Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
33 osoby interesują się tą książką
Porywający thriller autora bestsellerowego „Zwierza" i „Łowcy".
Lata dziewięćdziesiąte. Okolicami Wschowy wstrząsa seria brutalnych zabójstw.
Śledczy nadają mordercy pseudonim Kuśnierz. Czas przekształceń ustrojowych w kraju nie sprzyja jednak wyjaśnieniu sprawy, a zwyrodnialec długo pozostaje bezkarny. Podczas obławy na psychopatę giną kolejne osoby. W końcu sprawca zostaje schwytany.
Wiele lat później psychiatrzy są przekonani, że Kuśnierz nie przestanie zabijać, a jedynym rozwiązaniem jest umieszczenie go na stałe w „ośrodku dla bestii".
Przez lata w odosobnieniu morderca popada w coraz większe odmęty szaleństwa. Winą za swoje uwięzienie obarcza żonę i syna. Podczas transportu do Gostynina udaje mu się zbiec. Dlaczego władze ukrywają fakt jego ucieczki?
Czy komisarzowi Markowi Mikulskiemu uda się go powstrzymać, zanim wyrówna rachunek krzywd? A może Kuśnierz zrozumiał swoje błędy i będzie je chciał naprawić? Czy zło jest dziedziczne?
Piotr Kościelny kolejny raz zabiera nas w mroczne zakamarki ludzkiej psychiki, gdzie skrywane są najgorsze lęki i najmroczniejsze sekrety...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 670
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nie odciąłem się od swojej przeszłości. Nie zamieniłbym osoby, którą jestem, lub tego, co zrobiłem, i ludzi, których znałem, na cokolwiek innego. Owszem, myślę czasem o tych zbrodniach. Ale jest to raczej przyjemna podróż, gdy kładziesz się na łóżku i wspominasz. Zwyczajnie lubiłem zabijać. Chciałem zabijać. Chcę być panem życia i śmierci.
TED BUNDY (seryjny morderca)
CZĘŚĆ I
1.
Dębowa Łęka, okolice Wschowy, 28 czerwca 1990 r.
Patrzył na leżącą kobietę. Z jej ust wydobywało się rzężenie. Całą twarz miała we krwi. Ubranie w nieładzie, sukienkę zadartą do góry. Położył odważnik obok ciała i sięgnął po torebkę dziewczyny. Wyrzucił całą zawartość na ziemię. Przez chwilę przypatrywał się przedmiotom należącym do jego kolejnej ofiary. Nie było tu nic, co chciałby zatrzymać na pamiątkę. Podniósł dowód osobisty i szybko go przewertował.
– Joanna Głogowska – przeczytał na głos dane z dokumentu.
Ponownie spojrzał na umierającą kobietę. To jego czwarta ofiara.
Zobaczył ją kwadrans temu, gdy wysiadała z pekaesu. On stał po drugiej stronie ulicy i miał zamiar dojechać do Leszna. Drogę z domu przebył autostopem. Do Wschowy zabrał się z sąsiadem Romanem Szumilejem. Kilkaset metrów przeszedł pieszo i dotarł na przystanek w Dębowej Łęce. Resztę trasy zamierzał pokonać autokarem. Do przyjazdu pekaesu miał jeszcze kilka minut. Palił papierosa i patrzył na osoby, które przyjechały autosanem z Leszna. Wśród pasażerów była ona. Od razu zdecydował, że będzie jego kolejną ofiarą. Sięgnął do kieszeni i poczuł odważnik sklepowy, z którym się nie rozstawał od czasu pierwszego zabójstwa. Wszystkie swoje ofiary zabił tym kilogramowym ciężarkiem. Ukradł go kiedyś w geesie. Spodobał mu się i po prostu go wziął. Nawet nie wiedział po co, dlatego odważnik bezużytecznie przeleżał w domu pięć lat i dopiero dwa lata temu postanowił go zabrać w trasę do Wschowy. To tamtego dnia po raz pierwszy dokonał zabójstwa. Zabił młodą kobietę w pobliżu szpitala miejskiego. Pamiętał jej uśmiech, kiedy do niej podszedł i spytał o drogę do klasztoru franciszkanów. Dziewczyna chciała mu pomóc, więc zaproponowała, że pokaże mu drogę. Nie uszli nawet trzydziestu metrów, gdy uderzył ją tym odważnikiem i wciągnął do jednej z kamienic. Tam kilka razy powtórzył ciosy. Po upadku kobiecie podwinęła się spódniczka i jego oczom ukazały się majtki. Podnieciło go to, chciał ją zgwałcić, ale usłyszał jakiś hałas i szybko uciekł z kamienicy. Następnego dnia dowiedział się, że dziewczyna zmarła. Nazywała się Anita Walczak i była pielęgniarką.
Początkowo bał się tego, co zrobił, i spodziewał się wizyty stróżów prawa. Dwa dni spał w lesie, potem wyjechał do kuzyna w Szlichtyngowej. Ukrywał się, chociaż nikt się nim nie interesował. Wieczorami, leżąc w łóżku, wspominał uczucie, które mu towarzyszyło, gdy uderzał tamtą pielęgniarkę w głowę. Marzył, aby móc jeszcze raz coś takiego przeżyć. To wtedy podjął decyzję, że zacznie zabijać. Chciał czuć adrenalinę związaną z pozbawianiem kogoś życia. Czuł, że zabijanie jest tym, czego mu przez całe życie brakowało. Od tamtej pory odważnik zabierał za każdym razem, gdy wychodził z domu.
Kolejne dwie ofiary nie wyróżniały się niczym szczególnym. Znalazły się przypadkiem na jego drodze i tylko to sprawiło, że wydłużyły listę jego ofiar. Pierwsza dziewczyna nazywała się Justyna Mrzygłód i była w pobliskim lesie na grzybach. Widział ją w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. Najpierw szli razem, potem jednak się rozdzielili. Wtedy ją zaatakował. Wyjął ciężarek z kieszeni i podszedł do dziewczyny. Pamiętał, że spytał ją, czy dużo grzybów uzbierała. Pamiętał, że ona mu coś odpowiedziała. Samego ataku jednak nie zapamiętał. Wiedział tylko, że musi się śpieszyć. Z miejsca zbrodni uciekł w popłochu. Nie był pewny, czy zabił. Przy drodze złapał stopa i pojechał do Wschowy. Wrócił do domu dopiero wieczorem. Odważnik schował w stodole. Bożenie powiedział, że się źle czuje i położył się spać. Rano w okolicy pojawiło się kilku milicjantów i rozpytywali sąsiadów, czy nie widzieli kogoś podejrzanego. U niego w domu też byli, ale łatwo ich zbył. Psy tropiące przywiezione z Leszna zgubiły trop przy drodze. Milicjanci jeszcze przez kilka dni krążyli po okolicy, ale do niego już nie zachodzili. Postanowił przez jakiś czas nie ruszać odważnika ze stodoły.
Wytrzymał trzy miesiące. W styczniu pojechał do Głogowa i kręcił się bez celu po dworcu. Dwa razy był legitymowany. Raz przez patrol milicji, a drugi raz przez sokistów. Wolał zniknąć z dworca, bo zbytnio się rzucał w oczy. Poszedł w stronę Odry i zobaczył kilka dziewczyn idących od strony Neptuna. Jedna się oddaliła za potrzebą w pobliskie krzaki. Zaszedł ją od tyłu i uderzył pięć razy. Wiedział, że zabił. Wypływający mózg był tego jednoznacznym dowodem. Uciekł, zanim koleżanki zabitej odnalazły ciało.
Do Starych Drzewc dojechał z jakimś kierowcą żuka. Złapał okazję w Serbach. Słyszał odgłosy jadących karetek i radiowozów. Od kierowcy dowiedział się, że milicja zablokowała most i szuka jakiegoś zboczeńca. Patrole zaczęły kontrolować wszystkie pojazdy.
Gdy dotarł do domu, schował odważnik w budzie psa. Spodziewał się wizyty stróżów prawa. Był przecież legitymowany w pobliżu miejsca zbrodni. Milicjanci odwiedzili go następnego dnia. Pytali, co robił w Głogowie, czy nie widział niczego podejrzanego. Odniósł wrażenie, że nie przykładali się do swojej pracy. Byli u niego tylko pro forma, bo zabójstwo zostało dokonane na terenie podległym komendzie z Głogowa. Podejrzewał też, że powodem potraktowania tej sprawy po macoszemu były zmiany w kraju. Milicja przestawała istnieć, jej miejsce zajmowała policja. Większość funkcjonariuszy bardziej martwiła się o swoją przyszłość w nowej formacji niż o rozwiązanie sprawy.
Przez dłuższy czas nie zabił nikogo. Bał się, że może być obserwowany. Nie chciało mu się wierzyć, że wypadł z listy podejrzanych. Starał się unikać wychodzenia z domu i nie narażać się stróżom prawa. Dopiero od kilku dni wyjeżdżał z domu i poruszał się po okolicznych miejscowościach i wsiach.
Teraz szedł w niewielkiej odległości za dziewczyną. Widział, jak minęła kościół i zmierzała w stronę oddalonych od centrum wsi zabudowań. Nie zwracała na niego uwagi. Podejrzewał, że nawet nie zdawała sobie sprawy, że idzie za nią. Ostatnie kilkanaście metrów podbiegł i z całej siły zamachnął się odważnikiem.
Przyklęknął i patrzył na jej ciało. Nigdzie się nie śpieszył. Poprzednie ofiary zabił i musiał szybko uciekać z miejsca zbrodni. Tutaj nikt nie widział, jak zabija, i miał czas, aby zaspokoić swoje żądze. Dotknął dłonią jej uda. Przesunął palcami od kolana aż po pośladek. Podniecił się. Skóra dziewczyny była delikatna w dotyku. Rozpiął rozporek i wyciągnął swój członek. Nie zdecydował się na gwałt. Masturbował się, dotykając ciała leżącej kobiety. Skończył na trawę. Schował członek w spodnie i delikatnie przesuwał dłonią po ciele dziewczyny. Aksamit skóry go podniecał. Chciał, aby ta chwila trwała w nieskończoność. Niemniej zdawał sobie sprawę, że nie może zbyt długo pozostać w pobliżu ciała zaatakowanej przez niego dziewczyny. Zastanawiał się nad zabraniem go i ukryciem u siebie w gospodarstwie. Wiedział jednak, że nie było możliwości przetransportowania zwłok do Starych Drzewc bez wzbudzenia podejrzeń. Będzie musiał pozostawić ciało w Dębowej Łęce. Żałował tego, bo chciał mieć możliwość dotykania tej skóry każdego dnia. Zaczął się zastanawiać, czy można z niej wykonać rękawiczki lub czapkę.
Leszno, 28 czerwca 1990 r.
Podkomisarz Wojciech Chęcmanowski przeglądał akta dwóch zabójstw młodych kobiet dokonanych na podległym mu terenie. Od dwóch lat miał podejrzenia, że w okolicy grasuje seryjny morderca. Był ze swoim przypuszczeniem u nadkomisarza Pawła Masłonia, ale został wyśmiany. Masłoń stwierdził, że to nie kapitalistyczna Ameryka i w krajach dawnego bloku wschodniego nie ma czegoś takiego jak seryjni zabójcy. Chęcmanowski wiedział, że przekonywanie przełożonego do swojej teorii jest daremne. Wiedział też, że dwa zabójstwa młodych kobiet mogą być początkiem serii. Skontaktował się z komendami w Głogowie, Poznaniu i Zielonej Górze i poprosił, aby przekazywano mu informacje na temat podobnych zbrodni. W styczniu przyszedł meldunek o zabójstwie dziewczyny w pobliżu głogowskiego Neptuna. Sprawca zaatakował młodą kobietę wracającą z koleżankami. Regina Małek poniosła śmierć na miejscu. Milicja zareagowała błyskawicznie i zarządzono blokady dróg. Rozpoczęto typowanie podejrzanych. Śledczy z Głogowa sprawdzali każdego, kto miał konflikt z prawem. Przeszukano meliny, zatrzymano nawet kilku poszukiwanych mężczyzn. Działania jednak nie przyniosły spodziewanych skutków, nie ustalono sprawcy zabójstwa.
Chęcmanowski poprosił o przekazanie informacji na temat dokonanego mordu i otrzymał teczkę z kserokopiami akt. Przeanalizował je i był praktycznie pewien, że zabójca miał na swoim koncie trzy, a nie dwie ofiary. Nie udał się jednak ze swoimi rewelacjami do nadkomisarza.
Sam miał podejrzenia co do jednego z przewijających się w aktach mężczyzn. Marian Gurdak był rozpytywany po zabójstwie Justyny Mrzygłód. Dokonano go w pobliżu Starych Drzewc i milicja ze Wschowy chodziła od domu do domu i pytała mieszkańców, czy nie widzieli nikogo podejrzanego. Drugi raz nazwisko Gurdaka pojawiło się w aktach zabójstwa Reginy Małek. Tamtego dnia mężczyzna dwukrotnie był legitymowany na dworcu w Głogowie. Śledczy ze Wschowy pojawili się u niego w Starych Drzewcach i pytali o cel podróży do Głogowa. Gurdak powiedział, że miał się tam spotkać z kobietą, z którą korespondował, żeby nawiązać romans. Twierdził, że poznał ją przez ogłoszenie matrymonialne zamieszczone w jakiejś gazecie i miał ją odebrać z dworca. Tłumaczył, że z żoną mu się nie układa i nie sypia z nią od czasu narodzin syna.
Na temat zabójstwa nie miał żadnej wiedzy; kobiety, z którą się umówił, nie spotkał i nie potrafił podać nawet jej szczegółowych danych. Prowadzących sprawę ten aspekt w ogóle nie zainteresował. Nie pociągnęli tego wątku.
Chęcmanowski czuł, że był to błąd śledczych. Miał nadzieję, że uda się go jeszcze naprawić.
Stare Drzewce, okolice Wschowy, 28 czerwca 1990 r.
Wrócił do domu i od razu skierował swoje kroki do stodoły. Ukrył zawiniątko w sianie i przykrył starym kocem.
Wszedł do domu i spojrzał na swoją żonę. Bożena siedziała przy piecu i cerowała skarpety. W kołysce obok niej spał Andrzejek. Marian podszedł i nachylił się nad śpiącym synem.
– Co on tak ciągle śpi? – spytał.
– Ma pół roku. Dzieci tak mają – odpowiedziała Bożena.
Wzruszył ramionami i podszedł do stołu.
– Dałabyś coś zeżreć – powiedział, siadając na starym krześle.
Bożena odłożyła skarpety i zajrzała do lodówki. Wyciągnęła z niej kilka plastrów szynki i kiełbasę.
– Zupy żadnej nie ma? – spytał Gurdak.
– Jest pomidorowa.
– Nalej. Tylko chleba nakrój, bo bez chleba się nie najem.
Patrzył na krzątającą się po kuchni żonę i poczuł nadchodzące pożądanie. Wstał od stołu i zaszedł ją od tyłu. Chwycił za biodra i pchnął na blat mebli kuchennych.
– Ej, Marian, co ty... – starała się zaprotestować Bożena.
– Zamknij się! Jesteś mi poślubiona i masz obowiązki.
– Ale...
Pchnął ją mocno na ścianę. Zachwiała się i upadła. Sukienka jej się zadarła. Przycisnął żonę swoim ciałem i zaczął rozpinać spodnie. Bożena starała się go z siebie zrzucić. Uderzała go swoimi drobnymi pięściami w bark. Wszedł w nią z całej siły. Jęknęła z bólu.
– Rozszerz te nogi, bo ci je połamię – zagroził.
Bożena pozwoliła mu wejść. Przyśpieszył tempo pchnięć. Zaczął sapać. Z jego ust w końcu wydobył się cichy jęk. Marian skończył w środku. Wyszedł z Bożeny i podniósł się. Żona miała zamknięte powieki. Po jej policzkach płynęły łzy.
– Przestań się mazgaić. Jesteś moją żoną i masz spełniać moje zachcianki. Nie będziesz mi tu się stawiać, bo złapię siekierę i jak przez łeb... – Nie dokończył, bo z kołyski dobiegł płacz dziecka. – A ten, kurwa, co znowu beczy? Zamiast leżeć, wstań i daj mi tej zupy, do kurwy nędzy!
Bożena podniosła się z podłogi. Spojrzała w stronę kołyski i podeszła do pieca. Przesunęła garnek z zupą na środek paleniska.
– Ucisz tego zasrańca! – warknął Gurdak. – W spokoju nie można nawet w domu posiedzieć.
Bożena wyjęła syna z kołyski i zaczęła nosić na rękach. Dzieciak po chwili przestał płakać.
Gurdak spojrzał na żonę i syna z niesmakiem. W końcu powiedział:
– Nawet porządnie dupy nie potrafisz dać.
Bożena nic nie odpowiedziała. Patrzyła na niego i zagryzała wargi. Gurdak był zadowolony, bo po raz kolejny pokazał, kto w tym domu rządzi.
Leszno, 28 czerwca 1990 r.
Chęcmanowski wrócił do domu po służbie i zobaczył, że Kasia spakowała całą rodzinę. Dzisiaj był ostatni dzień przed dwutygodniowym urlopem. Od dawna należał mu się urlop. Mieli jechać nazajutrz nad morze, do Darłowa. Kasia dostała przydział na wczasy i w piątek do piętnastej musieli się zameldować w ośrodku wypoczynkowym.
Nadkomisarz kręcił nosem, że Chęcmanowski wziął wolne już od piątku i nie poczekał na zakończenie tygodnia. On jednak nie miał wyboru, turnus tak został ustalony i była to siła wyższa. Poza tym odpoczynek mu się przyda. Ostatnio prowadził kilka trudnych spraw i musiał się psychicznie zresetować.
Oczywiście wiedział, że sprawa seryjnego zabójcy grasującego na podległym jego komendzie terenie nie będzie czekać. Miał tylko nadzieję, że do czasu jego powrotu z Darłowa nie wydarzy się nic złego. Gdy się dowiedział, że Kasia dostała przydział, początkowo chciał, aby pojechała sama z dzieciakami. On zostałby w pracy i podomykał śledztwa. Wiedział jednak, że kiedy domknie jedno, to zaraz pojawi się kolejne.
Nie zdecydował się powiedzieć Kasi, że zostanie w Lesznie. Byłaby zła i miałaby do niego o to pretensje. Dzieciakom także należała się odrobina odpoczynku.
Piotruś w tym roku szedł do pierwszej klasy, a Zosia była już w trzeciej. Chęcmanowski ostatnio zwrócił uwagę na to, jak szybko dzieciaki rosną. Kasia narzekała, że znowu musi kupić buty dla Zosi, bo ze starych trampek już wyrosła. Zdawał sobie sprawę, że dzieci w tym wieku wystrzelają w górę i rosną jak na drożdżach, ale w tym tempie, zanim on zarobi na jedne buty, córka będzie potrzebować już kolejnych. A jeszcze będą musieli Piotrusiowi naszykować rzeczy do pierwszej klasy. Nie chcieli, aby inne dzieciaki się z niego naśmiewały, że chodzi w za ciasnych ubraniach.
Usiadł przy stole w kuchni i patrzył na Kasię. Piotruś w pokoju oglądał Przygody rozbójnika Rumcajsa, a Zosia bawiła się lalką.
– Chcesz coś zjeść? – spytała Kasia. – Kupiłam baleron na kanapki na drogę. Ukroję ci kilka kromek.
– Nie, nie jestem głodny. Ostatnio mam mniejszy apetyt.
– Wojtek, zajedziesz się. Ciągle tylko praca i praca. Są też inni policjanci, a nie tylko Chęcmanowski.
– Wiem, ale mam teraz trudne śledztwo. Ktoś morduje młode kobiety.
– Ciszej, bo dzieciaki usłyszą – powiedziała Kasia, pokazując na pokój, gdzie siedzieli Zosia i Piotruś.
Żona podeszła do drzwi i lekko je przymknęła. Usiadła przy stole, po czym chwyciła dłoń męża.
– To coś poważnego, prawda? Jakiś wampir zaczął grasować?
– Ja tak uważam, Masłoń ma jednak inne zdanie. Mówi, że przesadzam i że u nas nie ma takich psychopatów. Gada, że to nie Ameryka. Kurczę, facet siedzi w głębokim Peerelu, a mamy już wolność. Milicja ukrywała fakt, że u nas też mordują, ale nie spodziewałem się tego, że policja przejmie ten sam tok rozumowania.
– Betonu nie zmienisz. Pamiętasz, jak dwa lata temu prowadziłeś jakąś sprawę i to Masłoń twierdził, że idziesz złym tropem? Okazało się, że miałeś rację.
– I Masłoń nigdy tego nie przyznał. Uważał wręcz, że to jego zasługa była, że Gibalski trafił za kraty.
– Masłoń jest głupi. On ma kompleks na twoim punkcie, bo jesteś najlepszym gliną w rejonie. To ty robisz im robotę i dzięki tobie mają czym się pochwalić.
– Znasz mnie i wiesz, że nie zależy mi na orderach i pochwałach. Ja chcę tylko łapać bandziorów.
Kasia podeszła do niego i pogłaskała go po włosach. Pocałowała w czoło i powiedziała:
– Wiem, bo znam cię. Idź się teraz połóż. Od rana przez najbliższe dwa tygodnie masz wolne od wszystkich zabójców, Masłonia i innych wampirów.
– To tak nie działa. Wiesz przecież, że nie da się tak całkiem przestać o tym myśleć.
– Wiem, ale mam nadzieję, że poświęcisz nam chociaż dziesięć procent czasu, który poświęciłbyś na pracę. Dzieciaki tęsknią za twoją obecnością. Urlop jest idealnym momentem, aby wrócił ich tatuś.
Chęcmanowski wiedział, że żona ma rację. Pracował więcej niż inni, miał poczucie prowadzenia jakiejś misji przeciw zwyrodnialcom. Większość policjantów, których znał, robiła swoje i wracała do domów. Tam zatapiała smutki w alkoholu. On siedział w komendzie do późna i wracał dopiero wtedy, gdy dzieciaki już spały. Widywali się praktycznie tylko w weekendy, oczywiście pod warunkiem, że on wtedy nie siedział w robocie.
Będzie musiał to wynagrodzić całej rodzinie. Przez najbliższe dwa tygodnie postara się nie myśleć o zbrodniach, zabójstwach i bandytach. Ten czas poświęci bliskim.
2.
Wschowa, 29 czerwca 1990 r.
Maciaszkowa stanęła przed komendą policji i się zastanawiała, czy wejść do środka.
Wczoraj jej siostrzenica miała do niej przyjechać z Gostynia i dotąd nie dotarła. Maciaszkowa od swojej siostry Teresy dowiedziała się, że Joanna wyszła wczoraj w południe. Miała pojechać pekaesem do Leszna i tam zrobić niewielkie zakupy w sklepie Społem. Potem miała przyjechać do Dębowej Łęki.
Maciaszkowa tak się martwiła, że przez całą noc nie zmrużyła oka. Z samego rana wstała i przyjechała na rowerze do Wschowy. Coraz bardziej się niepokoiła. Najpierw poszła do szpitala w nadziei, że może tu przywieziono Joannę. Pielęgniarka powiedziała jej, że nie mają takiej pacjentki. Maciaszkowa nie wiedziała, co ma zrobić. W końcu podjęła decyzję, że najlepiej będzie, jak pójdzie do komisariatu.
Wciąż się jednak wahała. Nie miała zaufania do mundurowych. Jej ojciec został w siedemdziesiątym piątym zabrany z ulicy w Lesznie do komisariatu, gdzie dotkliwie go pobito. Aż do śmierci trzy lata temu miał problemy z chodzeniem, a jedna powieka mu się nie unosiła do końca, zostawała w połowie oka. Jej brat także miał przejścia z milicją. W stanie wojennym milicjanci wpadli do mieszkania kolegi Zbyszka i zastali kilku chłopaków siedzących i słuchających jakiegoś radia. Dwa dni przetrzymywali ich w komisariacie. Zbyszek powiedział, że nigdy wcześniej się tak nie bał jak na milicji. Maciaszkowa pamiętała, jak Zbyszek się skarżył, że kazali mu podpisać jakieś dokumenty zobowiązujące go do współpracy.
Teraz jednak nie miała wyjścia i musiała zgłosić zaginięcie siostrzenicy. Zdawała sobie sprawę, że sama nie odnajdzie Aśki. Zrobiła głęboki wdech i weszła do budynku.
Stanęła przy okienku i czekała, aż siedzący za szybą mężczyzna w mundurze zwróci na nią uwagę. Widziała, że w środku jest dwóch policjantów, żaden z nich jednak nie patrzył w jej stronę. W końcu otworzyło się okienko i policjant spytał:
– Czego?
– Dzień dobry, panie władzo. Ja chciałam zgłosić zaginięcie – powiedziała.
– A co? Ślubny wybył i dotąd nie wrócił? – spytał policjant, zerkając w stronę drugiego mundurowego siedzącego przy biurku w głębi pomieszczenia.
Tamten parsknął śmiechem i powiedział:
– Pewnie bimbru gdzieś popił i leży w jakimś rowie.
Maciaszkowa patrzyła na obu policjantów i miała ochotę odwrócić się na pięcie i wyjść. Czuła, że nie uzyska tutaj żadnej pomocy.
– Dobra, pośmialim się trochę, a teraz poważniej. To kto nie wrócił i od kiedy? – spytał policjant.
– Moja siostrzenica miała wczoraj do mnie dojechać i się nie pojawiła.
– Może spotkała jakiegoś kawalera i u niego teraz siedzi...
– Nie. Joasia taka nie jest. Jak mówiła, że przyjedzie, to słowa zawsze dotrzymywała. Coś musiało jej się stać.
– Dobrze. Niech pani spocznie tam przy ścianie na krześle. Ja powiadomię kogo trzeba i on się panią zajmie – powiedział dyżurny i sięgnął po słuchawkę telefonu.
Maciaszkowa poszła w stronę krzeseł. Miała nadzieję, że teraz policja raz-dwa się zajmie poszukiwaniami Asi.
Dębowa Łęka, 29 czerwca 1990 r.
Ludwik Zoryło skończył właśnie śniadanie, po którym miał zamiar udać się do lasu. Dwa dni temu widział, że upadł stary dąb, i postanowił, że weźmie wóz i pojadą z Heńkiem Trzeciakiem zwieźć drzewo do gospodarstwa. Będą mieli opał na zimę. Najpierw jednak musiał się udać do Józka Wróblika pożyczyć siekierę. Jego nie nadawała się do rąbania. Ostatnio pękł mu trzonek i wiedział, że nie da rady porąbać uszkodzonym narzędziem.
Szedł w stronę domu Wróblika. Droga wiodła obok kościoła i domu Maciaszkowej. Wróblik mieszkał na samym końcu wsi.
Po drodze znajdowały się nieużytki Listwana. Zoryło mijał właśnie krzaki, gdy zauważył leżący na ziemi damski but. Zaciekawiło go to znalezisko. Podszedł bliżej i rękami odgarnął gałęzie. Po sekundzie poczuł, jak uginają się pod nim nogi. W zaroślach znajdowało się ciało kobiety. Nad nim krążyło pełno much. Zoryło przyjrzał się uważniej zwłokom. Tam, gdzie żerowały muchy, dostrzegł jakiś czerwony materiał. Dopiero po chwili Ludwik zrozumiał, że to nie był skrawek tkaniny, tylko że kobieta miała wycięty fragment ciała. Poczuł nadchodzące torsje. Zakrył usta dłonią, aby nie zwymiotować na zwłoki.
Powoli wysunął się na drogę i starał się uspokoić oddech. Po chwili z jego ust wyleciały rzygowiny. Kilka razy wymiotował. Obtarł usta rękawem koszuli i wyprostował się.
Nie wiedział, co ma teraz robić. Z jednej strony zdawał sobie sprawę, że powinien powiadomić policję. Z drugiej jednak obawiał się konsekwencji. Nie zrobił nic złego, ale wiedział z doświadczenia własnego i sąsiadów, że jak we wsi pojawia się policja, to zaczynają się problemy.
W końcu jednak podjął decyzję i pobiegł w stronę kościoła. Tylko na plebanii jest telefon i tylko od księdza Marka można zadzwonić po policję.
Wschowa, 29 czerwca 1990 r.
Maciaszkową skierowano na pierwsze piętro. Sierżant, który ją prowadził, przez całą drogę słowem się nie odezwał. Kazał poczekać na korytarzu, a sam wszedł do pokoju. Minutę później otworzyły się drzwi i polecono jej wejść. W środku siedzieli jakiś mężczyzna i jakaś młoda kobieta.
– Sierżant Dariusz Radomski i sierżant Joanna Rembak. Pani chciała zgłosić zaginięcie siostrzenicy, tak? – powiedział mężczyzna, wskazując jej miejsce.
Maciaszkowa skinęła głową i usiadła na krześle.
– Niech pani powie, co się wydarzyło – poprosiła Rembak.
– No, miała do mnie przyjechać siostrzenica. Miała być wczoraj. Siostra mi mówiła, że Asia miała pojechać najpierw do Leszna, a potem zaraz pojawić się u mnie. Nie przyszła.
– Ile lat ma siostrzenica?
– No, będzie miała z dwadzieścia kilka. Nie wiem dokładnie. To pytać siostry trza.
Policjantka zaczęła notować.
– A może ona do jakiegoś kawalera poszła. Nie ma tu żadnych znajomych? – spytał Radomski.
– Nie, panie władzo. Ona do mnie przyjeżdża raz na ruski rok. Ostatnio była na święta razem z moją siostrą. Nie zna w sumie tutaj nikogo.
– A w szpitalu pani pytała? – dociekała Rembak.
– No, ja była, ale nie było tam Asi.
Rembak chciała jeszcze o coś spytać, ale zadzwonił stojący na biurku telefon. Policjantka podniosła słuchawkę i przez kilka chwil słuchała. Co jakiś czas zerkała na Maciaszkową. W końcu odłożyła słuchawkę na widełki i powiedziała:
– Zaraz zaprowadzę panią do kolegi, on z panią porozmawia i tam mu pani opisze, jak wygląda siostrzenica.
– Ale Asia się znajdzie? – spytała z nadzieją kobieta.
Joanna Rembak skinęła głową. Nie chciała informować teraz kobiety, że właśnie odkryto zwłoki jej krewnej. Miała nadzieję, że ten smutny obowiązek spadnie na kogoś innego.
Leszno, 29 czerwca 1990 r.
Podkomisarz Ryszard Biel i sierżant Andrzej Wilczyński skończyli właśnie przesłuchanie podejrzanego w sprawie zabójstwa na ogródkach działkowych, gdy wezwał ich do siebie Masłoń.
Weszli do jego gabinetu i stanęli na baczność.
– Obywatelu majorze... – zaczął Biel.
Nadkomisarz dał im znak ręką, aby usiedli.
– Właśnie dostałem informację ze Wschowy, że na ich terenie odkryto zwłoki kobiety. To kolejne ciało w ciągu ostatnich dwóch lat – powiedział Masłoń.
– To Chęcmanowski miał rację? – spytał zaskoczony Biel.
– Nie powiedziałem tego. Nie ma dowodów na to, że sprawca jest ten sam. Nie ma żadnego związku z poprzednimi zabójstwami. Podejrzewam, że to inny sprawca. Mówiłem już Chęcmanowskiemu, że u nas nie ma seryjnych zabójców.
– A wampir z Bytowa, a...
– Biel, do kurwy nędzy! Powiedziałem, że u nas nie ma, i to powinno wam wystarczyć.
– Obywatelu majorze... – zaczął Wilczyński.
– Już nie ma obywateli. Zmieniło się. Teraz są panowie i komisarze – powiedział podkomisarz Biel.
– Tak jak za sanacji. Co komu przeszkadzały stare stopnie? Major brzmi lepiej niż jakiś nadkomisarz. Porucznik też o niebo lepiej niż jakiś podkomisarz – stwierdził Masłoń. – Mniejsza z tym. Ważniejsze jest to, że trzeba przyjrzeć się na miejscu sprawie. Wschowa sama da sobie radę, ale trzeba im patrzeć na ręce. Nie chcemy przecież, aby ktoś zaczął rozsiewać jakieś plotki i informował społeczeństwo, że mamy jakiegoś wampira. Jest to bzdura i musicie przypilnować, aby nikt nie szerzył pogłosek.
– Czyli nie jedziemy tam robić robotę, tylko będziemy nadzorować, aby przypadkiem nie stwierdzili czegoś, co nie idzie w parze z oficjalną linią śledztwa – stwierdził Biel.
– I dobrze żeście zrozumieli – powiedział Masłoń. – Na bieżąco mnie informować.
Zarówno Biel, jak i Wilczyński zdali sobie sprawę, jakie zadanie ich czeka. Mieli dopilnować, aby ich koledzy nie doszli do innych ustaleń niż major i komenda wojewódzka. Biel po raz kolejny zaczął zazdrościć Chęcmanowskiemu urlopu. Zastanawiał się, czy nie powiadomić kolegi o kolejnym ciele, ale stwierdził, że nie będzie mu psuł wczasów. Obecność porucznika niczego nie zmieni. Skoro dotychczas Chęcmanowski nie przekonał Masłonia do swojej teorii, to teraz też mu się to nie powiedzie.
Dębowa Łęka, okolice Wschowy, 29 czerwca 1990 r.
Droga do miejsca, gdzie ujawniono zwłoki kobiety, była marnej jakości. Podwozie ich wysłużonego poloneza kilka razy zaryło o jakąś nierówność. Rembak chwyciła się deski rozdzielczej, bo już dwa razy poleciała do przodu, kiedy Radomski niespodziewanie mocniej przyhamował przed dziurą.
Jeszcze z drogi zauważyli zaparkowane przy chaszczach dwa radiowozy. Policyjna nyska i polonez stały na włączonych sygnałach. Niebieskie światło wysyłała też nyska pogotowia ratunkowego. Rembak zastanawiała się, w jakim celu, skoro denatce już nikt nie pomoże.
Zatrzymali się za karetką i wysiedli z poloneza. Obok radiowozu stał podkomisarz Piotr Skowroński i palił papierosa. Na twarzy był cały blady. Ręce mu nieznacznie drżały, czego się nawet nie starał ukryć.
– Panie poruczniku, co my tu mamy? – spytał Radomski.
– Sami zobaczcie. – Skowroński wskazał miejsce, gdzie znajdowały się zwłoki. – Bóg mi świadkiem, że nigdy czegoś takiego nie widziałem.
Rembak spojrzała zdziwiona na Radomskiego. Nie spodziewali się, że Skowroński jest wierzący. Nigdy nie uczestniczył we mszy, przynajmniej żadna plotka na ten temat się nie pojawiła. Wielu funkcjonariuszy starało się w tajemnicy brać udział w nabożeństwach lub potajemnie wysyłało dzieci na religię. Oczywiście władza przymykała na to oczy. Po zabójstwie Popiełuszki resort na pewne rzeczy patrzył przez palce. Jednak Skowroński nigdy nie dał po sobie poznać, że jest wierzący.
Rembak odsunęła krzaki i zerknęła na leżące zwłoki kobiety. Wiedziała, że ma przed oczami zaginioną siostrzenicę Maciaszkowej. Wiedziała też, że zwłoki są okaleczone, sam Skowroński powiedział, że czegoś takiego nigdy nie widział, a to był jeden z najbardziej doświadczonych śledczych w komendzie. Jednak to, co zobaczyła, spowodowało, że nogi się pod nią ugięły.
Skóra była ściągnięta z pleców młodej kobiety. Podobnie na brzuchu i piersiach brakowało jej fragmentów. Tkanka mięśniowa była widoczna. W środku pełno much żerowało na zakrwawionych mięśniach brzucha. Z głowy niemal doszczętnie ściągnięto skalp.
Rembak poczuła, że robi jej się niedobrze. Najbardziej jednak przeszkadzało jej bzyczenie much. Zasłoniła usta dłonią, aby powstrzymać wymioty. Na próżno. Przez jej palce wyleciało niestrawione śniadanie.
Stare Drzewce, okolice Wschowy, 29 czerwca 1990 r.
Całą noc nie zmrużył oka. Ciągnęło go do stodoły i do swojego trofeum. Chciał czuć skórę pod palcami, chciał móc jeszcze przez chwilę potrzymać ją w dłoniach. Nie zdecydował się jednak wstać i wyjść z domu. Nie chciał budzić żony, jeszcze zaczęłaby go o coś podejrzewać. Nie mógł jej ufać w takiej kwestii.
Z samego rana poszedł nakarmić świnię i krowę. Kilka razy jego wzrok kierował się w stronę stodoły. Coś go ciągnęło w tamtym kierunku.
Po śniadaniu powiedział Bożenie, żeby naszykowała dla niego igłę i nici. Żona była zaskoczona. Nigdy nie szył i nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać. Ślubna spytała, co mu się spruło, ale powiedział, że jak będzie potrzebował jej pomocy, to się do niej zgłosi. Kilka razy przeklął i zagroził pobiciem, jeśli będzie się wtrącała w nie swoje sprawy. Wiedział, że prędzej piekło zamarznie, niż teraz Bożena spyta, czy mu nie pomóc w szyciu.
Zabrał igłę i nici i poszedł na podwórko. Zdawał sobie sprawę, że ciekawość zwycięży i żona będzie chciała zobaczyć, po co mu akcesoria krawieckie. Wziął z drewutni starą kapotę i zaczął na niej ćwiczyć szycie. Wiedział, że za kilka minut Bożena przestanie zwracać na niego uwagę i wróci do swoich codziennych obowiązków.
Godzinę szył, po czym igłę i nici wraz z kapotą zaniósł do drewutni. Wszedł do domu i powiedział:
– Jadę teraz do Wschowy. Będę później. Z obiadem na mnie nie czekaj.
Wyszedł z domu i skierował się w stronę furtki. Wiedział, że Bożena nie wytrzyma i pójdzie sprawdzić, co szył. Nie interesowało go to w sumie. Potrzebował tych narzędzi tylko po to, aby zrobić sobie ze schowanego w stodole trofeum czapkę lub rękawiczki. W nocy przyszedł mu do głowy taki pomysł. Mając na dłoniach rękawiczki zrobione ze skóry młodej dziewczyny, mógłby bez przerwy czuć, z jak delikatnego materiału są zrobione.
Do szycia weźmie się, gdy wróci. Teraz kusiło go, aby pojechać do Dębowej Łęki i zobaczyć, czy policja odnalazła już zwłoki, z bliska przyjrzeć się pracy śledczych. Chciał zobaczyć, w jaki sposób reagują na to, co on zrobił. Miał jednak nadzieję, że ciało nie zostało jeszcze odnalezione. Zamierzał wyciąć jeszcze kilka fragmentów skóry na wszelki wypadek. Nie chciał, żeby zabrakło mu materiału, z którego mógłby uszyć sobie część garderoby.
Dębowa Łęka, okolice Wschowy, 29 czerwca 1990 r.
Biel i Wilczyński wysiedli ze służbowej nyski i podeszli do stojących przy radiowozach wschowskich śledczych.
– Cześć, podkomisarz Biel, Komenda Wojewódzka Policji w Lesznie – przedstawił się na wstępie. – A to sierżant Wilczyński.
– Skowroński, a to Rembak i Radomski.
– Co tu macie? – spytał Biel.
Skowroński odpalił papierosa i wyjaśnił:
– Młoda dziewczyna, oskórowana i oskalpowana.
– Że co, kurwa?! – Wilczyński był zaskoczony. – Jak, kurwa, oskalpowana?
– No, chuj zdarł jej skalp. Chcesz, to idź sam popatrz. Tylko uważaj, bo widok nie jest przyjemny – ostrzegł Skowroński, zaciągając się papierosem.
Wilczyński nie zdecydował się zajrzeć w krzaki. Biel jednak wszedł w chaszcze i przez moment przyglądał się ciału.
– Z tego, co widzę, to sprawca wyciął fragmenty skóry z pleców i brzucha – powiedział po powrocie. – Dziwne. Nie spotkałem się jeszcze z czymś takim.
Skowroński zdeptał niedopałek i splunął. Przez kilka chwil milczał, w końcu się odezwał:
– W szkołach o czymś takim nie uczyli. Jedynie w amerykańskich filmach coś takiego widziałem. Zabójca jest jakimś świrem i spodziewam się, że to nie jest jego ostatnie słowo.
– Uważacie, że to początek serii? – spytał Biel.
– Nie wiem. Mieliśmy kilka niewyjaśnionych zabójstw kobiet w ostatnich miesiącach, ale tutaj sposób działania sprawcy jest zgoła inny. Nie ma żadnych podobieństw – stwierdził Skowroński.
– Jeden od nas jest przekonany, że w okolicy grasuje seryjny. Przełożeni sądzą jednak inaczej, a on nie ma siły przebicia. Masłoń uważa, że u nas nie zdarzają się serie zabójstw.
– Mówisz o Chęcmanowskim?
– Znasz go?
Skowroński skinął głową.
– Miałem okazję z nim gadać kilka miesięcy temu. Pytał mnie o postępy w śledztwie w sprawie śmierci dwóch kobiet w okolicy. Mówił, że podejrzewa, że dziewuchy zabija jeden sprawca. Nie wiem, co mam o tym myśleć.
Biel wyjął papierosa z kieszeni i spojrzał na niewielki tłum gapiów gromadzących się kilkadziesiąt metrów dalej.
– Macie aparat? – spytał.
Rembak i Radomski spojrzeli na niego zaskoczeni. Wilczyński się wtrącił.
– Fotograficzny – doprecyzował.
– Po co? – dociekał Radomski.
Biel wskazał na gapiów.
– W książkach piszą, że morderca zawsze wraca na miejsce zbrodni. Może u nas jest podobnie.
Skowroński podszedł do stojących dwadzieścia metrów dalej techników i chwilę z nimi cicho pogadał. Jeden z nich kręcił przecząco głową. Widać było, że się nie zgadza. W końcu Skowroński coś mu powiedział i ten przekazał aparat Zenit.
– Mamy uważać, aby nie uszkodzić – oznajmił po powrocie.
– Poróbcie zdjęcia tym ludziom, potem zobaczymy, co się uda z tego wyciągnąć. Może ktoś coś widział i rozpozna kogoś podejrzanego – powiedział Biel do Radomskiego i Rembak.
– Przejmujecie sprawę? – spytał Skowroński.
Biel zaprzeczył ruchem głowy.
– Nie. Mamy być obserwatorami. Stary kazał nam patrzeć wam na ręce, ale chuj z nim. Jeśli zaczął tu grasować skurwiel, co obiera babki ze skóry jak ziemniaki, to lepiej, żebyśmy zaczęli go szukać. Może się okazać, że Chęcmanowski ma rację i mamy wampira. Może się okazać też, że to jakiś świr spierdolił z wariatkowa i nie ma związku z poprzednimi zabójstwami. Jakkolwiek jest, sprawa wygląda na poważną i nie można niczego bagatelizować.
– Czyli ruszamy na łowy na grubego zwierza.
– Chyba najgrubszego w mojej karierze – powiedział Biel.
Biel wiedział, że powinien powiadomić Chęcmanowskiego o kolejnych zwłokach, ale wiedział też, że ta sprawa może być dla niego trampoliną do kariery. Gdyby złapał wampira zabijającego kobiety w pobliżu Wschowy, to na stałe zapisałby się w historii polskiej kryminalistyki.
Stare Drzewce, okolice Wschowy, 29 czerwca 1990 r.
Bała się Mariana. Od kilku miesięcy zastanawiała się, dlaczego została jego żoną. Nie był zbyt obrotnym gospodarzem. Nie miał wielkiego majątku. Należał raczej do tych biedniejszych rolników. Nie zmusiła jej do zamążpójścia ciąża. Andrzejek faktycznie pojawił się nagle, ale była po ślubie z Marianem już blisko dwa lata.
Marian nie był też jakoś zabójczo przystojny. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że był brzydki. Co jakiś czas zadawała sobie pytanie, dlaczego los pchnął ją w ramiona tego psychopaty.
Bożena pamiętała, jak poznała go na zabawie w remizie w Szlichtyngowej. Mieszkała tam z ojcem i dziadkami. Miała w planach pójście na studia. Chciała pracować z dziećmi. Marzyła jej się kariera nauczycielki w szkole. Rzadko bywała na zabawach, ale wtedy Kryśka od Domagały namówiła ją na imprezę. Zjawił się tam też Marian, który był akurat u kuzyna.
Początkowo to właśnie Roman bardziej się nią interesował, a Marian podrywał Kryśkę. Po kilku dniach, gdy po raz kolejny się spotkali we czwórkę, doszło do zamiany. Roman zainteresował się Kryśką, a jego kuzyn nią. Wkrótce Marian się jej oświadczył. Mówił, że ma niewielki kawałek ziemi i od dawna szuka żony. Powiedział, że widział ją kilka razy wcześniej, gdy przyjeżdżał do Romka, i ona wpadła mu w oko. Uwierzyła mu.
Ojciec nie widział żadnych przeciwwskazań do ślubu. Może dwie butelki samogonu wypite podczas oficjalnego proszenia o jej rękę sprawiły, że polubił przyszłego zięcia. Matka nie żyła od kilku lat, więc Bożena nie mogła się jej poradzić. Rodziców Mariana nie poznała. Mówił, że od dawna nie żyją, a jego wychowywała babka, która odeszła rok wcześniej. Bożena była pełna współczucia dla niego i chciała mu zastąpić bliskich, których utracił.
Wierzyła wtedy, że czeka ją świetlana przyszłość, zwłaszcza że Marian nie miał nic przeciwko jej planom zawodowym.
Sielanka nie trwała jednak długo. Pierwszy raz podniósł na nią rękę na weselu. Wyszła na dwór i zaczęła rozmawiać z Kryśką. Marian przyszedł i zrobił jej awanturę o zebrane prezenty ślubne. Kryśka starała się go uspokoić. Nic do niego nie docierało. Gdy Bożena chciała mu powiedzieć, że ludzie patrzą, to ją pchnął. Upadła i ubrudziła suknię ślubną.
Następnego dnia ją przepraszał i tłumaczył, że nie wiedział, co robi, i była to wina wypitego alkoholu. Wybaczyła mu. Przeprowadziła się do niego do Starych Drzewc.
Pięścią pierwszy raz uderzył ją tydzień po ślubie. Przyszedł do kuchni i spytał, co na obiad. Planowała wtedy placki ziemniaczane. Powiedział, że nie po to brał sobie babę do domu, by mu dawała takie podłe jedzenie. Ona mu się postawiła i spytała, dlaczego ją tak traktuje. Powiedział wtedy, że wziął ją po to, żeby mu gotowała, prała i w obejściu zwierząt doglądała. Stwierdził, że oprócz pogardy nic do niej nie czuje. Zaskoczyły ją jego słowa. Powiedziała mu wtedy, że wraca do ojca. Podszedł i uderzył ją pięścią w brzuch. Gdy się pochyliła, kopnął ją w tyłek i kazał spieprzać. Spała wtedy w stodole. Szczęście, że był to lipiec i noce były ciepłe. Rano podszedł do niej i przepraszał. Chciała mu wierzyć, ale nie mogła. Podjęła decyzję o rozstaniu. Przyniósł wtedy siekierę z drewutni. Krzyczał, że nie pozwoli, aby Bożena od niego odeszła. Zapowiedział, że jeśli mu się będzie stawiała, jeśli będzie chciała odejść, to rozwali jej głowę, a ciało porąbie. Powiedział też, że podobnie postąpi z jej ojcem i dziadkami. Do tego zagroził, że spali im obejście. Bała się go i została.
Wtedy zaczął się jej horror. Marian znęcał się nad nią. Bił, gwałcił, gdy nie miała ochoty na seks. Kilka razy zmuszał do spania w psiej budzie. Wolał trzymać w domu Azora zamiast żony.
Co jakiś czas zmuszał ją do dziwnych zachowań w łóżku. Kazał jej, aby całowała jego członek. Mówił, że widział to na jakimś filmie. Gdy nie chciała tego robić, to chwytał ją za szyję i przyciskał z całej siły do poduszki.
Noc, kiedy został poczęty Andrzejek, pamiętała dokładnie. Marian wrócił wtedy do domu i od razu się na nią rzucił. Pchnął ją na łóżko i kazał się rozbierać. Opierała się, bo po pierwsze nie miała ochoty, a po drugie śmierdział niemytym od kilku dni ciałem. Zmusił ją do seksu. Zgwałcił ją wtedy dwa razy. Po wszystkim kazał jej spać w chlewie. Powiedział, że tam jest jej miejsce. Obrażał ją i mówił, że świnia przynajmniej do czegoś się przydaje, można z niej zrobić kiełbasę, a ona jest do niczego. Przepłakała całą noc.
Kilka tygodni później dowiedziała się, że jest w ciąży. Nie miała okresu, źle się czuła. Gdy zaczął jej się zaokrąglać brzuch, zdecydowała się powiedzieć Marianowi, że zostanie ojcem. Bała się tej rozmowy, bała się, że ją pobije za to, że nie uważała. Zachowanie Mariana jednak ją zaskoczyło. Wbrew jej obawom ucieszył się z tej nowiny. Od tamtej pory nie bił jej ani nie gwałcił. Miała nadzieję, że ten stan będzie trwał wiecznie, chociaż zdawała sobie sprawę, że są to pobożne życzenia.
Andrzejka urodziła we Wschowie. Przez kilka chwil zastanawiała się, czy się nie zwierzyć pielęgniarkom i nie powiedzieć, jaki horror ma w domu. Najsympatyczniejsza była młoda pielęgniarka – Agnieszka Benedyktowicz. Bożena kilka razy chciała jej powiedzieć, że w domu czeka ją przemoc i poniżanie. Gdy już podjęła decyzję, że zaufa pielęgniarce, w szpitalu pojawił się Marian. Wręczył jej kwiaty i udawał idealnego męża. Żartował z pielęgniarkami i salową. Po jego wyjściu pielęgniarka, której miała się zwierzyć, przyszła i powiedziała, że zazdrości jej męża. Bożena została sama ze swoim problemem.
Gdy wrócili z Andrzejkiem do domu, Marian się zmienił. Nie bił jej ani nie wyzywał tak często jak kiedyś. Za to wychodził z domu i znikał na kilka dni. Nie zmuszał jej do seksu ani dziwnych zabaw w łóżku. Poczuła, że stała mu się obojętna. Od czasu do czasu zaglądał do kołyski i patrzył na syna. Nie brał go jednak na ręce i w ogóle nie dotykał. Wyglądało to, jakby się go bał lub brzydził. Od jednej z sąsiadek Bożena się dowiedziała, że Marian był widziany we Wschowie w towarzystwie jakiejś kobiety. Poczuła ukłucie zazdrości, mimo że już nie darzyła męża żadnym uczuciem. Wiedziała, że jest zdradzana, a jej ślubny ma kochankę.
Powiedziała mu o swoich podejrzeniach i o tym, co jej doniesiono. Zaczął się śmiać i przyznał, że znalazł sobie kogoś, kto nie leży jak nieruchoma kłoda i wie, jak zadowolić faceta. Te słowa zabolały ją najbardziej. Poczuła się gorzej niż wtedy, gdy uderzał ją pięścią i kopał po całym ciele. Marian powiedział też, że będzie musiał zrobić porządek z gadatliwymi sąsiadami. Nie chciała zaogniać sytuacji, więc okłamała go, że wymyśliła to, że ktoś jej powiedział o jego zdradzie. Śmiał się z niej, a na koniec podszedł i splunął w twarz. Powiedział jej, że ona i Andrzejek życie mu spieprzyli i oboje są pomyłką. Wyszedł wtedy z domu i nie wracał przez dwa dni.
Ostatnio Bożena zauważyła, że Marian się zmienił. Dzisiaj kazał jej przynieść igłę i nici. Pierwszy raz widziała, żeby chciał cerować jakąś kapotę. Ciekawiło ją to. Poszła do drewutni i spojrzała na ubranie, które reperował jej mąż. Szwy były nieporadne. Nie miała pojęcia, dlaczego nie chciał, aby ona naprawiła tę kapotę. W sumie jednak aż tak bardzo jej to nie interesowało.
Dębowa Łęka, okolice Wschowy, 29 czerwca 1990 r.
Z daleka obserwował pracę śledczych. Gdy dojeżdżał do Dębowej Łęki, już z oddali widział stojące przy nieużytkach radiowozy. Zatrzymał się i zastanawiał, czy warto się zbliżać. Nie zdążył przyjechać przed odkryciem zwłok i nie będzie miał możliwości zdobycia dodatkowych fragmentów skóry. Był na siebie zły, że nie wyciął więcej, kiedy miał ku temu okazję. Najbardziej jednak był wściekły na Bożenę. Nie wiedział, dlaczego akurat na nią, ale coś go ciągnęło do domu. Czuł, że musi ją ukarać za to, że stracił szansę wycięcia dodatkowego kawałka materiału potrzebnego do uszycia czapki i rękawiczek. Zamierzał wrócić do Starych Drzewc, gdy zobaczył, że paru okolicznych mieszkańców stojących w odległości kilkudziesięciu metrów od miejsca, gdzie pozostawił zwłoki, zaczęło podchodzić bliżej. Podjął decyzję, że także podejdzie.
Kilku funkcjonariuszy starało się zapanować nad tłumem. Mężczyźni mieli pretensje do policjantów, że nic nie robią, podczas gdy w okolicy grasuje wampir. Niektórzy twierdzili nawet, że jest już blisko dwadzieścia ofiar.
Gurdak był zaskoczony tymi rewelacjami. Sam był odpowiedzialny za cztery ofiary. Jeśli zginęło więcej kobiet, to w okolicy musiał działać też ktoś inny. Marian zastanawiał się, czy te informacje są prawdziwe, czy raczej kogoś poniosła wyobraźnia. Gawiedź stawała się coraz bardziej wzburzona. Jeden z mężczyzn krzyczał, że trzeba samemu złapać wampira. On też zaczął wraz z innymi narzekać na opieszałość organów ścigania.
Gdy Gurdak zauważył, że zgromadzonym gapiom zaczęto robić zdjęcia, postanowił, że pojedzie do Wschowy. Nie chciał dać się sfotografować, nie chciał, aby ktoś skojarzył, że był w pobliżu miejsca znalezienia zwłok.
Biel stał przy Skowrońskim i obserwowali rozkrzyczany tłum gapiów. Kilku mundurowych starało się ich uspokoić.
– Jakby dorwali zabójcę w swoje łapy, toby go rozszarpali – ocenił Wilczyński.
– Dziwisz się? Sam bym tak postąpił – stwierdził Biel. – Zobaczysz, co się będzie działo, jak pojawi się kolejna ofiara. Bo to, że się pojawi, jest pewne.
Skowroński wyjął papierosa i przez kilka chwil palił w milczeniu. W końcu rzucił:
– Myślę, że trzeba będzie podjąć pewne decyzje i przyjąć do wiadomości, że na naszym terenie działa wampir.
– Wojewódzka tego nie kupi – wtrąciła Rembak.
Biel zastanawiał się, czy ma powiedzieć gliniarzom ze Wschowy, że zdecydował się prowadzić śledztwo pod kątem seryjnego zabójcy. Wiedział, że trzeba spojrzeć prawdzie w oczy i połączyć wszystkie sprawy. Liczył się z tym, że Masłoń będzie się starał storpedować taką decyzję, ale Biel nie miał już nic do stracenia. Musiał rozwiązać tę sprawę i dostać awans.
– Ja to biorę na siebie – powiedział. – Nie będziemy chować głowy w piasek. Jest wampir i my musimy go złapać.
Skowroński zdeptał niedopałek papierosa, który przed chwilą rzucił na ziemię.
– Może zgadać się z Chęcmanowskim? On miał pewne podejrzenia i już wcześniej uważał, że morduje jeden człowiek.
– Na urlopie teraz jest. Nie mamy z nim kontaktu – rzucił Biel.
– Może trzeba wysłać teleks lub zadzwonić do ośrodka, gdzie się zatrzymał, i go ściągnąć – zaproponował Wilczyński.
– Dajmy mu odpocząć. Sami damy radę. Wy przygotujcie mi wszystko, co macie odnośnie do wcześniejszych zabójstw. Przeanalizujemy je i zaczynamy działać. Ja pogadam u nas i zastanowimy się nad stworzeniem zespołu, który będzie miał za zadanie złapać tego świra – zdecydował Biel. – Do roboty.
Skowroński przez kilka sekund uważnie się przypatrywał Bielowi. Widać było, że coś mu nie pasuje. W końcu powiedział:
– Dobra. Trzeba brać się do roboty. Myślę, że wieczorem lub jutro będziemy mieli przygotowane dla was akta.
Dał znak Rembak i Radomskiemu, że pora wracać do komendy.
Biel patrzył, jak cała trójka gliniarzy ze Wschowy idzie do służbowego poloneza. Spojrzał na Wilczyńskiego i syknął:
– Jeszcze raz wyskoczysz mi z taką propozycją, to zostaniesz dzielnicowym na jakimś zadupiu!
– A co ja takiego powiedziałem? – Wilczyński był zaskoczony.
– My prowadzimy tę sprawę i Chęcmanowski do niczego nie jest nam potrzebny. Po chuj dzielić się z nim sukcesem? Później będzie gadał, że to on wcześniej wiedział i to on jest ojcem sukcesu. Sami damy radę.
– A ci ze Wschowy?
– Dadzą nam swoje ustalenia. Wykorzystamy ich trochę, ale nic ponad to.
Wilczyński skinął głową na znak, że wszystko zrozumiał. Biel wiedział, że nie do końca może mu ufać.