­łem. Nie chcę roz­ma­wiać o Mor­te­nie…

Znowu do­tknęła jego ma­ry­narki.

– Zaj­miemy się tym, jak wy­grasz, do­brze?

Hart­mann jesz­cze raz chciał ją do sie­bie przy­cią­gnąć.

Otwo­rzyły się drzwi. Na progu sta­nęła dy­rek­torka, spoj­rzała na nich za­kło­po­tana.

– Przy­je­chał pan bur­mistrz – po­wie­działa. Kon­fi­den­cjo­na­lny uśmiech. – Je­śli są pań­stwo go­towi…

Hart­mann za­piął ma­ry­narkę i wy­szedł na ko­ry­tarz.

Poul Bre­mer uśmie­chał się spod pla­katu pół­na­giej gwiazdy pop. Sko­vga­ard zo­sta­wiła ich sa­mych i po­szła obej­rzeć salę.

– Mam na­dzieję, że Par­tii Cen­trum po­do­bają się twoje po­my­sły, Tro­els. Więk­szość jest bar­dzo do­bra. Przy­po­mi­nają mi idee two­jego ojca.

– Na­prawdę?

– Wi­dzę w nich jego ży­wio­łową ener­gię. Jego opty­mizm.

– Był prze­ko­nu­jący – po­wie­dział Hart­mann – bo ro­bił wszystko z prze­ko­na­nia. Nie z pra­gnie­nia zdo­by­cia kilku gło­sów.

Bre­mer kiw­nął głową.

– Jaka szkoda, że ni­gdy nie był na tyle do­bry, żeby te idee wpro­wa­dzić w ży­cie.

– Ja to zro­bię. Gdy już zajmę twoje miej­sce.

– Wie­rzę, że je zaj­miesz. Pew­nego dnia. – Bre­mer wy­jął chu­s­teczkę i wy­czy­ścił oku­lary. – Je­steś sil­niej­szy od niego. Twój oj­ciec był za­wsze… Jak by to ująć? – Oku­lary wró­ciły na miej­sce, lo­do­wate oczy zmie­rzyły Tro­elsa z góry na dół. – De­li­katny. Jak por­ce­lana. – Bre­mer pod­niósł prawą pięść. Pięść bok­sera, nie­pa­su­jąca do wi­ze­runku. – Wia­domo było, że pęk­nie. – Pstryk­nął wiel­kimi pal­cami tak gło­śno, że dźwięk nie­mal od­bił się od łusz­czą­cych się ścian. – Gdy­bym ja go nie zła­mał, sam by się wy­koń­czył. Wierz mi. To na swój spo­sób była przy­sługa. Cza­sami le­piej szybko roz­wiać ko­muś złu­dze­nia.

– Za­bie­rajmy się do de­baty – od­parł Hart­mann. – Czas…

Kiedy się od­wró­cili, by ru­szyć do sali, zo­ba­czyli idącą ku nim dy­rek­torkę Koch. Wy­glą­dała na zmar­twioną. To­wa­rzy­szyła jej ko­bieta w gra­na­to­wym płasz­czu, spod któ­rego wy­sta­wał swe­ter w czarno-białe wzory. Włosy miała od­gar­nięte z twa­rzy jak na­sto­latka zbyt za­jęta, by za­wra­cać so­bie głowę chło­pa­kami.

Ko­bieta, która nie przy­wią­zuje wagi do swego wy­glądu. Wy­dało mu się to o tyle dziwne, że była ude­rza­jąco piękna i atrak­cyjna.

Pa­trzyła pro­sto na nich. Ogrom­nymi, uważ­nymi oczyma.

Hart­mann ja­koś się nie zdzi­wił, gdy wy­cią­gnęła od­znakę po­li­cyjną. „Pod­ko­mi­sarka Sa­rah Lund”, prze­czy­tał.

Bre­mer wy­co­fał się w głąb ko­ry­ta­rza na sam wi­dok tej ko­biety.

– Mu­si­cie od­wo­łać de­batę – oznaj­miła.

– Dla­czego?

– Za­gi­nęła dziew­czyna. Mu­szę wszyst­kich prze­py­tać. Uczniów z jej klasy, na­uczy­cieli. Mu­szę…

Dy­rek­torka wpro­wa­dziła ich do mniej­szego po­miesz­cze­nia, żeby nie stali na ko­ry­ta­rzu. Bre­mer nie ru­szył się z miej­sca.

– Chce pani, bym od­wo­łał de­batę, bo ja­kaś uczen­nica po­szła na wa­gary? – spy­tał Hart­mann.

– Mu­szę ze wszyst­kimi po­roz­ma­wiać – upie­rała się Lund.

– Ze wszyst­kimi?

– Ze wszyst­kimi, z któ­rymi chcę roz­ma­wiać. – Ani drgnęła. Cały czas pa­trzyła na niego. Tylko na niego.

– Mo­żemy prze­su­nąć de­batę o go­dzinę – za­su­ge­ro­wał Hart­mann.

– Ja nie mogę – wtrą­cił się Bre­mer. – Mam spo­tka­nia. To ty za­pra­sza­łeś na de­batę, Tro­els. Je­śli nie umiesz tego za­ła­twić…

Hart­mann zbli­żył się do po­li­cjantki.

– To po­ważna sprawa? – spy­tał.

– Mam na­dzieję, że nic się nie stało.

– Py­ta­łem, czy to po­ważna sprawa.

– Tego pró­buję się do­wie­dzieć. – Lund oparła dło­nie na bio­drach i cze­kała na de­cy­zję. – Więc… – Ro­zej­rzała się. – A więc po­sta­no­wione – za­mknęła sprawę.

Bre­mer wy­jął te­le­fon, spraw­dził kilka wia­do­mo­ści.

– Za­dzwoń do mo­jej se­kre­tarki. Spró­buję cię gdzieś wci­snąć. Och! – Na­gle jego głos za­brzmiał ła­god­nie. – Mam do­bre wie­ści dla two­ich szkół w cen­trum. Zdaje się, że ab­sen­cja prze­kra­cza tam dwa­dzie­ścia pro­cent. – Za­śmiał się. – To nie­ak­cep­to­walne, prawda? Więc przy­zna­łem do­dat­kowe fun­du­sze. Wię­cej kom­pu­te­rów. Dzieci ta­kie rze­czy uwiel­biają. To wpły­nie na po­prawę wy­ni­ków.

Hart­mann wpa­try­wał się w niego onie­miały.

Bre­mer wzru­szył ra­mio­nami.

– Po­wie­dział­bym ci to pod­czas de­baty. Ale wiesz… Od razu to uru­cho­mimy. To do­bre wie­ści. Na pewno się cie­szysz.

Długa chwila ci­szy.

– Wi­dzę, że je­steś wręcz ura­do­wany. – Bre­mer mach­nął ręką i od­szedł.

Pięt­na­sta trzy­dzie­ści. Wciąż tkwili w sali, w któ­rej miała się od­być de­bata, i ni­czego nie osią­gnęli. Nanna w pią­tek przy­szła na im­prezę hal­lo­we­enową do szkoły, ubrana w czarny ka­pe­lusz cza­row­nicy i ja­skra­wo­błę­kitną pe­rukę. Od tego czasu nikt jej nie wi­dział.

Te­raz prze­py­ty­wali na­uczy­ciela.

– Pro­szę nam opo­wie­dzieć o Nan­nie.

Wszy­scy na­zy­wali go Rama. Wy­róż­niał się nie tylko zde­cy­do­wa­nie bli­skow­schod­nim wy­glą­dem. Na­le­żał do grona lu­dzi, któ­rych Tro­els Hart­mann wy­brał do ze­społu wzo­rów oso­bo­wych – do pro­jektu, który miał sil­niej zin­te­gro­wać imi­gran­tów z resztą spo­łe­czeń­stwa. Elo­kwentny, in­te­li­gentny, prze­ko­nu­jący czło­wiek.

– Nanna to by­stra dziew­czyna – mó­wił te­raz. – Za­wsze pełna ener­gii. Za­wsze chce coś ro­bić.

– Wi­dzia­łam zdję­cie. Wy­gląda na wię­cej niż dzie­więt­na­ście lat.

Kiw­nął głową.

– Oni wszy­scy chcą wy­glą­dać na star­szych, prawda? Roz­pacz­li­wie chcą do­ro­snąć. Albo po­czuć, że do­ro­śli. Nanna pod wie­loma wzglę­dami jest w czo­łówce klasy. By­stre dziecko. Wie, czego chce, nie tak jak reszta.

– Czyli?

Na­uczy­ciel spoj­rzał na nią.

– To na­sto­latki. Sama pani ro­zu­mie.

– Co się działo na im­pre­zie?

– Prze­bie­ranki, mu­zyka, du­chy i dy­nie.

– Nanna ma chło­paka?

– Pro­szę spy­tać Lisę.

– Py­tam pana.

Wi­dać było, że Rama czuje się nie­zręcz­nie.

– Le­piej, żeby na­uczy­ciel trzy­mał się z dala od tych spraw.

Lund wy­szła z sali, za­trzy­mała pierw­szą na­po­tkaną dziew­czynę, po­sa­dziła ją i py­tała do­tąd, aż uzy­skała od­po­wiedź.

Wró­ciła do na­uczy­ciela.

– Oli­ver Schan­do­rff. Jest dzi­siaj w szkole?

– Nie.

– Wie­dział pan, że ze sobą cho­dzą?

– Mó­wi­łem już. Le­piej, je­śli za­cho­wu­jemy pe­wien dy­stans.

Cze­kała.

– Je­stem ich na­uczy­cie­lem. Nie stró­żem. Ani ro­dzi­cem.

Lund spoj­rzała na ze­ga­rek. Pro­wa­dziła roz­mowy od po­nad trzech go­dzin i na ra­zie ni­czego wię­cej się nie do­wie­działa. I nie tylko ona. Meyer, który wraz z ekipą pra­co­wał w le­sie i na po­lach przy lot­ni­sku, też nic nie zna­lazł.

– Cho­lera.

– Przy­kro mi – po­wie­dział na­uczy­ciel.

– Nie cho­dzi mi o pana.

Cho­dzi o mnie, po­my­ślała. Nie­wąt­pli­wie wy­cią­gnę­łaby to z Per­nille w kilka mi­nut, gdyby spró­bo­wała. Dla­czego naj­lep­sze py­ta­nia przy­cho­dziły jej do głowy do­piero, gdy miała przed no­sem lu­dzi, do­wody, zbrod­nie?

Dwie­ście trzy­dzie­ści pięć dwu­pię­tro­wych sze­re­go­wych do­mów two­rzyło ma­leńką en­klawę o na­zwie Hum­leby, cztery ulice od domu Birk Lar­se­nów. Wszyst­kie w ko­lo­rze łupka i oło­wiu, zo­stały zbu­do­wane w dzie­więt­na­stym wieku dla ro­bot­ni­ków po­bli­skiej stoczni. Po­tem nie­opo­dal roz­rósł się bro­war Carls­berg i domy prze­szły w ręce lu­dzi, któ­rzy ro­bili piwo. Rzadko po­ja­wiały się na rynku nie­ru­cho­mo­ści i cie­szyły się wiel­kim po­wo­dze­niem, na­wet te wy­ma­ga­jące kosz­tow­nego re­montu. Theis Birk Lar­sen ku­pił naj­tań­szy, jaki zdo­łał zna­leźć. Wcze­śniej zaj­mo­wali go squ­at­tersi, któ­rzy zo­sta­wili po so­bie śmieci, ma­te­race i ta­nie me­ble. Trzeba było tam po­sprzą­tać i mnó­stwo rze­czy po­na­pra­wiać. Więk­szość chciał zro­bić sam, po ci­chu, nie mó­wiąc nic Per­nille. Chciał jej po­wie­dzieć, do­piero gdy na­dej­dzie czas prze­pro­wadzki i opusz­cze­nia miesz­kanka nad ga­ra­żem.

Po­ma­gał mu Vagn Skær­bæk. Po­znali się jako na­sto­latki, dużo ra­zem prze­szli, w tym kilka razy sta­wali przed są­dem. Dla The­isa Vagn był nie­mal jak młod­szy brat, dla dzie­cia­ków jak wu­jek. Nie­za­wodny, godny za­ufa­nia, miły dla An­tona i Emila. Sa­mot­nik, który po zdję­ciu czer­wo­nego uni­formu chyba nie miał wła­snego ży­cia.

– Per­nille cię szuka – oznaj­mił wła­śnie, koń­cząc roz­mowę te­le­fo­niczną.

– Per­nille nie może się do­wie­dzieć o tym domu, pa­mię­taj. Ani słowa, do­póki sam jej nie po­wiem.

– Ob­dzwa­nia wszyst­kich i pyta, gdzie je­steś.

Na ze­wnątrz stały rusz­to­wa­nia, pla­sti­kowe płachty za­sła­niały gni­jące okna. Birk Lar­sen pła­cił swoim lu­dziom za wno­sze­nie no­wych de­sek pod­ło­go­wych, rur i ry­nien i wy­mu­szał na nich obiet­nicę, że nie będą roz­ma­wiać o domu w obec­no­ści Per­nille.

– Chłopcy będą mieli wła­sne po­koje. – Pa­trzył na szary ka­mienny bu­dy­nek. – Wi­dzisz to okno na gó­rze?

Skær­bæk kiw­nął głową.

– Nanna do­sta­nie całe pię­tro, z osob­nym wej­ściem, bę­dzie miała tę odro­binę pry­wat­no­ści. Per­nille nową kuch­nię. A ja… – za­śmiał się – tro­chę ci­szy i spo­koju.

– To bę­dzie kosz­to­wało ma­ją­tek, Theis.

Birk Lar­sen wci­snął ręce w kie­sze­nie czer­wo­nych ogrod­nicz­ków.

– Dam radę.

– Może ci po­mogę?

– To zna­czy?

Drobny i nie­spo­kojny Skær­bæk prze­stę­po­wał z nogi na nogę jesz­cze szyb­ciej niż zwy­kle.

– Wiem, gdzie pój­dzie ta­nio trzy­dzie­ści te­le­wi­zo­rów Bang and Olu­fsen. Trzeba by tylko…

– Masz długi? O to cho­dzi?

– Słu­chaj. Mam kup­ców na po­łowę… – tłu­ma­czył Skær­bæk. – Mo­żemy się po…

Birk Lar­sen wy­cią­gnął z kie­szeni gruby zwój bank­no­tów, wy­rwał kilka.

– Mu­szę tylko po­ży­czyć pod­no­śnik wi­dłowy…

– Trzy­maj. – Theis wci­snął Skær­bækowi pie­nią­dze w rękę. – Za­po­mnij o te­le­wi­zo­rach. Nie mamy już po na­ście lat, Vagn. Ja mam ro­dzinę, firmę.

Skær­bæk trzy­mał pie­nią­dze.

– Ty je­steś czę­ścią i jed­nego, i dru­giego. I za­wsze tak bę­dzie.

Skær­bæk wpa­try­wał się w bank­noty. Birk Lar­sen wo­lałby, żeby opchnął ten durny srebrny łań­cuch, który no­sił na szyi.

– Jak chłopcy by się czuli, gdyby mu­sieli wujka Va­gna od­wie­dzać w wię­zie­niu?

– Nie mu­sisz tego ro­bić…

Theis już go nie słu­chał. Per­nille pę­dziła do nich na ro­we­rze chri­stia­nia, aż lśniąca czer­wona skrzynka pod­ska­ki­wała na bruku. Za­po­mniał zu­peł­nie o ta­jem­nicy, o pra­cach bu­dow­la­nych i pro­ble­mach fi­nan­so­wych. Per­nille wy­glą­dała strasz­nie. Zsia­dła z ro­weru, po­de­szła pro­sto do niego, chwy­ciła go za klapy skó­rza­nej kurtki.

– Nanna za­gi­nęła. – Bra­ko­wało jej tchu, była blada i prze­ra­żona. – Po­li­cja zna­la­zła koło lot­ni­ska twoją kartę do wy­po­ży­czalni wi­deo. Zna­leźli… – Pod­nio­sła dłoń do ust. Jej oczy wy­peł­niły się łzami.

– Co zna­leźli?

– Jej ko­szulkę. Ró­żową w kwiatki.

– Mnó­stwo dzie­cia­ków nosi ta­kie ko­szulki. Co nie?

Po­pa­trzyła na niego ostro.

– A karta z wy­po­ży­czalni?

– Roz­ma­wiali z Lisą?

Skær­bæk się przy­słu­chi­wał. Per­nille spoj­rzała na niego.

– Pro­szę, Vagn – po­wie­działa.

– Po­móc wam?

Birk Lar­sen zmie­rzył go groź­nie wzro­kiem. Skær­bæk od­szedł.

– A ten gno­jek?

– Już się nie spo­tyka z Oli­ve­rem. – Po­liczki za­ru­mie­niły jej się z gniewu.

– Roz­ma­wiali z nim?

– Nie wiem – wes­tchnęła.

Theis już wy­cią­gał klu­czyki, mó­wiąc do Skær­bæka:

– Za­wieź Per­nille do domu. I ro­wer. – Za­sta­no­wił się przez chwilę. – Dla­czego nie przy­je­cha­łaś au­tem?

– Nie po­zwo­lili mi pro­wa­dzić. Po­wie­dzieli, że nie po­win­nam.

Theis Birk Lar­sen ob­jął żonę ra­mio­nami, przy­tu­lił ją, po­ca­ło­wał, po­gła­dził po po­liczku i pa­trząc jej w oczy, rzekł:

– Nic jej nie jest. Znajdę ją. Jedź do domu i cze­kaj na nas. – Po czym wsiadł do fur­go­netki i od­je­chał.

– Za­wiozę cię do babci. Masz klucz?

Po­goda się po­gor­szyła, dzień koń­czył się we mgle i mżawce. Lund je­chała do Øster­bro, a jej dwu­na­sto­letni syn Mark sie­dział na fo­telu pa­sa­żera.

– Chcesz po­wie­dzieć, że jed­nak nie je­dziemy do Szwe­cji?

– Naj­pierw mu­szę coś za­ła­twić.

– Ja też.

Lund zer­k­nęła na syna. Tak na­prawdę jed­nak przed oczyma miała tylko pła­ską, żółtą łąkę i po­pla­mioną krwią ko­szulkę na­sto­latki. I zdję­cie Nanny Birk Lar­sen z uśmie­chem star­szej sio­stry dum­nej z bra­cisz­ków. Wy­glą­da­ją­cej o wiele za doj­rzale z tym ca­łym make-upem.

Nie miała po­ję­cia, o czym mówi jej syn.

– Tłu­ma­czy­łem ci, mamo. Przy­ję­cie uro­dzi­nowe Ma­gnusa.

– Mark… dzi­siaj wie­czo­rem le­cimy. Ta de­cy­zja za­pa­dła już wieki temu.

Burk­nął i od­wró­cił się, by pa­trzeć na świat przez za­laną desz­czem szybę.

– Wy­glą­dasz jak łoś ze świnką – po­wie­działa.

I się za­śmiała. Mark nie.

– Spodoba ci się w Szwe­cji. Jest tam świetna szkoła. Ja będę miała dla cie­bie wię­cej czasu. Mo­żemy…

– On nie jest moim oj­cem.

Roz­dzwo­nił się te­le­fon Lund. Zer­k­nęła na nu­mer i za­częła nie­po­rad­nie wpy­chać słu­chawkę do ucha.

– Oczy­wi­ście, że nie jest. Ale zna­lazł ci klub ho­ke­jowy.

– Mam już klub ho­ke­jowy.

– Na pewno ci się nie po­doba, że w FCK je­steś naj­młod­szy.

Ci­sza.

– Prawda?

– Na­zywa się KSF.

– Tak? – po­wie­działa do te­le­fonu.

– KSF – po­wtó­rzył Mark.

– Już jadę.

– K. S. F. – wy­ce­dził po­woli.

– Tak.

– My­lisz się za każ­dym ra­zem.

– Tak.

Zo­stało jej nie­wiele drogi, co cie­szyło ją z dwóch po­wo­dów. Chciała zo­ba­czyć się z Mey­erem, a Mark… prze­szka­dzał.

– Jesz­cze chwila i je­dziemy na lot­ni­sko – po­wie­działa. – Masz klucz, prawda?

Pod po­nu­rym jed­no­li­tym nie­bem dwu­dzie­stu usta­wio­nych w rzę­dzie funk­cjo­na­riu­szy w gra­na­to­wych mun­du­rach po­woli prze­mie­rzało żółtą trawę, dźga­jąc czer­wono-bia­łymi tycz­kami błoto i kępy ro­ślin. Psy wę­szyły nad wil­got­nym grun­tem.

Lund po­pa­trzyła na nich, po czym we­szła do lasu. Drugi ze­spół pro­wa­dził po­szu­ki­wa­nia po­śród po­kry­tych po­ro­stami drzew – ba­dali zie­mię, ozna­czali te­ren i też pro­wa­dzili psy.

Meyer miał na so­bie kurtkę po­li­cyjną, prze­mókł na wy­lot.

– Jak trop? Wy­raźny? – spy­tała.

– Wy­star­cza­jąco. Psy ru­szyły od miej­sca zna­le­zie­nia ko­szulki. – Zer­k­nął do no­ta­tek i wska­zał na gąszcz od­le­gły o dzie­sięć me­trów. – Zna­leź­li­śmy też blond włosy na krzaku.

– Do­kąd pro­wa­dzi trop?

– Tu­taj – od­rzekł, trzy­ma­jąc mapę w ręku. – Tu­taj, gdzie sto­imy. – Zer­k­nął znowu do no­ta­tek. – Dziew­czyna bie­gła. Bie­gła za­ko­sami przez las. Tu­taj się za­trzy­mała.

Lund wyj­rzała spo­nad jego ra­mie­nia.

– Co tu jest w po­bliżu?

– Droga wy­rę­bowa. Może ktoś ją za­brał do sa­mo­chodu.

– A jej ko­mórka?

– Wy­łą­czona od piąt­ko­wego wie­czoru. – Nie po­do­bały mu się te oczy­wi­ste py­ta­nia. – Słu­chaj, Lund… Prze­cze­sa­li­śmy jej ewen­tu­alną trasę cen­ty­metr po cen­ty­me­trze. Dwa razy. Nie ma jej tu. Mar­nu­jemy czas.

Od­wró­ciła się i ode­szła, oglą­da­jąc się na ba­gna i żółtą trawę.

– Halo? – za­wo­łał Meyer z sar­ka­zmem, który już na­uczyła się roz­po­zna­wać. – Czy ja je­stem nie­wi­dzialny?

Lund wró­ciła.

– Ustaw­cie się w ty­ra­lierę – roz­ka­zała. – Prze­szu­kaj­cie wszystko jesz­cze raz.

– Sły­sza­łaś cho­ciaż słowo z tego, co mó­wi­łem?

Z krót­ko­fa­lówki w czy­jejś kurtce do­bie­gło jej na­zwi­sko.

– Coś zna­leź­li­śmy – po­wie­dział głos.

– Gdzie?

– W le­sie.

– Co to jest?

Chwila ci­szy. Ściem­niało się.

– Wy­gląda jak grób.

Ten sam le­niwy mrok spo­wi­jał mia­sto, wil­gotny i po­nury, blady i zimny. W szta­bie wy­bor­czym, pod ko­ra­lo­wymi płat­kami kar­czo­cho­wej lampy Po­ula Hen­ning­sena Hart­mann słu­chał Mor­tena We­bera. Bre­mer nie wróci do szkoły na de­batę. Rzą­dze­nie mia­stem było waż­niej­sze niż za­bie­ga­nie o głosy.

– Pa­suje do niego jak ulał – stwier­dził Hart­mann.

Rie Sko­vga­ard od­sta­wiła na biurko fi­li­żankę z kawą.

– Sztab Bre­mera ob­wie­ścił przy­zna­nie fun­du­szy, gdy my­śmy byli w szkole. Przy­go­to­wał to wcze­śniej.

– Wie­dział o dwu­dzie­stu pro­cen­tach. Jak to moż­liwe, Mor­ten? – spy­tał Tro­els.

We­ber spra­wiał wra­że­nie zde­pry­mo­wa­nego py­ta­niem.

– Dla­czego py­tasz o to mnie? Może zro­bił wła­sne ba­da­nia. To by­łoby sen­sowne. Obie­ca­nie pie­nię­dzy na edu­ka­cję za­wsze za­pew­nia parę punk­tów.

– I uzy­skał te same wy­niki? Wie­dział.

We­ber wzru­szył ra­mio­nami.

– Nie po­wi­nie­neś był od­wo­ły­wać de­baty – po­wie­działa Sko­vga­ard.

Za­dzwo­niła ko­mórka Hart­manna.

– Za­gi­nęła młoda dziew­czyna. Nie mia­łem wy­boru.

– Mówi The­rese – ode­zwał się głos w słu­chawce.

Hart­mann spoj­rzał na Rie Sko­vga­ard.

– Nie mogę te­raz, od­dzwo­nię.

– Nie roz­łą­czaj się, Tro­els. Nie je­steś aż tak za­jęty. Mu­simy się spo­tkać.

– To nie jest do­bry po­mysł.

– Ktoś zbiera na cie­bie kwity.

Hart­mann gło­śno wcią­gnął po­wie­trze.

– Kto?

– Dzwo­nił do mnie dzien­ni­karz. Nie chcę o tym roz­ma­wiać przez te­le­fon.

– Mamy tu o pią­tej im­prezę do­bro­czynną. Przy­jedź. Mogę wyjść na chwilę.

– A więc o pią­tej.

– The­rese…

– Pil­nuj się, Tro­els.

We­ber i Sko­vga­ard przy­glą­dali się sze­fowi.

– Coś, o czym po­win­ni­śmy wie­dzieć? – spy­tała Rie.

Theis Birk Lar­sen po­je­chał do Nør­re­bro, do domu, w któ­rym miesz­kali Lisa Ra­smus­sen, Oli­ver Schan­do­rff i parę in­nych dzie­cia­ków ze szkoły i uda­wali, że są do­ro­śli, pie­prząc się, z kim po­pad­nie, pi­jąc, ćpa­jąc i wy­dur­nia­jąc się.

Za­stał Lisę przed do­mem, wsia­dała wła­śnie na ro­wer. Przy­trzy­mał jej kie­row­nicę.

– Gdzie jest Nanna?

Dziew­czyna była ubrana jak na­sto­let­nia dziwka, tak jak one wszyst­kie. Nanna też by się tak ubie­rała, gdyby jej po­zwo­lił. Nie pa­trzyła mu w oczy.

– Już mó­wi­łam, że nie wiem.

Jego wielka pięść ani drgnęła.

– Gdzie ten gno­jek Schan­do­rff?

Spoj­rzała na ścianę.

– Tu­taj go nie ma. W każ­dym ra­zie nie ma go od piątku.

Po­chy­lił się i przy­su­nął twarz do jej twa­rzy.

– Gdzie jest?

Wresz­cie spoj­rzała mu w oczy. Wy­glą­dała, jakby pła­kała.

– Mó­wił, że jego ro­dzice wy­jeż­dżają na week­end. Pew­nie zo­stał u nich. Po im­pre­zie hal­lo­we­eno­wej…

Birk Lar­sen nie cze­kał, aż dziew­czyna skoń­czy.

Po dro­dze za­dzwo­nił do Per­nille.

– Wła­śnie roz­ma­wia­łem z Lisą – po­wie­dział. – Jadę po nią.

Usły­szał jedno krót­kie wes­tchnie­nie pełne ulgi.

– To znowu ten bo­gaty gów­niarz. Jego ro­dzice wy­je­chali. Pew­nie… – Nie chciał tego po­wie­dzieć ani po­my­śleć.

– Na pewno tam jest? Tak mówi Lisa?

Klu­czył w wie­czor­nych kor­kach. Ro­dzice Schan­do­rffa miesz­kali da­leko od cen­trum, na jed­nym z no­wych osie­dli na po­łu­dniu, nie­da­leko lot­ni­ska.

– Na pewno. Nie martw się.

Pła­kała. Sły­szał, że pła­cze. Chciałby ze­trzeć jej łzy swo­imi gru­bymi, szorst­kimi pa­lu­chami. Per­nille była piękna i wspa­niała. Jak Nanna, Emil i An­ton. Wszy­scy oni za­słu­gi­wali na wię­cej, niż im da­wał, i wkrótce mieli to do­stać.

– To nie po­trwa długo, ko­cha­nie. Obie­cuję.

Gdy Lund stała znowu mię­dzy na­gimi, ciem­nymi drze­wami, za­dzwo­nił Bu­chard.

– Śmi­gło­wiec. Trzy jed­nostki tech­ni­ków. Mam na­dzieję, że coś zna­leź­li­ście.

– Grób.

– Nie spy­ta­łaś mnie o zda­nie.

– Pró­bo­wa­łam. By­łeś na spo­tka­niu.

– By­łem na twoim przy­ję­ciu po­że­gnal­nym. Lu­dzie nie mó­wią „do wi­dze­nia” przy śnia­da­niu…

– Za­cze­kaj chwilę.

Przez las szedł do niej Meyer. Niósł coś w ra­mio­nach, coś przy­kry­tego pla­sti­kową płachtą. Ciało.

– Zna­leź­li­ście coś? – spy­tał Bu­chard.

Meyer odło­żył ciało na zie­mię, roz­chy­lił płachtę i po­ka­zał jej nie­ży­wego lisa. Sztywny i su­chy, ob­le­piony zie­mią. Na szyi miał chu­stę zu­chową i dru­cianą pę­tlę, która go udu­siła.

– We­zwijmy wszyst­kie dzie­ciaki z oko­licy. – Meyer pod­niósł lisa za tylne łapy. – Trzeba zwal­czać okru­cień­stwo wo­bec zwie­rząt.

– Nie – od­po­wie­działa Bu­char­dowi Lund. – Jesz­cze nie.

– Pa­kuj się, wra­caj i złóż mi ra­port. Może zdą­żymy jesz­cze wy­pić piwo, za­nim po­je­dziesz na lot­ni­sko.

Meyer przy­glą­dał jej się, trzy­ma­jąc sztywne zwie­rzę w rę­kach. Oczy lisa były czarne i szkli­ste, sierść uma­zana bło­tem.

– Po­znaj mo­jego no­wego ko­legę. Oto Li­sek – po­wie­dział z drwią­cym uśmie­chem. – Na pewno się po­lu­bi­cie.

Ko­lejne przy­ję­cie. Część po­li­tycz­nego ka­len­da­rza. Szansa, by po­znać, ne­go­cjo­wać, two­rzyć ko­ali­cje, pod­sy­cać ani­mo­zje.

Je­dze­nie za­pew­niła kor­po­ra­cja naf­towa, na­poje po­ten­tat trans­por­towy. Kwar­tet smycz­kowy grał Vi­val­diego. Mor­ten We­ber oma­wiał stra­te­gię, a Rie Sko­vga­ard kon­wer­so­wała z go­śćmi.

Uśmiech­nięty Hart­mann wy­mie­niał uści­ski rąk, ga­wę­dził. Na­gle za­dzwo­niła jego ko­mórka. Prze­pro­sił i od­da­lił się do swego ga­bi­netu.

Cze­kała na niego The­rese Kruse. Żona nud­nego ban­kiera, po­ważna, z ko­nek­sjami, atrak­cyjna, tward­sza, niż można by są­dzić z po­zoru, kilka lat młod­sza od niego.

– Nie­źle wy­pa­dasz w son­da­żach. Lu­dzie w rzą­dzie to wi­dzą.

– I słusz­nie. Pra­co­wa­li­śmy na to.

– To prawda.

– Zdo­by­łaś na­zwi­sko dzien­ni­ka­rza?

Po­dała mu kartkę. Erik Sa­lin.

– W ży­ciu o nim nie sły­sza­łem.

– Roz­py­ta­łam tro­chę. Pra­co­wał kie­dyś jako pry­watny de­tek­tyw. Te­raz jest wol­nym strzel­cem, sprze­daje kwity za naj­wyż­sze stawki. Ga­ze­tom. Ma­ga­zy­nom. Wi­try­nom in­ter­ne­to­wym. Każ­demu, kto płaci.

Wsu­nął kar­teczkę do kie­szeni.

– I?

– Sa­lin chciał wie­dzieć, czy za ho­tele pła­cisz wła­sną kartą kre­dy­tową, czy służ­bową. Czy ku­po­wa­łeś dużo pre­zen­tów. I ta­kie tam. Nic nie po­wie­dzia­łam, oczy­wi­ście.

Hart­mann na­pił się wina.

– Py­tał o nas – do­dała.

– Co po­wie­dzia­łaś?

– Wy­śmia­łam sam po­mysł, oczy­wi­ście. W końcu… – Krótki, gorzki uśmiech. – To nie było nic waż­nego, prawda?

– Uzgod­ni­li­śmy, że tak bę­dzie naj­le­piej, The­rese. Przy­kro mi. Nie mo­głem… – Urwał.

– Czego nie mo­głeś, Tro­els? Ry­zy­ko­wać?

– Co on wie?

– O nas? Nic. Zga­dy­wał. – Znowu zja­dliwy uśmiech. – Może wie­rzy, że je­śli prze­pyta od­po­wied­nią liczbę ko­biet, to na coś trafi. My­ślę jed­nak, że ma coś in­nego. Nie wiem skąd.

Hart­mann zer­k­nął na drzwi, upew­nił się, że są sami.

– Na przy­kład?

– Zu­peł­nie jakby wi­dział twój ka­len­darz. Spraw­dzał daty. Wie­dział, gdzie by­łeś i kiedy.

Hart­mann znowu spoj­rzał na na­zwi­sko, za­sta­no­wił się, czy obiło mu się o uszy.

– Nikt poza tym biu­rem nie wi­duje mo­jego ka­len­da­rza.

Wzru­szyła ra­mio­nami. Wstała. Otwo­rzyły się drzwi. Rie Sko­vga­ard przyj­rzała jej się ba­daw­czo.

– Tro­els – po­wie­działa ze sztyw­nym, po­dejrz­li­wym uśmie­chem. – Nie wie­dzia­łam, że masz go­ścia. Mu­sisz z kimś po­roz­ma­wiać.

Dwie ko­biety zmie­rzyły się wzro­kiem. Z na­my­słem. Nie trzeba było żad­nych słów.

– Już idę – od­rzekł.

Oli­ver Schan­do­rff był chu­dym dzie­więt­na­sto­lat­kiem z czu­pryną krę­co­nych ru­dych wło­sów i skwa­szoną, po­nurą twa­rzą. Wła­śnie pa­lił trze­ciego już dzi­siaj skręta, gdy przez drzwi wej­ściowe wpadł Theis Birk Lar­sen.

Schan­do­rff ze­sko­czył z fo­tela i co­fał się przed na­cie­ra­ją­cym wiel­kim, wście­kłym fa­ce­tem.

– Za­wo­łaj ją! – wrza­snął Birk Lar­sen. – Idziemy do domu.

– Halo! – krzyk­nął chło­pak, wy­ska­ku­jąc na ko­ry­tarz. – Tu jest dzwo­nek. To pry­watny dom.

– Nie za­dzie­raj ze mną, chłop­cze. Przy­sze­dłem po Nannę.

– Nanny tu nie ma.

Birk Lar­sen prze­mie­rzał par­ter wiel­kimi kro­kami, otwie­ra­jąc ko­lejne drzwi i wo­ła­jąc córkę.

Schan­do­rff po­dą­żał za nim, trzy­ma­jąc się w bez­piecz­nej od­le­gło­ści.

– Pa­nie Birk Lar­sen, mó­wię panu, że jej tu nie ma.

Theis wpadł z po­wro­tem na ko­ry­tarz. Na krze­śle przy ka­na­pie zo­ba­czył ubra­nia. Ró­żowy T-shirt, sta­nik, dżinsy.

Za­klął i ru­szył ku scho­dom.

Chło­pak zgłu­piał. Wy­prze­dził Birk Lar­sena i wal­nął go w klatkę pier­siową, krzy­cząc:

– Co pan robi? Co to…

Wielki fa­cet chwy­cił go za ko­szulkę, zniósł ze scho­dów do holu, usta­wił na­prze­ciwko drzwi wej­ścio­wych i za­ci­snął wielką dłoń w pięść.

Schan­do­rff ucichł.

Birk Lar­sen wró­cił na górę, po­ko­nu­jąc po dwa stop­nie na­raz. Wy­szedł na otwartą prze­strzeń, ogromną, taką, o któ­rej po­sia­da­niu nie mógł na­wet ma­rzyć, jak­kol­wiek ciężko by pra­co­wał i choćby miał nie wia­domo ile czer­wo­nych cię­ża­ró­wek.

Z sy­pialni po le­wej do­bie­gał ogłu­sza­jący rock. Cuch­nęło skrę­tami i sek­sem.

Sze­ro­kie łóżko ze zmię­to­lo­nym prze­ście­ra­dłem, skoł­tu­nioną koł­drą. Krę­cone blond włosy wy­sta­jące spod po­du­szek. Le­żała twa­rzą w dół, z dru­giej strony ster­czały bose stopy. Na­ćpana. Albo pi­jana. Albo jedno i dru­gie, czy na­wet go­rzej.

Spoj­rzał spode łba na Schan­do­rffa, który stał za nim z rę­koma w kie­sze­niach i z ta­kim uśmiesz­kiem, że Birk Lar­sen z tru­dem po­wstrzy­mał się, żeby nie ude­rzyć go w twarz.

Pod­szedł do łóżka, za­sta­na­wia­jąc się, jak to ro­ze­grać, od­su­nął koł­drę i po­wie­dział de­li­kat­nie:

– Nanna… Mu­sisz wra­cać do domu. Nie­ważne, co się stało. Je­dziemy…

Ko­bieta pod­nio­sła na niego wzrok, na jej twa­rzy ma­lo­wały się prze­ra­że­nie i wście­kłość. Też blon­dynka. Ten sam od­cień wło­sów. Mu­siała mieć ze dwa­dzie­ścia pięć lat.

– Mó­wi­łem panu – ode­zwał się Schan­do­rff. – Nanny tu w ogóle nie było. Je­śli mogę po­móc…

Birk Lar­sen wy­szedł na ze­wnątrz, za­sta­na­wia­jąc się, co ro­bić. Co po­wie­dzieć Per­nille? Gdzie te­raz je­chać? Nie lu­bił po­li­cji, ale może po­wi­nien z nimi po­ga­dać. Chciał coś wie­dzieć, coś zna­leźć.

Nad głową usły­szał huk. Śmi­gło­wiec. Z na­pi­sem „Po­liti” od spodu.

Kiedy tu je­chał, nie za­sta­na­wiał się za bar­dzo, w ja­kim punk­cie mia­sta się znaj­duje. Był pe­wien, że za­sta­nie Nannę w domu Oli­vera Schan­do­rffa. Nic wię­cej nie mu­siał wie­dzieć. Te­raz so­bie uświa­do­mił, że stąd jest już nie­da­leko do ba­gien na wschód od lot­ni­ska.

Per­nille po­wie­działa, że tam się to wszystko za­częło.

Lund wró­ciła na pła­ski te­ren Ka­lve­bod Fæl­led, tam gdzie zna­leźli po­pla­mioną krwią ko­szulkę. Pa­trzyła na mapę.

– Zwi­jajmy się – za­rzą­dził Meyer, za­pa­la­jąc ko­lej­nego pa­pie­rosa.

Za­dzwo­nił jej te­le­fon.

– Je­dziesz do Szwe­cji czy nie? – spy­tał Bengt Ro­sling.

Mu­siała się chwilę za­sta­no­wić.

– Nie­długo – od­parła.

– Co byś po­wie­działa na pa­ra­pe­tówkę w so­botę? Mo­gli­by­śmy za­pro­sić Las­sego, Mis­san, Bos­sego i Janne.

Lund prze­mie­rzała wzro­kiem bled­nący ho­ry­zont, ża­łu­jąc, że nie może tro­chę spo­wol­nić czasu, by po­wstrzy­mać zmierzch.

– I mo­ich ro­dzi­ców – do­dał Bengt. – I twoją mamę.

Lund jesz­cze raz spoj­rzała na mapę, jesz­cze raz prze­bie­gła wzro­kiem ba­gna i las.

– Two­jej ma­mie urzą­dzimy po­kój go­ścinny – mó­wił da­lej Bengt.

Trójka dzie­cia­ków pro­wa­dziła ro­wery. Nio­sła wędki.

Mark ni­gdy nie cho­dził na ryby. Nikt go nie za­bie­rał.

– Faj­nie by było – po­wie­działa, ma­cha­jąc ręką na Mey­era, by ścią­gnąć jego uwagę.

– Nie chcę, żeby spała na ka­na­pie – cią­gnął Bengt.

Lund już go nie słu­chała. Ręka z te­le­fo­nem zwi­sała wzdłuż boku.

– Co tam jest? – spy­tała Mey­era.

– Też las. I ka­nał.

– Szu­ka­li­ście w wo­dzie?

Skrzy­wił się. Na­le­żał do lu­dzi, któ­rzy umieją wy­glą­dać wście­kle na­wet przez sen.

– Dziew­czyna po­bie­gła w drugą stronę!

Lund wró­ciła do te­le­fonu.

– Nie zdą­żymy na sa­mo­lot.

– Co?

– Ty leć, ja do­łą­czę ju­tro z Mar­kiem.

Meyer stał, ze skrzy­żo­wa­nymi ra­mio­nami, na zmianę wpy­cha­jąc do ust chipsy i za­cią­ga­jąc się pa­pie­ro­sem.

– Mamy nur­ków? I sprzęt? – spy­tała Lund.

– Mamy tu tylu lu­dzi, że wy­star­czy nam do wsz­czę­cia nie­wiel­kiej wojny. Może ze Szwe­cją? Spójrzmy praw­dzie w oczy. To je­dyny spo­sób, że­byś się tam udała.

Pod­je­chali ra­zem nad ka­nał. Cho­dzili w tę i z po­wro­tem. Przy ni­skim sta­lo­wym mostku wid­niały ślady opon. Zjeż­dżały z błot­ni­stego brzegu do czar­nej wody.

Po­sępna oko­lica pa­so­wała do stanu umy­słu Birk Lar­sena: la­bi­rynt śle­pych za­uł­ków i bez­sen­sow­nych za­krę­tów. La­bi­rynt bez wyj­ścia.

Je­chał i je­chał, pro­sto w ga­snący, szary za­chód słońca, co­raz da­lej, i nic nie znaj­do­wał. Ustało na­wet dud­nie­nie śmi­głowca. Per­nille to­wa­rzy­szyła mu w każ­dej bo­le­snej se­kun­dzie, jej prze­ni­kliwy, prze­ra­żony głos do­bie­gał z te­le­fonu przy­ci­śnię­tego do le­wego ucha The­isa.

– Gdzie ona jest?

Ile już razy o to py­tała? Ile razy on o to py­tał?

– Szu­kam.

– Gdzie?

Chciał po­wie­dzieć, że na Ka­lve­bod Fæl­led. An­ton przy­je­chał tu kie­dyś z klasą na za­ję­cia przy­rod­ni­cze i opo­wia­dał o ro­ba­kach i wę­żach pra­wie przez cały dzień, za­nim za­po­mniał o ca­łym cho­ler­stwie.

Przed sobą zo­ba­czył świa­tła. Jedno z nich było nie­bie­skie.

– Wszę­dzie.

Nad ka­na­łem bie­gła wą­ska dróżka. Lund wpa­try­wała się w cię­ża­rówki, żu­raw sa­mo­jezdny, łań­cuch. W sa­mo­chód wy­ła­nia­jący się z po­nu­rej wody.

Patrz, myśl, wy­ob­raź so­bie.

Ktoś za­par­ko­wał na dróżce, przo­dem do wody. Po­tem wy­siadł, pchnął. Reszty do­ko­nała gra­wi­ta­cja.

Meyer stał koło Lund i pa­trzył na po­jazd wi­szący na tle nieba. Ze wszyst­kich czworga drzwi wy­le­wała się woda. La­kier był czarny, w ko­lo­rze ka­nału, ale też lśniący, jakby do­piero co auto wy­myto.

Ford, hatch­back. Nówka.

– Sprawdź nu­mery – po­le­ciła Lund w chwili, gdy uka­zała się ta­blica re­je­stra­cyjna.

Żu­raw stał na brzegu, dłu­gie ra­mię wy­się­gnika wi­siało nad ka­na­łem. Sa­mo­chód ko­ły­sał się te­raz nad tra­wia­stą ścieżką. Trzech funk­cjo­na­riu­szy kie­ro­wało nim po­woli, aż do­tknął ko­łami ziemi. Wy­glą­dałby zu­peł­nie zwy­czaj­nie, gdyby nie strugi cuch­ną­cego płynu wy­le­wa­ją­cego się spod wszyst­kich drzwi.

Meyer skoń­czył roz­mowę te­le­fo­niczną. Po­de­szli we dwójkę i zaj­rzeli przez okna. Pu­sto.

Ro­leta za­sła­niała wi­dok na wnę­trze ba­gaż­nika.