Decyzja - Piotr Kościelny - ebook + audiobook + książka

Decyzja ebook i audiobook

Piotr Kościelny

4,5
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wstrząsający thriller kryminalny autora bestsellerów Zwierz, Łowca i Dom.

Wrocław, lato 2018 roku. W śmietniku w centrum miasta znaleziono zwłoki noworodka. Śledztwo prowadzi wydział zabójstw komendy wojewódzkiej.

Policjanci sprawdzają różne tropy i ustalają przyczyny śmierci – z tak przerażającą zbrodnią nie mieli dotychczas do czynienia.

Czy to matka podjęła decyzję o zabiciu własnego dziecka?

Czy strach usprawiedliwia zbrodnię?

Jak daleko może posunąć się zdesperowana kobieta?

Decyzja wali czytelnika obuchem prosto w głowę. Autor nie chce nas szokować, ale nie zamierza też dbać o nasze samopoczucie. Pokazuje jedną z twarzy przemocy domowej w Polsce. A przy tym, Piotrowi Kościelnemu nie można odmówić empatii i tego, że ma serducho po właściwej stronie. Dużym plusem tej powieści jest też jej autentyzm i dobrze opisana praca policji.

Wojciech Chmielarz

Mocno. Brudno. Na ostatnim oddechu. Ostrzegam! Po tej lekturze trudno zapomnieć, że to dzieje się w Twoim mieście, na osiedlu, za rogiem, w mieszkaniu obok… Twoja Decyzja.

Daniel Dyk – podcast Sceny zbrodni

Justyna mogłaby być klientką Niebieskiej Linii. Choć chcę wierzyć, że gdyby nią była – decyzja okazałaby się inna. Ale wtedy nie trzymalibyście w rękach książki Piotra Kościelnego, która łapie za gardło i nie puszcza do ostatniej strony.

Renata Durda – Niebieska Linia IPZ

Piotr Kościelny (ur. 1978 r.) – pisarz, prywatny detektyw, specjalista ds. bezpieczeństwa i windykacji terenowej. Instruktor samoobrony. Prowadzi biuro detektywistyczne na terenie Wrocławia i Głogowa. Autor powieści z pogranicza kryminału, thrillera i sensacji, ceniony przez czytelników za mocne pióro i realizm. Miłośnik zwierząt, posiada trzy koty i psa rasy bokser.

Na okładce wykorzystano ilustrację Marty Frej.

Od każdego sprzedanego do końca 2022 roku egzemplarza tej książki przekażemy 1 zł na działalność Ogólnopolskiego Pogotowia dla Ofiar Przemocy w Rodzinie Niebieska Linia Instytutu Psychologii Zdrowia. niebieskalinia.pl, tel. 116 123

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 337

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 28 min

Lektor: Mariusz BonaszewskiJulia Kołakowska-Bytner

Oceny
4,5 (1896 ocen)
1255
419
141
57
24
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marta-olimpasowa

Całkiem niezła

Bardzo przewidywalna niektóre wątki dodane „na sile” bez znaczenia
40
agalis81

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca, wstrząsająca i przerażająca,jednocześnie strasznie prawdziwa.
30
crazybritney

Z braku laku…

Mam problem z tą książką i nie pamiętam, kiedy tak mocno stałam w opozycji do ogólnego odbioru powieści. Czytając ją, odniosłam wrażenie, że autor, wziąwszy na warsztat bardzo trudny temat, nafaszerował dialogi grypserą, dobrze rozpisał akcję, bo przecież doskonale to potrafi i trafił na podatny grunt emocjonalnego odbioru wstrząsów i przerażenia. Tymczasem w moim odczuciu bohaterowie są niezwykle płascy i jednowymiarowi. Całość przypomina mi negatyw cukrowo-różowych, przesłodzonych do bólu książek o miłości, tu z kolei wszystko jest czarne, brudne, złe i nieuchronnie prowadzi do dramatów, co musi zostać podkreślone albo ostrą sceną, albo językiem bohaterów. No nie, świat nie jest tak skonstruowany. Może dlatego, że zdecydowana większość czytelników nie zna tego świata, a raczej zna ze stereotypów, których w tej powieści jest mnóstwo. A przecież nawet wśród ciężkiej patologii wyrastają ludzie, którzy ze wszystkich sił starają się wyjść na prostą i odciąć od środowiska. Mają mocno utrud...
10
sza1806

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowite. ciężka prawdziwa lektura nie można się oderwać
10
Maya87

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra i dość mocna książka.
10

Popularność




1

Wro­cław, 10 lipca 2018 r.

Adam Gór­ski odpa­lił papie­rosa i spoj­rzał na swój wózek, w któ­rym znaj­do­wały się dwa worki z pusz­kami alu­mi­nio­wymi.

Od trzech lat dora­biał sobie do renty, zbie­ra­jąc złom. Miał stwier­dzone orze­cze­nie o nie­peł­no­spraw­no­ści i nie mógł pra­co­wać, zresztą – tak po praw­dzie – to nie bar­dzo chciał. Miesz­kał z matką i jakoś sobie we dwójkę radzili. Fakt, było ciężko, ledwo wią­zali koniec z koń­cem, ale pomimo tego nie zszedł na złą drogę. Nie chciał wró­cić za kraty, wystar­czy, że w mło­do­ści spę­dził tam dwa lata. Ni­gdy się nie oże­nił. Żadna go nie chciała. Był niski, łysie­jący i na doda­tek powłó­czył lewą nogą. Marny kan­dy­dat do żeniaczki. Cho­ciaż chciał kogoś poznać. Kie­dyś nawet się zasta­na­wiał, czy nie zało­żyć konta na por­talu rand­ko­wym, ale osta­tecz­nie się nie zde­cy­do­wał. Teraz każda patrzy tylko na wygląd i zasob­ność port­fela. Kobiet, dla któ­rych liczy się wnę­trze, to ze świecą szu­kać. A on chciał kochać i być kochany.

Rzu­cił nie­do­pa­łek na zie­mię i spoj­rzał na swoje paznok­cie. Dawno ich nie obci­nał. Nie pamię­tał też, kiedy ostatni raz je czy­ścił. Pod żół­tym od niko­tyny łukiem wid­niał brud.

– Dobra, pora wra­cać do roboty – powie­dział do sie­bie.

Nabrał powie­trza w płuca, się­gnął do dużego kon­te­nera i wycią­gnął pierw­szy worek. Już przez folię zauwa­żył kilka puszek po piwie. W tej oko­licy było parę aka­de­mi­ków, a w nich nie­je­den ama­tor bursz­ty­no­wego nek­taru. Nawet kilka kilo­gra­mów alu­mi­nium można było uzbie­rać. Oczy­wi­ście kon­ku­ren­tów do kon­te­ne­rów z odpa­dami miał wielu, jed­nak sta­rali się nie wcho­dzić sobie w drogę.

Wsu­nął rękę do worka, wycią­gnął dwie puszki i rzu­cił na chod­nik. Zaraz je zgnie­cie, aby wię­cej się zmie­ściło na wózku. Się­gnął ponow­nie do środka i poczuł coś dziw­nego. Na dłoni miał jakąś maź.

Szybko wyjął rękę. Cała była umo­ru­sana w kale. W powie­trze uniósł się cha­rak­te­ry­styczny smród. Dopiero teraz zoba­czył w głębi worka rzad­kie psie odchody zawi­nięte w gazetki rekla­mowe.

– Kurwa mać! – zaklął.

Wtedy zauwa­żył leżący w kon­te­ne­rze kawa­łek bia­łego mate­riału. Wyglą­dało to na skra­wek prze­ście­ra­dła. Chciał zetrzeć kał z ręki, uniósł mate­riał i zamarł.

Pod nim w worku na śmieci leżało ciało nowo­rodka.

– Kurwa… – szep­nął Gór­ski. – Ja pier­dolę…

Sły­szał o zwło­kach odkry­wa­nych w kubłach na śmieci, ale ni­gdy oso­bi­ście z czymś takim się nie spo­tkał. Nie miał poję­cia, co robić. Zapo­mniał nawet o odcho­dach na swo­jej ręce. Po pro­stu stał i patrzył na zwłoki.

Kusiło go, aby uciec, ale prze­cież poli­cja i tak go znaj­dzie.

Czy­stą ręką wycią­gnął z kie­szeni tele­fon i wybrał numer alar­mowy.

Wie­dział, że teraz zaczną się pro­blemy.

* * *

Komi­sarz Woj­ciech „Kosa” Kosow­ski zapar­ko­wał za radio­wo­zem. Kilka minut temu dostał infor­ma­cję o zna­le­zie­niu zwłok nowo­rodka w kon­te­ne­rze na odpady.

Wysiadł ze służ­bo­wej kijanki i zało­żył latek­sowe ręka­wiczki. Mun­du­rowi zdą­żyli już roz­wi­nąć taśmę obok pojem­nika. Było led­wie po pią­tej rano, ale w pobliżu zaczęli się gro­ma­dzić pierwsi gapie, głów­nie mło­dzież wra­ca­jąca z pubów.

Kosow­ski prze­szedł pod taśmą i sta­nął obok Jacka Bier­nac­kiego. Szef tech­ni­ków zabez­pie­czał wła­śnie ślady na kon­te­ne­rze.

– Co my tu mamy?

– Tam­ten menel zna­lazł ciało. – Bier­nacki wska­zał głową na sto­ją­cego kil­ka­na­ście metrów dalej męż­czy­znę. – Powie­dział, że szu­kał puszek po piwie. Pod­niósł jakiś worek i zoba­czył mar­twego nowo­rodka.

Kosa zaj­rzał do pojem­nika. W roze­rwa­nym worku na śmieci zoba­czył sine ciałko nowo naro­dzo­nej dziew­czynki. Nie miała wię­cej niż kil­ka­na­ście godzin. Pod zwło­kami leżała pępo­wina i łoży­sko. Wzdry­gnął się na ten widok. Krzywda zwie­rząt i dzieci zawsze dzia­łała na niego jak płachta na byka. Mógł znieść, że jeden zbir leje lub zabija dru­giego. Mógł nawet zro­zu­mieć zwy­rod­nialca znę­ca­ją­cego się nad żoną lub rodzi­cami. Nie potra­fił jed­nak pojąć, co kie­ruje psy­cho­lami katu­ją­cymi bez­bronne dzieci i tor­tu­ru­ją­cymi zwie­rzęta. Miał swój wła­sny kodeks, w któ­rym pedo­fila, oszu­sta okra­da­ją­cego sta­rusz­ków i zwy­rod­nialca znę­ca­ją­cego się nad zwie­rzętami trak­to­wał ina­czej niż pozo­sta­łych prze­stęp­ców. Gdy taki tra­fiał w jego ręce, nie mógł liczyć na żadną taryfę ulgową.

Kosow­ski miał już z tego powodu kilka spraw dys­cy­pli­nar­nych, lecz jak dotąd wszyst­kie umo­rzono. Być może bro­niły go wyniki pro­wa­dzo­nych przez niego docho­dzeń. Szczy­cił się wysoką wykry­wal­no­ścią i wie­dział, że ma ciche przy­zwo­le­nie naczel­nika do dzia­łań nie zawsze zgod­nych z pro­ce­du­rami. Zresztą, sam naczel­nik jesz­cze jakiś czas temu był takim samym gliną jak on. Razem robili w zabój­cach od lat. Przez jakiś czas two­rzyli zgrany tan­dem, można by nawet powie­dzieć, że się przy­jaź­nili.

Oczy­wi­ście czasy się zmie­niły i dziś już nie można było kato­wać zatrzy­ma­nych, ale lekki wycisk bywał nie­zbędny. Nie­kiedy Kosa tęsk­nił za latami, gdy roz­po­czy­nał służbę w psiarni. Było to w dzie­więć­dzie­sią­tym siód­mym roku. Poszedł do poli­cji pomimo obiek­cji rodzi­ców. Ostrze­gali go, że to nie­bez­pieczna praca, że kra­jem rzą­dzi mafia i może zgi­nąć, ale on nie brał sobie tego do serca. Już w liceum zde­cy­do­wał, że chce łapać ban­dy­tów. Gdy skoń­czył szkołę ofi­cer­ską, tra­fił do pre­wen­cju­szy1. Łaził w patrolu po uli­cach i legi­ty­mo­wał ludzi. Poli­cjan­tów w tam­tych cza­sach nie było zbyt wielu i nikt nie patrzył, że ofi­cer szli­fuje chod­niki. W pre­wen­cji spę­dził pół roku, a potem wresz­cie prze­nie­śli go do wydziału kry­mi­nal­nego. Ktoś sobie przy­po­mniał, że w Szczyt­nie Woj­tek był jed­nym z naj­lep­szych gli­nia­rzy na roku i wyka­zy­wał się nie­by­wa­łym umy­słem ana­li­tycz­nym. Kosa tra­fił pod skrzy­dła komi­sa­rza Mar­cina Dęb­skiego i od razu zoba­czył, jak wygląda praw­dziwa robota psa.

Dęb­ski zaczy­nał w mili­cji w osiem­dzie­sią­tym trze­cim. Był jed­nym z naj­lep­szych śled­czych łapią­cych naj­groź­niej­szych prze­stęp­ców na tere­nie Dol­nego Ślą­ska. Mógł poszczy­cić się wykry­wal­no­ścią na pozio­mie dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cent. Obaj z Kosow­skim dosko­nale się uzu­peł­niali. Kosa wniósł do tej współ­pracy swój dar ana­li­tycz­nego myśle­nia i odro­binę szczę­ścia. Dęb­ski miał doświad­cze­nie, poli­cyj­nego nosa i silne pię­ści, któ­rymi potra­fił wycią­gać z ludzi infor­ma­cje. Woj­tek wiele razy odwra­cał głowę, aby nie widzieć, jak part­ner używa prze­mocy wobec zatrzy­ma­nych. Oczy­wi­ście Dęb­ski nie zawsze bił, ale już sam widok ogrom­nych łap poli­cjanta czę­sto spra­wiał, że wielu recy­dy­wi­stów szło na współ­pracę.

Dziś coś takiego byłoby nie do pomy­śle­nia. Zaraz na komen­dzie poja­wi­łyby się tłumy dzien­ni­ka­rzy, obrońcy praw czło­wieka uci­śnio­nego… czy tam zatrzy­ma­nego. Zresztą nie tylko prze­moc prze­szła do lamusa. Kosow­ski pamię­tał jesz­cze czasy, kiedy na komen­dzie można było pić wódkę. Po służ­bie czę­sto sia­dali w kilku i zaczy­nali imprezę. Musieli zmyć z sie­bie brud, który oble­pił ich w robo­cie. Nikt, kto nie miał do czy­nie­nia z tym fachem, nie zro­zu­mie, że na trzeźwo pew­nych rze­czy po pro­stu się nie ogar­nie. Zło potrafi zatruć nie tylko umysł, ale i duszę. A poli­cjant to prze­cież też tylko czło­wiek.

Widzieli ofiary naj­okrut­niej­szych zbrodni, musieli patrzeć na ludz­kie tra­ge­die. W ich noz­drza wdzie­rał się zapach roz­kła­da­ją­cych się zwłok. To wszystko wypala piętno. To, że czło­wiek się napije, w oce­nie Kosy nie było niczym złym. Ot, sku­teczny spo­sób na odre­ago­wa­nie. Jed­nak góra stwier­dziła ina­czej. Wpro­wa­dzono ISO i teraz już nikt w poli­cji nie miał prawa przyjść na bani lub pić na tere­nie komendy.

Po tym, co zoba­czył dzi­siaj, Kosow­ski poczuł, że przy­da­łoby mu się kilka głęb­szych.

* * *

Sła­wo­mir Gry­żak pił piwo na ławce.

To, co zro­bił kil­ka­dzie­siąt minut temu, było konieczne. Wpraw­dzie miał inne plany co do tego dzie­ciaka, ale Justyna wszystko popsuła. Miał już kupca na tę małą, mogli na niej nie­źle zaro­bić. To pozwo­li­łoby im cho­ciaż przez jakiś czas nie mar­twić się o kasę.

Był wście­kły na Justynę. Jesz­cze zaczęła mu się sta­wiać. Gdyby nie nóż w jej ręce, poka­załby jej, na co go stać. Zasta­na­wiał się, czy w ostat­nich dniach zbyt­nio jej nie fol­go­wał. Może dla­tego się bun­to­wała?

Kiedy wczo­raj przy­szedł do domu, widok leżą­cego na pod­ło­dze mar­twego dzie­ciaka kom­plet­nie go zasko­czył. Nie wie­dział, co ma robić. Pierw­sze, o czym pomy­ślał, to to, że wła­śnie stra­cił dwa­dzie­ścia tysięcy. Kupiec był poważny – i poważna była zapłata. Sporo się natru­dził, aby zna­leźć klienta na nowo­rodka.

Justyna jed­nak zro­biła coś strasz­nego. Zabiła tę małą, pozba­wia­jąc go kasy. Tego nie mógł jej wyba­czyć. Zasta­na­wiał się, czy nie wró­cić do domu. Mógł ją zlać tak, że zapa­mię­ta­łaby go na całe życie. Mógł w końcu trza­snąć Julię. Ta smar­kula też zasłu­gi­wała na karę. Była coraz bar­dziej podobna do matki, w dodatku ostat­nio zaczy­nała mu się sta­wiać. Nie mógł pozwo­lić, aby tak go trak­to­wały.

Wie­dział, że jak raz im popu­ści, nie uda mu się odro­bić tego, co stra­cił. Wiele razy widział, jak Justyna na niego patrzy. Draż­niło go to i nie­jed­no­krot­nie musiał jej przy­ło­żyć. Uwa­żał, że jak kobieta raz na jakiś czas nie dosta­nie, to nie zatrybi, nie wróci na pra­wi­dłowe tory. Lubił pro­sto­wać Justynę. Lubił jej poka­zać, kto w domu rzą­dzi. Jego ojciec też poka­zy­wał – matce i jemu. Sła­wek do dziś pamię­tał, jak dosta­wał pasem. Dziś jed­nak uważa, że taki spo­sób wycho­wa­nia jest dobry. Musi być kij i musi być mar­chewka.

Sam był bity i jakoś wyszedł na ludzi.

Wstał z ławki. Pod­jął już decy­zję.

Rzu­cił w krzaki puszkę po piwie i ruszył w stronę miesz­ka­nia.

* * *

Kosow­ski patrzył, jak tech­nik ostroż­nie wyj­muje drobne ciałko z worka na śmieci i kła­dzie je na nie­bie­skiej płach­cie. Od natręt­nych gapiów osła­niał ich para­wan. Kilku poli­cjan­tów dodat­kowo pil­no­wało miej­sca, gdzie pra­co­wali.

Nie chcieli, aby ktoś postronny widział zwłoki. Kosa zauwa­żył, że kilka osób miało w dło­niach tele­fony komór­kowe, pew­nie chciały nagrać coś eks­tra; coś, co póź­niej kli­ka­łoby się w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Wku­rzało go to. Gdyby mógł, poza­bie­rałby cie­kaw­skim smart­fony i roz­wa­lił o chod­nik.

Przy­po­mniało mu się, jak kie­dyś jechał z Anną na waka­cje. Kil­ka­set metrów przed nimi doszło do wypadku samo­cho­do­wego. Wszy­scy sta­nęli. On natych­miast wysko­czył zza kółka, żeby pomóc poszko­do­wa­nym. Już po chwili pró­bo­wał wycią­gnąć ran­nego kie­rowcę z jed­nego z roz­bi­tych aut. Dookoła zebrał się spory tłum gapiów. Każdy – nawet kil­ku­let­nie dzieci – miał w dłoni tele­fon i nagry­wał to, co się działo, jakby byli na jakimś pie­przo­nym pla­nie fil­mo­wym! Nikt mu nie pomógł.

Otrzą­snął się ze wspo­mnień i odpa­lił papie­rosa.

– Myślisz, że dziecko uro­dziło się mar­twe? – spy­tał Bier­nac­kiego.

– Nie wiem. Sek­cja pokaże. Wydaje mi się, że przez jakiś czas po naro­dzi­nach żyło, ale nie dam głowy.

– Co za skur­wiel to zro­bił…

– Raczej kurwa. W mojej oce­nie to matka zabiła. Nie wiem tylko, dla­czego. Wiesz, jak jest. Bieda, trudna sytu­acja, wpadka. Powo­dów może być wiele. Uro­dziła i zabiła. Może była w szoku popo­ro­do­wym.

– Nie zmie­nia to faktu, że mogła zosta­wić dzie­ciaka w szpi­talu, oddać do adop­cji. Nie musiała od razu zabi­jać.

– W szpi­talu nie mogła zosta­wić, bo rodziła w domu. Nie wiemy, dla­czego nie zadzwo­niła po pogo­to­wie. – Bier­nacki wzru­szył ramio­nami. – Może nie chciała pro­ble­mów?

– A może była tu nie­le­gal­nie? Może jest Ukra­inką i nie ma pozwo­le­nia na pobyt? Albo Romką? Albo przy­je­chała z Kau­kazu i jest w Pol­sce nie­le­gal­nie? – Kosa zacią­gnął się papie­ro­sem.

– Dziecko wygląda na nasze. Ukra­ina wcho­dzi w grę, ale Kau­kaz wyklu­czam. Nie ma żad­nych widocz­nych cech świad­czą­cych o tym, że matka jest z tam­tych rejo­nów – odparł szef tech­ni­ków.

We Wro­cła­wiu, w ostat­nich latach, dra­stycz­nie wzro­sła liczba przy­by­szów z kra­jów daw­nego Związku Radziec­kiego. Ukra­iń­ców w mie­ście było już ponad sto tysięcy i wciąż napły­wali nowi. Przy­jeż­dżali się uczyć albo za pracą. Każdy z nich chciał popra­wić swój los. Kosow­ski wie­dział, że wraz z nimi przy­była też spora grupa prze­stęp­ców. Coraz czę­ściej dawali się poli­cji we znaki. Jeśli matka zna­le­zio­nej w śmie­ciach dziew­czynki jest Ukra­inką, a do tego nie ma pozwo­le­nia na pobyt w Pol­sce, będą mieli utrud­nione zada­nie. Mogło jej już nie być w mie­ście, a nawet w kraju.

Nie chciał dłu­żej patrzeć na zwłoki. Rzu­cił nie­do­pa­łek na zie­mię i zdep­tał. Po chwili jed­nak pod­niósł go i zaniósł do sto­ją­cego kil­ka­na­ście kro­ków dalej kosza. Nie chciał, aby jego papie­ros tra­fił do ana­lizy. Ktoś mógłby nie­opatrz­nie zabez­pie­czyć go jako dowód i zro­bi­łoby się nie­po­trzebne zamie­sza­nie.

* * *

Już na klatce Sła­wek zaci­skał pię­ści. Całą drogę wyobra­żał sobie, jak zła­pie Justynę za kudły i rzuci nią o ścianę. Pra­gnął, żeby się go bała. Chciał widzieć w jej oczach prze­ra­że­nie. Na pewno będzie krzy­czała, ale nie przej­mo­wał się tym.

Musiał ją uka­rać. To przez nią stra­cił forsę za tego bękarta. W dodatku teraz będzie musiał się tłu­ma­czyć.

Sporo zachodu kosz­to­wało go skon­tak­to­wa­nie się z tym face­tem. Musiał długo prze­ko­ny­wać Kajtka, że taki kon­takt jest mu potrzebny. Kum­pel z podwórka począt­kowo krzywo na to wszystko patrzył, ale w końcu dał Sław­kowi namiar na jed­nego gościa, z któ­rym kie­dyś sie­dział w wię­zie­niu. Powie­dział, że tam­ten ma różne kon­takty i może uda się zała­twić kogoś, kto będzie chciał kupić dzie­ciaka.

Z kolegą Kajtka, Kazi­kiem, umó­wił się nad brze­giem Odry, koło Lec­lerca. Roz­ma­wiali przez kwa­drans. Tam­ten z każdą chwilą robił coraz więk­sze oczy. Począt­kowo zaczął coś gadać, że Sła­wek jest pie­prz­nięty, w końcu jed­nak stwier­dził, że chyba wie, kto mógłby być zain­te­re­so­wany taką trans­ak­cją.

Po kilku dniach zadzwo­nił i powie­dział, że jest kupiec.

Sła­wek był szczę­śliwy. Już zaczął liczyć pie­nią­dze, które miał dostać za bękarta. Pla­no­wał nawet, jakie auto sobie kupi. Miał prawo jazdy, ale nie jeź­dził już dobrych kilka lat, bo nie było go stać na samo­chód. Teraz wszystko miało się zmie­nić.

Po kilku dniach Kazik zadzwo­nił i powie­dział, że klient będzie cze­kał na Sławka jutro w połu­dnie w McDo­nal­dzie przy Marino.

Męż­czy­zna się spóź­nił. Nie wzbu­dzał zaufa­nia. Był niski, pulchny i rudy. Oczka miał małe, jakieś takie roz­bie­gane. Ale miał kasę, a na tym Sław­kowi naj­bar­dziej zale­żało. Przed­sta­wił się jako Roman. Popro­sił Sławka, żeby poszli na pobli­ski postój tak­só­wek. Gdy wsie­dli do pierw­szej taryfy z brzegu, Roman kazał kie­rowcy jechać do Magno­lii. Całą drogę oglą­dał się za sie­bie, jakby spraw­dzał, czy nikt ich nie śle­dzi.

W Magno­lii zapro­wa­dził Sławka pro­sto do restau­ra­cji KFC. Tam zamó­wił sobie posi­łek i zaczął jeść. Ich roz­mowa była dziwna. Gry­żak odniósł wra­że­nie, że męż­czy­zna ostroż­nie dobiera słowa, jakby spo­dzie­wał się poli­cyj­nej pro­wo­ka­cji.

W końcu udali się do toa­lety. W środku naj­pierw spraw­dził, czy nikt nie sie­dzi w kabi­nach, a następ­nie kazał Sław­kowi pod­nieść koszulkę i wyjąć wszystko z kie­szeni. Spraw­nie go prze­szu­kał, po czym powie­dział, że teraz mogą spo­koj­nie poga­dać.

Szybko doszli do poro­zu­mie­nia. Usta­lili odpo­wied­nią kwotę. Sła­wek wpraw­dzie chciał wię­cej, ale Roman stwier­dził, że dzieci pota­niały i może dać maks dwa­dzie­ścia tysięcy. Dobili targu.

A teraz Justyna wszystko zepsuła.

Sie­działa na kana­pie przed tele­wi­zo­rem. Nada­wali aku­rat wia­do­mo­ści dla rol­ni­ków. Julia spała obok matki, przy­kryta kocem.

– Teraz ina­czej sobie poga­damy – powie­dział Sła­wek, rusza­jąc w ich stronę.

Justyna odwró­ciła głowę. Miała wzrok zwie­rzę­cia zago­nio­nego w pułapkę.

Zatrzy­mał się w pół kroku, gdy zoba­czył, że w dłoni ści­ska nóż. Ręce na­dal miała całe w zaschnię­tej krwi. Była zdolna do wszyst­kiego.

– Pozby­łem się pro­blemu – powie­dział.

Justyna nie ode­zwała się ani sło­wem.

* * *

Kosow­ski pod­szedł do męż­czy­zny, który zna­lazł zwłoki dziecka.

– Jak pan się nazywa?

– Adam Gór­ski – odpo­wie­dział zło­miarz. Był wyraź­nie prze­stra­szony. Cią­gle czuj­nie roz­glą­dał się dookoła.

– To pan zna­lazł ciało?

Męż­czy­zna kiw­nął głową.

– Panie, ja pierw­szy raz coś takiego widzia­łem… Sły­szało się w tele­wi­zo­rze o czymś takim, ale na żywo to pierw­szy raz!

– Pan stale tutaj… – Kosa się zawa­hał. Nie wie­dział, jak nazwać to, czym zaj­muje się ten facet. – Pan stale tutaj działa? – dokoń­czył, wska­zu­jąc na wózek z pusz­kami.

– Tak. Cza­sem cho­dzę też w oko­licę kli­nik, ale tam to mało puszek. Tutaj stu­denci są, to i łupy spore. Wie pan, jak oni piją?

– Domy­ślam się.

– No, ale teraz waka­cje, stu­den­tów tylu nie ma, ale i tak nie mogę narze­kać.

– Rozu­miem.

Kosow­ski spoj­rzał na pra­cu­ją­cego kawa­łek dalej Bier­nac­kiego. Szef tech­ni­ków zbie­rał nie­do­pałki papie­ro­sów leżące w pobliżu kon­te­nera na odpady. Każdy nie­do­pa­łek będzie musiał zostać pod­dany bada­niom. Trzeba wydzie­lić DNA, odci­ski pal­ców wrzu­cić do sys­temu AFIS. Cze­kała ich masa pracy.

– A czy widział pan kogoś, kto by się dziw­nie zacho­wy­wał? Może ktoś stąd ucie­kał, jak pan szedł?

– Nie – zło­miarz pokrę­cił głową – nikogo tu nie było.

Wtedy Kosa zoba­czył, jak za jed­nym z radio­wo­zów par­kuje poli­cyjna skoda. Z auta wysie­dli sier­żant Karo­lina Michal­ska i aspi­rant Krzysz­tof Figas. Zakła­da­jąc ręka­wiczki, ruszyli w jego stronę.

– Będzie musiał pan poje­chać na komendę – zwró­cił się do zło­mia­rza. – Tam ofi­cjal­nie zosta­nie pan prze­słu­chany.

– Ale po co? Prze­cież ja już wszystko powie­dzia­łem – zdzi­wił się Adam Gór­ski.

– Musimy spi­sać pro­to­kół prze­słu­cha­nia. Nie­stety pro­ce­dur nie prze­sko­czymy.

Kosow­ski wska­zał innemu mun­du­ro­wemu, by zajął się świad­kiem, sam zaś pod­szedł do nowo przy­by­łych kole­gów.

– Cześć. Szybko przy­je­cha­li­ście. Dzięki.

Michal­ska się uśmiech­nęła.

– Nie ma za co. Jesz­cze Cie­siel­ski doje­dzie. Co tu mamy?

– Zwłoki nowo­rodka, dziew­czynka. Uro­dziła się kilka, może kil­ka­na­ście godzin wcze­śniej. Ktoś praw­do­po­dob­nie ją udu­sił, ale to wykaże sek­cja.

– Ciało zna­lazł jakiś zło­miarz? – zapy­tał Figas. – Tak nam dyżurny prze­ka­zał.

– Tak. Wysła­łem go do fabryki. Pojadę za nim i go prze­słu­cham.

– A ty przy­pad­kiem nie jesteś już po robo­cie? – zauwa­żyła Michal­ska.

– Jestem, ale muszę zdać służbę. Przy oka­zji mogę się nim zająć. – Kosow­ski chciał być obecny przy prze­słu­cha­niu. Nie wie­dział dla­czego, ale czuł, że powi­nien oso­bi­ście wyko­nać czyn­no­ści zwią­zane ze świad­kiem. – Poszu­kaj­cie kamer. W tej oko­licy jest pełno skle­pów. Może sprawca gdzieś się zatrzy­mał i jakieś oko go zare­je­stro­wało.

– Nie musisz nas uczyć roboty – powie­działa Michal­ska.

– Wiem. – Kosow­ski uśmiech­nął się do niej.

Karo­lina Michal­ska była człon­kiem wydziału zabójstw od ponad roku i jak dotąd osią­gała dosko­nałe wyniki. Oprócz zwy­kłych cech przy­dat­nych w poli­cyj­nej robo­cie miała kobiecą intu­icję. Kosa był zasko­czony tym, jak wiele jej prze­czuć się spraw­dzało.

Kie­dyś wydział pro­wa­dził sprawę zna­le­zio­nej na tere­nie ogród­ków dział­ko­wych zamor­do­wa­nej kobiety. Ciało było zma­sa­kro­wane, nie dało się roz­po­znać rysów twa­rzy. Sprawca zgwał­cił ofiarę za pomocą drew­nia­nego palika. Wszy­scy uwa­żali, że w oko­licy gra­suje jakiś psy­chol. Wszystko wska­zy­wało na to, że mają do czy­nie­nia ze zwy­rod­nial­cem. Michal­ska jed­nak uwa­żała, że w zabój­stwo zamie­szany jest mąż denatki. Nie potra­fiła tego uza­sad­nić, po pro­stu miała prze­czu­cie. I cho­ciaż facet miał alibi, uparła się, żeby go spraw­dzić.

Tylko Kosow­ski ją wtedy poparł. Uwa­żał, że cze­goś takiego jak prze­czu­cie nie można lek­ce­wa­żyć. W końcu góra przy­chy­liła się do jej suge­stii i śledz­two zaczęto pro­wa­dzić dwu­to­rowo. Z jed­nej strony szu­kali nie­bez­piecz­nego psy­cho­paty – spraw­dzali szpi­tale psy­chia­tryczne i zakłady karne. Wyko­nali naprawdę grubą robotę ope­ra­cyjną. Jed­nak bez suk­ce­sów. Z dru­giej strony zało­żyli „tech­nikę” mężowi denatki. W jego miesz­ka­niu zamon­to­wano pod­słuch, a pod samo­chód pod­ło­żono loka­li­za­tor GPS.

Alibi męż­czy­zny teo­re­tycz­nie było nie do pod­wa­że­nia. W chwili, kiedy zamor­do­wano jego żonę, on sam sie­dział w izbie wytrzeź­wień. Miał na to nie tylko świad­ków, ale też został uwiecz­niony na tam­tej­szym moni­to­ringu. Zezna­wał, że z żoną żyli w zgo­dzie, że nie mieli żad­nych poważ­niej­szych pro­ble­mów. Sąsie­dzi także twier­dzili, że nie mogą powie­dzieć złego słowa na temat tej rodziny. Po pro­stu krysz­ta­łowe mał­żeń­stwo.

Przez dwa tygo­dnie mąż ofiary był obser­wo­wany. Dopiero po upły­wie tego czasu poja­wiła się pierw­sza rysa, świad­cząca o tym, że jed­nak nie wszystko było takie ide­alne. Pod­czas roz­mowy tele­fo­nicz­nej z bra­tem facet wspo­mniał, że „teraz wresz­cie ode­tchnie”. Mówił, że w końcu będzie mógł robić to, co sam chce, a nie to, co każe mu żona.

To wzbu­dziło czuj­ność poli­cjan­tów. Posta­no­wili poroz­ma­wiać ze szwa­grem zamor­do­wa­nej. Męż­czy­znę prze­wie­ziono do komendy i wzięto w obroty. Tro­chę go postra­szyli odpo­wie­dzial­no­ścią karną za pomoc w zabój­stwie. Zagrali va banque. Opła­cało się. Już pod­czas pierw­szego prze­słu­cha­nia zeznał, że mał­żeń­stwu jego brata daleko było do ide­ału. Pomię­dzy mał­żon­kami czę­sto docho­dziło do scy­sji i nie­po­ro­zu­mień. Brat się skar­żył, że żona nie pozwa­lała mu utrzy­my­wać kon­tak­tów z kole­gami z woj­ska. Ponoć naj­bar­dziej się cze­piała, gdy wycho­dził na spo­tka­nia z nie­ja­kim Sko­blem. Zagro­ziła nawet roz­wo­dem, jeśli nie zerwie z nim kon­tak­tów.

Funk­cjo­na­riu­sze szybko usta­lili, kim jest Sko­bel. Zatrzy­mali go w domu. Już w dro­dze do komendy przy­znał się do zabój­stwa. Mówił, że zro­bił to dla kum­pla i że teraz żałuje. Opo­wie­dział ze szcze­gó­łami, jak mąż denatki namó­wił go do tej zbrodni. Podobno spe­cjal­nie się spił i dał zamknąć na wytrzeź­wiałce, żeby mieć alibi. Sko­bel miał zamor­do­wać jego żonę i upo­zo­ro­wać to na dzieło jakie­goś psy­cho­paty.

Mąż począt­kowo wszyst­kiego się wypie­rał. Twier­dził, że kum­pel go wra­bia, że ma coś z głową. Jed­nak po sied­miu godzi­nach prze­słu­cha­nia w końcu pękł i przy­znał się do zle­ce­nia zabój­stwa żony.

Tam­ten suk­ces poli­cja odno­to­wała wła­śnie dzięki intu­icji Michal­skiej.

Teraz Kosow­ski spoj­rzał na kole­żankę.

– Lecę do fabryki – powie­dział. – Wie­cie, co robić.

Michal­ska unio­sła kciuk do góry. Kosow­ski wie­dział, że dobrze wyko­nają swoją robotę.

– I wezwij­cie psiar­czyka – dodał. – Może pies nas dokądś zapro­wa­dzi.

– Pew­nie na naj­bliż­szy przy­sta­nek – skwi­to­wał Figas.

* * *

Justyna Gry­żak sie­działa przed tele­wi­zo­rem, głasz­cząc po wło­sach śpiącą córkę.

Zostały cał­kiem same.

Kilka godzin wcze­śniej pozbyła się swo­jego dru­giego dziecka. Zabiła maleńką Hanię. Musiała to zro­bić. Nie mogła pozwo­lić, aby Sła­wek sprze­dał ją jakie­muś zbo­czeń­cowi. Widziała tego męż­czy­znę, któ­rego przy­pro­wa­dził jakiś czas temu. Facet oglą­dał ją, jakby była towa­rem na targu. Patrzył na jej brzuch z nie­ukry­wa­nym pożą­da­niem. Justyna poczuła do niego obrzy­dze­nie. Tacy ludzie nie powinni cho­dzić po ziemi. Podob­nie jak jej mąż.

Gar­dziła sobą. Zro­biła coś naprawdę złego i wie­działa, że spo­tka ją za to kara.

To Sławka powinna zabić, a nie swoją nie­winną córeczkę. Wtedy jed­nak nie myślała trzeźwo. Matki w szoku popo­ro­do­wym cza­sem zabi­jają swoje nowo naro­dzone dzieci, ona jed­nak dzia­łała z pre­me­dy­ta­cją. Chciała zabić Hanię, potem Julię, a na koniec popeł­ni­łaby samo­bój­stwo. Nie star­czyło jej jed­nak odwagi.

Zabi­cie nowo­rodka ją prze­ro­sło. Nie potra­fiła skrzyw­dzić dru­giej córki.

Spoj­rzała na swoje zakrwa­wione dło­nie. Wie­działa, że to krew z jej dróg rod­nych. Powinna się umyć. Nie chciała stra­szyć Julii. Mała i tak już wystar­cza­jąco się bała. Widziała wszystko. Widziała, jak Sła­wek pakuje drob­niut­kie ciało Hani do worka na śmieci i wynosi z domu.

Justyna miała zabrać Julię do swo­ich rodzi­ców. Była gotowa do nich poje­chać, ale jesz­cze zanim mąż wyszedł, zmie­niła zda­nie. Co mia­łaby im powie­dzieć?

Jak przez mgłę widziała, że Sła­wek wró­cił do domu. Wie­działa, że pozbył się ciała. Coś do niej mówił, ale nie miała poję­cia, co. Czuła, że kolejny raz chce ją skrzyw­dzić. Gdy wzięła do ręki leżący w pobliżu nóż, w oczach męża dostrze­gła strach. Miała takie same oczy przez te wszyst­kie lata, kiedy musiała zno­sić jego ataki. Była ofiarą prze­mocy domo­wej, która nie potra­fiła uwol­nić się od swo­jego kata.

* * *

Wro­cław, 3 stycz­nia 2017 r.

Czu­łam obrzy­dze­nie.

Patrzy­łam na leżące na wer­salce zwłoki. Oczy­wi­ście nie był mar­twy, ale tak wyglą­dał. Kolejny raz Sła­wek schlał się do nie­przy­tom­no­ści. Pił codzien­nie, ale do takiego stanu dopro­wa­dzał się góra dwa, trzy razy w tygo­dniu.

Myśl o roz­wo­dzie wra­cała do mnie jak bume­rang, ale cią­gle się waha­łam. Mia­łam na uwa­dze dobro Julii. Nie chcia­łam, aby dziecko wycho­wy­wało się w roz­bi­tej rodzi­nie. Bałam się też, że Sła­wek spełni swoje groźby i zabije naszą córkę. Ja mogłam znieść wiele – i w sumie zno­si­łam. Ale małej – jak dotąd – ni­gdy nie tknął.

Sie­dzia­łam na krze­śle i zasta­na­wia­łam się, co mnie pod­ku­siło, żeby za niego wyjść. W cza­sie kawa­ler­skim, gdy jesz­cze do mnie zacho­dził, był miły, sym­pa­tyczny, potra­fił mnie uro­bić. Zapra­szał na randki, do kina lub na spa­cer do parku. Wyda­wał mi się szar­mancki i dobrze wycho­wany. To wszystko oka­zało się jed­nak tylko grą pozo­rów.

Zmie­nił się dwa mie­siące po ślu­bie. Wtedy pierw­szy raz pod­niósł na mnie rękę. Ude­rze­nie nie było silne, ale cał­ko­wi­cie mnie zasko­czyło. Patrzy­łam na niego i nie dowie­rza­łam, że to zro­bił. Poli­czek piekł, a ja czu­łam, że wła­śnie zaczęło się coś złego. W domu rodzin­nym nikt mnie nie bił. Matka nie uzna­wała prze­mocy, a ojciec uwa­żał, że bicie nie roz­wią­zuje pro­ble­mów, a jedy­nie je two­rzy.

Tam­tego dnia byłam bli­ska zakoń­cze­nia tego mał­żeń­stwa.

Nie­stety, wkrótce oka­zało się, że zaszłam w ciążę. Stwier­dzi­łam, że wycho­wam to dziecko sama, bo nie pozwolę się tak trak­to­wać. Zde­cy­do­wa­łam się na wypro­wadzkę. Poje­cha­łam do rodzi­ców i… prze­ży­łam szok.

Zarówno matka, jak i ojciec byli wycho­wani tra­dy­cyj­nie. Nie uzna­wali roz­wo­dów. „Ślubny jaki jest, taki jest”– mówiła matka i prze­ko­ny­wała, że powin­nam dać Sław­kowi szansę, że może się zmieni. Ojciec uwa­żał, że dziecko musi mieć pełną rodzinę.

Nie mia­łam u nich wspar­cia.

Oczy­wi­ście Sła­wek o mnie wal­czył. Przy­je­chał z kwia­tami i bom­bo­nierką. Prze­pra­szał, obie­cy­wał poprawę. Wie­dzia­łam też, że mój ojciec poważ­nie z nim roz­ma­wiał, choć żaden z nich nie zdra­dził mi, o czym.

Ugię­łam się i wró­ci­łam do domu. Już po kilku tygo­dniach oka­zało się to naj­więk­szym błę­dem w moim życiu.

Sła­wek zaczął się nade mną znę­cać psy­chicz­nie. Odse­pa­ro­wał mnie od kole­ża­nek. Zaczął roz­pusz­czać plotki na mój temat. Potra­fił prze­czy­tać moją roz­mowę z jedną z przy­ja­ció­łek, w któ­rej obga­dy­wa­ły­śmy inną, a potem donieść o wszyst­kim tej trze­ciej. W nocy, gdy spa­łam, wysy­łał z mojej komórki obraź­liwe wia­do­mo­ści do moich zna­jo­mych, pisał, że nie życzy sobie wię­cej kon­taktu. Skłó­cił mnie dosłow­nie z każ­dym.

Wszy­scy myśleli, że to ja pisa­łam. Sła­wek zaczął gadać dookoła, że mam jakieś pro­blemy z psy­chiką, że zaczę­łam się leczyć. Zna­jomi odsu­nęli się ode mnie i nikt już nie chciał utrzy­my­wać z nami kon­taktu. Zosta­łam sama ze Sław­kiem i naszym nie­na­ro­dzo­nym dziec­kiem.

Wtedy jesz­cze uwa­ża­łam, że jest szansa, żeby to wszystko ura­to­wać.

Przez pierw­sze dni po naro­dzi­nach Julii Sła­wek zacho­wy­wał się jak doj­rzały męż­czy­zna. Przy­go­to­wał pokoik dla małej, naku­po­wał zaba­wek. Mia­łam nadzieję, że teraz, kiedy mamy dziecko, wszystko jakoś się poukłada. Sie­lanka jed­nak nie trwała długo.

Miesz­ka­nie, które wynaj­mo­wa­li­śmy, miało zostać sprze­dane. Wła­ści­ciel dał nam dwa mie­siące na wypro­wadzkę. Sła­wek się wściekł, a złość wyła­do­wał na mnie. Pobił mnie bar­dziej dotkli­wie niż dotych­czas. Chcia­łam wezwać poli­cję, ale zapo­wie­dział, że jak to zro­bię, to zabije Julię. Prze­stra­szy­łam się. Nie mogłam stra­cić córeczki.

Prze­pro­wa­dzi­li­śmy się na Klecz­kow­ską. Oka­zało się, że Sła­wek odzie­dzi­czył miesz­ka­nie po babci. Wcze­śniej twier­dził, że nie utrzy­my­wał z nią kon­taktu, tym bar­dziej byli­śmy zasko­czeni tym, że star­sza pani coś nam zosta­wiła. Rodzi­ców Sławka ni­gdy nie pozna­łam. Mówił, że matka roz­wio­dła się z ojcem i wycho­wy­wała go samot­nie. Ojciec, gdy Sła­wek miał pięć lat, wyje­chał do pracy za gra­nicę i zerwał wszel­kie rela­cje z rodziną. Jaka była prawda, ni­gdy się nie dowie­dzia­łam.

W nowym miej­scu Sła­wek wpadł w szem­rane towa­rzy­stwo. Coraz czę­ściej wra­cał pijany. Zda­rzały mu się kil­ku­dniowe ciągi. Przez alko­hol stra­cił pracę i wylą­do­wał na zasiłku. Teraz już całe dnie prze­sia­dy­wał z nowymi zna­jo­mymi. Cały dom był na mojej gło­wie, w dodatku z pie­niędzmi było kru­cho. Zasiłki i pięć­set plus ledwo wystar­czały na skromne życie.

Przez ostat­nie dwa lata Sła­wek zmie­nił się nie do pozna­nia. Bił mnie, gdy tylko nacho­dziła go ochota. Coraz czę­ściej nie wra­cał na noc albo spra­szał do nas kum­pli. Oczy­wi­ście wtedy uda­wał dobrego męża i ojca, jed­nak gdy tylko wycho­dzili, zaczy­nał się awan­tu­ro­wać.

Te trzy lata od ślubu były dla mnie praw­dzi­wym kosz­ma­rem.

Wsta­łam i poszłam do kuchni. Julka sie­działa na pod­ło­dze i bawiła się kloc­kami. Poczu­łam, że do oczu napły­wają mi łzy.

* * *

Wro­cław, 10 lipca 2018 r.

Kosow­ski wszedł do wydziału zabójstw i ski­nął głową zebra­nym. Oprócz aspi­ranta Mariu­sza Jan­kow­skiego, który miał peł­nić nocny dyżur, i dwójki poli­cjan­tów prze­by­wa­ją­cych aktu­al­nie na miej­scu odna­le­zie­nia zwłok nowo­rodka, byli tu wszy­scy.

Wydział skła­dał się z sze­ściu osób i naczel­nika Mazur­kie­wi­cza. Oprócz Kosy, Jan­kow­skiego, Michal­skiej i Figasa pra­co­wali tu jesz­cze komi­sarz Piotr Tom­czyk i sier­żant Robert Cie­siel­ski. Ten ostatni miał wła­śnie wyjeż­dżać w teren, gdy do pokoju wszedł Kosow­ski. Z reguły w parze z Michal­ską robił wła­śnie Robert. Dzi­siaj wyjąt­kowo zastą­pił go Figas. Pierw­szy poja­wił się w wydziale, więc Mazu­rek, jak nazy­wali naczel­nika, wysłał go razem z Karo­liną na miej­sce zna­le­zie­nia zwłok. Kosow­ski naj­czę­ściej pra­co­wał sam, ale jeśli potrze­bo­wał kogoś jako part­nera, brał Jan­kow­skiego. Wza­jem­nie się uzu­peł­niali i dobrze im się ze sobą współpra­co­wało.

Kosa usiadł przy swoim biurku i zaczął pisać raport. Chciał go skoń­czyć przed roz­mową z Gór­skim.

– Jak służba? – spy­tał go Mazur­kie­wicz.

– Spo­koj­nie, z wyjąt­kiem tego nowo­rodka. Skoń­czę raport i pójdę prze­słu­chać zło­mia­rza, który zna­lazł ciało.

– Zostaw to komuś innemu. Ty już jedź do domu – powie­dział naczel­nik.

– Kiedy jakoś nie mogę. Czuję, że powi­nie­nem się tym zająć.

– Jak chcesz. – Naczel­nik wzru­szył ramio­nami. – Dobra, oprócz tego dzie­ciaka mamy kilka zale­głych spraw. Coś w nich ruszyło?

Komi­sarz Tom­czyk otwo­rzył swój notat­nik.

– Zabój­stwo na meli­nie na Trau­gutta roz­wią­zane. Mamy nakaz zatrzy­ma­nia nie­ja­kiego Toma­sza Frąc­ko­wiaka, ksywa „Fra­nek”. Lokalsi mają się tym zająć, gdy tylko pojawi się na cha­cie. Oprócz tego jest jesz­cze sprawa zabój­stwa skle­pi­karki z Leśnicy i bez­dom­nego w Ole­śnicy.

– Jakieś nowe tropy?

Tom­czyk pokrę­cił głową.

– Nic. Trzeba będzie jesz­cze tro­chę porzeź­bić, ale do ogar­nię­cia.

– Czyli teraz naj­waż­niej­szy jest ten dzie­ciak – rzu­cił Mazur­kie­wicz. – Kosa, popro­wa­dzisz tę sprawę. Jak chcesz, zaj­mij się prze­słu­cha­niem świadka. Ale potem jedź do domu i tro­chę się kim­nij. Nie chcę, żebyś łaził po fabryce jak jakieś zom­bie.

– Zała­twione – odparł Kosow­ski. Sam miał świa­do­mość, że musi być w pełni sił.

– Reszta dalej rzeźbi w sta­ro­ciach, a w razie potrzeby wyko­nuje pole­ce­nia Kosy – zarzą­dził naczel­nik. – Może­cie wra­cać do roboty. Ja idę do sta­rego.

Gdy wyszedł z wydziału, do Kosow­skiego pod­szedł Tom­czyk.

– Jak chcesz, mogę razem z tobą prze­słu­chać tego świadka.

– Dam sobie sam radę, ale dzięki za pro­po­zy­cję.

Woj­tek był zasko­czony tą ini­cja­tywą. Rzadko ze sobą współ­pra­co­wali, pry­wat­nie też nie utrzy­my­wali rela­cji. Zresztą Tom­czyk z nikim się nie kum­plo­wał, a z naczel­ni­kiem był wręcz w otwar­tym kon­flik­cie.

Ta pro­po­zy­cja pomocy była co naj­mniej dziwna.

* * *

Karo­lina Michal­ska stała pod skle­pem spo­żyw­czym znaj­du­ją­cym się w pobliżu miej­sca odna­le­zie­nia zwłok nowo­rodka i patrzyła na wiszącą nad drzwiami kamerę. Ona i Cie­siel­ski dostali ten rewir, kilku innych mun­du­ro­wych pozo­stałe ulice.

Gdyby któ­raś z kamer uchwy­ciła moment porzu­ce­nia ciała, usta­le­nie toż­sa­mo­ści dzie­cio­bójcy nie byłoby już takie trudne. Pies tro­piący dopro­wa­dził do naj­bliż­szego przy­stanku. Nie­stety w pobliżu nie było żad­nej kamery.

– Wcho­dzimy tutaj. – Michal­ska pchnęła drzwi i weszli do środka.

Przy ladzie stały dwie kobiety. Karo­lina sły­szała, że komen­tują sprawę zna­le­zio­nego w kon­te­ne­rze nowo­rodka.

– Dzień dobry, sier­żant Michal­ska, Komenda Woje­wódzka Poli­cji – powie­działa, wycią­ga­jąc legi­ty­ma­cję.

– Dzień dobry – odparła eks­pe­dientka.

– Ta kamera nad wej­ściem działa?

– Tak.

– A czy mogli­by­śmy zoba­czyć nagra­nia? – spy­tał Cie­siel­ski.

– Myślę, że tak, ale to musiałby szef dać… Ja nie mam poję­cia, jak to obsłu­gi­wać.

– A szef jest? – chciała wie­dzieć poli­cjantka.

– Ma być za kwa­drans. Poje­chał do hur­towni.

– A może panie nam powie­dzą, czy w oko­licy nie było ostat­nio jakiejś cię­żar­nej kobiety? – spy­tał Robert.

– Panie, daj pan spo­kój. – Skle­powa mach­nęła ręką. – Jak­bym ja się dowie­działa, co za suka coś takiego zro­biła, to od razu bym do was zadzwo­niła. Tacy ludzie nie powinni żyć! Jak można wła­sne dziecko zabić?

– Cóż, nie­któ­rzy jed­nak to robią. A naszym zada­niem jest usta­lić, kto i z jakiego powodu.

– Nie koja­rzę żad­nej w ciąży, a ty, Basiu? – Eks­pe­dientka spoj­rzała na swoją zna­jomą.

Ta zasta­na­wiała się przez chwilę.

– A ta młoda od Jura­sków? – rzu­ciła w końcu. – No ta, co mieszka zaraz koło gale­rii?

Skle­powa poki­wała głową.

– Tak. Ta od Jura­sków ostat­nio z brzu­chem cho­dzi. Ma chyba już ostatni mie­siąc.

– A koja­rzy pani adres?

– Dokład­nie to nie, ale może szef będzie wie­dział. On chyba zna się z ojcem tej mło­dej ze szkoły. Do klasy w pod­sta­wówce cho­dzili razem czy coś.

– A co może pani o tej dziew­czy­nie powie­dzieć?

– A co można o takiej powie­dzieć? – prych­nęła kobieta. – Lata­wica i tyle. Pięt­na­ście lat miała, a już papie­rosy popa­lała. Sia­dała przed skle­pem na murku i zacho­wy­wała się jak jakaś lafi­rynda. Pluła na chod­nik, pestki sło­necz­nika dłu­bała. Wul­garne dziew­czy­ni­sko i tyle.

– A to jesz­cze nic! – wyrwała się jej zna­joma. – Ja kie­dyś widzia­łam, jak w bra­mie się obści­ski­wała z jakimś chło­pa­kiem. Kieckę miała zadartą, że wszystko było widać. Maj­tek nie miała, a on jej grze­bał palu­chami tam w środku. Nie wiem, ile miała wtedy lat, może czter­na­ście. Ona to już od dawna źle się pro­wa­dziła.

– No to też. – Sprze­daw­czyni poki­wała głową. – Kie­dyś pod skle­pem jakiś łobuz powie­dział, żeby mu obcią­gnęła w bra­mie. Widzia­łam, że poszli do tej bramy, ale co się tam działo, to ja już nie wiem.

– I ona jest w ciąży, tak? – spy­tała Michal­ska.

– No jakiś ją zbrzu­cha­cił! Myśli­cie, że to ona zabiła tego dzie­ciaka?

– Nie możemy mówić o naszych podej­rze­niach – zastrzegł Cie­siel­ski.

– Ona byłaby do tego zdolna! Aresz­tuj­cie ją i wycią­gnij­cie z niej całą prawdę. Ktoś, kto zabija wła­sne dziecko, nie jest wart nawet tego, aby na niego splu­nąć!

– Zaraz zadzwo­nię do męża i powiem mu, że to chyba Jura­skowa… – dopo­wie­działa kole­żanka skle­po­wej.

– Niech pani ni­gdzie nie dzwoni. Może się oka­zać, że to pomyłka, i tylko nie­po­trzeb­nie narobi się zamie­sza­nia – stwier­dziła Michal­ska.

– Ale…

– Nie ma „ale”. Pro­szę to zosta­wić nam.

– Spraw­dzimy ten trop – dopo­wie­dział poli­cjant. – Może się oka­zać, że pani mąż ją spło­szy, gdy powie komuś o naszych podej­rze­niach. Nie chcemy, żeby zaczęła się ukry­wać, prawda?

– No dobrze. Nie będziemy wam wcho­dzić w paradę. Ale jeśli to ona, zrób­cie wszystko, żeby poża­ło­wała tego, co zro­biła.

– Pro­szę się nie mar­twić. My też nie akcep­tu­jemy dzie­cio­bój­ców – powie­działa Karo­lina, po czym dała Cie­siel­skiemu sygnał do odwrotu.

Za ple­cami sły­szeli jesz­cze wzbu­rzone głosy kobiet.

* * *

– Dobra, panie Gór­ski. Niech mi pan powie, za co był pan karany.

Kosow­ski patrzył na sie­dzą­cego naprze­ciwko zło­mia­rza. Zanim wszedł do pokoju prze­słu­chań, spraw­dził go na bęb­nie. Wie­dział, że w latach dzie­więć­dzie­sią­tych facet spę­dził dwa lata w zakła­dzie kar­nym w Woło­wie. Z sys­temu wyszło, że dostał wyrok za wła­ma­nia. Potem nie był już noto­wany. Wyglą­dało na to, że w jego przy­padku reso­cja­li­za­cja się powio­dła.

Pyta­nie o tamtą sprawę miało jeden cel: Kosow­ski chciał spraw­dzić, czy świa­dek jest praw­do­mówny. Jeśli powie prawdę na temat swo­jej prze­szło­ści, jest szansa, że w tej spra­wie też go nie okła­mie.

– Włam. Paję­cza­rzem byłem – przy­znał Gór­ski. – Ale swoje odsie­dzia­łem i teraz jestem czy­sty.

– Na pewno?

– Tak. To wła­ma­nie to błąd mło­do­ści. A pudło to szkoła życia. Wcze­śniej, za gów­nia­rza, to szla­ja­łem się z takimi róż­nymi. Nie zale­żało mi na niczym. Wódkę z nimi chla­łem, łobu­zo­wa­łem. Namó­wili mnie kie­dyś na włam do kio­sku. Mia­łem stać na cza­tach. Zgo­dzi­łem się, ale nie doszło do kra­dzieży. Spło­szył nas patrol poli­cji, który prze­jeż­dżał obok. Zwia­li­śmy, jed­nak potem znowu mnie namó­wili. Wła­ma­łem się do miesz­ka­nia. Wynio­słem kilka rze­czy i im odda­łem. Mieli swo­jego pasera. Oka­zało się jed­nak, że poli­cja już wcze­śniej go namie­rzyła, no i w taki głupi spo­sób wpa­dłem. Dopiero jak dosta­łem wyrok, zro­zu­mia­łem, że pora się ustat­ko­wać. Zresztą, teraz to nawet nie nadaję się do prze­stępstw. Niech pan spoj­rzy na moją girę…

Kosow­ski zauwa­żył wcze­śniej, że męż­czy­zna powłó­czy nogą.

– Widzia­łem, że ma pan z nią pro­blem.

– Po wyj­ściu z pudła jeden facet potrą­cił mnie autem. Na przej­ściu na Świd­nic­kiej. Było czer­wone, a ja, głupi, myśla­łem, że zdążę przed tym pold­kiem. Nie mia­łem szczę­ścia. Wal­nął mnie i pole­cia­łem na szybę. Leka­rze z tru­dem poskła­dali nogę. Teraz, jak cho­dzę, muszę ją tak pro­sto trzy­mać, bo ina­czej boli.

Kosa poki­wał głową. Chciał już przejść do rze­czy.

– Dobrze. Niech mi pan opo­wie, jak to było dzi­siaj z tymi zwło­kami.

– No, jak zwy­kle rano wysze­dłem na puszki. Dora­biam do renty. Miesz­kam z matką, ledwo wią­żemy koniec z koń­cem. Nie ustat­ko­wa­łem się w życiu, cho­ciaż kilka razy pró­bo­wa­łem. Jak pan widzi, żaden ze mnie jakiś Bel­mondo, a i szczę­ścia nie mam. Nie powiem, pró­bo­wa­łem, ale bez powo­dze­nia…

– Wyszedł pan po te puszki, i co dalej?

– No, spraw­dza­łem kolejny kubeł. Wsa­dzi­łem ręce do worka i wycią­gną­łem gówno.

Poli­cjant uniósł brwi.

– No takie psie. Ktoś wywa­lił je do śmieci. Było śmier­dzące i rzad­kie. I wtedy zoba­czy­łem, że leży w tym śmiet­niku jakieś prze­ście­ra­dło, więc posta­no­wi­łem w nie wytrzeć łapę. Pod­nio­słem je i zoba­czy­łem tego dzie­ciaka. Aż mnie cof­nęło. Potem do was zadzwo­ni­łem.

Kosow­ski noto­wał każde słowo Gór­skiego.

– A widział pan kogoś podej­rza­nego w oko­licy? Jak pan szedł w stronę tych kon­te­ne­rów, może kogoś pan mijał?

Męż­czy­zna przez kilka sekund patrzył na swoje dło­nie. W końcu powie­dział:

– Nie. Tacy jak ja, czyli zbie­ra­cze złomu, to raczej nie chcą się rzu­cać w oczy. Wie pan, jak to jest. Poczu­cie wstydu, może inne kwe­stie… Nikt nie chce, żeby ludzie widzieli, że zbiera się złom. Mia­łem takiego jed­nego kolegę, też jeź­dził z wóz­kiem. On miał gorzej niż ja, bo ze śmiet­ni­ków wybie­rał też jedze­nie. Nie ma pan poję­cia, ile ludzie wywa­lają żar­cia. I to nie jakieś pogniłe, ale takie cał­kiem dobre. Data przy­dat­no­ści się zbliża i już do śmieci. No i ten mój kolega to zabie­rał i zja­dał. Ale ja nie jestem w aż tak złej sytu­acji, żeby brać jedze­nie. Z puszek da się wyżyć, tylko najeź­dzić się trzeba.

– A ile tak, mniej wię­cej, pan na tym zara­bia? – spy­tał Kosow­ski. Temat nawet go zacie­ka­wił.

– Teraz, jak na Grun­waldz­kim nie ma stu­den­tów, to jest słabo. Nie wię­cej niż dwie, trzy dyszki w ciągu dnia. Ale na jedze­nie star­czy. Jak są stu­denci, to wycią­gam nawet stówkę dzien­nie.

Kosow­ski szybko prze­li­czył w gło­wie. Wycho­dziło mu, że sprawny zbie­racz w mie­siącu może wycią­gnąć nawet kilka tysięcy.

– To cał­kiem nie­zła sumka – stwier­dził.

– Ci, co kradną złom, mają wię­cej, ale ja z kra­dzieżą nie chcę mieć już nic wspól­nego. Tamci kradną stu­dzienki i inne takie. To ja już wolę moje puszki. Kasa mniej­sza, ale bez­piecz­niej.

– A kto krad­nie te stu­dzienki? – zapy­tał naiw­nie Kosow­ski.

– Panie wła­dzo, powiem, wy ich zawi­nie­cie, a ja potem, z nożem w ple­cach, będę leżał na jakimś śmiet­niku. Wolę nie. Pan wyba­czy.

– Dobra, nie było pyta­nia.

– Ale jak­bym wie­dział, kto zabił tamtą małą, tobym chyba roz­szar­pał gnoja. Nie patrzył­bym, że mogę znowu pójść kiwać.

– Spo­koj­nie. Niech pan to zostawi nam.

– Ale jak tak można? Dziecko? Co ta mała komu zro­biła? Ile żyła na tym świe­cie? Kilka minut? Kilka godzin? Co za skur­wiel! Takiego to do wora, a wór do jeziora.

Poli­cjant nie sko­men­to­wał tych słów. On też uwa­żał, że dzie­cio­bójcy nie zasłu­gują na to, żeby żyć. Nie mógł jed­nak nic zro­bić. Musiał poru­szać się w gra­ni­cach prawa, cho­ciaż miał świa­do­mość, że czę­sto chroni ono ban­dy­tów, zamiast być po stro­nie ofiar. Poza tym nie wie­dzieli, co kie­ro­wało matką, o ile to matka zabiła tę małą. Mógł to być szok popo­ro­dowy. Albo inne czyn­niki. Dopóki tego nie ustalą, nie będą mieć peł­nego obrazu sytu­acji.

Przez chwilę noto­wał to, co powie­dział świa­dek. W końcu odło­żył dłu­go­pis.

– Panie Gór­ski, zaraz pana puścimy. Jesz­cze tylko pod­pi­sze pan papier. Jakby sobie pan coś przy­po­mniał, pro­szę o tele­fon. – Wycią­gnął z kie­szeni wizy­tówkę i prze­su­nął ją po bla­cie.

Zło­miarz pod­niósł kar­to­nik i scho­wał do kie­szonki na piersi koszuli.

– Oczy­wi­ście gwa­ran­tuję ano­ni­mo­wość – dodał Kosa.

Zda­wał sobie sprawę, że szansa na to, iż męż­czy­zna będzie chciał z nimi współ­pra­co­wać, jest zni­koma, ale mimo wszystko nie tra­cił nadziei.

* * *

– Gotowy? – spy­tała Michal­ska, sto­jąc przed drzwiami miesz­ka­nia.

To tu miała prze­by­wać dziew­czyna, którą wska­zała pra­cow­nica spo­żyw­czaka.

Wcze­śniej, po poja­wie­niu się wła­ści­ciela sklepu, popro­sili go o zabez­pie­cze­nie nagrań z moni­to­ringu z ostat­nich dwóch dni. Z tego, co prze­ka­zał im Bier­nacki, naro­dziny – i śmierć – dziew­czynki miały miej­sce kilka godzin wcze­śniej. Nie chcieli jed­nak, aby ktoś im zarzu­cił, że cze­goś nie dopil­no­wali. Woleli zabez­pie­czyć nagra­nie z dłuż­szego okresu, niż dostać zjebki od naczel­nika. Gdy wła­ści­ciel zgry­wał im dane, oni udali się pod ten adres.

– Jasne – powie­dział Cie­siel­ski.

Karo­lina zapu­kała do drzwi. Przy­cisk dzwonka był wyła­many, a obu­dowy nie było wcale.

W miesz­ka­niu cicho grała muzyka, co świad­czyło, że ktoś jest w środku. Gdy Michal­ska zapu­kała jesz­cze raz, muzyka uci­chła. Po kil­ku­na­stu sekun­dach usły­szeli odgłos prze­krę­ca­nego zamka.

Drzwi otwo­rzył młody chło­pak. Miał nie wię­cej niż szes­na­ście lat, zafar­bo­wane na czer­wono włosy i wyta­tu­owa­nego na ramie­niu smoka. Ubrany był w poszar­pane krót­kie spodenki.

– Czego? – burk­nął.

Karo­lina wycią­gnęła bla­chę.

– Sier­żant Michal­ska, komenda woje­wódzka. A to aspi­rant Cie­siel­ski.

– No i? – Twarz mło­dego wykrzy­wiła się w gry­ma­sie.

– Szu­kamy Wio­lety Jura­sek.

– Vio­letty. Przez „v” i dwa „t” – popra­wił nasto­la­tek. – Sta­rzy mieli kapry­cho i dali jej takie poje­bane imię. Mnie też skrzyw­dzili. Ariel jestem. Jak jakiś pier­do­lony pro­szek do pra­nia. Cza­icie? Kurwa, Ariel Jura­sek! Szkoda, że nie Per­sil albo inny, kurwa, Omo. Na szczę­ście ziomki wołają na mnie Czeko. Ale dobra, czego chce­cie od mojej siory?

– Szu­kamy jej – powie­dział Cie­siel­ski.

– No, tyle widzę. Co nawy­wi­jała?

– Mamy kilka pytań. Jest w domu?

– Nie. Wyje­chała dwa dni temu, może trzy. Do Kar­pa­cza albo Szklar­skiej. Tak przy­naj­mniej sta­rym mówiła.

Nasto­la­tek uśmie­chał się do nich dziw­nie. Michal­ska zaczęła mu się bacz­niej przy­glą­dać. Miała wra­że­nie, że dzie­ciak jest pod wpły­wem środ­ków odu­rza­ją­cych.

– A podała jakiś adres, pod któ­rym się zatrzyma? – spy­tał Robert.

– Nie. A nawet jakby podała, to i tak poje­cha­łaby gdzieś indziej. Taka już jest popie­przona.

– Możemy wejść? – spy­tała Michal­ska.

– A po co? Nakaz macie?

– Nie potrze­bu­jemy nakazu. Na bla­chę wcho­dzimy.

Ariel pobladł. Pró­bo­wał się wyco­fać do miesz­ka­nia i zamknąć drzwi, ale Cie­siel­ski wsu­nął but i pchnął skrzy­dło drzwiowe.

– Ej, popier­do­liło was? – obu­rzył się młody. – Co wy, kurwa, robi­cie?

– Tylko bez wul­ga­ry­zmów – upo­mniała go Michal­ska.

Zasta­na­wiała się, czy jed­nak nie zastaną Vio­letty Jura­sek w miesz­ka­niu. Miała prze­czu­cie, że chło­pak ich okła­mał. Wyraź­nie się bał, choć nie wie­działa czego.

Gdy weszli do miesz­ka­nia, Cie­siel­ski przy­trzy­mał nasto­latka.

– Będziesz kom­bi­no­wał, to cię skuję – ostrzegł.

– Co wy odpier­da­la­cie?

– Mówi­łam ci już: bez wul­ga­ry­zmów.

– A co? Prze­kli­nać już nie wolno? Karalne to jest?

– A żebyś wie­dział. Chcesz spraw­dzić? – Poli­cjantka przyj­rzała się uważ­nie nasto­lat­kowi.

– Dobra, sorki… Może­cie już iść?

– A co ty się tak dener­wu­jesz? – spy­tał Robert. – Ukry­wasz coś?

– Ja? No co pan! Niczego nie ukry­wam.

Michal­ska zauwa­żyła, że młody raz po raz zerka na drzwi jed­nego z pomiesz­czeń upstrzone napi­sami i naklej­kami.

– To twój pokój? – spy­tała.

– Mój…

– A możemy tam zaj­rzeć?

– Bała­gan mam.

– Ja też. Nie takie rze­czy widzia­łam. Dobra, wcho­dzimy.

Karo­lina naci­snęła klamkę i pchnęła drzwi.

* * *

Skoń­czył prze­słu­cha­nie Gór­skiego i poje­chał do domu.

Ania, jego życiowa part­nerka, była w pracy, więc mógł się tro­chę zdrzem­nąć.

Kosow­ski miał czter­dzie­ści trzy lata, z czego dwa­dzie­ścia trzy spę­dził w poli­cji. Mógłby już przejść na eme­ry­turę, ale nie wyobra­żał sobie życia poza służbą. Nie widział sie­bie sie­dzą­cego całymi dniami przed tele­wi­zo­rem lub upra­wia­ją­cego grządki na działce. To nie dla niego. Zresztą Anna też by zwa­rio­wała, gdyby bez prze­rwy gnił w domu. Byli ze sobą trzy lata i jak dotąd ukła­dało się mię­dzy nimi pra­wie ide­al­nie. Poja­wiały się co prawda, drobne tar­cia, ale gdzie ich nie ma?

Poznali się w szpi­talu. Kosa przy­je­chał spraw­dzić stan zdro­wia jed­nej z ofiar nożow­nika, który zaata­ko­wał kilka osób w oko­licy pasażu Nie­po­lda. Napast­nik wycią­gnął nóż i pchnął nim przy­pad­ko­wego męż­czy­znę. Tra­fił pro­sto w serce. Męż­czy­zna zmarł w ciągu kilku sekund. Następ­nie nożow­nik zaata­ko­wał kobietę, wła­śnie tę, do któ­rej póź­niej poje­chał Kosow­ski. Bram­ka­rze obez­wład­nili napast­nika i prze­ka­zali go mun­du­ro­wym.

Anna pra­co­wała na oddziale jako pie­lę­gniarka. Począt­kowo nie chciała wpu­ścić Wojtka na salę, gdzie leżała poszko­do­wana. Dopiero gdy obie­cał, że nie będzie jej ofi­cjal­nie prze­słu­chi­wał, pozwo­liła mu zadać kilka pytań. Wpa­dła mu w oko. Kiedy wycho­dził, wstą­pił do dyżurki pie­lę­gnia­rek i zapy­tał, czy Anna pój­dzie z nim na kawę. Ni­gdy w taki spo­sób nie postę­po­wał i sam był zasko­czony swoją pro­po­zy­cją. Bar­dziej jed­nak się zdzi­wił, gdy Anna się zgo­dziła.

Wie­czo­rem spo­tkali się w kawiarni w rynku. Prze­ga­dali pra­wie cztery godziny. Przez kolejne dni wymie­niali ese­mesy. Trzy tygo­dnie po pierw­szym spo­tka­niu byli już parą.

Kosow­ski nie był ste­reo­ty­po­wym gli­nia­rzem z fil­mów czy ksią­żek. Tam każdy glina ma pro­blemy z alko­ho­lem, pali jak smok i nie potrafi uło­żyć sobie życia z kobie­tami. On był inny. Pił tyle co wszy­scy, jeśli nie mniej. Papie­rosy, ow­szem, palił, ale nie cho­dził non stop z petem w ustach. Związki też miał w miarę nor­malne. Cza­sem było lepiej, cza­sem gorzej, jak to bywa. Niczym się w tym zakre­sie nie wyróż­niał.

Od sied­miu lat był roz­wod­ni­kiem. Z mał­żeń­stwa z Agą miał syna, który wła­śnie skoń­czył sie­dem­na­ście lat. Widy­wali się regu­lar­nie. Sta­rał się wpoić Micha­łowi dobre wzorce. Nie tylko pła­cił ali­menty, ale sta­rał się, aby dzie­ciak wie­dział, że ma ojca, a nie tylko ban­ko­mat.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Wyja­śnie­nia wyra­żeń slan­go­wych czy­tel­nik znaj­dzie w słow­niczku na końcu książki. [wróć]