The Killing. Tom 1. Odcinek 3 - Dawid Hewson - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

The Killing. Tom 1. Odcinek 3 ebook i audiobook

Dawid Hewson

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kultowa powieść na podstawie kultowego serialu!

Sarah Lund kończy właśnie pracę w kopenhaskiej policji. Wraz z nastoletnim synem ma przeprowadzić się do Szwecji, by zamieszkać ze swoim narzeczonym.

Gdy przekazuje gabinet następcy, dowiaduje się o niepokojącym znalezisku na niezamieszkałych terenach pod miastem. Niedługo potem policja trafia na zwłoki dziewiętnastoletniej Nanny Birk Larsen. Okazuje się, że przed śmiercią dziewczyna została wielokrotnie zgwałcona. 

Sarah odkłada wyjazd i wraz z Janem Meyerem rozpoczyna trudne dochodzenie, w którym nieustannie mnożą się wątki i podejrzani.

W Kopenhadze trwa w tym czasie zacięta walka o fotel burmistrza, politycy najwyraźniej nie cofną się przed niczym, byle tę walkę wygrać. W zdemoralizowanym świecie Ratusza, w porażonym żałobą domu Birk Larsenów – wszędzie może się kryć klucz do rozwiązania zagadki. Sarah Lund wie, że musi znaleźć mordercę, poświęcając tym samym nawet swoje życie osobiste.

Napisanie powieści na podstawie scenariusza serialu wymagało od Davida Hewsona nie lada kreatywności, ale też dało mu nowe możliwości rozbudowania postaci czy wprowadzenia zaskakujących zwrotów akcji. Jeśli widz serialu myśli, że zna tę historię, to bardzo się myli. 

„The Killing” to rewelacyjna powieść kryminalna, która już osiągnęła status kultowej, podobnie jak jej pierwowzór, duński serial „Forbrydelsen”, na podstawie scenariusza Sørena Sveistrupa, oraz jego amerykański remake.

Zapraszamy do wysłuchania finalnego odcinka pierwszego tomu! 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 303

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 26 min

Lektor: Maciej Kowalik
Oceny
4,5 (50 ocen)
32
14
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annku90

Dobrze spędzony czas

#zannkuczytamdozimy #czytam_se "– Lu­dzie mają dla pana dużo współczucia. I dla pań­skiej żony. Ale współ­czu­cie jest jak nie­do­krę­cony kran. Je­den mały ruch – wy­ko­nała su­ge­styw­ny gest – i się koń­czy. To, co przy­cho­dzi póź­niej, może nie być ta­kie miłe." Jak Wasz tydzień? U mnie jak widać brak czasu na instagramy. Zaczęłam staż w przedszkolu. Głową mi pasuje od szwedzkiego, ale wiem, że będzie tylko lepiej i lepiej. I wrócę do Was, tylko muszę zrobić zdjęcia na zaś i wrócić do czytania, bo w tym tygodniu było kiepsko. Druga i trzecia część "The killing". Recenzja pierwszej śmiga już od jakiegoś czasu w poście. Ciekawostką dla mnie był fakt, że książka powstała na podstawie scenariusza. Myślę, że łatwiej zrobić scenariusz na podstawie powieści, ale jak widać, można i na odwrót i teraz nie pozostaje mi nic innego jak poznać serial, by sprawdzić, czy faktycznie jest tak dobry jak mówią. Sarah Lund, odłożyła swój wyjazd do Szwecji by wraz z Janem Meyerem rozpocząć t...
00
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

Z "odcinka" na odcinek robi się coraz ciekawiej i w końcu coraz więcej spraw i powiązań wychodzi na jaw.
00
Joaska_zet

Nie oderwiesz się od lektury

ależ to był finał!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Kil­ling 1. Part 3

Prze­kład z ję­zyka an­giel­skiego: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Co­py­ri­ght © Da­wid Hew­son, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Alek­san­dra Pie­trzyń­ska

Ko­rekta: Ma­ria Za­jąc

ISBN 978-91-8076-214-4

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

9

Nie­dziela, 16 li­sto­pada

Rano ko­mi­sja wy­bor­cza spo­tkała się na po­sie­dze­niu nad­zwy­czaj­nym i unie­waż­niła swoją de­cy­zję z po­przed­niego wie­czoru. Tro­els Hart­mann wró­cił do gry oczysz­czony z za­rzu­tów, uznany za ofiarę nie­for­tun­nego zbiegu oko­licz­no­ści. Nikt nie wie­dział o pró­bie sa­mo­bój­czej, na­wet Poul Bre­mer, a w każ­dym ra­zie taką Hart­mann miał na­dzieję.

Dwie go­dziny póź­niej w sie­dzi­bie li­be­ra­łów Mor­ten We­ber usi­ło­wał tchnąć na­dzieję w sze­re­go­wych bo­jow­ni­ków.

– Mamy ro­botę do wy­ko­na­nia. Mu­simy wy­ja­śnić wy­bor­com, że Tro­els jest nie­winny. My o tym wiemy, wie o tym po­li­cja, ale wy­borcy do­piero mu­szą to zro­zu­mieć.

Ośmioro człon­ków sztabu i Hart­mann.

– Wielu na­szych zwo­len­ni­ków wy­co­fało wspar­cie fi­nan­sowe – cią­gnął We­ber. – Bez pie­nię­dzy nie ma kam­pa­nii, mu­simy więc po­now­nie ich do sie­bie prze­ko­nać.

– A co z ko­ali­cją? – spy­tała Eli­sa­bet He­de­ga­ard.

– Za­po­mnij­cie o ko­ali­cji – od­rzekł Hart­mann. – Je­śli zdo­bę­dziemy głosy, ko­ali­cjanci sami do nas wrócą. Bo do­kąd pójdą?

He­de­ga­ard nie wy­glą­dała na prze­ko­naną.

– Wy­bory od wtorku za ty­dzień. Wszy­scy wiemy, co to ozna­cza. Do so­boty lu­dzie mu­szą pod­jąć de­cy­zję, nie mamy czasu.

Mor­ten skrzy­wił się i opu­ścił wzrok na stół.

Hart­mann wstał, spoj­rzał po ko­le­gach i ko­le­żan­kach z par­tii. Każ­dej oso­bie pa­trzył w oczy, tak aby wła­śnie ona po­czuła się wy­jąt­kowa.

– Eli­sa­bet ma ra­cję. Czas nie działa na na­szą ko­rzyść. Me­dia także nam nie sprzy­jają. Nie­wy­klu­czone, że Bre­mer chowa coś jesz­cze w rę­ka­wie. – Hart­mann wzru­szył ra­mio­nami. – Wiem tylko jedno: je­śli nie spró­bu­jemy, na pewno prze­gramy. Więc może le­piej iść na ca­łość? Wal­czyć, ma­rzyć? – Ro­ze­śmiał się. Po­do­bała mu się ta ka­me­ralna scena, ma­leńka pu­blicz­ność. – Nie po­le­cam celi w aresz­cie do roz­my­ślań o po­li­tyce, ale w pe­wien spo­sób ona też się przy­dała. Kiedy tam sie­dzia­łem… – Po­wę­dro­wał wzro­kiem gdzieś w dal. Wszy­scy, na­wet We­ber, byli pod wra­że­niem tej chwili. – W tym nie­bie­skim kom­bi­ne­zo­nie wię­zien­nym… za­sta­na­wia­łem się, kim je­ste­śmy. – Wska­zał ich ru­chem głowy. – Po­my­śla­łem o was. O co wal­czy­cie? Nic się w tej spra­wie nie zmie­niło. Na­sze ide­ały, am­bi­cje cały czas są ta­kie same. Czy dzi­siaj zna­czą dla nas mniej niż wczo­raj? – Ude­rzył pię­ścią w stół. – Nie. Dla mnie zna­czą wię­cej. Nie chcę, żeby Ra­tusz po­gry­wał so­bie z po­li­cją tylko dla­tego, że ko­muś tu­taj tak się po­doba.

W sali roz­legł się po­mruk apro­baty. Na­pię­cie się roz­ła­do­wało. I o to cho­dziło.

– Damy z sie­bie wszystko? Czy też Poul Bre­mer po­stawi na swoim i do­sta­nie ko­lejne cztery lata do zmar­no­wa­nia?

We­ber za­kla­skał. Eli­sa­bet He­de­ga­ard rów­nież. I po­tem reszta.

Hart­mann się uśmiech­nął, pa­trząc po ze­bra­nych. Przy­po­mi­nał so­bie ich na­zwi­ska. Jesz­cze przed mo­men­tem nie­mal wszy­scy byli go­towi po­sta­wić na nim krzy­żyk. Każ­demu z osobna po­dzię­kuje te­raz wy­lew­nie za oka­zane wspar­cie.

– A więc do dzieła. – Pa­trzył, jak wy­cho­dzą.

– Roz­ma­wia­łeś z Rie? – spy­tał We­ber. – Mamy dużo pracy.

– Wiem, wiem. Zo­sta­wi­łem jej setki wia­do­mo­ści. Nie od­dzwa­nia.

Ktoś za­stu­kał do drzwi. Poul Bre­mer, w zi­mo­wym płasz­czu, z czer­wo­nym sza­li­kiem i pro­mien­nym uśmie­chem. Wy­glą­dał, jakby szedł na roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną, by sta­rać się o po­sadę świę­tego mi­ko­łaja.

– Tro­els! – za­krzyk­nął ra­do­śnie. – Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam. Mu­sia­łem przyjść i po­wie­dzieć… – Wszedł i zdjął sza­lik. Pięk­nie pach­niał.

Szcze­rość.

– Po­wie­dzieć „wi­taj”.

– To bar­dzo miło z two­jej strony.

We­ber burk­nął coś gniew­nie i wy­co­fał się do swo­jego biurka. Bre­mer wszedł do ga­bi­netu Hart­manna, po­czę­sto­wał się kawą, po czym siadł na ka­na­pie, krę­cąc głową.

– Holck, Holck… Wieczny sa­mot­nik. Ale żeby aż tak… Nie ro­zu­miem. Dla­czego? Po­je­cha­li­śmy ra­zem na Ło­twę. Może był tro­chę mar­kotny, ale… – Po­czę­sto­wał się cia­stecz­kiem. – Kom­pe­tentny fa­cet, choć bez po­lotu. Umiar­ko­wa­nym w osta­tecz­nym roz­ra­chunku le­piej bę­dzie bez niego. Może na­stęp­nym ra­zem im się uda, bo je­śli o te wy­bory cho­dzi, są prze­grani. Po­dob­nie jak lu­dzie Kir­sten i te wszyst­kie pa­so­żyty, które że­rują na in­nych. – Znowu sze­roki uśmiech. – Tak czy ina­czej wszyst­kich ich roz­wa­li­łeś w drza­zgi. Te­raz zo­sta­li­śmy tylko ty i ja. Po­gra­tu­lo­wał­bym ci, gdy­bym są­dził, że to za­mie­rzone.

– Masz coś do po­wie­dze­nia?

Jesz­cze je­den łyk kawy i żywe szare oczy zwró­ciły się na Hart­manna.

– Mam. Przy­kro mi bar­dzo z po­wodu tego, co się stało. Na­prawdę. Wczo­raj wie­czo­rem my­śla­łem, że w tych oko­licz­no­ściach zro­bi­li­śmy to, co na­le­żało. Nasz ob­raz oko­licz­no­ści co prawda był błędny, ale nikt z nas o tym nie wie­dział.

Cze­kał. Hart­mann już roz­po­zna­wał tę po­li­tyczną tak­tykę.

– I ja prze­pra­szam, Poul, je­śli w zde­ner­wo­wa­niu nie­słusz­nie cię oskar­ży­łem.

Bre­mer wzru­szył ra­mio­nami.

– Nie ma za co. Nie za­przą­taj so­bie tym głowy. Tak jak ja. Te­raz mu­simy pa­trzeć w przy­szłość. Wszyst­kich nas to do­tknęło, nie tylko cie­bie.

Hart­mann za­jął krze­sło na­prze­ciwko bur­mi­strza.

– I?

– Osią­gnę­li­śmy kon­sen­sus. To rzad­kość. Roz­ma­wia­łem z resztą po tym, jak zmie­ni­li­śmy de­cy­zję o wy­klu­cze­niu cię z wy­bo­rów. A przy­szło nam to z ła­two­ścią, mu­szę do­dać. Wszy­scy się zgo­dzi­li­śmy, że to do­bry mo­ment, by za­po­mnieć o ani­mo­zjach i od­zy­skać sym­pa­tię spo­łe­czeń­stwa. Cy­nizm. Wstrząs. Wra­że­nie cha­osu. Wszystko to zro­zu­miałe, ale bar­dzo nie­ko­rzystne, jak do­sko­nale wiesz. Na­szym naj­waż­niej­szym ce­lem jest od­zy­ska­nie za­ufa­nia wy­bor­ców, na­pra­wie­nie szkód, które wy­rzą­dziła sprawa Jensa Holcka. Mu­simy od­no­wić swoją umowę ze spo­łe­czeń­stwem. Mu­simy prze­ko­nać lu­dzi o na­szej war­to­ści. Do­łą­czysz do mnie?

– Za­wsze by­łeś świet­nym mówcą.

– Nie cho­dzi o mnie ani o cie­bie, cho­dzi o… – ru­chem ręki wska­zał ele­ganc­kie po­miesz­cze­nie, mo­zaiki, rzeźby, ob­razy – …o to miej­sce. Nasz za­mek, twier­dzę. Nasz dom. Ra­tusz. Dzi­siaj mamy kon­fe­ren­cję pra­sową. Ob­wiesz­czę, że wszyst­kie par­tie chcą zgod­nie pra­co­wać dla do­bra ogółu i po­sprzą­tać ba­ła­gan, który zo­sta­wił nam Holck. Do­łą­czysz do mnie?

– O czym ty mó­wisz?

– Uzna­li­śmy, że czas na ro­zejm. Koń­czymy z ata­kami per­so­nal­nymi. Za­ciętą de­batą, wro­gim kli­ma­tem. Niech te­raz obo­wią­zuje umowa dżen­tel­meń­ska. Prze­strze­gamy za­sad.

– Ro­zejm…

– Tak się już zda­rzało w nad­zwy­czaj­nych oko­licz­no­ściach. Trwają wy­bory, przy­wo­łu­jemy się po pro­stu do po­rządku. Ob­ni­żamy tem­pe­ra­turę. – Szare oczy nie od­ry­wały się od Hart­manna. – Roz­ma­wiajmy o po­li­tyce, nie o po­li­ty­kach. Je­stem pe­wien, że na to przy­sta­niesz. – Bre­mer wstał z ka­napy. – Tak to te­raz wy­gląda. Su­ge­ruję, że­byś też tro­chę od­pu­ścił. Je­stem wspa­nia­ło­myślny, Tro­els. To nie­zdrowo wal­czyć ze wszyst­kim. Nie w tej chwili. – Uśmiech­nął się, wy­cią­gnął rękę. – Mogę na cie­bie li­czyć?

Hart­mann się za­wa­hał.

– Mu­szę to prze­my­śleć.

– A o czym tu my­śleć? Jest kon­sen­sus. Dzwoń do nich, je­śli chcesz. Daję ci szansę po­wrotu na łono swo­ich. Je­śli zo­sta­niesz poza tym krę­giem, wyj­dziesz na głupca. Ale je­śli tego chcesz…

– Niech bę­dzie.

Poul Bre­mer spoj­rzał na Hart­manna spode łba.

– Przyj­muję to za od­po­wiedź twier­dzącą. O ósmej od­bę­dzie się wspólna kon­fe­ren­cja pra­sowa. Ocze­ku­jemy, że się na niej sta­wisz.

Do po­łu­dnia ze­spół Svend­sena ze­brał wy­ciągi z kont ban­ko­wych i kart kre­dy­to­wych Holcka. Wy­ka­zały one sze­reg za­ku­pów w dro­gich skle­pach odzie­żo­wych i z bi­żu­te­rią.

– Te­raz pew­nie usta­limy, skąd miała te buty – za­uwa­żył Meyer.

Len­nart Brix z ka­mien­nym wy­ra­zem twa­rzy pa­trzył na zdję­cia.

– Co z na­szyj­ni­kiem? – spy­tała Lund. – Tym czar­nym ser­dusz­kiem?

Meyer po­ło­żył przed Bri­xem zdję­cia z la­bo­ra­to­rium.

– Miała przy so­bie to ser­duszko, gdy ją zna­leź­li­śmy – wy­ja­śnił. – Za­kła­damy, że to on jej ka­zał je no­sić. Nanna ze­rwała je z szyi, gdy to­nęła.

Lund na­ci­skała.

– Holck jej ku­pił ten na­szyj­nik?

– Pew­nie tego nie znaj­dziemy w wy­cią­gach. Je­śli to on, ra­czej za­pła­cił za nie go­tówką na stra­ga­nie w Chri­stia­nii czy na in­nym tar­go­wi­sku.

– Czemu tak mó­wisz? – spy­tała.

Meyer po­pra­wił się na krze­śle. Wy­glą­dał blado. Rzadko się zda­rza, by ktoś zgi­nął z rąk duń­skiego po­li­cjanta, me­dia były za­fa­scy­no­wane. Po­stę­po­wa­nie wy­ja­śnia­jące wy­da­wało się nie­unik­nione.

– Po­nie­waż do­szli­śmy do wnio­sku, że ten na­szyj­nik jest stary. Że ma ze dwa­dzie­ścia lat. To ręczna ro­bota. Tani zło­cony łań­cu­szek. Szkiełko…

Wpa­try­wał się w nią i te­raz już znała to spoj­rze­nie. Mó­wiło: czemu nie od­pu­ścisz? Dla­czego nie przyj­miesz, że nie­któ­rych rze­czy ni­gdy się nie do­wiemy?

– Co ozna­cza czarne serce, Meyer?

– Hi­pi­sów w Chri­stia­nii… Kie­dyś było wśród nich modne. To była taka od­znaka gan­gów nar­ko­ty­ko­wych. A te­raz han­dluje się nimi na stra­ga­nach ze sta­rzy­zną.

– Nie mo­żemy mar­no­wać czasu na co­fa­nie się o dwa­dzie­ścia lat – ode­zwał się w końcu Brix.

Lund wy­cią­gnęła rękę i prze­szu­kała stos do­wo­dów. Pod­nio­sła to­re­beczkę z na­szyj­ni­kiem. Spoj­rzała na zło­cony łań­cu­szek. Nie­znisz­czony, na­wet nie­zma­to­wiały.

– Tego nie no­szono przez dwa­dzie­ścia lat. Je­śli Holck go ku­pił…

– Jens Holck – prze­rwał jej Meyer – prze­le­wał pie­nią­dze na konto Olava. Nie tylko te pięć ty­sięcy za po­śred­nic­twem księ­go­wo­ści Ra­tu­sza. Mu­siał być szan­ta­żo­wany. Jego od­ci­ski pal­ców też zna­leź­li­śmy na Store Kon­gens­gade. Zo­bacz, co od­kry­li­śmy u niego w domu. – Roz­ło­żył na stole zdję­cia.

Lund przy­su­nęła się z krze­słem. Holck i Nanna gdzieś na wsi. Szczę­śliwi, za­ko­chani. Holck się uśmie­chał. Aż trudno go było po­znać.

– To oczy­wi­ste, że mieli ro­mans. Jego żona to po­twier­dziła. Nie wie­działa, z kim się spo­tyka. Tylko że ma na jej punk­cie ob­se­sję. I że jest młoda. – Meyer po­dra­pał się po gło­wie. – Za­wsze się to pod­kre­śla, co nie? Pew­nie był dumny.

– I szczę­śliwy – do­dała Lund.

Brixa ewi­dent­nie znu­dziły ich roz­wa­ża­nia.

– Co wiemy o jego po­czy­na­niach w tam­ten pią­tek?

– Był na im­pre­zie pla­ka­to­wej. Póź­niej do ra­tu­sza przy­je­chała Nanna. Pew­nie po klu­cze, żeby wejść do miesz­ka­nia.

Lund wró­ciła do zdjęć Holcka. Inny ze­staw. Oboje mieli już na so­bie zi­mowe płasz­cze. Śmiali się. Nanna wy­glą­da­jąca zbyt doj­rzale. Holck – zu­peł­nie inny czło­wiek – przy­tula ją. Za­ko­chany. To było ta­kie oczy­wi­ste.

Wspo­mnie­nie z ostat­niej nocy.

„Tej plu­ga­wej ku­rewki”.

– Czy ktoś w tam­ten week­end wi­dział Holcka? – spy­tał Brix.

– Nie. Była żona za­brała dzieci i nie do­pusz­czała go do nich. Nie­źle mu dała po­pa­lić. Nikt go nie wi­dział.

Brix kiw­nął głową.

– A sa­mo­chód, który zna­leź­li­śmy u Holcka?

– Nie ma wąt­pli­wo­ści – od­rzekł Meyer – że tym au­tem po­trą­cono Olava.

Lund da­lej prze­glą­dała zdję­cia. Holck i Nanna, para. Dwa­dzie­ścia lat róż­nicy. Szczę­śliwi.

– I jak my­ślisz, Lund?

Za­sko­czyło ją py­ta­nie Brixa. Rzu­ciła zdję­cia na stół.

– Brzmi to sen­sow­nie – mruk­nęła bez prze­ko­na­nia.

– Twój en­tu­zjazm mnie po­wala.

Zmil­czała.

– Do­bra ro­bota – uznał Brix. Wstał, po­kle­pał Mey­era po ra­mie­niu i wy­szedł.

Lund znowu pa­ko­wała swoje rze­czy. Te­raz był to ga­bi­net Mey­era.

Przy­glą­dał jej się. Stro­ska­nym wzro­kiem.

– Co zro­bisz?

– Nie wiem. Mu­szę po­ga­dać z Beng­tem. I z Mar­kiem. Coś uzgod­nimy.

Meyer po­ba­wił się chwilę ra­dio­wo­zi­kiem. Po­tem prze­szedł się po biu­rze z pa­pie­ro­sem w dłoni.

– A co z tobą? – spy­tała.

– Ze mną? Bę­dzie po­stę­po­wa­nie w spra­wie uży­cia broni. Po­trwa ty­go­dnie.

– Nie masz się czym mar­twić. Zro­bi­łeś, co trzeba…

– Czemu ten kre­tyn nie rzu­cił broni, do cho­lery? Na­prawdę się sta­ra­łem…

– Meyer…

– Co ja, u dia­bła, mia­łem zro­bić?

Był wstrzą­śnięty, prze­ra­żony i bez­bronny. I taki mło­dzień­czy, ze swo­imi wiel­kimi uszami i szczerą twa­rzą.

Lund prze­rwała pa­ko­wa­nie, po­de­szła do ko­legi.

– Nic in­nego nie mo­głeś zro­bić. Nie mia­łeś wy­boru.

Z bli­ska było wi­dać, że jego oczy błysz­czą. Za­sta­na­wiała się, czy to od łez.

Za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem, ro­zej­rzał ner­wowo po ga­bi­ne­cie.

Przy­po­mniała so­bie, jak zna­la­zła go na Dzie­dzińcu Pa­mięci, gdzie wpa­try­wał się w na­zwi­sko nie­ży­ją­cego ko­legi. Tamta śmierć od­ci­snęła na nim piętno, nie mógł się z tego otrzą­snąć.

– Ja się cie­szę, że to zro­bi­łeś. Prze­cież ura­to­wa­łeś mi ży­cie.

Znowu wziął do ręki sa­mo­cho­dzik, roz­pę­dził kółka o biurko. Nie śmiał się, gdy włą­czyło się nie­bie­skie świa­tełko.

– I co te­raz? – spy­tał. – Sprawa za­mknięta, tak?

Do kar­tonu Lund tra­fiła po­piel­niczka, po niej od­zna­cze­nie.

– Co masz na my­śli?

– Och, daj spo­kój. Wi­dzę, co so­bie my­ślisz. Te­raz już umiem cię roz­pra­co­wać.

– I co so­bie my­ślę?

– Ty mi po­wiedz.

– Je­stem po pro­stu zmę­czona. I tyle.

Wró­cił Brix. Wy­dział Prawny pod­jął de­cy­zję. Na pod­sta­wie zgro­ma­dzo­nych do­wo­dów można uznać, że to Holck za­mor­do­wał Nannę Birk Lar­sen. Meyer zgo­dził się po­wia­do­mić ro­dzi­ców.

– Co ze Szwe­cją, Lund? – spy­tał. – Wiesz coś?

Chwy­ciła kar­ton.

– Jesz­cze nie.

Brix po­dra­pał się po uchu, wy­raź­nie skrę­po­wany.

– Mam w po­koju flaszkę bar­dzo do­brej whi­sky. Po­win­ni­śmy to uczcić, z tobą i wszyst­kimi. To była długa i trudna droga. Zwłasz­cza dla wa­szej dwójki. Może… – Za­ka­słał. Spoj­rzał na nich. Uśmiech­nął się zu­peł­nie bez sar­ka­zmu. – Może cza­sami nie uła­twia­łem. Ży­cie za­wsze się kom­pli­kuje, kiedy w grę wcho­dzi po­li­tyka.

– Ja się na­piję – zde­cy­do­wał Meyer i opu­ścił po­kój.

– Ja za­raz do­łą­czę – po­wie­działa Lund.

Brix wy­szedł na ko­ry­tarz. Sły­szała tam śmiech. Nie roz­po­zna­wała żad­nych gło­sów.

Zo­stała sama. Wy­cią­gnęła teczkę z ak­tami za­gi­nio­nych ko­biet. Dzie­sięć lat. Garstka. Nic obie­cu­ją­cego. Po­li­cjant, który nad tym pra­co­wał, był już stary. Kie­dyś sprawny fi­zycz­nie, do­bry w te­re­nie, te­raz ska­zany na prze­glą­da­nie stę­chłych pa­pie­rów, szu­ka­nie za­po­mnia­nego skarbu.

Dzie­sięć lat oka­zało się za krót­kim okre­sem, więc co­fał się da­lej. Aż cof­nął się o dwa­dzie­ścia trzy lata, za­nim Brix ka­zał mu to zo­sta­wić.

Trzy­na­ście za­gi­nio­nych ko­biet. Mło­dych. Żad­nego po­wią­za­nia z Ra­tu­szem ani po­li­tyką. Nic, co by je wią­zało z Holc­kiem. Nic też, co by je po­wią­zało z kon­kret­nym se­ryj­nym mor­dercą. Nie ozna­czało to oczy­wi­ście, że taki mor­derca nie ist­niał.

Prze­szła do ostat­niej, naj­star­szej. Sprzed dwu­dzie­stu je­den lat.

Ko­lory na zdję­ciu wy­bla­kły. Mette Hauge. Stu­dentka. Dwa­dzie­ścia dwa lata, dłu­gie brą­zowe włosy, nie­obecny, przy­ja­zny uśmiech. Wiel­kie białe kol­czyki.

Lund spoj­rzała na teczki ze sta­rymi spra­wami i usia­dła.

Te­le­fon nie milkł ani na chwilę, a tylko Vagn Skær­bæk go od­bie­rał. Lotte krę­ciła się wo­kół niego w krót­kiej blu­zeczce z du­żym de­kol­tem. Wie­dział dla­czego.

– Gówno mnie ob­cho­dzi pań­ski ter­min! – wrza­snął i rzu­cił słu­chawką. – Je­bani dzien­ni­ka­rze. – Spoj­rzał na Lotte gniew­nie. – Nie zimno ci tak? – Wró­cił do grze­ba­nia w sil­niku.

– Mia­łeś wie­ści od The­isa? – spy­tała.

– Już tu je­dzie. Dia­bli wie­dzą, gdzie się po­dzie­wał.

Lotte uśmiech­nęła się do niego i za­trze­po­tała rzę­sami. Już się roz­pę­dził, żeby się na to na­brać.

– Vagn. Nie mu­simy mó­wić The­isowi o tym, co było wczo­raj. To w ni­czym nie po­może. Mo­żemy to za­cho­wać dla sie­bie.

– Te­raz mam jesz­cze kła­mać? Jezu! Pra­cuję w nie­dzielę, pró­buję ogar­nąć cię­ża­rówki. Cze­goś jesz­cze tu nie ro­bię?

Kroki na po­sadzce. Do ga­rażu wszedł Theis Birk Lar­sen. Z obitą twa­rzą i nie­chluj­nym za­ro­stem wy­glą­dał okrop­nie.

Lotte uśmiech­nęła się ner­wowo.

– Cześć, Theis. Sły­sza­łeś, że go zna­leźli? Po­li­cja ma tu przy­je­chać w ciągu go­dziny.

Na żadne z nich nie spoj­rzał. Wszedł do biura i za­czął prze­glą­dać roz­pi­skę na bie­żący ty­dzień.

– Sły­sza­łem. Gdzie Per­nille?

– A jak są­dzisz, do cho­lery? – wrza­snął Skær­bæk.

Lotte wbiła wzrok w pod­łogę. Birk Lar­sen skie­ro­wał swoje małe, zimne oczy na drob­nego męż­czy­znę w czer­wo­nym stroju, drżą­cego ner­wowo kilka kro­ków od niego.

– O co ci cho­dzi?

Skær­bæk prze­stał nad sobą pa­no­wać.

– Prze­stań, do dia­bła, pie­przyć! – Wska­zał pal­cem schody. – Jest tam, gdzie ty po­wi­nie­neś być. Tu­taj. Co z tobą?!

Birk Lar­sen od­wró­cił się do Skær­bæka, prze­chy­lił na bok wielką głowę i wbił w niego nie­ru­chome spoj­rze­nie. Nic nie mó­wił.

– Na­wet nie przy­sze­dłeś na cmen­tarz! Nie zna­la­złeś czasu, co? Ty pi­ju­sie! My wszyst­kiego pil­nu­jemy. By­li­śmy tam z Per­nille i chłop­cami. A gdzie ty, kurwa, by­łeś?

Lotte cof­nęła się w ocze­ki­wa­niu na wy­buch.

Skær­bæk przy­su­nął się o krok, spoj­rzał na wiel­ko­luda w czar­nej kurtce.

– Spa­pra­łeś to, ty durny fiu­cie. Wszystko tu leży roz­pier­do­lone, a ja nie za­mie­rzam tego dla cie­bie zgar­niać. Już nie. – Zdjął rę­ka­wice i wal­nął nimi o sil­nik cię­ża­rówki. – Sam so­bie na­pra­wiaj ten szmelc. – Zgar­nął na­rzę­dzia i puszki ze stołu warsz­ta­to­wego i po­le­ciał da­lej, ko­piąc jesz­cze po dro­dze puszkę z ole­jem.

Birk Lar­sen pa­trzył za nim, po czym spoj­rzał na Lotte.

– Co się działo?

Mil­czała prze­stra­szona.

Po­ło­żył wielką dłoń na jej ra­mie­niu.

– Masz mi po­wie­dzieć, co się stało, Lotte. Na­tych­miast.

Zi­mowe słońce wpły­wało przez ku­chenne okna. Do­niczki z ro­śli­nami. Zdję­cia. Na ścia­nie plany za­jęć… Otwarte drzwi do po­koju Nanny. Wszystko po sta­remu.

Per­nille sie­działa przy stole, wpa­tru­jąc się w blat. Ty­łem do wej­ścia.

Pod­szedł do ku­chenki i na­lał so­bie kawy do kubka.

– Ze­szłej nocy by­łem w domu w Hum­leby – po­wie­dział, nie pa­trząc na nią. – Nie wy­gląda tam naj­go­rzej. Na­wet nie ogar­nia­łem, że już tyle jest zro­bione.

Na stole le­żała po­ranna ga­zeta. Na pierw­szej stro­nie wid­niało wiel­kie zdję­cie Jensa Holcka i mniej­sze Nanny.

Per­nille wy­glą­dała blado. Miała kaca. Może się wsty­dziła. Nie chciał o tym my­śleć. I nie bę­dzie my­ślał. Wziął do ręki ga­zetę.

Na fo­to­gra­fii Holck pre­zen­to­wał się jak ra­sowy po­li­tyk. Po­rządny, przy­ja­zny, so­lidny czło­wiek. Fi­lar ko­pen­ha­skiej spo­łecz­no­ści. Uwiel­biany, żona, dzieci.

– Po­dobno nie żyje – mruk­nął Birk Lar­sen.

Jesz­cze ni­gdy nie wi­dział, żeby miała tak sze­roko otwarte oczy. Te­raz po­ły­ski­wały wzbie­ra­ją­cymi łzami.

– Theis, mu­szę ci coś…

– Nie­ważne.

Na prawy po­li­czek spa­dła wielka łza. Wy­cią­gnął szorstką dłoń i ją otarł.

– W ogóle nie­ważne.

Ko­lejne łzy. Dla­czego nie umie pła­kać ra­zem z nią? Prze­cież ma uczu­cia. Dla­czego nie znaj­duje słów?

– Strasz­nie za tobą tę­sk­ni­łem – po­wie­dział. – Niby je­den dzień, a mia­łem wra­że­nie, że to cała wiecz­ność.

Wtedy się ro­ze­śmiała, a z oczu try­snęły dwa po­ły­skliwe stru­mie­nie, tak ob­fite, że nie mógł ich po­wstrzy­mać, choć bar­dzo chciał.

Per­nille wy­cią­gnęła rękę, do­tknęła jego twa­rzy, po­si­wia­łej ru­dej brody. Po­gła­dziła go po po­liczku, po ra­nach, si­nia­kach. Po­ca­ło­wała go.

Usta miała cie­płe i wil­gotne, skórę też. Po­nad sto­łem, po­nad mo­zaiką za­sty­głych twa­rzy on tu­lił ją, a ona jego.

Wresz­cie tak, jak być po­winno.

Hart­mann do­piero po po­łu­dniu po­wie­dział o ugo­dzie z Bre­me­rem. A i tak We­ber się wściekł.

– Ro­zejm? I ty się na to zgo­dzi­łeś, Tro­els? Nie do wiary. Na ro­zej­mie zy­skuje wy­łącz­nie Bre­mer. Chce cię w ten spo­sób uci­szyć. Trak­tuje nas jak nie­grzeczne dzieci. Je­śli weź­miesz udział w tym spo­tka­niu, już po nas.

Hart­mann trzy­mał w dłoni fi­li­żankę, wy­glą­dał za okno, ma­rzył o kilku dniach poza ma­łym, cia­snym świa­tem Ra­tu­sza. Z Rie. I tylko z nią.

– Nie mamy wy­boru.

– Och! Więc te­raz nam się po­doba, że Bre­mer zo­sta­nie na sta­no­wi­sku.

– Nie, nie po­doba się. Ale przy­parł nas do muru. – Za­klął pod no­sem. – Boże, ależ on ma wy­czu­cie. Je­śli zro­bię to, co chce, nie będę mógł go kry­ty­ko­wać. Je­śli nie zro­bię, wyjdę na wi­chrzy­ciela z kon­tro­wer­syjną prze­szło­ścią. Mamy prze­rą­bane, prawda? – Nie usły­szał od­po­wie­dzi. – Prawda, Mor­ten? Chyba że masz ja­kieś po­my­sły?

We­ber wcią­gnął po­wie­trze. Nie zdą­żył się ode­zwać, gdy drzwi się otwo­rzyły i we­szła Rie Sko­vga­ard z twa­rzą tak bladą i wście­kłą, że pę­dem wy­co­fał się do po­koju obok.

– Pró­bo­wa­łem się do cie­bie do­dzwo­nić – ode­zwał się Hart­mann. – Nie było cię w domu.

– Nie. – Rzu­ciła to­rebkę na biurko i usia­dła. – By­łam u ko­le­żanki.

– Prze­pra­szam, że ci nie po­wie­dzia­łem.

– A dla­czego mi nie po­wie­dzia­łeś?

– No… prze­pro­si­łem prze­cież.

Po­de­szła do niego.

– Trzy dni po swoim ta­jem­ni­czym week­en­dzie po­pro­si­łeś, że­bym się do cie­bie wpro­wa­dziła.

– Mó­wi­łem po­waż­nie.

– Więc dla­czego mi nie po­wie­dzia­łeś?

– Bo… bo by­łem pi­jany. To było głu­pie.

– Mor­te­nowi mo­głeś po­wie­dzieć, a mnie nie. To trafi do prasy?

– Nie. Brix dał mi słowo.

– To wiele zna­czy.

– My­ślę, że tym ra­zem tak. Gdyby to wy­pły­nęło, oni też wy­glą­da­liby nie naj­le­piej. Za­po­mnij o po­li­cji, Rie. Nie chcia­łem, żeby mię­dzy nami się po­psuło. Cza­sami… Nie wiem, czego ty chcesz. To ja mó­wię, że po­win­ni­śmy za­ło­żyć ro­dzinę… Mieć dzieci.

– Te­raz to moja wina?

– Nie to mia­łem na my­śli.

– Więc po co tak mó­wisz? A, do dia­bła z tym, i tak gówno mnie to ob­cho­dzi. – Wy­jęła ja­kieś do­ku­menty z teczki i za­częła je prze­glą­dać.

– Przy­naj­mniej daj mi szansę wy­ja­śnić.

– Nie chcę tego słu­chać. – Spoj­rzała na niego. Wzro­kiem bez wy­razu. Tak samo mo­głaby pa­trzeć na ze­bra­niu ko­mi­tetu. – Tro­els, to ko­niec. Kam­pa­nia trwa, wło­ży­łam w nią całe serce, nie odejdę te­raz. Po­wiedz mi prawdę. Rze­czy­wi­ście zgo­dzi­łeś się na ro­zejm z Bre­me­rem? Wiesz, co to ozna­cza?

– Po­wie­dzia­łem mu, że się po­sta­ram. Nie zo­sta­wił mi wy­boru.

– No to już go masz. Nie bę­dzie żad­nego ro­zejmu.

– To moja de­cy­zja. Nie twoja.

Rie Sko­vga­ard wzięła z biurka jego ka­len­darz.

– Kiedy ty wszyst­kich do­pro­wa­dza­łeś do szału i zgry­wa­łeś mę­czen­nika przed po­li­cją, ja pra­co­wa­łam. Masz dzi­siaj spo­tka­nie. I po tym spo­tka­niu po­wiesz mi, czy na­dal chcesz tań­czyć, jak ci Poul Bre­mer za­gra.

Oj­ciec Mette Hauge miesz­kał w go­spo­dar­stwie na obrze­żach mia­sta, nie­opo­dal Køge. Lund po­je­chała tam sama. Ni­gdy nie wi­działa tak za­nie­dba­nego miej­sca. Szyby pu­stej szklarni po­pę­kały, nie­któ­rych bra­ko­wało. Nie do­strze­gła ni­g­dzie sa­mo­chodu, tylko tani mo­to­ro­wer za­par­ko­wany przy tyl­nym wej­ściu.

Jor­gen Hauge wy­szedł do­piero po chwili. Szczu­pły, siwy męż­czy­zna w gra­na­to­wym kom­bi­ne­zo­nie, miał chyba z sie­dem­dzie­siąt lat.

Wy­da­wał się zdzi­wiony, gdy po­ka­zała mu od­znakę i spy­tała o córkę.

– Czemu pani przy­je­chała? Po tylu la­tach?

– Mam tylko kilka py­tań – obie­cała Lund. – To nie po­trwa długo.

Hauge miesz­kał sam z kil­koma ku­rami i wie­ko­wym owczar­kiem. W domu było po­rząd­nie i czy­sto. Go­spo­darz spra­wiał wra­że­nie pe­dan­tycz­nego i uważ­nego.

Gdy ro­bił kawę, Lund się ro­zej­rzała. Zdję­cie dziew­czynki ba­wią­cej się na plaży. Po­tem póź­niej­sze o kilka lat – dziew­czyna na ka­na­pie. Na in­nym po­zuje z na­gro­dami za by­dło i trzodę.

– To było dwa­dzie­ścia je­den lat temu – po­wie­dział Hauge. – Znik­nęła siód­mego li­sto­pada. W środę. – Spoj­rzał na nią. – Pa­dało. Mar­twi­łem się, że stu­dzienki wy­biją. – Przy­niósł do stołu wię­cej zdjęć. – Wła­śnie się prze­pro­wa­dziła do Chri­stian­shavn. W ogóle pierw­szy raz wy­pro­wa­dziła się z domu. Po­dobno wra­cała z tre­ningu, z piłki ręcz­nej. Za­dzwo­ni­li­śmy na po­li­cję.

Wy­cinki pra­sowe z tam­tego czasu. Wszę­dzie to samo zdję­cie Mette. Śliczna.

– Dwa, trzy ty­go­dnie póź­niej nad sprawą pra­co­wało już tylko kilku po­li­cjan­tów. Ni­gdy jej nie zna­leźli.

Ko­lejny wy­ci­nek. Wieńce. Na­gro­bek.

– Więc po­cho­wa­li­śmy pu­stą trumnę.

– Czy to moż­liwe, że po­peł­niła sa­mo­bój­stwo?

Chyba go to py­ta­nie nie ob­ru­szyło.

– Mette cho­dziła cza­sami przy­gnę­biona. Była stu­dentką, tro­chę na­iwną. My­ślę, że przez pe­wien czas za­da­wała się z ja­ki­miś hi­pi­sami. Chri­stia­nia, te rze­czy. Nam o tym nie mó­wiła.

– Może zo­stał ja­kiś list?

– Nie. Mette się nie za­biła. Wiem… – Prze­su­nął pal­cem po wy­cin­kach. – Po­li­cja mó­wiła, że każdy oj­ciec za­wsze tak po­wie. Ale ona się nie za­biła.

– Miała chło­paka?

– My­śmy o żad­nym nie wie­dzieli. Jak wspo­mnia­łem, wła­śnie się wy­pro­wa­dziła do mia­sta. – Hauge ro­zej­rzał się po po­koju. – Dla mło­dego czło­wieka tu jest tro­chę nudno. To było dawno temu… nie pa­mię­tam. Miała swoje ży­cie…

– Czy coś pana wtedy za­sta­no­wiło?

Żach­nął się.

– O tak. Że jed­nego dnia czło­wiek ma córkę, którą ko­cha naj­bar­dziej na świe­cie, a na­stęp­nego dnia ona znika na za­wsze. To mnie za­sta­no­wiło.

Wstała.

– Prze­pra­szam, że za­wra­ca­łam panu głowę – po­wie­działa.

– Jesz­cze jedno. Jak to moż­liwe, że po tylu la­tach w jed­nym ty­go­dniu po­li­cja przy­cho­dzi do mnie dwa razy?

Lund się za­wa­hała.

– Co to zna­czy?

– Był tu je­den po­li­cjant i za­da­wał mi te same py­ta­nia.

– Jak się na­zy­wał?

– Gdzieś so­bie za­pi­sa­łem. Śmiesz­nie mó­wił. I chyba wcale mnie nie słu­chał. – Prze­trzą­snął ja­kieś pa­piery na sta­rym biurku pod oknem. – Może zo­sta­wi­łem w ja­dal­nym. Za­raz pani przy­niosę.

Po­dą­żyła za nim, roz­glą­da­jąc się po ścia­nach.

Wszę­dzie zdję­cia i ob­razy. Ro­dzina i pej­zaże.

I na­gle zdję­cie Mette z cza­sów stu­denc­kich. Czarno-białe. Włosy w nie­ła­dzie, tani T-shirt.

Na­szyj­nik z czar­nym ser­dusz­kiem.

Lund na chwilę prze­stała od­dy­chać.

Spoj­rzała jesz­cze raz.

Ręczna ro­bota hi­pi­sów z Chri­stia­nii, po­wie­dział Meyer. Dziś to rzadko spo­ty­kane przed­mioty. To był ten sam na­szyj­nik. Nie miała naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści.

Wró­cił Hauge.

– Skąd córka miała ten na­szyj­nik? – spy­tała.

– Nie wiem. Wtedy już miesz­kała w mie­ście. Może od ko­goś do­stała.

– Kto jej go dał?

– My­śli pani, że po­wie­dzia­łaby ojcu?

– A wi­dział go pan jesz­cze kie­dyś? W jej rze­czach, po śmierci?

– Nie są­dzę.

Po­dał jej na­zwi­sko męż­czy­zny, z któ­rym roz­ma­wiał. Za­sta­na­wiała się, czemu nie czuje się za­sko­czona.

– Mo­gła­bym wziąć to zdję­cie? – spy­tała Lund. – Zwrócę je, obie­cuję.

Meyer po­je­chał po­roz­ma­wiać z ro­dziną Birk Lar­se­nów. Siadł przy ich nie­ty­po­wym ku­chen­nym stole. Po­wie­dział, co wie. Holck po­znał Nannę przez por­tal rand­kowy, sko­rzy­stał z toż­sa­mo­ści Hart­manna, by za­tu­szo­wać swoje dzia­ła­nia. A po­tem ro­mans się skoń­czył.

– Dla­czego to zro­bił? – spy­tała Per­nille.

Trzy­mali się za ręce jak na­sto­latki.

– Wy­gląda na to, że był w niej za­ko­chany. Do sza­leń­stwa. Ona ze­rwała, Holck ją prze­ko­nał, by się z nim spo­tkała po raz ostatni w miesz­ka­niu li­be­ra­łów. Po­tem… w su­mie nie wiemy.

Birk Lar­sen nie od­ry­wał spoj­rze­nia od go­ścia.

– Jak do­kład­nie zgi­nął?

– Gro… Gro­ził śmier­cią ko­le­żance – pra­wie wy­ją­kał Meyer. – Nie mie­li­śmy wy­boru. Zo­stał za­strze­lony.

– Po­wie­dział coś? – spy­tała Per­nille.

– Nie. Nic.

– I je­ste­ście pewni, że to on?

– Tak.

Ich palce po­ru­szały się ra­zem, sple­cione. Spoj­rzeli po so­bie. Kiw­nęli gło­wami. Przez twa­rze prze­mknął im cień uśmie­chu.

– Chcie­li­by­śmy od­zy­skać rze­czy Nanny – po­wie­działa Per­nille.

– Oczy­wi­ście. Moja ko­le­żanka Sa­rah Lund już nie pro­wa­dzi tego do­cho­dze­nia, więc gdyby pań­stwo cze­goś po­trze­bo­wali, pro­szę dzwo­nić do mnie. – Po­ło­żył na stole wi­zy­tówkę. – W każ­dej chwili. W do­wol­nej spra­wie.

Wstał. Theis Birk Lar­sen też.

Wielki męż­czy­zna wy­cią­gnął rękę. Meyer ją uści­snął.

– Dzię­kuję – po­wie­dział Birk Lar­sen. – Zer­k­nął na żonę. – Oboje dzię­ku­jemy.

Bengt Ro­sling go­to­wał w kuchni, po­słu­gu­jąc się jedną ręką. Vi­beke pa­trzyła na to z uśmie­chem.

– Kiedy się stąd wy­pro­wa­dzimy, bę­dzie faj­nie – ode­zwał się.

Bu­telka ama­rone. Ma­ka­ron i sos.

Vi­beke wznio­sła to­ast.

– Chcia­ła­bym znowu sama miesz­kać. Sa­rah… – Otwo­rzyły się drzwi. Ści­szyła głos. – Jej ktoś musi pil­no­wać.

We­szła Lund. W kurtce prze­mo­czo­nej od mżawki. Włosy w nie­ła­dzie.

– Cześć! – Bengt się­gnął po trzeci kie­li­szek, by na­peł­nić go wi­nem.

– Mo­żemy po­ga­dać? – spy­tała.

– Te­raz? Ro­bimy lunch. Twoja mama mi po­maga.

Lund cze­kała w mil­cze­niu.

– Znowu to samo – stęk­nęła Vi­beke i wy­szła do sa­lonu, za­my­ka­jąc za sobą drzwi.

Lund wy­jęła z to­rebki teczkę. Rzu­ciła ją na stół. Pró­bo­wała nad sobą pa­no­wać, ale nie za bar­dzo.

– O co cho­dzi? – chciał wie­dzieć.

– Roz­ma­wia­łeś z oj­cem jed­nej z za­gi­nio­nych ko­biet.

Siadł i wziął łyk wina.

– Uda­wa­łeś ofi­cera po­li­cji. Mo­gła­bym cię za to wsa­dzić.

– Nie, nie mo­gła­byś.

– Czemu?

– Bo to twój szef Brix za­dzwo­nił do mnie trzy dni temu, sły­szał o mo­ich po­my­słach. Że może ten czło­wiek za­bił już wcze­śniej. – Wziął teczkę Mette Hauge i ją otwo­rzył.

Ładna dziew­czyna. Roz­czo­chrane włosy. To było zdję­cie z kar­to­teki. Lund spraw­dziła, że Mette udzie­lono po­ucze­nia za mięk­kie nar­ko­tyki.

– Po­wie­dzia­łem Bri­xowi, co są­dzę. Zlek­ce­wa­żył to. Jakby był zde­cy­do­wany udu­pić Hart­manna.

– Na­prawdę?

– Za­cho­wy­wał się wo­bec mnie bar­dzo aro­gancko. Zi­ry­to­wało mnie to.

– Nie mia­łam po­ję­cia, że masz ta­kie wraż­liwe ego.

– To było nie na miej­scu. Chcia­łem udo­wod­nić, że mam ra­cję. Te akta Hauge były stare, ale wy­glą­dały naj­bar­dziej obie­cu­jąco. Jej ro­wer zna­le­ziono nie­da­leko miej­sca śmierci Nanny. Więc po­je­cha­łem do ojca – znowu się na­pił – i tyle.

– I czego się do­wie­dzia­łeś?

Mil­czał.

– Czego się do­wie­dzia­łeś, Bengt?

Po­dał jej drugi kie­li­szek. Nie przy­jęła go.

– Wczo­raj wie­czo­rem po­wie­dzia­łeś, że się my­li­łeś. Że nie ma po­wią­za­nia z żadną z tych za­mknię­tych spraw. Ale wiesz, że to nie­prawda. Po­je­cha­łeś tam…

– To tylko jedna sprawa. Nie­pewna.

– Nie­pewna? – Wy­cią­gnęła z kie­szeni czarno-białe zdję­cie. – Spójrz mi w oczy i po­wiedz, że ni­gdy go nie wi­dzia­łeś. Chcę wie­dzieć, jak to jest, gdy kła­miesz. Jesz­cze ni­gdy nie mia­łam oka­zji się o tym prze­ko­nać.

Spoj­rzał na zdję­cie i się skrzy­wił.

– To pew­nie zbieg oko­licz­no­ści. Ta­kich na­szyj­ni­ków mo­gły być ty­siące.

– No. Te­raz już się prze­ko­na­łam. – Sta­nęła nad zle­wem, sta­ra­jąc się uspo­koić.

– Saro… – Sta­nął za nią. Do­tknął jej ra­mie­nia, ale za­raz cof­nął rękę. – Ko­cham cię. Mar­twię się o cie­bie. Nie chcia­łem, żeby to wiecz­nie nad nami wi­siało…

Od­wró­ciła się twa­rzą do niego.

– Co zro­bi­łeś po­tem?

– Spo­rzą­dzi­łem no­tatkę i da­łem te akta Bri­xowi.

Na chwilę za­mknęła oczy.

– Da­łeś je Bri­xowi? Nie mnie?

– Nie roz­ma­wia­li­śmy. By­łem na cie­bie wście­kły. Jak mo­głem dać je to­bie?

Lund kiw­nęła głową.

– Jak mo­głeś? – Wzięła teczkę i zdję­cie, wci­snęła je z po­wro­tem do to­rebki.

– Saro…

Zo­sta­wiła go bia­do­lą­cego w kuchni, z tym wi­nem i ma­ka­ro­nem, i ze swoją matką.

Oka­zało się, że Rie zor­ga­ni­zo­wała spo­tka­nie Hart­manna z Ger­tem Stok­kem, kie­row­ni­kiem działu u Holcka. I zo­stała po­słu­chać.

Stokke był wy­so­kim męż­czy­zną do­bie­ga­ją­cym sześć­dzie­siątki. Urzęd­ni­czy gar­ni­tur, de­li­katna, in­te­li­gentna twarz. Łysy jak ko­lano i szczwany.

Spoj­rzał naj­pierw na Sko­vga­ard, po­tem na Hart­manna i za­czął:

– Chciał­bym, żeby to zo­stało mię­dzy nami. Nie lu­bię przy­cho­dzić w nie­dziele. Lu­dzie ga­dają.

– Dzięki, że przy­sze­dłeś, Gert. – Sko­vga­ard za­pro­wa­dziła go do ka­napy.

– Zda­je­cie so­bie sprawę, jak bar­dzo ry­zy­kuję?

– Tak. – Zer­k­nęła na Hart­manna. – Zda­jemy. I do­ce­niamy to.

– Cóż…

Stokke pra­co­wał w Ra­tu­szu od po­nad dwu­dzie­stu lat. Trzy lata temu zo­stał kie­row­ni­kiem w de­par­ta­men­cie Holcka.

– Oczy­wi­ście mam do­stęp do wszyst­kich kont i bu­dże­tów – mó­wił. – To są pie­nią­dze pu­bliczne. Bar­dzo ważna praca, i bar­dzo nie­do­ce­nia­nia, po­zwolę so­bie za­uwa­żyć.

Hart­mann zer­k­nął na ze­ga­rek, a po­tem groź­nie na Sko­vga­ard.

– Spie­szy­cie się gdzieś? – zdzi­wił się Stokke.

– Opo­wiedz nam o Holcku – za­chę­ciła go.

– Zimny czło­wiek. La­tem się zmie­nił. Za­wsze był taki skru­pu­latny, nie­sym­pa­tyczny, ale z pracą za­wsze aku­ratny. – Wzru­szył ra­mio­nami. – Na­gle za­częły się po­ja­wiać za­nie­dba­nia.

– Ja­kie? – spy­tał Hart­mann.

– Wziął dzień wol­nego i po­wie­dział mi, że jest chory. Po­tem za­dzwo­niła jego żona i spy­tała, gdzie on jest. Lu­dzie mie­wają ro­manse, to nie moja sprawa.

– Po co ja tego wy­słu­chuję, Rie? – zi­ry­to­wał się Hart­mann. – To żadne no­wo­ści. Holck nie żyje. Mam kon­fe­ren­cję pra­sową. – Wstał.

– Gert – po­wie­działa Sko­vga­ard. – Wie­dzia­łeś, że Holck ma ro­mans i że ko­rzy­sta z na­szego miesz­ka­nia?

Hart­mann przy­sta­nął w dro­dze do drzwi.

– Wie­dzia­łem o ro­man­sie – przy­znał Stokke. – Co do miesz­ka­nia nie mia­łem pew­no­ści. Ta­kiej cał­ko­wi­tej. Sły­sza­łem na ten te­mat plotki. Raz chcia­łem mu prze­ka­zać ja­kieś do­ku­menty, a on po­wie­dział, że­bym je wy­słał tak­sówką na Store Kon­gens­gade.

– Jezu – jęk­nął Hart­mann.

– Mo­gło cho­dzić o spo­tka­nie z tobą.

– Wie­dzia­łeś, że Holck ko­rzy­sta z na­szego miesz­ka­nia? – Po­krę­cił głową. – Masz po­ję­cie, czego mo­głeś mi oszczę­dzić? Dla­czego, do cho­lery, nic nie po­wie­dzia­łeś? Wsa­dzili mnie do aresztu…

– Po­wie­dzia­łem Bre­me­rowi – wtrą­cił szybko Stokke. – On o wszyst­kim wie­dział. Jest bur­mi­strzem. Je­śli z kimś mia­łem roz­ma­wiać…

– Co?!

– Kilka mie­sięcy temu, jak tylko się do­wie­dzia­łem. Po­pro­si­łem o spo­tka­nie i Bre­mer za­pew­nił, że się tym zaj­mie. Wziął Holcka na słówko.

– Kiedy to się wszystko działo?

– W maju, czerwcu. To Bre­mer. Bur­mistrz! Je­śli on mówi, że się czymś zaj­mie, to co ja się będę kłó­cił? Nie patrz tak na mnie, Hart­mann. Przy­sze­dłem, prawda?

Za­mie­sza­nie w drzwiach. Wpadł Mor­ten We­ber.

– Tro­els. Spóź­niasz się na ka­stra­cję. Zbiera się kon­fe­ren­cja pra­sowa, Bre­mer chce się spo­tkać ze wszyst­kimi wcze­śniej. – Na­gle za­uwa­żył, że coś jest nie tak. – Gert? Co ty tu, u dia­bła, ro­bisz?

Jan Meyer sie­dział w biu­rze ze swoją żoną i dziećmi. Trzy dziew­czynki: sie­dem, pięć i dwa latka. Przy­nio­sły mu dwa nowe ra­dio­wo­ziki. Ro­biły nimi „brum, brum” po bla­cie.

– Wyjdźmy w nie­dzielę na obiad – mó­wiła żona.

Trzy­mał na ko­la­nach naj­star­szą córkę i obej­mo­wał ją w pa­sie.

– Naj­chęt­niej po­sie­dział­bym w domu, je­śli nie masz nic prze­ciwko temu.

– Do­bra – zgo­dziła się. – Niech bę­dzie w domu.

– W domu jest ja­kieś je­dze­nie, prawda? – Jego głos stał się do­no­śny i śmiały, jak u ol­brzyma z kre­skó­wek. – Mam ochotę na wiel­kie steki i mnó­stwo lo­dów. I cu­kierki, i colę. A po­tem… do­kładkę wiel­kich ste­ków!

– Mo­żemy za­mó­wić pizzę.

Za szybą po­ja­wiła się Lund z po­ważną twa­rzą, zde­ner­wo­wana. Za­trzy­mała się w drzwiach.

– Za­cze­kaj­cie – po­wie­dział Meyer. – Mu­szę po­ga­dać. To nie po­trwa długo. – Wy­szedł na ko­ry­tarz. – Co się dzieje, Lund?

– Nie wiem.

Do­tknęła głowy. Spoj­rzał na jej palce.

– Krwa­wisz. Le­karz mó­wił, że je­śli szwy pusz­czą, trzeba bę­dzie za­ło­żyć nowe.

– Mu­simy wró­cić do ka­na­łów. My­ślę, że tam jesz­cze coś jest.

– Lund…

Dzieci ma­chały mu z po­koju. Wy­ko­ny­wały ge­sty, jakby coś ja­dły. Żona nie wy­glą­dała na szczę­śliwą.

– Po­wiem ci po dro­dze.

– Nie. Po­wiedz mi te­raz.

– Nie zwa­rio­wa­łam, Meyer.

Mil­czał.

– Tam coś jest – upie­rała się. – Je­dziemy?

Lund pro­wa­dziła, Meyer czy­tał akta. W ra­diu le­ciały wia­do­mo­ści. Śmierć Holcka, po­li­cjantka jako za­kład­niczka. Brix mó­wił, że sprawa Nanny Birk Lar­sen jest za­mknięta. W Ra­tu­szu plot­ko­wano o ro­zej­mie, a po­li­tycy spu­ścili z tonu i pró­bo­wali prze­cze­kać chaos, który na­gle wtar­gnął do ich ży­cia.

Pa­trzył na zdję­cia na­szyj­nika. W ręku Nanny. Na szyi Mette Hauge dwa­dzie­ścia je­den lat wcze­śniej.

– To ten sam, nie są­dzisz? – spy­tała Lund.

– Tak wy­gląda. Czym się ta dziew­czyna wy­róż­nia?

– Zna­le­ziono jej ro­wer. To jest na końcu ra­portu.

Meyer się­gnął we wska­zane miej­sce.

– Frie­sland­svej?

– Na Ka­lve­bod Fæl­led. Przy głów­nym ka­nale, bli­sko Lasu Zie­lo­no­świąt­ko­wego. Prze­ci­nasz ka­nał i je­steś w le­sie. Ro­wer le­żał ja­kieś sie­dem­set me­trów od miej­sca, w któ­rym zna­leź­li­śmy sa­mo­chód.

Fun­da­cja ochrony śro­do­wi­ska na­tu­ral­nego do­star­czyła mapkę, którą do­łą­czono do akt. Wła­śnie w nią wpa­try­wał się te­raz Meyer.

– Na ca­łym te­re­nie aż do mo­rza gę­sto tam od siatki ka­na­łów. Mo­żesz w nich uto­pić pół Ko­pen­hagi i nikt nic ni­gdy nie znaj­dzie.

– Holck stu­dio­wał w Sta­nach, gdy za­gi­nęła Mette Hauge. – Po­dała mu zdję­cie dy­plomu z Uni­wer­sy­tetu Ka­li­for­nij­skiego w Santa Cruz. – Nie przy­jeż­dżał przez cały rok. To nie mógł być on.

– Masz tylko na­szyj­nik.

– I ro­wer. Wiem, że to ten sam czło­wiek. Wiem na pewno.

– Już prze­szu­ki­wa­li­śmy ka­nał.

– Tego sa­mego miej­sca by nie wy­brał.

Meyer mach­nął ku niej mapką.

– To może po­trwać całe lata.

Mi­nęli sta­cję Ve­sta­ma­ger, ostatni przy­sta­nek me­tra. Da­lej droga bie­gła pro­sto na po­łu­dnie, do Sundu.

Ni­ski, pła­ski te­ren. Tylko po pra­wej wi­dać było li­nię mar­twych drzew.

– Mu­simy po pro­stu zna­leźć ko­goś do po­mocy – po­wie­działa Lund. – Nie martw się.

Prze­pom­pow­nia. Dwaj funk­cjo­na­riu­sze z noc­nej zmiany wraz z Lund i Mey­erem prze­szli przez drzwi, po­dą­żyli scho­dami w dół i da­lej w mroczne wnę­trze brzdą­ka­ją­cych pomp i in­nych ma­szyn. Przed­się­bior­stwo wodno-ka­na­li­za­cyjne przy­słało swo­jego in­ży­niera. Przy­zwy­cza­jony był do go­ści, lu­bił im opo­wia­dać o hi­sto­rii. Kiedy Niemcy oku­po­wali Da­nię, pod byle pre­tek­stem wy­wo­zili męż­czyzn do na­zi­stow­skich obo­zów pracy. Wła­dze Ko­pen­hagi wy­my­ślały więc lipne pro­jekty, żeby z ko­lei za­trzy­mać ich w domu. Do ta­kich pro­jek­tów na­le­żała re­kul­ty­wa­cja te­re­nów. Pro­jekt ten nie miał żad­nego sensu prak­tycz­nego, ale dzięki niemu przez ja­kiś czas w nie­miec­kie łapy nie wpa­dły setki Duń­czy­ków.

– A te­raz – po­wie­dział, prze­krzy­ku­jąc ha­łas ma­szy­ne­rii – cią­gle pom­pu­jemy. Osiem­dzie­siąt pro­cent oko­licz­nych te­re­nów leży po­ni­żej po­ziomu mo­rza. Gdy­by­śmy nie pom­po­wali, Sund dawno by się o nie upo­mniał.

Miał lep­szą mapę. Meyer spoj­rzał na nią i wes­tchnął. Sieć me­lio­ra­cji była jesz­cze bar­dziej zło­żona, niż się wy­da­wało na pierw­szy rzut oka, roz­cią­gała się na ca­łym te­re­nie ni­czym wodny sys­tem ner­wowy cha­otycz­nie bie­gnący do mo­rza.

– To mo­stek, przy któ­rym zna­leź­li­śmy Nannę. – Lund wska­zała punkt na ma­pie. – Do­kąd ten ka­nał bie­gnie?

– Wszyst­kie ka­nały od­pro­wa­dzają wodę do mo­rza. Po to tam są.

Prze­su­nęła pa­lec z po­wro­tem od miej­sca śmierci Nanny do rowu, przy któ­rym zna­le­ziono ro­wer Mette Hauge.

– To nie­wy­ko­nalne, Lund – uty­ski­wał Meyer. – Od czego mamy, do cho­lery, za­cząć?

Spoj­rzała na niego zdu­miona. To chyba było oczy­wi­ste.

– Za­czniemy od tego, że spró­bu­jemy my­śleć jak on. – Znowu po­ka­zała mapę in­ży­nie­rowi. – Co to jest?

– Spust, który wy­pły­wał na starą drogę.

– Jaką drogę?

– Starą. – Jego ton su­ge­ro­wał, że po­winna wi­dzieć. – Za­mknę­li­śmy ją ja­kieś dwa­dzie­ścia lat temu. Nie była nam po­trzebna, nikt tam­tędy nie jeź­dził. Bo i po co?

– Tam po­szu­kamy. – Lund po­stu­kała pal­cem w mapę. – Wpu­ścimy nur­ków do wszyst­kich ka­na­łów i spu­stów, które stąd od­cho­dzą. Mu­simy prze­szu­kać je­zioro.

– Oj, nie. – In­ży­nier za­śmiał się ner­wowo. – Nie mo­że­cie tego zro­bić. Je­śli lu­dzie się do­wie­dzą, że szu­ka­cie ciała, bę­dziemy mu­sieli wszystko po­za­my­kać.

– To naj­lep­sze wyj­ście – upie­rała się Lund. – Po­wiedzmy, że na czter­dzie­ści osiem go­dzin. – Spoj­rzała na lu­dzi z noc­nej zmiany. – Ścią­gnij­cie po­siłki.

– Nie mo­że­cie! To obej­mie pięć­dzie­siąt ty­sięcy go­spo­darstw do­mo­wych. Szpi­tale, domy star­ców.

– Po­sta­ramy się po­spie­szyć.

Za­brzę­czały sta­lowe schodki. Do­łą­czył do nich Brix.

Lund wy­szła mu na­prze­ciw.

– Ciała Mette Hauge ni­gdy nie od­na­le­ziono – wy­ja­śniła szybko. – Jej ro­wer le­żał bli­sko miej­sca, w któ­rym zna­leź­li­śmy ciało Nanny. Czarny na­szyj­nik na­le­żał do Mette. Mu­simy prze­szu­kać ka­nały. To ten sam czło­wiek.

– Do­bra – zde­cy­do­wał Brix. – Wy­ślij nur­ków.

Nie wie­rzyła, że tak ła­two po­szło.

– I wy­stą­pi­łem do sił po­wietrz­nych o kilka F16 – do­dał. – Po­wia­dom NATO. Co jesz­cze? Może spro­wa­dzimy okręt pod­wodny?

– Po­słu­chaj. Holcka nie było wtedy w kraju.

– Więc nie za­bił Mette Hauge, a to ci nie­spo­dzianka. Za­mor­do­wał jed­nak Nannę. I to jest ważne. Prze­czy­ta­łem no­tatkę two­jego chło­paka. To tylko teo­ria. Sprawa jest za­mknięta. Holck miał ro­mans z Nanną, jego od­ci­ski pal­ców są w ca­łym miesz­ka­niu.

– Mo­gły być stare. Do­kąd Holck ją za­brał? Na­dal nie wiemy. To nie był ten ma­ga­zyn, w któ­rym miesz­kał. Nic tam…

– Idź do domu, do­bra? Po­ga­daj ze swoim chło­pa­kiem. A po­tem wsiądź­cie w sa­mo­lot do Szwe­cji. Po­pro­szę. – Ru­szył do wyj­ścia.

Lund się wście­kła, choć pró­bo­wała się opa­no­wać.

– Tego wła­śnie chcesz, prawda? Że­bym się za­mknęła. O to też Bre­mer pro­sił? To część umowy?

Brix się od­wró­cił.

– Je­stem cier­pli­wym czło­wie­kiem, ale wszystko ma swoje gra­nice. Nie za­uwa­ży­łaś?

– Po­słu­chaj mnie, Brix.

Wy­cią­gnął rękę.

– Od­daj mi od­znakę.

Pró­bo­wała się spie­rać. Nie słu­chał. Od­dała od­znakę.

– I klu­czyki do sa­mo­chodu.

Pod­szedł do nich Meyer.

– Po­szu­kaj po­mocy, Lund – po­wie­dział Brix. – Dzięki Bogu, że nie je­steś już na li­ście płac wy­działu, bo nie mu­szę za to pła­cić. – Rzu­cił klu­czyki Mey­erowi. – Od­wo­łaj­cie wszyst­kie jej za­rzą­dze­nia. Niech kto inny się te­raz z nią użera.

Meyer od­wiózł ją do domu, sta­rał się po­cie­szyć po swo­jemu.

– Mo­gli­by­śmy się tam pier­dzie­lić do końca ży­cia, a i tak nic nie zna­leźć. Daj spo­kój.

Głowa znowu jej krwa­wiła. Otarła ją chu­s­teczką. Krwawy skra­wek zo­stał jej na po­ty­licy.

– A tak czy owak ten ko­leś od wody mó­wił, że co­dzien­nie spraw­dzają po­ziom bak­te­rii. Ten punkt, o któ­rym mó­wi­łaś, jest nie­opo­dal uję­cia wody pit­nej. Coś by wy­ła­pali.

– To było dwa­dzie­ścia je­den lat temu. Za­po­mnij te­raz o ka­nale. Dla­czego Nanna po­je­chała do miesz­ka­nia? Ona na coś cze­kała, pa­mię­tasz? Te jej zdję­cia w szkole… Była szczę­śliwa.

– Lu­biła Holcka. Dla­tego była szczę­śliwa.

Lund spoj­rzała na Mey­era i za­mru­gała.

– Do­bra, może to mało prze­ko­nu­jące – przy­znał. – Ale ni­gdy nie wia­domo.

– Dla­czego nie po­je­chali do miesz­ka­nia ra­zem?

– Bo on jest po­li­ty­kiem, nie po­ka­zuje się pu­blicz­nie z dzie­więt­na­sto­latką. A może…

– Och, na mi­łość bo­ską. Też my­ślisz, że zwa­rio­wa­łam?

– Oczy­wi­ście, że nie. Od­wożę cię do domu, prawda?

– Za­wsze żar­tu­jesz, jak się robi nie­zręcz­nie.

– Nie są­dzę, że zwa­rio­wa­łaś, Lund, ja­sne?

– Mu­sisz spraw­dzić akta Mette Hauge. To wtedy była wielka sprawa. Prze­pro­wa­dzili ty­siąc sie­dem­set prze­słu­chań. Musi być ktoś, ja­kiś trop, który pro­wa­dzi do Nanny.

Meyer jęk­nął.

– Mu­szę to ro­bić?

– Tak. Brix za­brał mi od­znakę, nie mogę wejść do ar­chi­wum. Zrób to dzi­siaj w nocy. Szu­kaj po­wta­rza­ją­cych się na­zwisk. Ad­re­sów.

– Nie.

– Zo­bacz, czy są ja­kieś…

– Nie! – wrza­snął Meyer.

Ci­sza.

– To się musi skoń­czyć – ode­zwał się po chwili. – Masz ob­se­sję na punk­cie tej sprawy.

Wyj­rzała za okno.

– Ro­zu­miem, że po­czu­jesz się źle, je­śli się okaże, że to nie Holck.

Zdjął ręce z kie­row­nicy. Za­kla­skał, a po­tem za­jął się na po­wrót pro­wa­dze­niem.

– Na wy­pa­dek gdy­byś nie za­uwa­żyła, za­strze­li­łem Holcka ze względu na cie­bie. Nie na Nannę. Ona już nie żyła.

Ci­sza.

– Dla­czego ty się tak przej­mu­jesz wszyst­kim do­okoła? A sobą nie? – Za­wa­hał się. – Ani swoją ro­dziną.

– Po­stą­pi­łeś wła­ści­wie, Meyer.

– Wiem, że po­stą­pi­łem wła­ści­wie, nie o to cho­dzi. Sprawa jest za­mknięta. Za­koń­czona.

Nie pa­trzyła na niego.

– Tylko ty jedna nie mo­żesz tego zro­zu­mieć. Mu­sisz po­ga­dać z psy­cho­lo­giem czy coś.

– Więc zwa­rio­wa­łam?

– Tak bym nie po­wie­dział.

– A jak?

– Noż na li­tość bo­ską…

Od­pięła pas i chwy­ciła swój płaszcz.

– Za­trzy­maj się. Wy­sadź mnie tu­taj.

– Nie bądź dziec­kiem.

Wsa­dziła teczki do torby. Po­ło­żyła dłoń na klamce, za­częła otwie­rać drzwi, cho­ciaż sa­mo­chód wciąż je­chał.

– Uspo­kój się! – krzyk­nął Meyer.

– Za­trzy­maj się i mnie wy­puść.

– A wiesz w ogóle, gdzie je­steś?

Lund spoj­rzała za okno. Gdzieś w po­bliżu Ve­ster­bro. Na dru­gim końcu mia­sta, je­śli wy­bie­rała się do miesz­ka­nia matki.

– Tak, wiem.

Hart­mann wszedł na kon­fe­ren­cję pra­sową ze Sko­vga­ard u boku.

– Po co w ogóle przy­szli­śmy? – spy­tała lo­do­wa­tym szep­tem. – Sły­sza­łeś, co po­wie­dział Stokke. Bre­mer mógł cię oczy­ścić…

Ko­lejny wy­ło­żony bo­aze­rią po­kój. Na ścia­nach ob­razy, stare i nowe. Dzien­ni­ka­rze już się scho­dzili, ka­me­rzy­ści usta­wiali sprzęt. Przy­wódcy par­tii ze­brali się na po­de­ście.

We­ber po­parł Sko­vga­ard bez wa­ha­nia.

– Nie mo­żesz igno­ro­wać fak­tów – po­wie­dział. – To ja­kaś pa­ro­dia.

Mai Juhl po­de­szła uści­snąć Hart­man­nowi dłoń.

– Do­brze, że je­steś, Tro­els. Po tym wszyst­kim, przez co prze­sze­dłeś.

– Po tym wszyst­kim, w co cię wro­biono – mruk­nął We­ber.

– Dzię­kuję, Mai – od­rzekł Hart­mann. – Po­świę­cisz mi chwilę?

Wła­śnie wszedł Poul Bre­mer, czy­ta­jąc ja­kieś do­ku­menty. Zo­ba­czył, że zbliża się do niego Hart­mann.

– Cie­szę się, że je­steś. Za­czy­najmy.

– Mu­simy po­ga­dać.

Dzien­ni­ka­rze zaj­mo­wali miej­sca.

– Nie, Tro­els, nie te­raz.

– Wie­dzia­łeś, że to Holck prze­ka­zał pie­nią­dze Ola­vowi Chri­sten­se­nowi.

Bre­mer wci­snął pię­ści do kie­szeni spodni, pa­trzył na niego spod zmru­żo­nych po­wiek, z roz­chy­lo­nymi ustami.

– Wie­dzia­łem? Kto tak twier­dzi?

Hart­mann mil­czał.

– Ach, niech no zgadnę. Któ­ryś z urzęd­ni­ków? – Bre­mer się uśmiech­nął. – To ma sens. Oni za­wsze przede wszyst­kim dbają o wła­sne tyłki.

– Wie­dzia­łeś. Nie pró­buj się wy­krę­cić.

– Oczy­wi­ście, że nie wie­dzia­łem! – Po­kle­pał Hart­manna po ra­mie­niu. – Tro­els… Wi­dać, że dużo prze­sze­dłeś. Mu­sisz się na­uczyć kon­tro­lo­wać emo­cje.

Hart­mann nie dał się spro­wo­ko­wać.

– Słu­chaj… – pod­jął Bre­mer. – Urzęd­nicy Holcka się ze sobą kłócą. Wie­dzą, że prze­pro­wa­dzę po­stę­po­wa­nie w spra­wie tego baj­zlu. Wy­my­ślą każdy non­sens, żeby się wy­krę­cić od od­po­wie­dzial­no­ści. – Uśmiech­nął się przy­jaź­nie. – Prze­sze­dłeś przez pie­kło. Ro­zu­miem, że masz po­wody do po­dejrz­li­wo­ści. Holck i może nie­któ­rzy z jego lu­dzi oszu­kali nas wszyst­kich. Mu­simy ra­zem po­sprzą­tać ten baj­zel. I po­sprzą­tamy. Zgoda?

Mil­cze­nie.

– Czy też wo­lisz wie­rzyć im niż mnie? – cią­gnął Bre­mer. Ko­lejne klep­nię­cie. Ko­lejny uśmiech. – No do­brze, za­czy­najmy.

W sali zbie­rali się za­pro­szeni dzien­ni­ka­rze. Bre­mer uśmie­chał się pro­mien­nie z po­de­stu. Wy­gło­sił per­fek­cyj­nie przy­go­to­waną mowę, jak to zde­ma­sko­wa­nie Holcka wstrzą­snęło wszyst­kimi. Jak to je­den z człon­ków rady mia­sta nie­spra­wie­dli­wie ucier­piał w tej spra­wie.

– Wszy­scy by­li­śmy świad­kami nie­uza­sad­nio­nych oskar­żeń, któ­rych ofiarą padł Tro­els Hart­mann – mó­wił Bre­mer, kła­dąc dłoń na ra­mie­niu ry­wala. – Ja nie wie­rzy­łem w nie ani przez chwilę, ale po­li­tycy mu­szą re­ago­wać na pewne wy­da­rze­nia i my­śmy tak zro­bili, w do­brej wie­rze, acz błęd­nie. Te­raz tu, w Ra­tu­szu, ob­wiesz­czamy ro­zejm. Za­po­mnimy o dzie­lą­cych nas róż­ni­cach, dla do­bra Ko­pen­hagi.

Hart­mann od­wró­cił się do niego i ode­zwał się na tyle gło­śno, by mi­kro­fon to wy­chwy­cił:

– Je­steś sze­fem ko­mi­sji fi­nan­so­wej.

Star­szy męż­czy­zna zgro­mił go wzro­kiem.

– Co? – spy­tał.

– Je­steś sze­fem ko­mi­sji fi­nan­so­wej.

Cie­pły uśmiech znik­nął bez śladu.

– Po­ga­damy o tym póź­niej – po­wie­dział ci­cho i sta­now­czo Bre­mer.

Hart­mann ani my­ślał za­milk­nąć.

– Jak to moż­liwe, że ko­mi­sja nie wie­działa, że to Holck za­twier­dzał wy­płaty, a nie ja? Jak? Okła­ma­łeś mnie…

Bre­mer za­czął się ją­kać, zła­pany w pu­łapkę na oczach tylu lu­dzi.

– Jak… jak już uzgod­ni­li­śmy…

Hart­mann za­brał mu mi­kro­fon.

– Li­be­ra­ło­wie nie we­zmą udziału w tej far­sie – oznaj­mił, pa­trząc, jak dzien­ni­ka­rze no­tują go­rącz­kowo. – Je­śli zro­bimy to, czego so­bie ży­czy Poul Bre­mer, ni­gdy nie po­znamy prawdy o dzia­ła­niach Holcka, nie do­wiemy się, kto jesz­cze ma­czał w tym palce.

– Co ma pan na my­śli, pa­nie Hart­mann?! – krzyk­nął je­den z dzien­ni­ka­rzy po­li­tycz­nych z te­le­wi­zji. – Pro­szę wy­ja­śnić.

– Mam na my­śli to, że pan bur­mistrz nie mówi nam o tej spra­wie wszyst­kiego, co wie. I nie tylko nam, po­li­cji rów­nież.

Bre­mer wście­kłym wzro­kiem pa­trzył to na Hart­manna, to na in­nych przy­wód­ców.

– W tej chwili nie mam nic do do­da­nia – do­rzu­cił Tro­els. – Z punktu wi­dze­nia li­be­ra­łów te wy­bory będą wy­glą­dały jak każde inne. Bę­dziemy wal­czyć o każdy man­dat i bę­dziemy wal­czyć o zwy­cię­stwo. – Zszedł z pod­wyż­sze­nia.

Dzien­ni­ka­rze się po­dzie­lili – po­łowa rzu­ciła się ku niemu, po­łowa ku Bre­me­rowi, do­ma­ga­jąc się od­po­wie­dzi.

Po po­wro­cie do biura Hart­mann ka­zał swo­jemu szta­bowi po­roz­ma­wiać raz jesz­cze ze wszyst­kimi spon­so­rami, któ­rzy się wy­co­fali. Za­po­znać ich z sy­tu­acją. Zna­leźć no­wych.

Sko­vga­ard wi­siała na te­le­fo­nie. We­ber rwał włosy z głowy.

– Tro­els, me­dia za­raz rzucą nam się do gar­deł, żą­da­jąc wy­ja­śnień. Co ja mam im mó­wić?

– Kiedy wy­ja­śnimy wszystko ze Stok­kem, wy­damy oświad­cze­nie. Umów spo­tka­nie z nim.

– Stokke jest urzęd­ni­kiem, nie bę­dzie się wy­chy­lał. Nie bę­dzie dla nas ry­zy­ko­wał swo­jej ka­riery.

– Ma obo­wią­zek mó­wić prawdę. Spo­tkam się z nim i znaj­dziemy do­bre roz­wią­za­nie. Na Boga, Mor­ten, nie rób ta­kiej miny. Prze­cież nie chcia­łeś tego ro­zejmu, prawda?

– Prawda. Ale ty się ni­czego nie uczysz, co? Rzuć w Bre­mera ka­mie­niem, to obe­rwiesz gła­zem w od­we­cie. Po­sta­ram się… – Wy­szedł do głów­nej sali.

Hart­mann zo­stał sam ze Sko­vga­ard. Ręce w kie­sze­niach. Za­po­mniał ję­zyka w gę­bie. Ona wła­śnie skoń­czyła roz­mowę.

– Czy ja ci w ogóle po­dzię­ko­wa­łem? – spy­tał. – Za całą twoją pracę?

– Pła­cisz mi za nią.

Miała zwią­zane włosy, a na jej pięk­nej zmę­czo­nej twa­rzy uwi­docz­niły się zmarszczki. Ale praca pod ci­śnie­niem jej słu­żyła. Rie lu­biła na­pię­cie, ry­wa­li­za­cję.

– Prze­pra­szam za wszystko, Rie.

– Ja też. – Nie ode­szła, choć mo­gła to zro­bić. Za­śmiała się. – Ależ to było im­po­nu­jące. Na oczach wszyst­kich ukra­dłeś mu show. Już za­po­mnia­łam, że tak po­tra­fisz.

– Co mia­łem ro­bić? Bre­mer wie­dział, miał to wy­pi­sane na twa­rzy. Wie­dział i chyba się na­wet nie przej­mo­wał, czy to wi­dzę. – Spoj­rzał za okno. Ko­pen­ha­ska noc. Nie­bie­ski neon ho­telu. – On na­prawdę uważa, że to wszystko na­leży do niego.

– Mor­ten ma ra­cję. To się ob­róci prze­ciwko nam.

Hart­mann po­sta­wił krok ku niej.

– My­ślisz, że jest szansa… Może by­śmy dzi­siaj wy­szli na ko­la­cję? Cią­gle usi­łuję zmyć z ust smak wię­zien­nego wiktu. – Uśmiech­nął się skru­szony. I wi­dać było, że nie ma nic prze­ciwko bła­ga­niom.

– Nie dzi­siaj. Za­cznę pi­sać oświad­cze­nie dla prasy.

– Może ju­tro…

– Na­prawdę mu­sisz się za­sta­no­wić, co po­wiesz Stok­kemu. Je­śli on nie do­łą­czy do gry, już po nas.

Theis Birk Lar­sen za­dzwo­nił w parę miejsc. Do lu­dzi, z któ­rymi od dawna nie roz­ma­wiał. Do lu­dzi, z któ­rymi już nie chciał mieć do czy­nie­nia. Ale ży­cie się zmie­niło. Po­wie­dział, co na­le­żało, i odło­żył słu­chawkę.

Siadł na­prze­ciwko niej. Per­nille wbiła wzrok w zdję­cie na pierw­szej stro­nie. Jens Holck.

– Po­dobno miał żonę i dzieci – ode­zwała się. – Był w na­szym wieku.

Od­su­nął ga­zetę na bok.

– Cie­szę się, że nie żyje. To pew­nie nie­do­brze, Theis, ale się cie­szę. Po­win­ni­śmy wy­ba­czać… – Spoj­rzała na niego, jakby szu­ka­jąc od­po­wie­dzi. – Jak można wy­ba­czyć? Jak? – Pauza. – Dla­czego?

Skrzy­wił się, przez chwilę wy­glą­dał przez okno.

– Po­dzwo­ni­łem tro­chę w spra­wie domu. W biu­rze nie­ru­cho­mo­ści mó­wią, że do­ku­menty mają pra­wie go­towe. Ju­tro się spo­tkam z agentką. – Za­pa­lił pa­pie­rosa i cze­kał.

Ona cią­gle pa­trzyła na ga­zetę. Wresz­cie po­ło­żyła mu dło­nie na ra­mie­niu i się uśmiech­nęła.

– Prze­pra­szam… Co mó­wi­łeś?

– Im szyb­ciej sprze­damy dom, tym le­piej.

– Może do świąt?

– Do­stanę do­brą cenę. Te łaj­daki z banku wi­szą nam u gar­deł.

Prze­su­nęła dło­nią po jego sil­nym ra­mie­niu. Przy­ło­żyła palce do za­ro­śnię­tego po­liczka.

– Bę­dzie do­brze – po­wie­dział. – Nie są­dzi­łaś, że wy­cho­dzisz za mi­lio­nera, co?

Ro­ze­śmiała się, po raz pierw­szy, od­kąd spa­dła na nich ciem­ność na Ka­lve­bod Fæl­led, tam­tej desz­czo­wej nocy całe ży­cie temu.

– By­łam młoda. Ni­gdy nie wia­domo, za kogo się wy­da­jesz. – Znowu do­tknęła pal­cami jego skóry. – Wy­szłam za tego, za kogo chcia­łam.

Na stole le­żały do­ku­menty do­ty­czące domu. Spoj­rzała na plany. Trzy kon­dy­gna­cje. Ogród.

– Hum­leby – wes­tchnęła.

Theis Birk Lar­sen pa­trzył na nią, czuł, jak prze­pływa przez niego cie­pła fala na­dziei i mi­ło­ści.

Usły­szeli, jak na dole pod­no­szą się drzwi.

– Ja się tym zajmę – po­wie­dział.

Wy­da­wało się, że w ga­rażu ni­kogo nie ma. Tylko to­wary, które od­bie­rali i wo­zili. War­to­ściowe.

Birk Lar­sen za­wo­łał, ale nie do­cze­kał się od­po­wie­dzi. Po­my­ślał o wła­my­wa­czach i o tym, ile za­leży od tego ma­łego Skær­bæka. Sta­rego przy­ja­ciela, któ­rego tyle razy tak źle trak­to­wał. Chwy­cił klucz na­stawny i skie­ro­wał się do biura. Włą­czył świa­tło.

Z ciem­no­ści wy­ło­niła się ja­kaś drobna po­stać. Młody Hin­dus, w oku­la­rach ku­jon­kach, z uro­czą okrą­głą bu­zią. Chyba był bli­ski pła­czu.

– Dzień do­bry – po­wie­dział i pod­szedł uści­snąć dłoń Birk Lar­se­nowi. – Drzwi były otwarte. Nie po­znaje mnie pan, prawda?

Birk Lar­sen wzru­szył ra­mio­nami.

– Nie po­znaję. Już późno, mamy za­mknięte. Mogę…

– Je­stem Amir. Amir El’ Na­men. – Wska­zał drzwi. – Pa­mięta pan mo­jego tatę? Tego od re­stau­ra­cji?

Prze­błysk wspo­mnień, na­gły ból.

Dwójka dzieci, naj­wy­żej sze­ścio­let­nich, ja­dą­cych do szkoły ręka w rękę, ści­śnię­tych w czer­wo­nej skrzynce try­cy­kla Chri­stia­nia. Mała Nanna i jej hin­du­ski na­rze­czony, Per­nille na sio­dełku, szczę­śliwa i piękna. Va­gnowi się to nie po­do­bało. Birk Lar­sen też był nie do końca prze­ko­nany. Per­nille my­ślała, że to słod­kie, ta­kie słod­kie, że za­pra­sza Amira na przy­ję­cia, że ubiera go w za­chod­nie ubra­nia. Wo­ziła go z Nanną, a oni chi­cho­tali, gdy skrzynka pod­ska­ki­wała na bruku.

Taki ob­ra­zek wid­niał na jed­nym ze zdjęć uwiecz­nio­nych na stole.

Le­d­wie za­uwa­żyli, jak Amir z cu­dzo­ziemca, który nie mówi po duń­sku, za­mie­nia się w ty­powe miej­scowe dziecko. Z inną skórą, ale poza tym ta­kie samo.

No i Nanna go ko­chała, przy­po­mniał so­bie Theis. Amir był jej pierw­szym chłop­cem. Przez dwa lata, może trzy. A po­tem…

– Je­steś naj­młod­szym dziec­kiem Ka­rima – po­wie­dział i stwier­dził, że z tym wspo­mnie­niem wiąże się wię­cej uśmie­chów niż bólu, i oto je­den z nich po­ja­wił się na jego twa­rzy.

– Stu­dio­wa­łem w Lon­dy­nie.

– Pa­mię­tam, Ka­rim mi mó­wił. Że­nisz się, co?

Miał na ra­mie­niu torbę, modną kurtkę khaki. Ma­jętny stu­dent. Naj­wy­raź­niej nie był roz­mowy. Wy­da­wał się – i to było wręcz ab­sur­dalne – prze­ra­żony.

– Amir. Co mogę dla cie­bie zro­bić?

– Prze­wió­złby mi pan kilka rze­czy? Ju­tro?

– Co?

Chwila ci­szy.

– Rze­czy na ślub. Parę sto­łów i krze­seł.

– Ju­tro? Nie. Jest śro­dek nocy, nie­dziela. Nie mo­żemy tak na­gle wszyst­kiego rzu­cić. No wiesz…

Twarz Amira po­smut­niała. Wy­glą­dał na za­wsty­dzo­nego.

– Prze­pra­szam. Nie chcia­łem pana ob­ra­zić. Ja tylko… Do­brze, umó­wię się ina­czej.

Birk Lar­sen wes­tchnął głę­boko, pod­szedł do biurka, wziął do ręki roz­pi­skę.

– Słu­chaj, po­sta­ram się coś dla cie­bie zna­leźć.

– Pa­nie Birk Lar­sen…

– Tak?

Pod­szedł, z na­dzieją w oczach.

– Bar­dzo bym chciał, żeby to pan przy­je­chał.

– Ja? A co to za róż­nica?

– To musi być pan. Pro­szę.

Dwójka dzie­cia­ków w skrzynce chri­stia­nii. Pierw­szy chło­pak Nanny. Taki słodki, po­tulny, pe­łen po­wa­ża­nia. I taki po­zo­stał.

– Przy­jadę po cie­bie koło po­łu­dnia – obie­cał Birk Lar­sen. – O pierw­szej w re­stau­ra­cji. Bę­dziesz mu­siał mi po­móc.

– Oczy­wi­ście. – Wy­cią­gnął rękę. – Dzię­kuję panu.

Vi­beke sza­lała z wście­kło­ści, że Bengt wy­je­chał.

– Coś ty mu po­wie­działa, na mi­łość bo­ską?! Że tak na­gle uciekł.

Lund za­jęła biurko. Roz­ło­żyła na nim ra­porty za­brane z ko­mendy. Zdjęła z ma­ne­kina białą nie­do­koń­czoną suk­nię ślubną i przy­pięła do bez­gło­wej po­staci zdję­cia Nanny i Mette Hauge.

– Po­wie­dzia­łam, że musi się za­trzy­mać w ho­telu.

W te­le­wi­zo­rze le­ciały wia­do­mo­ści. Usły­szała na­zwi­sko Hart­manna. Nada­wali ma­te­riał o kon­flik­cie z Bre­me­rem i za­po­wiedź re­we­la­cji na te­mat Holcka.

Vi­beke, ubrana w gra­na­towy szla­frok, skrzy­żo­wała na piersi chude ra­miona i spo­glą­dała na córkę wzro­kiem su­ro­wego sę­dziego.

„Hart­mann za­rzu­cił Bre­me­rowi, że ten za­taił swoją wie­dzę na te­mat po­czy­nań Holcka” – in­for­mo­wał re­por­ter.

– Mó­wi­łaś, że sprawa jest za­mknięta.

Lund pa­trzyła z bli­ska na ekran, po­chło­nięta sło­wami Hart­manna.

– Mark wpro­wa­dził się do ojca, Saro. Wy­rzu­ci­łaś Bengta. Trak­tu­jesz mnie, jak­bym tu była tylko dla two­jej wy­gody.

Lund zro­biła gło­śniej.

– Wy­ja­śnij mi to! – krzyk­nęła Vi­beke. – Dla­czego?

– Bo to ważne, na mi­łość bo­ską! Ważne. Wiesz, co zna­czy to słowo?

Vi­beke po­słała córce su­rowe spoj­rze­nie ba­zy­liszka.

– Roz­ma­wia­łam z twoją ciotką Bir­git – po­wie­działa. – Po­jadę do niej na kilka dni.

Wia­do­mo­ści stały się mniej in­te­re­su­jące.

– Po­je­dziesz po­cią­giem? Bo po­trzebny mi twój sa­mo­chód.

Vi­beke za­mknęła oczy i od­chy­liła głowę.

Za­dzwo­nił dzwo­nek do drzwi. Matka ani drgnęła, więc Lund zo­sta­wiła te­le­wi­zor i pod­bie­gła otwo­rzyć.

Ni­kogo nie było. Wy­szła na ko­ry­tarz, spoj­rzała w górę scho­dów, w dół. Usły­szała trza­śnię­cie drzwi na dole.

Uciekł. A w tym cho­ler­nym domu, po­my­ślała od razu, nie ma mo­ni­to­ringu.

Za­wró­ciła do miesz­ka­nia, po­tknęła się o coś i po­pa­trzyła w dół. Na wy­cie­raczce le­żała ko­perta bą­bel­kowa. Bez na­zwi­ska. Pod­nio­sła ją, od razu roz­po­znała kształt za­war­to­ści. Ka­seta wi­deo.

Vi­beke po­szła do łóżka. Lund ostroż­nie roz­cięła ko­pertę. Nie miała rę­ka­wi­czek, dla­tego osło­niła palce skraw­kami sa­tyny.

Stara ta­śma, ze zdra­paną na­lepką. Tak jak ta­śmy u ochro­nia­rzy w ra­tu­szu.

Wrzu­ciła ją do od­twa­rza­cza i obej­rzała.

Się­gnęła po te­le­fon.

– Meyer?

Przy­je­chał pół go­dziny póź­niej, z wy­pie­kami na twa­rzy i mio­ta­jąc prze­kleń­stwa.

– Czy ty mnie kie­dyś zo­sta­wisz w spo­koju?

– Ale przy­je­cha­łeś, co? Sia­daj.

– To jest jak ro­mans z kosz­mar­nego snu. Wszyst­kie mi­nusy, a zero seksu.

Lund się­gnęła po pi­lota.

– Nie że­bym się do­po­mi­nał – za­pew­nił szybko.

– Ty w ży­ciu nie mia­łeś ro­mansu, Meyer. Nie wie­dział­byś, jak się do tego za­brać.

Usiadł jak po­słuszny chłop­czyk.

Włą­czyło się wi­deo.

– Więc po co tu je­stem?

– To za­gi­niona ta­śma. Z ka­mer w ra­tu­szu.

Na ekra­nie po­ja­wiła się dy­żurka ochro­nia­rzy. Lu­dzie wy­cho­dzili do domu.

Meyer po­cią­gnął się za prawe ucho.

– Skąd ją wzię­łaś, u dia­bła?

– Ktoś mi ją zo­sta­wił na wy­cie­raczce. – Po­dała mu ko­pertę. Te­raz za­pa­ko­waną w to­rebkę do mro­żo­nek.

Na­gle na ekra­nie uka­zała się Nanna, piękna na­wet na czarno-bia­łej ta­śmie. Włosy miała w lek­kim nie­ła­dzie. Nie wy­glą­dała na na­sto­latkę. Ani tro­chę. Uśmie­chała się. Ner­wowo, ale i czule.

Spoj­rzała w górę, na boki. Wy­raz jej twa­rzy był jed­no­znaczny: przy­szła się po­że­gnać.

Z le­wej strony wy­ło­nił się męż­czy­zna. Jens Holck. Wy­jął coś z kie­szeni. Chyba klu­cze. Nanna po­de­szła i się do niego przy­tu­liła.

Lund wy­jęła z listka ko­lejny ka­wa­łek ni­co­ti­nell i wrzu­ciła do ust.

– Wi­dziano Holcka, jak opusz­cza ra­tusz? – spy­tał Meyer.

– Pół go­dziny póź­niej.

– Tu nie ma nic dla nas no­wego.

– Mu­sisz się na­uczyć pa­trzeć, Meyer. Ile razy mam to po­wta­rzać? – Cof­nęła ta­śmę.

– Pa­trzy­łem! Wi­dzia­łem, jak dał jej klu­cze. Mają randkę. A po­tem ona idzie do miesz­ka­nia.

– Wiem, że nic nie po­ra­dzisz na fakt, że je­steś męż­czy­zną, ale bez prze­sady. Oni nie mają randki. Po­patrz!

Wy­łu­pia­ste oczy Mey­era utkwiły w ekra­nie.

– Nie wi­dzisz? Twarz Holcka. On nie jest szczę­śliwy. Je­śli Nanna do niego wró­ciła, to dla­czego ma taką ża­ło­sną minę?

Ostatni uścisk, po­ca­łu­nek – przy­ja­ciel­ski, nie na­miętny. Holck wy­glą­dał jak czło­wiek, który stra­cił wszystko. A Nanna jak szczę­śliwe dziecko, któ­rym już nie chciała być.

Meyer kiw­nął głową.

– Do­bra. To jesz­cze nie zna­czy, że nie spo­tkał się z nią w miesz­ka­niu. – Wstał i za­czął krą­żyć po po­koju. Spoj­rzał na ra­porty na biurku. Zdję­cia na ma­ne­ki­nie. – Gdzie twoja matka?

Lund za­trzy­mała ta­śmę.

– Meyer. Mu­sisz mi po­móc.

Nic.

– Je­śli masz choć cień wąt­pli­wo­ści… – za­częła.

Mach­nął to­rebką na mro­żonki.

– Nie po­doba mi się to. Ktoś pod­rzuca ta­śmę i znowu sie­dzimy w tym ra­tu­szo­wym gów­nie.

– Nie­ważne, czy to ra­tu­szowe, czy nie.

– Do­sta­jesz ta­kie rze­czy tylko wtedy, kiedy oni mają coś do ugra­nia.

– Cza­sami je­steś bar­dzo cy­niczny. Może chcą po pro­stu po­móc.

Meyer pa­trzył smęt­nie na stop­klatkę. Ża­ło­sny Holck ca­łuje ra­do­sną Nannę.

– Prze­srane – po­wie­dział.

Po­nie­dzia­łek, 17 li­sto­pada

Z sa­mego rana Hart­mann ścią­gnął do sie­bie Gerta Stok­kego. Nie ufał temu urzęd­ni­kowi.

– Pro­szę tylko, żeby po­wie­dział pan prawdę. Prze­cież mó­wił pan Bre­me­rowi, że Holck ko­rzy­sta z miesz­ka­nia.

– Skromne ma pan wy­ma­ga­nia, co? – Stokke miał długą, szarą twarz po­so­kowca i za­czer­wie­nione, wod­ni­ste oczy. – Nie mogę się an­ga­żo­wać w spór po­mię­dzy pa­nem a Bre­me­rem.

– Już się pan za­an­ga­żo­wał – za­uwa­żyła Rie Sko­vga­ard.

– My­ślisz, że za mil­cze­nie do­cze­kasz się na­grody, Gert? – włą­czył się Mor­ten We­ber. – Znasz go. Je­steś urzęd­ni­kiem. On już nie może się przy­pie­przać do Holcka, więc bę­dzie się cze­piał ca­łego wy­działu. Ty pój­dziesz pod nóż w pierw­szej ko­lej­no­ści.

Stokke pa­trzył na nich z nie­za­do­wo­loną miną. By­stry czło­wiek przy­party do muru.

– A wy je­ste­ście po mo­jej stro­nie? Na­gle je­ste­śmy przy­ja­ciółmi, co? A weź­cie się po­wy­rzy­naj­cie. Ale nie mie­szaj­cie mnie do tego.

– Je­śli Bre­mer się z tego wy­wi­nie, bę­dzie po to­bie – ostrzegł We­ber.

Urzęd­nik po­krę­cił głową.

– Bre­mer ni­gdy w ży­ciu nie przy­zna, że roz­ma­wia­li­śmy.

– Na pewno są pro­to­koły z tej roz­mowy – stwier­dziła Sko­vga­ard.

Chwila wa­ha­nia.

– Bre­mer nie chciał, żeby pro­to­ko­ło­wać – od­parł. – Po­wie­dział, że za­ła­twi to z Holc­kiem po ci­chu. I że na tym się skoń­czy.

We­ber za­klął i trza­snął o stół do­ku­men­tami.

– Przy­kro mi. Je­śli się wy­chylę, już po mnie. Za­wsze uwa­ża­łem, że bę­dzie z pana do­bry bur­mistrz, pa­nie Hart­mann. Może na­stęp­nym ra­zem.

– Nie bę­dzie na­stęp­nego razu – burk­nął Hart­mann. – Je­steś nam po­trzebny, Gert.

– Kto mnie za­trudni, je­śli za­cznę ga­dać? Mam pięć­dzie­siąt osiem lat. Co z moją eme­ry­turą?

Sko­vga­ard po­bla­dła z wście­kło­ści.

– Więc Tro­els ma za to za­pła­cić? Cho­ciaż nic nie zro­bił?

– Dajmy spo­kój – prze­rwał Hart­mann. – Nie na­ci­skajmy już Gerta. Je­śli nie chce, to nie. To jego de­cy­zja. – Wy­cią­gnął rękę.

Stokke ją uści­snął.

– Dzię­kuję, że pan przy­szedł – po­wie­dział Hart­mann i pa­trzył, jak urzęd­nik za­pina ma­ry­narkę i wy­cho­dzi.

We­ber miał ko­pię pro­to­kołu Stok­kego z pierw­szego spo­tka­nia.

– To tam jest? – spy­tał Hart­mann.

– Nie. Sam po­szu­kaj. – Po­dał mu kartki.

– Po­win­ni­śmy go byli bar­dziej do­ci­snąć – stwier­dziła Sko­vga­ard.

Mor­ten We­ber po­krę­cił głową.

– Bez sensu. On się strasz­li­wie boi Bre­mera. To by nic nie dało.

Hart­mann za­trzy­mał się na dru­giej stro­nie.

– Tu jest na­pi­sane, że ist­nieje za­łącz­nik. Gdzie on jest?

– To pew­nie ja­kaś do­ku­men­ta­cja tech­niczna – za­su­ge­ro­wał We­ber.

Hart­mann nie wy­glą­dał na prze­ko­na­nego.

– Stokke jest po­rząd­nym, skru­pu­lat­nym urzęd­ni­kiem. Nie wie­rzę, że cze­goś by nie od­no­to­wał. To nie­pra­wi­dło­wo­ści fi­nan­sowe, na mi­łość bo­ską. Nie ry­zy­ko­wałby.

– Boi się Bre­mera, mó­wi­łem ci.

– Może. Kum­plu­jemy się z kimś z wy­działu Holcka? Ta duża ko­bieta…

– Rita? – pod­rzu­ciła Sko­vga­ard.

– Je­śli tak ma na imię.

– Tak. Znam Ritę.

– Cóż. – Po­dał jej pro­to­kół. – Wiesz, co ro­bić.

Rie za­częła coś mó­wić na te­mat stra­te­gii me­dial­nej. Hart­mann nie słu­chał. We­ber znowu wi­siał na te­le­fo­nie. I wy­raź­nie się go­rącz­ko­wał.

– O co cho­dzi? – spy­tał Hart­mann, gdy We­ber skoń­czył roz­mowę.

– Bę­dziesz mu­siał znowu po­ga­dać z tą swoją ad­wo­katką, Tro­els.

– No, na mi­łość bo­ską. Tylko nie Lund.

– Nie Lund. Bre­mer chce cię po­zwać o znie­sła­wie­nie.

Vi­beke miała dzie­się­cio­let­niego zie­lo­nego gar­busa. Lund na­wet nie sta­rała się pro­wa­dzić go ostroż­nie.

Je­chała do pralni w re­jo­nie Is­lands Brygge. Ko­rzy­stała z niej już wcze­śniej, gdy po­li­cja nie mo­gła zna­leźć wła­ści­wej osoby.

Za­kład pracy chro­nio­nej do­fi­nan­so­wy­wany przez mia­sto. Część pra­cu­ją­cych tu osób nie sły­szała od uro­dze­nia.

Kie­row­nik ją pa­mię­tał.

– Dla­czego lu­dzie my­ślą, że jak ktoś jest głu­chy, to czyta z ru­chu warg? – jęk­nął na jej wi­dok. – To nie­prawda. Na­wet je­śli czy­tają, to naj­wy­żej jedną trze­cią tego, co się mówi.

Firma ob­słu­gi­wała mnó­stwo naj­więk­szych ko­pen­ha­skich ho­teli. Lund mi­nęła prze­my­słowe pralki, stosy po­ścieli i po­du­szek. Było tu go­rąco i wil­gotno, mdliło od za­pa­chu pra­so­wa­nia i de­ter­gen­tów.

– Jedna trze­cia mi wy­star­czy – po­wie­działa.

– Musi pani znać te­mat, kon­tekst.

– Po­ra­dzę so­bie.

Za­trzy­mał się.

– Nie wąt­pię. Je­śli ktoś może pani po­móc, to Ditte. To ka­wał spry­ciuli. Głu­cho­niema. I za­dzi­wia­jąco by­stra.

Wy­glą­dała na ja­kieś dwa­dzie­ścia lat. Dłu­gie ja­sne włosy i nie­ru­choma twarz. Pra­co­wała przy ma­glow­nicy, spo­koj­nie i z wprawą.

Lund mó­wiła, a kie­row­nik mi­gał. Dziew­czyna pa­trzyła głów­nie na Lund.

Za­dzi­wia­jąco by­stra.

Ditte za­mi­gała.

– Chce zo­ba­czyć pani od­znakę.

Lund prze­szu­kała kie­sze­nie. Dziew­czyna nie od­ry­wała od niej wzroku.

– Za­po­mnia­łam. Po­win­nam mieć dzi­siaj wolne. Mu­sia­łam ją zo­sta­wić w domu. – Uśmiech­nęła się do kie­row­nika. – Ale ja już tu by­łam. On mnie zna.

Zero re­ak­cji.

– Mam wi­zy­tówkę!

Wi­zy­tó­wek Brix nie za­brał.

Ditte uważ­nie prze­czy­tała wi­zy­tówkę, a po­tem po­szła z nimi usiąść w ma­ga­zy­nie.

Lund pu­ściła na­gra­nie na lap­to­pie, co­fa­jąc w ra­zie po­trzeby. Czyli nie­czę­sto.

Dziew­czyna mi­gała, a kie­row­nik mó­wił:

– Przy­szła, bo obie­cał dać jej klu­cze.

Nanna pa­trzyła na Jensa Holcka. Bła­gała go.

– Chce wziąć coś, czego za­po­mniała.

Palce Ditte pra­co­wały bez wy­tchnie­nia.

– Nie chce, żeby on po­szedł z nią.

Dziew­czyna urwała, wzrok utkwiła w mo­ni­to­rze.

– Co się dzieje? – spy­tała Lund.

Męż­czy­zna prze­ka­zał py­ta­nie. Ditte od­po­wie­działa. Po­woli.

– Ditte mówi, że to bar­dzo smutne. Dziew­czyna mówi, że prze­cież z nimi ko­niec.

– Mówi, czego za­po­mniała?

– Przy­szła po…

Ręce znie­ru­cho­miały.

– Po co?

Nic.

– Mam cof­nąć?

Ditte wy­dała ci­chy, nie­zro­zu­miały dźwięk, ni to sa­mo­gło­skę, ni spół­gło­skę.

– Mówi, że nie, niech leci.

– Wy­je­chali gdzieś na week­end.

Ditte kiw­nęła głową, z cze­goś za­do­wo­lona. Od­wró­ciła się i spoj­rzała na Lund. Palce mi­gały bar­dzo zde­cy­do­wa­nie.

– Mówi, że po­tem zo­sta­wiła pasz­port w szu­fla­dzie w miesz­ka­niu.

Lund gło­śno wcią­gnęła po­wie­trze.

– Swój pasz­port? Na pewno?

Ditte znowu nie od­ry­wała wzroku od mo­ni­tora.

– Jej sa­mo­lot od­la­tuje w nocy – po­wie­dział kie­row­nik.

– Jej sa­mo­lot? Do­kąd?

Dziew­czyna z pralni wy­glą­dała na zdu­mioną. Lund za­trzy­mała na­gra­nie. Po­zwo­liła jej ode­tchnąć.

– Po­woli, nie ma po­śpie­chu.

– Ona chce, żeby pani pu­ściła da­lej – wy­ja­śnił kie­row­nik.

Więc Lund pu­ściła.

– Męż­czy­zna ją pyta, do­kąd ona leci. Ale dziew­czyna tylko prosi o klu­cze. Mówi, że po­znała ko­goś in­nego. Ko­goś, kogo bar­dzo ko­cha. Z tym kimś wy­jeż­dża.

Dwie twa­rze na ekra­nie, mi­łość i nie­na­wiść jed­no­cze­śnie. Oboje już nie żyli.

– On znowu pyta do­kąd.

Lund za­mknęła oczy.

– A ona mówi, że do Pa­ryża. Ale Pa­ryż…

Ditte prze­rwała. Wy­glą­dała na roz­gnie­waną.

– Co z Pa­ry­żem?

Mi­ga­nie.

– To nie Pa­ryż. Ona kła­mie.

– Skąd wiesz?

Wska­zała na­gra­nie.

– Kiedy dziew­czyna mówi, nie pa­trzy mu w oczy.

Lund kiw­nęła głową. Ręce znowu się roz­bie­gały.

– Tak jak pani, kiedy po­wie­działa, że nie ma od­znaki, bo to pani wolny dzień.

Dziew­czyna sie­działa i uśmie­chała się do Lund. Dumna z sie­bie.

– Nie będę miał z tego po­wodu pro­ble­mów, prawda? – spy­tał kie­row­nik.