Zwierz - Piotr Kościelny - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Zwierz ebook i audiobook

Piotr Kościelny

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

43 osoby interesują się tą książką

Opis

We Wrocławiu ujawnione zostają zwłoki młodej dziewczyny. Do sprawy przydzielony jest doświadczony komisarz – Marek Mikulski. Wkrótce w lesie w okolicach Wołowa dochodzi do odkrycia kolejnych dwóch ciał.  Gdy policjant odkrywa dołączony do nich tajemniczy list, zaczyna podejrzewać, że ma do czynienia z seryjnym mordercą.

Posługujący się pseudonimem „Zwierz” psychopata ostrzega, że będzie dalej mordował. Dokonuje okrutnych zbrodni, nie pozostawiając po sobie przy tym żadnych śladów.

Czy zbrodnia doskonała jest możliwa? Kim jest tajemniczy „Zwierz”? Jaką grę prowadzi?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 621

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 16 min

Lektor: Andrzej Hausner
Oceny
4,8 (318 ocen)
254
56
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DomiBe

Nie oderwiesz się od lektury

Czytałam lata temu i do tej pory uważam, że książka była świetna! Polecam 😊
20
nalka47

Dobrze spędzony czas

bardzo dobra książka. ,trochę za wiele przydługich opisów morderstw jak dla mnie ale ogólnie świetna i warta polecenia
00
eprocajlo

Nie oderwiesz się od lektury

Nie ma mocnego, Na Piotra Kościelnego! 😜 uwielbiam t! książka jest mocna, dość brutalna. ale wciąga jak wszystkie tego autora..zdecydowanie polecam!!!
00
Lewan86

Nie oderwiesz się od lektury

sztos!🔥na 6tke
00
margolas

Dobrze spędzony czas

Świetna książka, chociaż bardzo smutne zakończenie.
00

Popularność




Re­dak­cjaAnna Pła­skoń-So­ko­łow­ska
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Piotr Ko­ścielny, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w In­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji.
ISBN 978-83-8329-603-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1.

Wro­cław, 17 wrze­śnia 2017 r.

– Wła­ści­wie za­bi­ja­łem, od­kąd pa­mię­tam. Za­czą­łem od za­bi­ja­nia zwie­rząt. Pierw­szą ofiarą był kot są­sia­dów. To było u babci na wa­ka­cjach. Miesz­kała na wsi. Mia­łem za­le­d­wie sie­dem lat. Za­bi­łem go ka­mie­niem. Pod­cho­dził do mnie i się ła­sił. Jedną ręką gła­ska­łem go po ple­cach, a drugą się­gną­łem po ka­mień. To był chyba pierw­szy raz. Po­tem było wię­cej zwie­rząt. Ptaki zła­pane w siatkę, psy, jeże, naj­czę­ściej jed­nak koty.

Spoj­rzał na po­zo­sta­łych męż­czyzn ze­bra­nych w po­koju i wska­zał na paczkę pa­pie­ro­sów le­żą­cych na bla­cie biurka, przy któ­rym sie­dział. Gdy otrzy­mał po­zwo­le­nie, wziął jed­nego i za­pa­lił. Przez kaj­danki szło mu tro­chę nie­zręcz­nie. W końcu jed­nak wy­dmu­chał w po­wie­trze chmurę dymu i kon­ty­nu­ował:

– Czło­wieka za­bi­łem pierw­szy raz, gdy mia­łem dzie­sięć lat. Koło mo­jego domu, a miesz­ka­li­śmy wtedy na Ba­lo­no­wej, były stare po­nie­miec­kie bun­kry. Wszyst­kie dzie­ciaki tam cho­dziły, choć ro­dzice nie po­zwa­lali. Wie­cie, jak to jest. Sta­rzy się mar­twią, ale gów­nia­rze mają to w du­pie. Na tych bun­krach starsi od nas pili al­ko­hol i pa­lili pa­pie­rosy. Młodsi ba­wili się w cho­wa­nego albo berka. Wtedy były ta­kie za­bawy... – Uśmiech­nął się i za­cią­gnął głę­boko. – Była nas chyba dzie­siątka dzie­cia­ków. Gra­li­śmy w cho­wa­nego. Od­kryci sia­dali na sta­rym ko­rze­niu. Tro­chę wtedy pa­dało, było śli­sko i za­bawa miała się ku koń­cowi. W końcu i ja zo­sta­łem od­kryty. Już mia­łem scho­dzić na ko­rzeń, gdy ją zo­ba­czy­łem. Cho­wała się w ja­kimś za­ka­marku. Ba­sia, tak miała na imię. Przy­tu­liła się mocno do ściany bun­kra. Z jed­nej strony miała tę ścianę, a z dru­giej było chyba z osiem me­trów w dół. Po­sta­no­wi­łem wtedy, że ją ze­pchnę. Gdy pod­sze­dłem bli­żej, po­ka­zała mi ge­stem, abym jej nie zdra­dził. Od­wró­ciła głowę i wtedy ją po­pchną­łem. Nie zdą­żyła na­wet pi­snąć, tak była za­sko­czona. Wi­dzia­łem, jak spada na żel­be­tową część bun­kra, od­bija się od niej i leci jesz­cze kilka me­trów ni­żej. W miej­scu, gdzie ude­rzyła głową, zo­stał krwawy ślad. Gdy tak le­żała na ziemi, za­czą­łem krzy­czeć, że Ba­sia spa­dła. Wszy­scy się zle­cieli. Nie pa­mię­tam na­wet, kiedy po­ja­wiła się mi­li­cja i po­go­to­wie. Wie­cie, wtedy jesz­cze była mi­li­cja. To był osiem­dzie­siąty ósmy rok, ko­muna miała się ku koń­cowi...

Wziął kilka łap­czy­wych ma­chów i zga­sił peta w po­piel­niczce. Ję­zy­kiem kilka razy zwil­żył usta.

– Więk­szych pro­ble­mów z tego ze­pchnię­cia nie było. Mi­li­cja prze­słu­chała, ro­dzice stra­szyli kon­se­kwen­cjami. W su­mie tylko ta­kie ga­da­nie. Uznano, że śmierć Basi była nie­szczę­śli­wym wy­pad­kiem. Do­sta­li­śmy od sta­rych za­kaz cho­dze­nia na te bun­kry. Oczy­wi­ście nic so­bie z tego nie zro­bi­li­śmy. I to był mój pierw­szy raz. Ko­lejny był mały Ja­sio. To było rok po śmierci Basi. Po­je­cha­łem na ko­lo­nię do Kar­pa­cza. Wy­cieczki były na­wet cie­kawe, cho­dzi­li­śmy po gó­rach, gra­li­śmy w piłkę. Ro­bi­li­śmy to, co ro­bią dzieci w tym wieku na ko­lo­niach. Pa­mię­tam, że do końca tur­nusu zo­stały dwa dni. Ja­sio był ła­kom­czu­chem i lu­bił się wy­my­kać z ośrodka przez dziurę w pło­cie. Cho­dził do sklepu po ja­kieś lan­drynki. Wiem, bo kie­dyś go śle­dzi­łem. Tego dnia wi­dzia­łem, jak znów się wy­krada. Po­sze­dłem do kuchni i wy­ją­łem z szu­flady długi nóż. Scho­wa­łem go pod ko­szulkę i po­sze­dłem za Ja­siem. Za­cze­ka­łem w krza­kach, aż bę­dzie wra­cał. Gdy był już bli­sko, wy­sko­czy­łem i ude­rzy­łem go kil­ka­na­ście razy w plecy. Tym no­żem. Wie­cie, jak dużo krwi jest po ta­kim ataku? No, może nie dużo, ale dla ta­kiego dzie­ciaka jak ja to było do­słow­nie mo­rze krwi. Wró­ci­łem do ośrodka. Z tym no­żem. W po­koju szybko się umy­łem i prze­bra­łem, a po­tem po­sze­dłem po­ko­pać w piłkę. Ale gra mi nie szła, co chwila zer­ka­łem w stronę płotu, za­sta­na­wia­jąc się, czy go zna­leźli. Za­mie­sza­nie zro­biło się dwie go­dziny póź­niej, jak szli­śmy na ko­la­cję. Opie­kunki nas po­li­czyły i stwier­dziły, że jed­nego bra­kuje. Naj­pierw szu­kali Ja­sia w ośrodku, bez re­zul­ta­tów. Ja w tym cza­sie sie­dzia­łem w po­koju i za­sta­na­wia­łem się, jak się po­zbyć noża, który mia­łem w tor­bie. Mi­li­cja przy­je­chała w miarę szybko. Szybko też zna­la­zła zwłoki przy pło­cie.

Się­gnął po ko­lej­nego pa­pie­rosa. Tym ra­zem za­pa­lił już spraw­nie.

– Rano, gdy po­ja­wiła się ta mi­li­cja i za­częła prze­słu­chi­wać wszyst­kie dzie­ciaki, to się za­sta­na­wia­łem, czy przy­pad­kiem nikt mnie nie wi­dział, jak wtedy wra­ca­łem do ośrodka. Przy­je­chali ro­dzice Ja­sia. Pła­kali. Gdy mi­li­cjant we­zwał mnie do po­koju i spy­tał, czy coś mi wia­domo o znik­nię­ciu ko­legi, po­wie­dzia­łem, że Ja­sio dzień wcze­śniej mi się po­chwa­lił, że spo­tkał ko­goś zna­jo­mego. Ten męż­czy­zna ka­zał mu mó­wić do sie­bie „wujku” i czę­sto­wał Ja­sia sło­dy­czami. Po­wie­dzia­łem, że Ja­sio wy­krada się do tego wujka i wczo­raj chyba też miał się z nim spo­tkać. Po­wie­dzia­łem też, że raz Ja­sio pro­po­no­wał mi, żeby po­szedł z nim, ale się ba­łem. Po­li­cja mi uwie­rzyła. W do­datku zna­leźli przy Ja­siu sło­dy­cze. Po po­wro­cie z ko­lo­nii sły­sza­łem, jak moi ro­dzice mó­wili mię­dzy sobą, że w Kar­pa­czu ja­kiś pe­do­fil za­bił dzie­ciaka. Gdyby znali prawdę, chyba osi­wie­liby w je­den dzień.

– A... nóż? – spy­tał Adam Bo­jar­ski.

– Nóż?

– Ten, któ­rym za­bi­łeś Ja­sia.

– Przy­wio­złem go do Wro­cła­wia. Jesz­cze pięć lat temu go mia­łem. Po­słu­żył mi po­tem kilka razy, ale o tym póź­niej. Z tego, co wiem, nikt ni­gdy nie wy­ja­śnił tej sprawy do końca. Może na­wet zbyt­nio się nie sta­rano. Koń­czyła się ko­muna i mi­li­cja miała waż­niej­sze pro­blemy na gło­wie niż szu­ka­nie ja­kie­goś „wujka”.

Wziął ko­lej­nego ma­cha. Chwilę mil­czał, jakby ukła­dał so­bie coś w gło­wie.

– Po­tem mia­łem prze­rwę – ode­zwał się znowu. – Nie za­bi­ja­łem aż do osiem­na­stych uro­dzin. W dniu im­prezy ostro po­pi­łem z ko­le­gami. Ła­zi­li­śmy bez celu, szu­ka­li­śmy za­dymy. Wy­bi­li­śmy kilka szyb na przy­stan­kach, wy­rwa­li­śmy ja­kieś lu­sterko w sa­mo­cho­dzie. W su­mie nic groź­nego, ale za­wsze to za­strzyk ad­re­na­liny. Pa­mię­tam, że odłą­czy­łem się od reszty chło­pa­ków. Chciało mi się lać i po­sze­dłem za bramę. Jak la­łem, to po­czu­łem, że ktoś mnie po­py­cha. Ob­ró­ci­łem się i zo­ba­czy­łem ja­kie­goś go­ścia około czter­dziestki. Stał i pa­trzył na mnie, jak­bym mu skrzyw­dził córkę. Wy­dzie­rał się, krzy­czał, że je­stem świ­nią i leję mu pod bramą, a poza tym wi­dział, jak wy­rwa­łem lu­sterko. Po­wie­dział, że na po­li­cję za­dzwoni. Za­pią­łem roz­po­rek i po­pa­trzy­łem do­okoła. w pierw­szej chwili chcia­łem ucie­kać, ale po­tem za­uwa­ży­łem duży ka­mień. Taki ki­lo­gra­mowy, w sam raz pa­su­jący do ręki. Przy­wa­li­łem mu tym ka­mo­rem pro­sto w głowę. Tra­fi­łem aku­rat w nos. Po­tem po­pra­wi­łem w skroń. Fa­cet tak jak stał, tak padł na zie­mię. Po­chy­li­łem się nad nim i jesz­cze kilka razy po­pra­wi­łem. Z twa­rzy była mia­zga. Wtedy o mało co nie wpa­dłem. Wzią­łem ten ka­mień i za­czą­łem ucie­kać. W od­dali sły­sza­łem ja­kieś krzyki. Ktoś wi­dział z okien, co zro­bi­łem, i sta­rał się za­alar­mo­wać oko­licę. Zwia­łem do domu i szybko spa­ko­wa­łem kilka rze­czy w torbę. Wtedy po­sta­no­wi­łem uciec z chaty. Sta­rzy spali, więc nic nie sły­szeli. Zresztą w tam­tym cza­sie mało ich ob­cho­dzi­łem. Mieli swoje pro­blemy, chcieli się roz­wieść. Po­je­cha­łem do ko­legi z tech­ni­kum. Miesz­kał w oko­licy Trzeb­nicy. Spę­dzi­łem u niego dwa ty­go­dnie. Po­tem wró­ci­łem do domu. Oka­zało się, że po­li­cja już była u mo­ich ro­dzi­ców i że mnie szu­kają. Po­sta­no­wi­łem się zgło­sić sam. Po­je­cha­łem na ko­mi­sa­riat na Po­łbina i dy­żur­nemu po­wie­dzia­łem, że po­noć po­li­cja mnie szuka. Pod­czas prze­słu­cha­nia oka­zało się, że kilku świad­ków wi­działo, jak ła­zi­li­śmy z ko­le­gami po osie­dlu, szu­ka­jąc dymu. W taki spo­sób po­li­cja usta­liła na­sze dane. Kum­ple po­wie­dzieli zgod­nie, że cały czas by­li­śmy ra­zem. Ze­znali też, że w po­bliżu krę­ciła się ja­kaś grupa z Ko­za­nowa i szu­kała awan­tury. Po­li­cjanci sta­rali się uży­wać róż­nych sztu­czek, aby roz­bić na­szą so­li­dar­ność, ale nie udało im się. A nie mo­gli wszyst­kich nas oskar­żyć o za­bój­stwo. Jesz­cze ten mój ko­lega z Trzeb­nicy ze­zna­wał na moją ko­rzyść. Po­wie­dział, że przy­je­cha­łem do niego rano i nie wi­dział żad­nych śla­dów krwi na moim ubra­niu. Po­sta­wiono mi tylko za­rzuty za wy­bi­cie szyby na przy­stanku. Do­sta­łem ko­le­gium. Matka za­pła­ciła i było po spra­wie. Od tam­tego czasu się zmie­ni­łem. Nie pi­łem, nie włó­czy­łem się po no­cach, wzią­łem się do na­uki. Wszy­scy my­śleli, że to ko­le­gium i po­dej­rze­nia po­li­cji spo­wo­do­wały zmianę. Ale ja po­sta­no­wi­łem, że nie po­peł­nię wię­cej ta­kiego błędu, jak z tam­tym fa­ce­tem. Po­sta­no­wi­łem, że nie będę za­bi­jał w swo­jej oko­licy.

Bo­jar­ski wstał i za­czął krą­żyć po po­koju. W pew­nej chwili za­trzy­mał się i spoj­rzał na za­trzy­ma­nego.

– Chcesz kawy? – za­py­tał. – Prze­słu­cha­nie jesz­cze tro­chę po­trwa.

Męż­czy­zna ski­nął głową.

– A ty, Mi­kun? – Bo­jar­ski zwró­cił się do swo­jego ko­legi.

Ko­mi­sarz Ma­rek Mi­kul­ski tylko po­krę­cił głową.

– Młody, za­łatw ja­kiś czaj­nik, kubki i kawę – Bo­jar­ski rzu­cił w stronę po­ste­run­ko­wego sto­ją­cego przy drzwiach. – I jesz­cze jedną paczkę fa­jek. Po­sie­dzimy tu so­bie. – Mo­żesz kon­ty­nu­ować. – Spoj­rzał na prze­słu­chi­wa­nego, kiedy drzwi się za­mknęły.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się pod no­sem.

– Po­tem było kilka lat spo­koju. Po­sze­dłem do woj­ska. By­łem w jed­no­stce w Ża­ga­niu, u czoł­gi­stów. Tam nie za­bi­łem ni­kogo, cho­ciaż pod­czas warty mnie ku­siło. Po­wie­dział­bym, że broń sama wy­pa­liła. Jed­nak nie zde­cy­do­wa­łem się na taki krok. Gdzieś tam z tyłu głowy mia­łem, że ktoś mógłby po­ko­ja­rzyć fakty. Wy­sze­dłem z woj­ska i po­sta­no­wi­łem się ustat­ko­wać. Po­zna­łem ko­bietę i z nią za­miesz­ka­łem. Pod­ją­łem pracę w Bie­dronce na osie­dlu. Pra­co­wa­łem na ka­sie i na ma­ga­zy­nie. Ro­bota ciężka, ale da­wała jako ta­kie po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Bez­ro­bo­cie wtedy było wy­so­kie, więc się nie wy­brzy­dzało. Z tą ko­bietą, Mał­go­sią, po­sta­no­wi­łem się oże­nić. Ro­dzice po­mo­gli nam zor­ga­ni­zo­wać ślub i we­sele. Po roku uro­dził się nam Krzy­siu. Wszystko ukła­dało się do­brze, ale cze­goś mi bra­ko­wało. By­łem głodny ad­re­na­liny. Wiele razy w gło­wie po­ja­wiała mi się myśl, aby udu­sić po­duszką Krzy­sia, ale w porę się opa­mię­ty­wa­łem. Po czymś ta­kim nie wy­wi­nął­bym się tak ła­two, jak do­tych­czas. Aby speł­nić swoje pra­gnie­nie za­bi­ja­nia, po­sta­no­wi­łem zmie­nić pracę. Naj­pierw zo­sta­łem przed­sta­wi­cie­lem han­dlo­wym firmy sprze­da­ją­cej kawę. Jeź­dzi­łem po Dol­nym Ślą­sku, głów­nie po skle­pach na wio­skach, i sta­ra­łem się po­zy­skać klien­tów. Wtedy za­bi­łem ko­lejny raz. Jak je­cha­łem do So­bótki, za­uwa­ży­łem przy dro­dze au­to­sto­po­wi­cza. Fa­cet miał około trzy­dziestki i wy­glą­dał jak bez­domny. Za­bra­łem go do sa­mo­chodu. Je­cha­li­śmy przez kilka ki­lo­me­trów, roz­ma­wia­jąc o du­pe­re­lach. W pew­nym mo­men­cie zje­cha­łem na le­śny par­king i po­wie­dzia­łem mu, że mu­szę się wy­lać. Fa­cet wy­siadł z sa­mo­chodu i za­pa­lił pa­pie­rosa. Wtedy za­sze­dłem go od tyłu i wal­ną­łem ka­mie­niem. Drugi ka­mień w moim ar­se­nale. Fa­cet upadł. Ję­czał, bła­ga­jąc o ży­cie. Wy­ją­łem z ba­gaż­nika klucz do kół. Tym klu­czem wa­li­łem w jego głowę chyba ze dwa­dzie­ścia razy. Gdy fa­cet już się nie ru­szał, wzią­łem go pod pa­chy i za­cią­gną­łem w krzaki. Scho­wa­łem klucz do ba­gaż­nika i od­je­cha­łem. Nie wiem, czy ktoś od­na­lazł zwłoki. Nie in­te­re­so­wa­łem się tym. Po­tem po­je­cha­łem do So­bótki i pod­pi­sa­łem kon­trakt ży­cia. Mia­łem do­star­czać kawę do kilku skle­pów na­le­żą­cych do jed­nego wła­ści­ciela. Pra­cu­jąc jako przed­sta­wi­ciel tej firmy, za­bi­łem jesz­cze dwa razy. Raz taką młodą dziew­czynę. Wra­cała z dys­ko­teki, a ja za­trzy­ma­łem się i spy­ta­łem, czy ją pod­wieźć. To były oko­lice Ole­śnicy. Dziew­czyna była pod­pita i za­częła się do mnie kleić. Sama za­pro­po­no­wała, że mi ob­cią­gnie. Zje­cha­łem w boczną uliczkę i zro­biła mi loda. Po wszyst­kim wy­sie­dli­śmy z auta i za­pa­li­li­śmy pa­pie­rosy. Gdy opo­wia­dała ja­kieś pier­doły, wy­ją­łem z ba­gaż­nika sznur. Pod­sze­dłem od tyłu i za­rzu­ci­łem jej go na szyję. Du­si­łem ją, a ona wierz­gała i sta­rała się mnie zła­pać za głowę. Gdy zwiot­czała, to zdją­łem ten sznur. Ciało za­cią­gną­łem do ma­łego za­gaj­nika i przy­kry­łem ga­łę­ziami.

– Skąd sznur? – spy­tał Bo­jar­ski.

– Sznur? Aaa... Żona po­pro­siła, że­bym ku­pił. Mó­wiła, że trzeba zmie­nić na bal­ko­nie, bo ten stary bru­dzi ubra­nia. Ku­pi­łem i wo­zi­łem w ba­gaż­niku ze dwa dni. Tego, któ­rym za­bi­łem tę la­skę, nie mo­głem już wziąć do domu. Wy­wa­li­łem go w oko­li­cach Bie­lan i ku­pi­łem nowy.

– Uhm... kon­ty­nuuj.

– Ko­lejny był me­nel, taki wio­skowy żu­lik. Kilka razy, jak je­cha­łem w stronę Oławy, za­trzy­my­wa­łem się w jed­nej wio­sce. W skle­pie ku­po­wa­łem pa­pie­rosy albo coś słod­kiego, ba­to­nika, cze­ko­ladę. Jak się dużo jeź­dzi, to cza­sem trzeba coś zjeść, a sło­dy­cze dają ener­gię. Pa­mię­tam tego me­nela, za­wsze mnie za­cze­piał. Chciał, że­bym ku­pił mu piwo, a mnie wkur­wiało ta­kie że­bra­nie. Jak kie­dyś wra­ca­łem z ro­boty, a był li­sto­pad, ciemno na dwo­rze, pra­wie go po­trą­ci­łem. Pi­jany, wy­lazł na sam śro­dek jezdni, nie miał ka­mi­zelki od­bla­sko­wej, le­dwo go wi­dzia­łem. Za­ha­mo­wa­łem w ostat­niej chwili i wy­sze­dłem go opie­przyć. Był tak pi­jany, że le­dwo stał. Wtedy przy­po­mnia­łem so­bie, że mam w au­cie czte­ro­pak ty­skiego. Wy­ją­łem browce i po­ka­za­łem me­ne­lowi. Oczy mu się roz­sze­rzyły i wsiadł do auta. Prze­je­cha­li­śmy może ki­lo­metr, za­nim za­trzy­ma­łem się przy sta­rej opusz­czo­nej ru­de­rze. Żul wy­siadł z auta, wziął piwo i po­szedł do tej opusz­czo­nej cha­łupy. A ja wy­ją­łem z ba­gaż­nika ka­ni­ster z ben­zyną. Za­wsze wo­zi­łem ka­ni­ster. Za­cze­ka­łem, aż fa­cet za­śnie, ob­la­łem ben­zyną ru­derę i pod­pa­li­łem. Jak pło­mie­nie wy­strze­liły do góry, od­je­cha­łem. Na drugi dzień na wio­sce do­wie­dzia­łem się, że spło­nęła ja­kaś cha­łupa, a w środku zna­le­ziono zwę­glone zwłoki męż­czy­zny. Straż po­dej­rze­wała, że fa­cet po­pił i sam za­pró­szył ogień, chcąc się ogrzać. We­dług po­li­cji mógł na­wet nie wie­dzieć, że pło­nie, taki był pi­jany. Śmia­łem się z nie­udol­no­ści po­li­cjan­tów i stra­ża­ków. Jakby do­kład­niej wszystko spraw­dzili, mo­gliby prze­cież usta­lić, że po­żar po­wstał w wy­niku pod­pa­le­nia ben­zyną. Tak przy­naj­mniej mi się wy­daje.

Do po­koju wró­cił młody po­ste­run­kowy z czaj­ni­kiem i kub­kami. Za nim szedł drugi po­li­cjant; niósł paczkę kawy i pa­pie­rosy. Po­sta­wili wszystko na bla­cie stołu i sta­nęli przy drzwiach.

– Mów da­lej – po­wie­dział Bo­jar­ski.

– Po­tem było jesz­cze kil­ka­na­ście ofiar. Wszyst­kie pa­mię­tam, ale kilka utkwiło mi w pa­mięci le­piej niż inne. Na przy­kład bez­dom­nego na sta­cji we Wro­cła­wiu za­dźga­łem no­żem. Tym sa­mym, który za­bra­łem z tam­tej ko­lo­nii. W końcu po­sta­no­wi­łem zmie­nić pracę...

***

– Uwa­żasz, że Mi­kun po­wi­nien być obecny przy tym prze­słu­cha­niu? – za­py­tał nad­ko­mi­sarz Ma­rian Świ­der­ski, na­czel­nik wy­działu za­bójstw, od­wra­ca­jąc się od lu­stra we­nec­kiego.

– To on do­pro­wa­dził do za­trzy­ma­nia Zwie­rza – od­parł in­spek­tor Wi­told Gę­bara, peł­niący obo­wiązki ko­men­danta wo­je­wódz­kiego po­li­cji we Wro­cła­wiu. – Gdyby nie Mi­kul­ski, wciąż błą­dzi­li­by­śmy po omacku.

– Mimo wszystko mam wąt­pli­wo­ści. Zwłasz­cza po tym, co ten skur­wiel mu zro­bił. Ale mniej­sza z tym. Wiesz, co mnie wku­rza naj­bar­dziej? Pie­przone me­dia. Ob­sta­wiły cały bu­dy­nek, wi­dzia­łeś? Wo­zów trans­mi­syj­nych jest wię­cej niż pod­czas Euro.

– Tego nie unik­niemy. Nie­czę­sto się zda­rza za­trzy­ma­nie naj­więk­szego se­ryj­nego za­bójcy w hi­sto­rii kraju. A w do­datku to lo­kalna gwiazda.

– Chciał­bym, żeby już go wsa­dzili. Wi­dzisz ten cyrk? Czarni na ko­ry­ta­rzu, dzie­siątki chło­pa­ków wo­kół bu­dynku. A zo­ba­czysz, jak bę­dziemy go prze­wo­zić do aresztu. Niby dwie­ście me­trów, ale trzeba dmu­chać na zimne.

Gę­bara do­sko­nale wie­dział, że to naj­waż­niej­sza sprawa, jaka tra­fiła do ko­mendy wo­je­wódz­kiej od czasu, gdy ob­jął sta­no­wi­sko jej ko­men­danta. Naj­waż­niej­sza, o ja­kiej sły­szał, w tej czę­ści Eu­ropy.

***

– Po­sta­no­wi­łem za­ło­żyć firmę. Mał­go­sia znów była w ciąży. Miała się uro­dzić Dże­sika, więc po­trze­bo­wa­li­śmy kasy. Wpa­dłem na po­mysł, że będę pra­co­wał jako tak­sów­karz. Nie­stety, nie udało mi się zdać eg­za­minu z to­po­gra­fii mia­sta. Po­sta­no­wi­łem więc za­cząć od roz­wo­że­nia pizzy. Kasa ni­czego so­bie, a i ja­kiś na­pi­wek za­wsze wpadł. Dzia­łal­ność mu­sia­łem odło­żyć na póź­niej­szy czas, ba­łem się, że nie dam rady opła­cać tych wszyst­kich ZUS-ów i ta­kie tam. Do wła­snej firmy przejdę póź­niej. A więc jak zo­sta­łem do­stawcą żar­cia ciężko było wy­je­chać, żeby ko­goś za­bić, ale oka­zja nada­rzyła się sama. Któ­re­goś dnia do­wo­zi­łem pizzę do jed­nej stu­dentki. Za­pro­siła mnie do domu, a gdy szu­kała pie­nię­dzy, chwilę z nią po­ga­da­łem. Do­wie­dzia­łem się, że to jej pierw­szy dzień w mie­ście, przy­je­chała na stu­dia. Po­wie­działa, że jesz­cze dziś nic nie ja­dła i pizza musi jej wy­star­czyć. W pew­nym mo­men­cie spy­tała, czy wiem, gdzie jest kino He­lios. Po­wie­dzia­łem jej, a ona na to, że jest tam umó­wiona z ko­le­żanką na ja­kiś film o dwu­dzie­stej. To mi wy­star­czyło. Po pracy wró­ci­łem pod jej dom. Cze­ka­łem, aż bę­dzie wra­cała z kina. Gdy w końcu się po­ja­wiła, wy­sze­dłem jej na­prze­ciw. Od razu mnie roz­po­znała, bo trzy­ma­łem pu­sty kar­ton po pizzy. Spy­tała, czy ktoś z jej klatki za­mó­wił pizzę, a ja po­twier­dzi­łem. Bez żad­nych po­dej­rzeń otwo­rzyła mi drzwi i wsie­dli­śmy do windy. Wtedy ude­rzy­łem ją ta­kim cięż­kim od­waż­ni­kiem, ja­kie kie­dyś w skle­pach były przy wa­gach. Upa­dła od razu. Wje­cha­li­śmy windą na samą górę wie­żowca. Wy­cią­gną­łem ją z ka­biny, za­cią­gną­łem pod właz na dach i tam udu­si­łem. Po wszyst­kim zje­cha­łem na dół. Oczy­wi­ście pu­ste opa­ko­wa­nie po pizzy za­bra­łem ze sobą. W tam­tym okre­sie jed­nak po­lo­wa­łem głów­nie na bez­dom­nych. Ła­two było ich zwa­bić w ja­kieś ustronne miej­sce pod po­zo­rem kupna piwa lub wina. Ta­kich me­neli za­bi­łem w su­mie chyba pię­ciu. Śmier­cią bez­dom­nych nikt się zbyt­nio nie przej­muje, pod wa­run­kiem że zgony są od sie­bie od­da­lone w cza­sie. Po­li­cja pew­nie nie łą­czy ich ze sobą. Ra­czej trak­tują to jako we­wnętrzne po­ra­chunki me­neli. Je­śli w ogóle znajdą zwłoki. Kilka ofiar ukry­łem tak, żeby nikt ich nie zna­lazł.

Mi­kun spoj­rzał na Bo­jar­skiego. Obaj pa­mię­tali se­rię ta­jem­ni­czych zgo­nów bez­dom­nych sprzed kilku lat. Su­ge­ro­wali wtedy, że mogą być one ze sobą po­wią­zane, ale prze­ło­żeni olali sprawę.

– W tam­tym cza­sie po­lu­bi­łem też jeż­dże­nie po­cią­gami. Wsia­da­łem w po­ciąg we Wro­cła­wiu i je­cha­łem, na przy­kład do Gło­gowa. Po dro­dze czę­sto tra­fiały się sa­mot­nie po­dró­żu­jące osoby. Były ła­twym ce­lem. Wy­sia­dał taki czło­wiek w Gło­go­wie, a ja sze­dłem za nim. Jak się nada­rzała oka­zja, to dzia­ła­łem. W tam­tym cza­sie głów­nie uży­wa­łem tego noża, co go mia­łem z cza­sów ko­lo­nii. Nie­kiedy też du­si­łem. Pa­mię­tam, jak raz do prze­działu wsiadł ja­kiś fa­cet. Opo­wia­dał, że je­dzie się oświad­czyć. Po­ka­zy­wał pier­ścio­nek za­rę­czy­nowy. Prze­ga­da­li­śmy całą drogę. Obaj je­cha­li­śmy do Opola. Na dworcu, kiedy on wstał z miej­sca, to ja też wsta­łem. Zro­bi­łem to tak gwał­tow­nie, że na niego wpa­dłem. Na­wet nie wi­dział noża. Do­stał pro­sto w serce. Upadł na miej­sce, gdzie wcze­śniej sie­dział. Chyba od razu zmarł. Wy­sia­dłem z po­ciągu i ucie­kłem z tego dworca. Do domu wró­ci­łem bu­sem. W te­le­wi­zji sły­sza­łem o zwło­kach zna­le­zio­nych w po­ciągu, po­li­cja szu­kała sprawcy. Po­da­wali na­wet mój ry­so­pis, ale nie­wiele się zga­dzało. Znowu mi się upie­kło. To było chyba w dwa ty­siące ósmym. Mia­łem rok prze­rwy od za­bi­ja­nia. Sku­pi­łem się na ży­ciu ro­dzin­nym. Mał­go­sia uro­dziła Dże­sikę, ale mała była chora, miała au­tyzm. Sta­ra­łem się ja­koś po­ma­gać żo­nie. Krzy­sio był już star­szy i wy­ma­gał mniej uwagi niż Dżesi. Pa­mię­tam, że po­je­cha­li­śmy wtedy na wa­ka­cje nad mo­rze. Do­kład­nie do Mielna. Go­sia z dzie­cia­kami sie­działa na plaży, a ja po­sze­dłem po sma­żoną rybę. Na­gle zo­ba­czy­łem, jak na wy­dmy wcho­dzi ko­bieta. Po­dej­rze­wa­łem, że chciała się wy­lać, a szkoda jej było pie­nię­dzy na pu­bliczny ki­bel. Po­sze­dłem za nią i za­sze­dłem ją od tyłu, aku­rat jak koń­czyła szczać. Zła­pa­łem ją za szyję i za­czą­łem du­sić. Gdy już le­żała na ziemi mar­twa, ro­ze­bra­łem ją i upo­zo­ro­wa­łem wszystko tak, jakby pa­dła ofiarą gwał­ci­ciela mor­dercy. Jak zsze­dłem z wy­dmy, to tro­chę się oba­wia­łem, że mnie ktoś za­uważy, ale wszy­scy byli za­jęci swo­imi spra­wami Ku­pi­łem żar­cie i wró­ci­łem do mo­ich na plażę. Gdy je­dli­śmy, zro­biło się za­mie­sza­nie. Oka­zało się, że ja­kiś stary fa­cet, co też chciał się wy­lać na wy­dmie, zna­lazł zwłoki. Przy­je­chała po­li­cja i po­go­to­wie. Ze­szli­śmy z plaży, bo nie chcie­li­śmy na­ra­żać dzie­cia­ków na oglą­da­nie ta­kich rze­czy.

– Chcesz po­wie­dzieć, że za­bi­łeś ko­bietę, a po­tem spo­koj­nie ra­zem z ro­dziną ja­dłeś rybę? – spy­tał Bo­jar­ski.

– Nie­złe, co?

– Ra­czej chore. Co było da­lej?

Męż­czy­zna się­gnął po pa­pie­rosa.

– Można pro­sić o kawę? – spy­tał, za­nim za­pa­lił.

– Zrób trzy – mruk­nął Bo­jar­ski w stronę po­ste­run­ko­wego.

– A więc, co było da­lej... Hmm, niech po­my­ślę. A, już wiem. Wró­ci­li­śmy z wa­ka­cji i Mał­go­sia po­sta­no­wiła, że za­bie­rze dzie­ciaki jesz­cze na wieś do ro­dzi­ców. Ja pla­no­wa­łem re­mont. Pierw­szy wie­czór, jako sło­miany wdo­wiec, spę­dzi­łem w knaj­pie. Tam usły­sza­łem o seks-rand­kach z in­ter­netu. Ja­kichś dwóch lesz­czy roz­ma­wiało o por­talu, gdzie la­ski się uma­wiają na seks. Cza­sem za kasę, a czę­sto po pro­stu dla­tego, że lu­bią się pie­przyć. Po­sta­no­wi­łem to wy­ko­rzy­stać. Oczy­wi­ście nie po to, żeby po­ru­chać. Nie mia­łem zbyt du­żych po­trzeb w tym za­kre­sie. Lep­sze or­ga­zmy za­pew­niało mi za­bi­ja­nie. Po­sta­no­wi­łem, że będę się uma­wiał na seks z ta­kimi la­skami i w miarę moż­li­wo­ści je za­bi­jał. Oczy­wi­ście mu­sia­łem być bar­dziej ostrożny. Pan­nom wy­sy­ła­łem zdję­cie przy­pad­ko­wego go­ścia, któ­rego sfo­to­gra­fo­wa­łem na ulicy. Fa­cet na­wet nie wie­dział, że zo­stał wy­ko­rzy­stany...

– Wie­dział – wtrą­cił Bo­jar­ski. – Zo­stał na­wet za­trzy­many. Kilka ofiar miało na kom­pu­te­rze jego zdję­cie. Były też ślady ko­re­spon­den­cji. Fa­cet spę­dził trzy mie­siące w aresz­cie.

– O, nie wie­dzia­łem! Ha, ha, ha! No to miał peszka. Ja za­wsze sta­ra­łem się być ostrożny. Ko­re­spon­do­wa­łem z dziew­czy­nami z ka­fe­jek in­ter­ne­to­wych. Ła­zi­łem tam w prze­bra­niu i sta­ra­łem się uni­kać spoj­rzeń in­nych klien­tów. Czę­sto też zmie­nia­łem lo­kale. Jedna wi­zyta, po­tem kilka mie­sięcy prze­rwy. A więc ten fa­cio tra­fił do aresztu?

– Tak. Wy­szedł, kiedy zna­le­ziono ko­lejne zwłoki. Miał nie­pod­wa­żalne alibi: sie­dział.

– No to mu się upie­kło. Ale to nie mój pro­blem A więc uma­wia­łem się z la­skami na mie­ście i jak nada­rzała się oka­zja, za­bi­ja­łem. Głów­nie du­si­łem, ale pa­mię­tam taką jedną, która strasz­nie mnie wkur­wiła. Od po­czątku ro­biła miny. Czu­łem, że mnie pro­wo­kuje. Sły­sza­łem te miny na­wet, jak na nią nie pa­trzy­łem. Była tro­chę grub­sza i ewi­dent­nie chciała się bzy­kać. Za­pro­po­no­wa­łem, że­by­śmy po­je­chali do mo­telu albo w ja­kieś ustronne miej­sce. Osta­tecz­nie po­sta­no­wi­li­śmy po­je­chać do lasu. Gdy zbo­czy­łem na ścieżkę, ta od razu za­częła się do mnie do­bie­rać. Po­wie­dzia­łem, że wolę na dwo­rze i mam ko­cyk w ba­gaż­niku. Gdy wy­sie­dli­śmy, ona się od­wró­ciła, a wtedy za­ło­ży­łem jej na głowę fo­liowy wo­rek. Taki na gruz, co go ku­pi­łem kie­dyś w Ca­sto­ra­mie, żeby ten re­mont zro­bić. Gruby i mocny. Szar­pała się, ale za­ci­ska­łem co­raz moc­niej. Gdy już po­czu­łem, że osła­bła, zdją­łem ten wo­rek i po­pa­trzy­łem jej w oczy. Były roz­sze­rzone ze stra­chu. Pa­trząc na nią, wbi­łem jej śru­bo­kręt w oko. Kilka razy wierz­gnęła i zde­chła. Ciało wcią­gną­łem w krzaki i po­sze­dłem po ło­patę. Za­ko­pa­łem ją. W tam­tym okre­sie sta­ra­łem się ukry­wać ciała, aby nie sko­ja­rzono ofiar z jed­nym sprawcą.

***

Adam Ku­pisz nie wy­glą­dał na ko­goś, kto byłby w sta­nie ko­go­kol­wiek skrzyw­dzić. A już na pewno nie wy­glą­dał jak se­ryjny mor­derca. Chudy, ni­ski i ru­dawy, z ły­symi plac­kami i pła­tami łu­pieżu, był zu­peł­nie prze­cięt­nym fa­ce­tem. Bo­jar­ski się za­sta­na­wiał, ile prawdy jest w jego ze­zna­niach, a ile za­bójstw po pro­stu so­bie wy­my­ślił. Jak do­tych­czas udało się go po­wią­zać z ośmioma mor­der­stwami do­ko­na­nymi w ostat­nich mie­sią­cach. Bo grę z Mi­ku­nem roz­po­czął kilka mie­sięcy temu. To wtedy po raz pierw­szy za­bił i po­zo­sta­wił wia­do­mość dla śled­czych. Pod­pi­sał się pseu­do­ni­mem „Zwierz” – taki przy­do­mek nadała mu prasa, taki kryp­to­nim otrzy­mała sprawa.

Po­li­cjant spoj­rzał na Mi­kul­skiego. Za­sta­na­wiał się, co się dzieje w gło­wie ko­legi. Od po­czątku prze­słu­cha­nia mil­czał i tylko ob­ser­wo­wał za­trzy­ma­nego. Co ja­kiś czas mocno za­ci­skał szczęki. Ro­sła w nim złość. Złość, która kie­dyś bę­dzie mu­siała zna­leźć uj­ście.

Bo­jar­ski pra­co­wał z Mi­kul­skim już piąty rok. Kiedy tra­fił do wy­działu, Mi­kun był już le­gendą. Miał na kon­cie kilka spek­ta­ku­lar­nych spraw i młodsi po­li­cjanci pa­trzyli na niego z po­dzi­wem. Gdy na­czel­nik zde­cy­do­wał, że to on bę­dzie part­ne­rem Bo­jar­skiego, ten po­czuł się wy­róż­niony. Do­piero z cza­sem przy­szła re­flek­sja – czy po­doła wy­zwa­niu? Ostat­nie lata do­wio­dły, że obawy były bez­pod­stawne. Uzu­peł­niali się zna­ko­mi­cie i szybko stwo­rzyli team. W wielu spra­wach do­świad­cze­nie i po­li­cyjny nos Mi­kuna w po­łą­cze­niu z ana­li­tycz­nym umy­słem Bo­jar­skiego przy­no­siły do­sko­nałe efekty. Do­piero przy spra­wie Zwie­rza coś się po­psuło. Mi­kun w ostat­nich dniach dzia­łał sam. Za punkt ho­noru po­sta­wił so­bie od­na­le­zie­nie za­bójcy i do­pro­wa­dze­nie go przed ob­li­cze spra­wie­dli­wo­ści.

***

Ku­pisz za­pa­lił ko­lej­nego pa­pie­rosa. Za­cią­gnął się głę­boko i wy­pu­ścił wą­ską strużkę dymu. Z uśmie­chem pa­trzył na sie­dzą­cego przed nim Mi­kul­skiego. Po­znał go dwa mie­siące temu. To wtedy po­sta­no­wił wcie­lić w ży­cie swój plan. Do­tych­czas był ano­ni­mo­wym za­bójcą, nie za­le­żało mu na roz­gło­sie. Wszystko się zmie­niło na tam­tej im­pre­zie cha­ry­ta­tyw­nej. Gdy usły­szał, czym się zaj­muje Mi­kul­ski, zdał so­bie sprawę, że los chce, aby oni dwaj się ze sobą zmie­rzyli. To było ich prze­zna­cze­nie. Po­je­dy­nek łowcy i zwie­rzyny. Mu­sieli tylko usta­lić, kto jest groź­niej­szy. Pseu­do­nim, jaki so­bie wy­brał, nie ozna­czał, że jest ofiarą. Ofiar miało być dużo. Ale on nie bę­dzie jedną z nich.

– Jak już wspo­mnia­łem, w domu nie było naj­le­piej – pod­jął. – Dże­sika cho­ro­wała i po­trze­bo­wa­li­śmy pie­nię­dzy. Mał­go­sia skon­tak­to­wała się z fun­da­cją, która po­maga ta­kim dzie­ciom. Jeź­dzi­li­śmy na róż­nego ro­dzaju im­prezy cha­ry­ta­tywne, na bale... Ja­kaś kasa wpa­dała. – Prze­rwał, by za­cią­gnąć się pa­pie­ro­sem. Przez kilka se­kund pa­trzył na po­li­cjan­tów, sto­ją­cych pod drzwiami.

– Okra­da­łeś swoje ofiary? – spy­tał Bo­jar­ski.

Zwierz od­wró­cił się w jego stronę z uśmie­chem.

– Cza­sem, jak miały przy so­bie pie­nią­dze. Nie bra­łem bi­żu­te­rii ani kart płat­ni­czych, bo z tym ła­two wpaść. Tylko go­tówka. Po­trze­bo­wa­łem tro­chę gro­sza, bo w domu się nie prze­le­wało. ale nie za­bi­ja­łem dla kasy. Cza­sem się za­sta­na­wia­łem, czy gdyby ja­kaś ma­fia za­pro­po­no­wała mi, że­bym dla nich za­bi­jał, na­dal spra­wia­łoby mi to frajdę. W su­mie po­łą­czył­bym pracę z pa­sją.

***

Spo­koj­nie, Mi­kun, spo­koj­nie, nie daj się spro­wo­ko­wać, po­wta­rzał so­bie w du­chu, pa­trząc na sie­dzą­cego przed nim zwy­rod­nialca. W gło­wie wciąż brzmiały mu słowa, które wy­szły z ust Ku­pi­sza, gdy go tu wpro­wa­dzano. Wie­dział, że to, co zrobi, spo­wo­duje jego upa­dek. Ka­riera, na którą tak długo pra­co­wał, le­gnie w gru­zach. Jed­nak to było je­dyne roz­wią­za­nie. Hi­sto­ria roz­li­czy go z tego, co zro­bił.

Po­woli pal­cem wska­zu­ją­cym od­piął za­trzask ka­bury. Spoj­rzał na Bo­jar­skiego, który spa­ce­ro­wał po po­koju, a po­tem po­wol­nym ru­chem wy­jął służ­bo­wego glocka 17, wy­mie­rzył w Zwie­rza i za­czął ścią­gać pa­lec na ję­zyku spu­sto­wym. Pa­trzył, jak Ku­pisz wy­trzesz­cza oczy.

W od­dali ktoś krzyk­nął:

– Mi­kun, nie!

Zmru­żył oczy i na­ci­snął spust. Po­ko­jem wstrzą­snął huk wy­strzału. Głowa Ku­pi­sza od­le­ciała do tyłu. Mi­kun na­ci­snął jesz­cze kilka razy i cia­łem za­bójcy wstrzą­snęła celna se­ria. Zwierz prze­wró­cił się wraz z krze­słem. Jego ciało le­żało bez­wład­nie, oczy pa­trzyły w su­fit nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. Lewa strona szczęki była za­krwa­wiona – to tam tra­fiła pierw­sza kula.

Krzyki le­dwo do niego do­cie­rały, sły­szał je jakby z od­dali. Po­czuł, jak czy­jeś ręce chwy­tają go za ra­miona, jak ktoś wy­trąca mu z dłoni wciąż dy­miący pi­sto­let. Po­pa­trzył po twa­rzach ko­le­gów.

– Coś ty, kurwa, zro­bił?! – za­grzmiał Bo­jar­ski.

Ką­tem oka zo­ba­czył, jak otwie­rają się drzwi i do po­koju wpada na­czel­nik z ko­men­dan­tem wo­je­wódz­kim. Usły­szał jęk:

– Ja pier­dolę, po­sprzą­taj­cie tu­taj...

Nie opie­rał się, gdy ktoś go pod­niósł. Nie wal­czył, sły­sząc dźwięk kaj­da­nek za­trza­ski­wa­nych na jego nad­garst­kach.

Pu­stym wzro­kiem spoj­rzał na Zwie­rza i wy­szep­tał:

– Już ni­gdy ni­kogo nie skrzyw­dzisz...

2.

Dwa mie­siące wcze­śniejWro­cław, 15 lipca 2017 r.

Nie lu­bił ta­kich im­prez. Czuł się na nich co naj­mniej nie­pew­nie. W po­cząt­kach po­li­cyj­nej ka­riery wiele razy mu­siał uczest­ni­czyć w po­dob­nych kwe­stach, po­nie­waż Anna pro­wa­dziła fun­da­cję wspie­ra­jącą dzieci. To już sie­dem­na­ście lat...

Gdy uro­dził się Woj­tek, pierw­sza dia­gnoza mro­ziła krew w ży­łach. Ze­spół Do­wna – to brzmiało jak wy­rok. Re­ak­cje zna­jo­mych bo­lały. Więk­szość daw­nych ko­le­gów na­śmie­wała się z jego syna. Ze­rwał wtedy wła­ści­wie wszyst­kie kon­takty, stał się sa­mot­ni­kiem. Po­świę­cił się pracy i ro­dzi­nie. Wraz z Anną uczest­ni­czył w even­tach, na któ­rych sta­rano się uzy­skać wspar­cie dla dzieci, które we­dług opi­nii in­nych ni­gdy nie po­winny się uro­dzić.

Dwa lata temu wszystko się zmie­niło. Woj­tek za­dła­wił się w trak­cie snu i za­padł w śpiączkę. Pa­trzył, jak jego je­dyne dziecko leży w łóżku bez ru­chu, ni­czym mar­twe. Płytki od­dech, wspo­ma­gany za po­mocą re­spi­ra­tora, świad­czył jed­nak o tym, że ży­cie wciąż z niego nie ucie­kło. Anna pró­bo­wała łą­czyć pracę w fun­da­cji z opieką nad sy­nem. Sta­rała się po­móc nie tylko swo­jemu dziecku, ale ro­dzi­com dzieci po­dob­nych do Woj­tu­sia. On, jako po­li­cjant ko­mendy wo­je­wódz­kiej, miał mniej czasu. Po­wo­do­wało to co­raz częst­sze kłót­nie. Anna cią­gle ro­biła mu wy­rzuty, że wszystko jest na jej gło­wie. I miała ra­cję. Czuł, że po­stę­puje źle, po­świę­ca­jąc się pracy i bio­rąc nad­go­dziny. Ro­bił to jed­nak, żeby nie zwa­rio­wać. Wi­dok za­śli­nio­nego syna, który nie re­aguje na bodźce, wpę­dzał go w jesz­cze więk­szą de­pre­sję. W końcu mógłby zro­bić coś, czego ża­ło­wałby do końca ży­cia. Już kilka razy ła­pał się na tym, że za­sta­na­wia się nad skró­ce­niem mę­czarni swo­jej ro­dziny. W me­diach czę­sto po­ja­wiały się in­for­ma­cje o roz­sze­rzo­nych sa­mo­bój­stwach po­li­cjan­tów – funk­cjo­na­riusz za­bija swo­ich bli­skich, a na­stęp­nie strzela so­bie w głowę. W zmę­czo­nym umy­śle Mi­kul­skiego też po­ja­wiały się ta­kie my­śli. Za każ­dym ra­zem jed­nak po­tra­fił się opa­no­wać. Był zbyt silny, żeby za­koń­czyć to wszystko w tak ba­nalny spo­sób.

Dzi­siaj przy­je­chali na bal zor­ga­ni­zo­wany przez fun­da­cję Dzieci to Skarb, z którą współ­pra­co­wała fun­da­cja Anny – Do­brze Po­ma­gać. Bal od­by­wał się w hali Or­bita i po­łą­czony był z au­kcją dzieł wro­cław­skich ma­la­rzy. Do­chód ze sprze­daży miał wspo­móc dzia­łal­ność obu or­ga­ni­za­cji.

W gar­ni­tu­rze czuł się jak w zbroi. Kom­plet­nie nie na miej­scu. Na co dzień no­sił bo­jówki, woj­skowe buty i T-shirt, w zi­mie jesz­cze kurtkę. Strój był jego zna­kiem roz­po­znaw­czym. Gdy wy­sia­dał z sa­mo­chodu, w oko­licy na­sta­wał spo­kój. Nie pra­co­wał jako wy­wia­dowca czy kra­węż­nik, ale zbóje wie­dzieli, że jest psem, który kie­ruje się ja­snymi za­sa­dami. Na pewne rze­czy mógł przy­mknąć oko, je­żeli wi­dział, że w przy­szło­ści przy­nie­sie to wię­cej ko­rzy­ści. Dzięki ta­kiemu dzia­ła­niu miał wielu in­for­ma­to­rów i po­tra­fił w szybki spo­sób zdo­być wia­ry­godne in­for­ma­cje.

Uważ­nie ro­zej­rzał się po sali. Wiele twa­rzy ko­ja­rzył z po­przed­nich im­prez, kilka znał z te­le­wi­zji lub prasy. Część była nowa. Za­sta­na­wiał się, kiedy się za­cznie. Bo za­wsze prę­dzej czy póź­niej ktoś zdra­dzi, czym się zaj­muje, i za­le­wały go py­ta­nia typu: A czy w Pol­sce są se­ryjni za­bójcy? A z jaką naj­strasz­niej­szą zbrod­nią się spo­tkał? A czy ist­nieje zbrod­nia do­sko­nała? Ile­kroć za­czy­nała się za­bawa w sto py­tań do, miał ochotę znik­nąć. Za­wsze jed­nak cier­pli­wie od­po­wia­dał na wszyst­kie py­ta­nia. Dla wyż­szego celu. Dziś pew­nie nie bę­dzie ina­czej.

***

Nie miał za­miaru uczest­ni­czyć w tej ma­ska­ra­dzie, ale Mał­gośka go zmu­siła. Mie­siąc temu się oka­zało, że Dże­sika oprócz au­ty­zmu ma pro­blem z ser­cem. Gdyby nie au­tyzm, nie by­łoby wiel­kiego pro­blemu. Stan­dar­dowe le­cze­nie far­ma­ko­lo­giczne przy­nio­słoby re­zul­taty. Jed­nak w jej przy­padku zwy­kłe leki mo­gły wy­wo­łać nie­po­żą­dane efekty uboczne. Ko­nieczna była spe­cjalna ku­ra­cja, a ta kosz­to­wała ogromne pie­nią­dze. Nie było ich na to stać. Dla­tego Gośka skon­tak­to­wała się z or­ga­ni­za­cją Dzieci to Skarb.

Pierw­szy raz był na ta­kiej im­pre­zie. Nie wie­dział, jak się za­cho­wać. Na po­czątku krą­żył mię­dzy ludźmi, zbi­tymi w nie­wiel­kie grupki, i przy­słu­chi­wał się roz­mo­wom. Naj­bar­dziej za­in­te­re­so­wał się młodą dziew­czyną, która z pa­sją opo­wia­dała, ja­kie nie­spo­dzie­wane zy­ski przy­niósł ostatni bal.

Czuł, że wy­nu­dzi się tu okrop­nie. W my­ślach za­czął wy­bie­rać ofiarę. Chciałby zo­ba­czyć miny tych osób, uśmie­cha­ją­cych się do sie­bie tak słodko i tak nie­szcze­rze, gdyby się oka­zało się, że gdzieś na za­ple­czu ktoś od­kryje zwłoki. Za­sta­na­wiał się, czy nie pod­jąć ry­zyka i nie za­ła­twić ko­goś w trak­cie balu. Wciąż się roz­glą­dał.

***

Wszystko za­częło się wcze­śniej niż zwy­kle. Pił sok jabł­kowy, skryty w ką­cie sali, gdy po­de­szła do niego Anna wraz z dwiema ko­bie­tami. Jedną ko­ja­rzył z wcze­śniej­szych im­prez. Sta­rał się so­bie przy­po­mnieć, jak ma na imię, gdy żona za­wo­łała:

– Tu­taj się ukry­łeś! Pa­mię­tasz Izę?

Ski­nął głową, cho­ciaż dałby so­bie ją uciąć, że ko­bieta na­zy­wała się ina­czej. Sta­wiał na We­ro­nikę albo An­gelę.

– Wi­tam pana po­li­cjanta – po­wie­działa Iza. – Cie­szę się, że mo­żemy się znowu spo­tkać.

– Do­bry – od­burk­nął, po czym wziął łyk soku.

– Co pan taki nie w so­sie? Spo­koj­nie, głowa do góry. – Ko­bieta się uśmiech­nęła, po czym wska­zała na swoją ko­le­żankę. – To Agnieszka. Rów­nież ma dziecko z ze­spo­łem Do­wna.

Mi­kul­ski też się uśmiech­nął. Zda­wał so­bie sprawę, że gry­mas nie wy­gląda na szczery, ale nie przej­mo­wał się tym. W su­mie nie przej­mo­wał się tymi ludźmi w ogóle. Gdyby nie Anna, nie by­łoby go tu­taj.

– Sły­sza­łam, że jest pan po­li­cjan­tem – ode­zwała się Agnieszka. – Po­noć praw­dziwa sława z pana.

– A kto tak po­wie­dział? – spy­tał.

Ko­bieta, lekko skon­ster­no­wana, po­pa­trzyła do­okoła.

– Pań­ska żona i jesz­cze kilka osób.

Mi­kul­ski też się ro­zej­rzał. Za­uwa­żył, że w po­bliżu za­częła się zbie­rać nie­wielka grupa lu­dzi. Kilka twa­rzy ko­ja­rzył. Za­czyna się, po­my­ślał.

– Co sły­chać w świe­cie zbrodni? – za­gaił męż­czy­zna, któ­rego pa­mię­tał z ostat­niej im­prezy. Już wtedy fa­cet był za­nadto do­cie­kliwy.

– Nic cie­ka­wego.

– Ostat­nio sporo my­śla­łem i stwier­dzi­łem, że jed­nak ist­nieje zbrod­nia do­sko­nała – brnął fa­cet.

– Ja się z taką nie spo­tka­łem – od­parł Mi­kun. – Cza­sem trwa to dłu­żej, cza­sem kró­cej, ale w końcu sprawca tra­fia przed ob­li­cze spra­wie­dli­wo­ści.

– A Kuba Roz­pru­wacz?

– To były inne czasy. Gdyby te­raz gra­so­wał w Lon­dy­nie, wsa­dze­nie go za kratki by­łoby kwe­stią kilku mie­sięcy.

– Czyli uważa pan, że w kilka mie­sięcy można od­kryć, kto od­po­wiada za se­ryjne za­bój­stwa? – do­biegł głos z boku.

Mi­kun spoj­rzał w tamtą stronę. Ni­gdy wcze­śniej nie wi­dział tego fa­ceta. Chudy, ły­sie­jący, a na do­da­tek rudy. Uśmie­chał się w dziwny spo­sób, jakby rzu­cał wy­zwa­nie.

– Ow­szem, dzięki no­wo­cze­snym tech­ni­kom i roz­wo­jowi na­uki można w szybki spo­sób usta­lić sprawcę.

– Ga­da­nie – prych­nął nie­zna­jomy. – Gdyby w kraju po­ja­wił się se­ryjny za­bójca, dał­bym so­bie rękę uciąć, że nie zła­pa­li­by­ście go w tak krót­kim cza­sie.

– Na szczę­ście nie ma aż ta­kich psy­choli – wtrą­ciła Agnieszka.

Mi­kul­ski spoj­rzał ru­demu w oczy.

– Dwa, mak­sy­mal­nie trzy mie­siące. Ale tak jak po­wie­działa pani Agnieszka, nasz kraj to nie USA. Tam się sza­cuje, że rocz­nie gra­suje po­nad dwa ty­siące se­ryj­nych za­bój­ców. Umie­rają, są ła­pani lub za­bi­jani, ale na ich miej­sce po­ja­wiają się nowi. My na szczę­ście je­ste­śmy w tej kwe­stii za­co­fani.

Rudy nie od­po­wie­dział. Ski­nął tylko głową i pod­niósł swoją szklankę, jakby wzno­sił to­ast.

Po­tem pu­ścił oko do Mi­kuna i od­szedł.

***

Po­czą­tek roz­mowy po­li­cjanta z tymi ko­bie­tami go za­cie­ka­wił. Chwilę słu­chał, sam za­dał kilka py­tań. A po­tem znik­nął mu z oczu. To do­brze, że nie zde­cy­do­wał się dzia­łać w trak­cie im­prezy. Gdyby w po­bliżu od­na­le­ziono zwłoki, śled­czy pew­nie prze­świe­tli­liby każ­dego, kto brał w niej udział. Jego prze­szłość mo­głaby wyjść na świa­tło dzienne. Nie wy­wi­nąłby się tak ła­two.

Za­nim wy­szedł, pa­trzył jesz­cze przez chwilę na fa­ceta, który kon­ty­nu­ował roz­mowę o se­ryj­nych za­bój­cach.

– Prze­pra­szam, mam py­ta­nie – za­cze­pił sto­jącą obok ko­bietę. – Czy zna pani tam­tego męż­czy­znę? – Wska­zał pal­cem. – Tego po­li­cjanta.

– To chyba mąż Anny Mi­kul­skiej... – Ko­bieta zmru­żyła oczy. – Tak, to on. Na­zy­wają go Mi­kun albo ja­koś tak.

Wie­dział już, co ma ro­bić.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki