Zły - Piotr Kościelny - ebook + książka
NOWOŚĆ

Zły ebook

Piotr Kościelny

4,3

454 osoby interesują się tą książką

Opis

Kryminalny majstersztyk jednego z najlepszych polskich autorów

Wrocław, szare czasy PRL- u.

We wrocławskich Świniarach zaginęła młoda kobieta. Milicja prowadzi sprawę zaginięcia, ale porucznik Adam Kozłowski jest przekonany, że kobieta została zamordowana. Tylko Henryk Kolasa i jego przyszła teściowa wiedzą, co tak naprawdę się wydarzyło. Mężczyzna pod wpływem impulsu zabił Anetę Sadowską i ukrył ciało. Kolasa w zbrodnię wrabia niewinnego człowieka. Milicja dokonuje zatrzymania pewna, że złapała mordercę.

Parę lat później Kolasa uderza ponownie. Z jego rąk ginie kilka kobiet. Kozłowski jest przekonany, że ma do czynienia z seryjnym mordercą, ale początkowo nikt mu nie wierzy.

Czy śledczym uda się powstrzymać psychopatę?

Czy milicja tym razem trafnie wytypuję sprawcę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 423

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (26 ocen)
18
4
1
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] W „Złym” Piotr Kościelny przenosi nas w czasy głębokiego PRL-u: zaczynamy pod koniec lat 70-tych i poznajemy historię trwającą dekadę. Historię, która oddana jest z taką dbałością o szczegóły życia codziennego, że gdybym nie wiedziała, że jest to całkowicie fikcja literacka, to powiedziałabym, że jest to opis czegoś, co zdarzyło się naprawdę. Trzech mężczyzn: jeden morderca, jeden milicjant, jeden esbek. Każdy przedstawia nam swoją perspektywę, każdy daje wgląd do swojej głowy. Każdy jest inny od reszty, każdy ma inne pobudki. I choć z początku wydają nam się bardzo zero-jedynkowi, bardzo łatwi do ocenienia, to jednak im dalej w lekturę, tym coraz więcej budzą pytań, coraz więcej wątpliwości. Bo który z nich jest tak naprawdę tym złym? Tym złym faktycznym, wcielonym? Który z nich najmocniej zasługuje na potępienie? I czy faktycznie zostanie na nie skazany? Bo jest to historia, która zadaje pytania, a nie przynosi odpowiedzi, zmusza czytelnika do refleksji, do zast...
00
emi3006

Nie oderwiesz się od lektury

Polecammmm
00
Kasia105

Nie polecam

Słaba niestety.
00
margaret12

Całkiem niezła

Taka sobie
00
kszczepanska82

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja! Na takie książki można czekać 👌
00

Popularność




CZĘŚĆ I

1

Wro­cław, 6 wrze­śnia 1978 r.

Stał na przy­stanku auto­bu­so­wym i palił papie­rosa. Odwró­cił się w bok i wtedy ją zoba­czył. Szła w jego kie­runku. Nie znał jej, nawet z widze­nia. Podej­rze­wał, że przy­je­chała w odwie­dziny do kogoś ze Świ­niar. Podo­bała mu się i od razu poczuł pod­nie­ce­nie. Przyj­rzał się jej uważ­niej. Była mniej wię­cej w jego wieku, około dwu­dzie­stu lat. Jej zgrabne ciało opi­nała sukienka w kwiaty. Pomimo że ranek był cie­pły, na plecy narzu­ciła weł­niany swe­te­rek. Przez ramię prze­wie­siła nie­wielką czarną torebkę. Wyglą­dała prze­ślicz­nie i kusząco.

Nagle coś w niego wstą­piło. To był impuls. Pod­niósł z ziemi kamień i zaszedł dziew­czynę od tyłu. Jeden szybki ruch ręki i cios spadł na jej kark. Patrzył, jak upada.

Rozej­rzał się, a gdy się upew­nił, że nikt go nie widzi, zacią­gnął ją w krzaki za przy­stan­kiem. Miał jakieś dzie­sięć minut. Auto­bus zatrzy­my­wał się tutaj o czwar­tej pięć­dzie­siąt. Oprócz niego nikt zazwy­czaj nie wsia­dał. Ludzie jadący do pracy w cen­trum mia­sta cze­kali na pętli przy­sta­nek wcze­śniej.

Pochy­lił się nad nie­przy­tomną dziew­czyną i zaczął deli­kat­nie gła­dzić ją po nogach. Była piękna. Cał­kiem jak gwiazda świa­to­wego kina. Czuł nara­sta­jące pożą­da­nie. Chwy­cił w swoją dużą dłoń jej lewą pierś i chwilę mię­to­sił. Czuł, że zaraz nie wytrzyma i eks­plo­duje. Wło­żył drugą rękę pod sukienkę i zaczął pie­ścić jej kro­cze. Robił to coraz bru­tal­niej. W końcu roz­piął roz­po­rek i zsu­nął spodnie. Musiał w nią wejść. Pod­cią­gnął wyżej sukienkę dziew­czyny i zerwał z niej majtki. Następ­nie roz­ło­żył jej nogi i prze­to­czył się na nią. W tym momen­cie jego ofiara zaczęła odzy­ski­wać przy­tom­ność. Kilka razy jęk­nęła. Prze­stra­szył się, że będzie krzy­czeć. Ponow­nie chwy­cił za kamień i ude­rzył.

W pew­nym momen­cie nie liczył już cio­sów. Gdy zmę­czył się ich zada­wa­niem, z twa­rzy dziew­czyny pozo­stała krwawa mia­zga. Cała uroda znik­nęła. Miał wra­że­nie, że zaraz zwy­mio­tuje. Zasło­nił usta dło­nią, sta­ra­jąc się powstrzy­mać odruch wymiotny. Na szczę­ście po kilku sekun­dach prze­szło.

Wstał z kolan i rozej­rzał się. W pobliżu nikogo nie było. Nikt nie widział, że przed momen­tem zabił czło­wieka. Żad­nych świad­ków

Prze­ra­ził się tym, co zro­bił. Pierw­szy raz w życiu dopu­ścił się cze­goś tak potwor­nego. Nie wie­dział, co w niego wstą­piło, dla­czego w taki spo­sób zare­ago­wał na widok tej dziew­czyny.

Gdy patrzył na leżące przed sobą zwłoki, ogar­nął go strach. Nie miał poję­cia, co robić. Powi­nien chyba jakoś zatrzeć ślady.

– Myśl, kurwa, myśl… – powie­dział cicho pod nosem.

Zde­cy­do­wał, że nie poje­dzie dzi­siaj do pracy. Musiał ukryć ciało. Spoj­rzał na swoje dło­nie. Były całe czer­wone. Na nogawce spodni też miał plamy krwi. Wpadł w panikę.

* * *

Kiedy Macie­jasz­kowa wyszła ze sła­wojki, zoba­czyła, że do obej­ścia wcho­dzi Heniek. Zdzi­wiła się. Powi­nien stać teraz na przy­stanku i cze­kać na auto­bus. Jej przy­szły zięć zale­d­wie od dwóch mie­sięcy pra­co­wał w Pafa­wagu i wąt­piła, żeby już dostał urlop.

Pew­nie cze­goś zapo­mniał, głąb jeden, pomy­ślała i skryła się za drew­nianą budką.

Heniek Kolasa od nie­dawna miesz­kał z nimi w Świ­nia­rach. Dwa mie­siące temu zapła­kana Aśka wró­ciła do domu i oznaj­miła im, że jest z nim w ciąży. Począt­kowo byli na nią wście­kli. Uwa­żali, że ich córka znisz­czy sobie życie, wią­żąc się z tym chło­pa­kiem. Znali jego rodzi­ców i zda­wali sobie sprawę, że młody Kolasa nie jest dobrym kan­dy­da­tem na męża dla ich córki. Kola­so­wie nie mieli dużego gospo­dar­stwa, rap­tem hek­tar ziemi, który obsie­wali żytem. Matka Heńka od lat nie pra­co­wała, a ojciec był toka­rzem we Wro­za­me­cie. Wie­dzieli też, że Heniek to leser i łobuz. Macie­jasz­kowa zda­wała sobie jed­nak sprawę, że panna w ciąży nie jest smacz­nym kąskiem wśród kawa­le­rów. Skoro Aśka zaszła z tym Heń­kiem, to teraz będą musieli pójść do urzędu i wziąć ślub.

Patrzyła, jak Kolasa staje obok furtki i uważ­nie się roz­gląda. Zacho­wy­wał się podej­rza­nie. Pomimo odle­gło­ści widziała na jego twa­rzy strach. Z ukry­cia obser­wo­wała, jak wyciąga z szopy szpa­del i taczkę. Zasta­na­wiała się, po co mu te narzę­dzia. Odkąd z nimi zamiesz­kał, nie kwa­pił się do żad­nych prac w obej­ściu. Wolał sie­dzieć przed tele­wi­zo­rem lub pić piwo z kole­gami pod skle­pem. Była wście­kła, że jej córka swego czasu posta­no­wiła się z kimś takim prze­spać. Macie­jasz­kowa była pewna, że Aśka zmar­no­wała sobie życie, odda­jąc się temu nie­ro­bowi. W Świ­nia­rach było wielu lep­szych chło­pa­ków niż ten tuman…

Kiedy Heniek wyje­chał z taczką za ogro­dze­nie i ponow­nie się rozej­rzał, posta­no­wiła go śle­dzić.

– Dokąd z tym jedziesz, głą­bie? – mruk­nęła pod nosem.

Kolasa wyszedł na ulicę i domknął furtkę. Chwilę póź­niej ruszył drogą.

Macie­jasz­kowa ostroż­nie wyło­niła się z ukry­cia i podą­żyła za nim.

* * *

Zała­do­wał zwłoki na taczkę, a na wierzch wrzu­cił swe­ter dziew­czyny i jej torebkę. Szpa­del poło­żył obok, po czym otarł pot z czoła. Zasko­czyło go, że mar­twe ciało jest aż tak cięż­kie. Przy­po­mniało mu się, jak kilka lat temu musiał pod­nieść z pod­łogi pija­nego jak bela ojca – pomimo że ten nie ważył zbyt dużo, było to dla niego trudne zada­nie. Wycią­gnął z kie­szeni paczkę popu­lar­nych i zapa­lił jed­nego. Splu­nął na zie­mię, patrząc na leżącą na taczce mar­twą dziew­czynę. Był zmę­czony, miał ochotę usiąść na ławce i odpo­cząć. Naj­pierw jed­nak musiał pozbyć się tego bala­stu. Zda­wał sobie sprawę, że powi­nien jesz­cze zatrzeć wszyst­kie ślady świad­czące o tym, że za przy­stan­kiem doszło do zbrodni. Na ziemi było sporo krwi, a także frag­menty kości czaszki. Nie­da­leko leżał but dziew­czyny. Heniek go pod­niósł i poło­żył obok ciała na taczce. Póź­niej wrzuci go do grobu lub założy jej na nogę.

Szybko się­gnął jesz­cze po szpa­del i prze­ko­pał zie­mię dookoła. Chciał zasy­pać wszyst­kie ślady krwi. Zaczął się zasta­na­wiać, kim była ta dziew­czyna. Nie koja­rzył jej. Może przy­je­chała na wieś w odwie­dziny. Cie­kawe do kogo. Przy­po­mniał sobie, że ostat­nio na zaba­wie w remi­zie Fra­nek od Kędzio­rów mówił, że poznał jakąś mia­stową. Może to o nią cho­dziło. Zde­cy­do­wał, że jak spo­tka kum­pla, deli­kat­nie go wypyta. Miał nadzieję, że nikt nie sko­ja­rzy jej znik­nię­cia z tym, że on się nią inte­re­suje. Powi­nien to odpo­wied­nio roze­grać. Naj­pierw jed­nak musiał robić swoje.

Rozej­rzał się uważ­nie. Nie widział już żad­nych śla­dów świad­czą­cych o tym, że miała tu miej­sce zbrod­nia. Poło­żył szpa­del na zwło­kach i pchnął taczkę. Posta­no­wił, że zako­pie ciało dziew­czyny na polu sta­rego Kle­pa­cza. Gospo­darz zosta­wił przy lesie kil­ku­na­sto­me­trowy pas nie­użyt­ków. Cza­sem pro­wa­dził tam krowy na popas. To było ide­alne miej­sce na pozby­cie się zwłok.

* * *

Obser­wo­wała Heńka z ukry­cia. Gdy zoba­czyła, jak wyciąga z krza­ków zakrwa­wione ciało dziew­czyny, pra­wie wrza­snęła. Musiała zakryć dło­nią usta. W pierw­szej chwili chciała pójść na mili­cję, ale wtedy cała wieś by gadała, że jej Aśka zwią­zała się z kry­mi­na­li­stą. Ich dziecko już od dnia naro­dzin byłoby napięt­no­wane zbrod­nią ojca.

Patrzyła, jak Heniek wie­zie zwłoki w stronę lasu. Domy­śliła się, że ma zamiar je tam zako­pać. Nie poszła za nim. Posta­no­wiła wró­cić do domu. Zasta­na­wiała się, co robić. Z jed­nej strony nie powinna kryć zbrod­nia­rza, z dru­giej jed­nak – musiała myśleć o córce. Zade­cy­do­wała, że zaj­mie się swo­imi obo­wiąz­kami w obej­ściu i wszystko dokład­nie prze­my­śli.

Weszła na pose­sję i od razu skie­ro­wała się do sto­doły. Musiała nakar­mić kury, dać świ­niom do koryta i wydoić krowę. Nasy­pała ziarna do wia­dra, po czym wyszła na podwórko i zaczęła sypać je na zie­mię. Dopiero potem otwo­rzyła kur­nik.

Kor­ciło ją, żeby poroz­ma­wiać z Heń­kiem, choć oba­wiała się, że może podzie­lić los tam­tej dziew­czyny z taczki. Chło­pak nie myślał teraz trzeźwo, mógł być nie­obli­czalny.

Wró­ciła do domu, ścią­gnęła gumiaki i poszła do kuchni. Nasta­wiła wodę na piecu. Napije się her­baty i wtedy podej­mie decy­zję, co robić dalej. Pomy­ślała, że może obu­dzi męża i z nim pogada, ale pew­nie opie­przyłby ją za zawra­ca­nie mu głowy. Kazałby pójść na mili­cję i o wszyst­kim powie­dzieć. On nie patrzył na to, co ludzie gadają. W kościele nie musiałby się wsty­dzić, bo od trzech lat do niego nie cho­dził. Kie­dyś ściął się z pro­bosz­czem i obra­ził na cały świat. Wszy­scy w Świ­nia­rach plot­ko­wali na temat jego zacho­wa­nia, ale on nic sobie z tego nie robił.

Spoj­rzała za okno w stronę drogi pro­wa­dzą­cej do lasu, gdzie Heniek naj­wy­raź­niej zamie­rzał zako­pać ciało. Była prze­ko­nana, że nikt nie widział tego, co się wyda­rzyło. Ich dom był ostatni, a droga, którą poszedł Heniek z taczką, pozo­sta­wała nie­wi­doczna dla postron­nych.

Przy­sta­nek, za któ­rym doszło do zamor­do­wa­nia dziew­czyny, dzie­liło od ich domu zale­d­wie kil­ka­na­ście metrów. Pozo­stałe zabu­do­wa­nia znaj­do­wały się dalej, w stronę kościoła. Ich gospo­dar­stwo zasła­niało widok, a i sto­jący przy dro­dze krzyż pozwa­lał ukryć miej­sce zbrodni. Przy­naj­mniej to ją pocie­szało w całej tej maka­brycz­nej sytu­acji.

* * *

Przy­sy­pał dół zie­mią i przy­krył trawą. Kopiąc, sta­rał się nie znisz­czyć darni. Odkła­dał ją na bok, żeby potem zama­sko­wać grób. Poło­żył łopatę na taczce i usiadł, opie­ra­jąc się o koło. Zapa­lił papie­rosa i zacią­gnął się głę­boko. Był strasz­nie zmę­czony.

Nie miał poję­cia, co teraz robić. Zda­wał sobie sprawę, że wpadł w tara­paty. Przede wszyst­kim musiał myśleć o pracy. W Pafa­wagu był zatrud­niony zale­d­wie od dwóch mie­sięcy; nie mógł sobie pozwo­lić na utratę etatu. Zde­cy­do­wał, że uda się do ośrodka zdro­wia i zała­twi sobie zwol­nie­nie. Zyska tro­chę czasu. Może gdyby był sam, wszystko wyglą­da­łoby ina­czej. Ale była Aśka, no i ten bachor.

Nie chciał go. Był wpadką, pomyłką. Nie pla­no­wał dzie­ciaka, nie zamie­rzał babrać się w pie­lu­chach. Miał dopiero dwa­dzie­ścia cztery lata i całe życie przed sobą. Gdy Aśka mu powie­działa, że jest w ciąży, w pierw­szej chwili chciał, żeby się wyskro­bała. Zamie­rzał pójść z nią do przy­chodni w mie­ście, tam gine­ko­log na pewno by to zała­twił. A Heniek na­dal żyłby tak, jak lubi. Bez zmar­twień i nie­chcia­nego bachora. Wszystko jed­nak się zmie­niło, gdy ojciec Aśki powie­dział, że prze­pi­sze na Heńka część gospo­dar­stwa. Nad tym już warto było się zasta­no­wić. Macie­ja­szek był jed­nym z bogat­szych gospo­da­rzy w Świ­nia­rach. Jesz­cze dzie­sięć lat temu pla­no­wał zostać soł­ty­sem. Plany spa­liły na panewce, gdy wieś przy­łą­czono do mia­sta. Zamiast na soł­ty­so­wa­niu sku­pił się na gospo­da­ro­wa­niu. I robił to dobrze.

Kolasa zga­sił nie­do­pa­łek w ziemi i wstał. Zamie­rzał odsta­wić taczkę do domu i udać się do leka­rza. Naprawdę potrze­bo­wał tego zwol­nie­nia.

Idąc do domu, cały czas oglą­dał się za sie­bie. Spraw­dzał, czy nikt go nie śle­dzi. Zda­wał sobie sprawę, że gdyby ktoś odkrył, co zro­bił, Heniek miałby wiel­kie pro­blemy. Jako mor­derca z mar­szu tra­fiłby do wię­zie­nia. A tego mógłby nie prze­trwać.

Nagle przy­po­mniał mu się Marian. Cho­dzili razem do pod­sta­wówki, można nawet powie­dzieć, że się przy­jaź­nili. Trzy lata temu kum­pel tra­fił do wię­zie­nia. Dostał wyrok dwóch lat, ale prze­sie­dział tylko rok. Po wyj­ściu opo­wia­dał, co się działo za murami zakładu kar­nego. Wiele razy musiał bro­nić się przed pobi­ciem i gwał­tem. Tylko dzięki sile swo­ich pię­ści udało mu się odsie­dzieć wyrok bez prze­cwe­le­nia. Marian był potężny i miał siłę w łapach. Nie to co on.

Heniek miałby spore trud­no­ści z oca­le­niem tyłka. W prze­no­śni i dosłow­nie.

Wszedł na teren obej­ścia i z miej­sca zauwa­żył, że przy­gląda mu się przy­szła teściowa. Zanie­po­ko­iło go jej spoj­rze­nie. Obser­wo­wała go uważ­nie, podejrz­li­wie. Posta­wił taczkę pod drzwiami sto­doły i pod­szedł do Macie­jasz­ko­wej.

– A mama co tak się patrzy? – burk­nął.

Kobieta uśmiech­nęła się krzywo.

– Oj, Heniek, Heniek. Pro­ble­mów se robisz.

– Co mama ma na myśli?

Wie­dział, że przy­szła teściowa chce mu coś powie­dzieć, ale się wahała. Serce nagle mu przy­spie­szyło. Miał wra­że­nie, że ona wie, co zro­bił.

– A ty nie powi­nie­neś być teraz w robo­cie? Jak stra­cisz pracę, to kto cię utrzyma? My na pewno nie będziemy na cie­bie łożyć, dar­mo­zja­dzie.

Poczuł ulgę. Stara jed­nak nie miała poję­cia, co zro­bił. Uśmiech­nął się do niej zło­śli­wie i rzu­cił:

– Niech się teściowa nie mar­twi. Chory jestem. Zaraz idę do leka­rza.

– I pew­nie do geesu na piwo wle­ziesz. Utra­pie­nie z wami, chło­pami… – powie­działa z nie­sma­kiem.

Heniek wolał się już nie odzy­wać. Nie chciał kłótni. Ostat­nio już pożarł się z Aśką o jej rodzi­ców. Chęć prze­ję­cia kawałka ziemi przy­szłych teściów spo­wo­do­wała jed­nak, że zaci­snął zęby. Uty­ski­wali na niego i nie szczę­dzili mu wyzwisk. Wie­dział, że musi to znieść, przy­naj­mniej do czasu prze­pi­sa­nia gospo­dar­stwa. Póź­niej im się odwdzię­czy. Jesz­cze nie wie­dział jak, ale coś na pewno wymy­śli.

Ruszył w stronę domu, ale zro­bił zale­d­wie trzy kroki, gdy usły­szał:

– Szpa­del wymyj pod stud­nią. Jakby mili­cja szu­kała, to krwi nie znaj­dzie.

Sta­nął i ponow­nie poczuł, jak serce mu przy­śpie­sza. Teraz już był pewny, że stara widziała, co zro­bił. Zdał sobie sprawę, że przy­szła teściowa ma na niego haka. Był prze­ko­nany, że bez sen­ty­men­tów donie­sie na niego na mili­cję, jeśli tylko się jej postawi.

Odwró­cił się do niej i lekko uśmiech­nął.

– Nie rozu­miem. Po co mam myć szpa­del? – spy­tał, robiąc minę nie­wi­niątka.

Macie­jasz­kowa wyjęła z kie­szeni far­tu­cha papie­rosy. Wło­żyła jed­nego do szkla­nej lufki i zapa­liła. Dopiero po wydmuch­nię­ciu dymu powie­działa:

– Słu­chaj sta­rej baby. Baba nie­jedno w życiu widziała.

Nic wię­cej nie dodała, tylko patrzyła na niego i uśmie­chała się chy­trze.

Heniek wie­dział, że powi­nien zro­bić, co mu każe. Wziął szpa­del i poszedł w stronę studni.

* * *

Bożena Pasłęk od samego rana miała złe prze­czu­cie. Nie potra­fiła wyja­śnić, o co cho­dzi, ale czuła strach. Dzi­siaj jej sio­strze­nica pierw­szy raz miała jechać do pracy. Tydzień temu skon­tak­to­wała się z nią jej sio­stra Ewa i popro­siła, aby przez kilka tygo­dni pomo­gła jej córce. Bożena bez waha­nia się zgo­dziła. Z tego, co usły­szała, Anetka dostała się na stu­dia o pro­filu peda­go­gicz­nym i w paź­dzier­niku miała roz­po­cząć rok aka­de­micki.

Przy­je­chała do nich dwa dni temu i od progu poin­for­mo­wała, że długo nie będzie im sie­dzieć na gło­wie, bo za kilka tygo­dni prze­nie­sie się do aka­de­mika. Do tego czasu będzie u nich pomiesz­ki­wać, ale postara się, żeby nawet nie zauwa­żyli jej obec­no­ści. Bożena zapew­niła ją, że są rodziną i zarówno ona, jak i Wła­dek cie­szą się, że mogą jej pomóc.

Wczo­raj się oka­zało, że Aneta nie tylko ma zamiar stu­dio­wać, ale też udało jej się zatrud­nić jako opie­kunka do dziecka. Bogate mał­żeń­stwo miesz­ka­jące na Krzy­kach szu­kało kogoś, kto zaj­mie się ich trzy­let­nim synem. Dzi­siaj dziew­czyna miała poje­chać zapo­znać się z dziec­kiem i doga­dać z nimi wszyst­kie szcze­góły.

Cały wczo­raj­szy wie­czór Bożena się zasta­na­wiała, czy to dobry pomysł. W jej oce­nie taka młoda dziew­czyna w obcym mie­ście nie powinna rzu­cać się od razu na głę­boką wodę. Powinna ostroż­niej sta­wiać kroki i wcho­dzić w doro­słość. Ona sama nie zde­cy­do­wa­łaby się na coś takiego. Na wiele rze­czy zresztą nie star­czyło jej odwagi. Jej życie było mono­tonne i pozba­wione zbęd­nego ryzyka. Po skoń­cze­niu szkoły kra­wiec­kiej poznała Władka. Szybko wzięli ślub i została u niego na gospo­darce. Po roku uro­dził się Bar­tek, jed­nak żył zale­d­wie dwa dni. Pomimo wielu prób Bożena nie zaszła ponow­nie w ciążę.

Jej sio­stra uło­żyła sobie życie ina­czej. Po skoń­cze­niu szkoły śred­niej chciała stu­dio­wać, ale jej plany spa­liły na panewce. W liceum poznała chło­paka z Trzeb­nicy. Jego rodzice byli na wyso­kich sta­no­wi­skach – ojciec był jakimś apa­rat­czy­kiem, a matka urzęd­niczką w gmi­nie. Chwila miło­snych unie­sień i Ewa zaszła w ciążę. Po dzie­wię­ciu mie­sią­cach uro­dziła Anetę. W taki spo­sób zakoń­czyły się jej marze­nia o stu­diach. Teraz, po dwu­dzie­stu latach, jej córka także zde­cy­do­wała się stu­dio­wać. Bożena się zasta­na­wiała, czy histo­ria nie zato­czy się kołem i jej sio­strze­nica za kilka mie­sięcy nie będzie cho­dzić z brzu­chem. Miała nadzieję, że los nie będzie dla niej tak okrutny. Cho­ciaż w sumie wiele dziew­czyn w oko­licy w wieku Anetki miało już dzieci. Nie byłoby to nic dziw­nego, ale o stu­diach dziew­czyna mogłaby wtedy zapo­mnieć.

Bożena kolejny raz spoj­rzała na zegar. Nie mogła zna­leźć sobie dzi­siaj miej­sca. Wła­dek kilka razy już obso­ba­czył ją za nie­zdar­ność. Zbiła dwa jajka, które nio­sła z kur­nika. Potem roz­lało jej się mleko z kanki. W końcu mąż nie wytrzy­mał i powie­dział, że jak ma zamiar przy­no­sić same straty, to lepiej niech usią­dzie w domu i poce­ruje ubra­nia.

Sta­rała się sku­pić na pracy, ale wciąż nie potra­fiła opa­no­wać drże­nia rąk. Dopiero teraz zauwa­żyła, że zabra­kło jej nie­bie­skiej nici. Wie­działa, że będzie musiała podejść do sklepu i zapy­tać, czy była dostawa. Odło­żyła na sto­lik igłę i wstała z krze­sła. Nie opusz­czało jej złe prze­czu­cie.

* * *

Przez cały dzień nie wie­dział, co ze sobą robić. Naj­pierw poszedł do ośrodka zdro­wia. Uda­wał kaszel i prze­ko­ny­wał, że boli go głowa, ale medyk przy­glą­dał mu się nie­uf­nie. Pytał, czy przy­pad­kiem nie zapił i teraz nie kom­bi­nuje, żeby dostać zwol­nie­nie. Heniek uda­wał obu­rzo­nego. Mówił, że woli pra­co­wać, niż sie­dzieć w domu z przy­szłą teściową. Ten argu­ment osta­tecz­nie prze­ko­nał leka­rza. Sam zresztą znał Macie­jasz­kową, więc poki­wał ze zro­zu­mie­niem głową. Bez zbęd­nych komen­ta­rzy dał mu cho­ro­bowe.

Wra­ca­jąc do domu, Heniek zaszedł do geesu, gdzie spo­tkał Wacka Mar­ko­wi­cza. Przy piwie i papie­ro­sie poga­dali chwilę na temat ostat­niej potań­cówki w remi­zie. Wacek się prze­chwa­lał, jak to pobił jed­nego z przy­jezd­nych z Lipy Pio­trow­skiej. Śmiał się, że jak lał chło­paka szta­chetą, to tam­ten bła­gał o litość. Fra­jer prze­ku­pił go pie­niędzmi – dał mu sto zło­tych, żeby Wacek prze­stał go bić i puścił do domu. Wacek scho­wał bank­not z Waryń­skim do kie­szeni spodni i dał chło­pa­kowi kopa w tyłek.

Teraz obaj się śmiali, ale Heniek się zasta­na­wiał, czy nie będzie z tego jakichś pro­ble­mów. Zna­jomi pobi­tego gościa mogą się prze­cież zaczaić na któ­re­goś z nich po dro­dze do mia­sta. Nie­raz zda­rzało mu się wra­cać rowe­rem przez Lipę i cza­sem bał się o wła­sną skórę. Oba osie­dla od lat za sobą nie prze­pa­dały, pomię­dzy miesz­kań­cami docho­dziło do bójek. Teraz rela­cje mogły się jesz­cze bar­dziej pogor­szyć.

Po roz­mo­wie z Wac­kiem Heniek wró­cił do domu. Stary Macie­ja­szek pra­co­wał w polu, Macie­jasz­kowa szy­ko­wała obiad. Miały być ziem­niaki z koper­kiem, jajka sadzone i zsia­dłe mleko. Heniek wolał to niż mor­ta­delę panie­ro­waną w bułce tar­tej. Wczo­raj ledwo ją zjadł. Zer­k­nął tylko na przy­szłą teściową i zde­cy­do­wał się pójść na górę. Nie chciał się rzu­cać w oczy, żeby przy­pad­kiem nie dała mu jakie­goś zaję­cia.

Wszedł do pokoju i spoj­rzał na leżącą na łóżku Aśkę. Jak zwy­kle nic nie robiła. Od trzech tygo­dni tylko leżała i słu­chała radia. Niby miała pod­jąć pracę jako woźna w szkole, ale jak dotąd nie dostała wia­do­mo­ści, od kiedy ma zacząć. Rok szkolny zaczął się tydzień temu, a z nią nikt się nie skon­tak­to­wał. To także było powo­dem ich ostat­niej kłótni.

Dzi­siaj jed­nak Heniek nie miał zamiaru się z nią sprze­czać. Mar­twił się, czy nikt nie znaj­dzie zako­pa­nej dziew­czyny. Teściowa wie­działa, co zro­bił, ale czy komuś o tym powie? Na pewno będzie miała go teraz w gar­ści.

Mógłby oczy­wi­ście jej też się pozbyć, ale wtedy sporo by ryzy­ko­wał.

Poło­żył się na tap­cza­nie obok Aśki i posta­no­wił się zdrzem­nąć.

* * *

Bożena wró­ciła ze sklepu, ale wciąż nie mogła się na niczym sku­pić. Prze­czu­cie, że Ane­cie grozi jakieś nie­bez­pie­czeń­stwo, nie opu­ściło jej nawet na chwilę. Krę­ciła się z kąta w kąt, zasta­na­wia­jąc, co się dzieje z dziew­czyną. Sta­rała się poukła­dać sobie wszystko w gło­wie.

Z tego, co wie­działa, jej sio­strze­nica zamie­rzała jechać pierw­szym auto­bu­sem odjeż­dża­ją­cym z pętli. Bożena była zdzi­wiona, dla­czego pla­nuje wyru­szyć już przed piątą, ale Anetka wytłu­ma­czyła jej, że rodzice dziecka pra­cują na rano i jedy­nie taka pora wcho­dziła w grę. Teraz jed­nak docho­dziła już osiem­na­sta, a Aneta wciąż nie wra­cała. Nie wspo­mi­nała, że pla­nuje zostać w mie­ście. Kole­ża­nek tu jesz­cze nie miała. Chło­paka tym bar­dziej. Mogła co prawda pójść do kina, ale i tak już dawno powinna być w domu.

Bożena zało­żyła chu­stę na głowę i posta­no­wiła pójść poszu­kać sio­strze­nicy. Wła­dek oczy­wi­ście stwier­dził, że prze­sa­dza. Mówił, że dziew­czyna jest młoda, w gło­wie ma jesz­cze fiu-bździu i pew­nie zapo­mniała o bożym świe­cie. Bożena jed­nak go nie słu­chała. Wyszła z domu i udała się w stronę przy­stanku. Po dro­dze roz­glą­dała się na boki, licząc, że może sio­strze­nica wyj­dzie jej naprze­ciw.

Sta­nęła na przy­stanku i spoj­rzała na naj­bliż­szy dom. Po obej­ściu krzą­tała się stara Macie­jasz­kowa. Bożena widziała też Heńka Kolasę palą­cego papie­rosa pod śliwą. Pode­szła do furtki i zawo­łała:

– Pani Macie­jasz­kowa! Niech no pani podej­dzie!

Gospo­dyni odło­żyła trzy­maną w dłoni motykę i wol­nym kro­kiem zbli­żyła się do płotu.

– Co tam, Bożenko? Stało się cuś?

– A stało się, stało. Szu­kam Anety, mojej sio­strze­nicy. Jechała do mia­sta dzi­siaj rano. Tym pierw­szym auto­bu­sem.

– I co?

– I do tej pory nie wró­ciła. Nie wiem, czy coś się jej nie stało.

Macie­jasz­kowa poki­wała głową.

– Jak rano, to chyba wiem, co się stało – powie­działa, po czym wyjęła z kie­szeni far­tu­cha szklaną lufkę i zatknęła w nią papie­rosa.

– Co? Nie­chaj pani mówi…

– A rano, jak wyszłam ze sła­wojki, widzia­łam, jak jakaś dziew­czyna wsiada do takiego dostaw­czaka. Chyba zie­lony żuk to był.

– Aneta wsia­dła do czy­je­goś auta? – upew­niła się zdu­miona Bożena.

Macie­jasz­kowa wzru­szyła ramio­nami.

– Ja tam, pani, nie wiem. Ja tylko widzia­łam, jak jakaś młoda dziew­czyna wsiada do samo­chodu.

Bożena mil­czała. W pew­nym momen­cie spoj­rzała na Kolasę, wciąż palą­cego pod drze­wem papie­rosa.

– A Heniek? On rano jeź­dzi do pracy. Może on coś widział wię­cej?

– Heniek jest chory. Dzi­siaj nie poszedł do roboty. Ale spy­tać możemy. Heniek, podejdź no tu! – zawo­łała Macie­jasz­kowa.

Kolasa rzu­cił papie­rosa na zie­mię i zdep­tał go butem. Ocią­ga­jąc się, pod­szedł do furtki.

– Czego? – mruk­nął, sta­jąc przy pło­cie.

– Grzecz­niej, jak do star­szych gadasz – upo­mniała go przy­szła teściowa. – Sąsiadka pyta, czy nie widzie­li­śmy jej sio­strze­nicy. Rano jechała do mia­sta. Pytała, czy ty cze­goś nie widział, ale powie­dzia­łam, że chory jesteś i nie wycho­dzi­łeś rano na przy­sta­nek.

Heniek powoli ski­nął głową.

– Tak. Mam zwol­nie­nie. Nie widzia­łem żad­nej kobiety, bo spa­łem – odparł. – Od wczo­raj już źle się czu­łem i zosta­łem w domu.

– A widzi sąsiadka, tak jak mówi­łam. – Macie­jasz­kowa wzru­szyła ramio­nami. – Jak dzie­wu­cha wróci, to musi pani ją spy­tać, co to za kawa­ler jeź­dzi tym żukiem.

Bożena się zamy­śliła. Może rze­czy­wi­ście ktoś pod­wiózł Anetę do mia­sta. Wciąż jed­nak miała prze­czu­cie, że stało się coś złego.

– Dobrze – powie­działa po chwili. – Ale jakby sobie pani coś wię­cej przy­po­mniała, to niech pani da znać.

– Niech się sąsiadka nie mar­twi, wylata się dzie­wu­cha, to wróci – stwier­dziła Macie­jasz­kowa, zacią­ga­jąc się papie­ro­sem.

2

Wro­cław, 7 wrze­śnia 1978 r.

Wczo­raj Bożena prze­szła całą wieś w poszu­ki­wa­niu Anety. Roz­py­ty­wała sąsia­dów, ale żaden nie potra­fił jej pomóc. Naj­bar­dziej ją zasko­czyło, że nikt nie widział, jak jej sio­strze­nica wsia­dała do tego auta, o któ­rym wspo­mniała Macie­jasz­kowa. Prze­cież o tej porze parę osób jechało do pracy w mie­ście, ktoś powi­nien coś zauwa­żyć. Nie wie­działa już, co ma o tym wszyst­kim myśleć.

Aneta nie była taka jak Aśka, córka Macie­jasz­ko­wej. Bożena nie wie­rzyła, żeby sio­strze­nica wsia­dła do obcego samo­chodu – była ostrożna i ni­gdy nie łapała oka­zji. Żeby pozwo­lić się pod­wieźć, musiała znać kie­rowcę.

Przez całą noc kobieta nie zmru­żyła oka. Mąż obok niej chra­pał pod koł­drą, a ona wciąż się zasta­na­wiała, kim był kie­rowca żuka, który rze­komo pod­wiózł Anetę do mia­sta. Niby nie miała powo­dów, aby nie wie­rzyć w słowa sąsiadki, ale czuła, że kobieta coś ukrywa. Zacho­wa­nie Heńka też było co naj­mniej podej­rzane. Posta­no­wiła, że z samego rana pój­dzie do dziel­ni­co­wego i o wszyst­kim mu powie. Kar­piń­ski na pewno coś zara­dzi. Słu­żył na poste­runku już kilka dobrych lat i znał wszyst­kich w oko­licy. Będzie wie­dział, kto jeź­dzi zie­lo­nym żukiem.

Wstała i poczła­pała do kuchni. Naszła ją ochota na cie­płe mleko. Piła je zawsze, gdy miała jakiś pro­blem. Wyjęła gar­nek z szafki i wlała tro­chę mleka z kanki. Patrzyła na budzącą się do życia wieś. Docho­dziła czwarta trzy­dzie­ści. Minęła już doba, odkąd Aneta nie dała znaku życia.

Bożena pomy­ślała, że po wizy­cie u dziel­ni­co­wego podej­dzie jesz­cze na pocztę i nada tele­gram do Ewy. Dopiero teraz w jej gło­wie zaświ­tała myśl, że może Aneta po pro­stu wró­ciła do rodzin­nego domu i nic jej nie powie­działa. Jeśli się okaże, że sio­strze­nica jest w Trzeb­nicy, ciotka zrobi jej awan­turę. Na pewno dłu­żej nie będzie się opie­ko­wać tak nie­roz­sądną pan­nicą.

Piła mleko i patrzyła na wscho­dzące słońce. Za jakiś kwa­drans wsta­nie Wła­dek. Będzie musiała wtedy pójść zro­bić obrzą­dek zwie­rząt w gospo­dar­stwie, a potem naszy­ko­wać śnia­da­nie. Dzień jak co dzień.

Odsta­wiła szklankę i poszła się ubrać.

* * *

Heniek nie mógł spać. Wciąż wra­cał myślami do wyda­rzeń poprzed­niego dnia. Był prze­stra­szony. Bał się, że Bożena Pasłęk powia­domi mili­cję, a ta zacznie szu­kać dziew­czyny. Był pewny, że śled­czy raz-dwa tra­fią na zako­pane zwłoki. Nie chciał iść do wię­zie­nia.

Pod­jął decy­zję, że uciek­nie do lasu, gdy tylko mili­cja odnaj­dzie ciało. Nie da się zła­pać. Znał oko­licę i wie­dział, że da radę się ukry­wać przez dłuż­szy czas. Sły­szał kie­dyś o pew­nym par­ty­zan­cie, który przez kilka lat po woj­nie cho­wał się w lasach w pobliżu Wołowa.

Wyszedł na podwó­rze, pod­szedł do studni i wycią­gnął z niej wia­dro. Nabrał tro­chę wody w zagłę­bie­nie dłoni i napił się. Była lodo­wata. Potem obmył sobie kark, usiadł na ławce przed domem i zapa­lił extra moc­nego. Zacią­gnął się głę­boko. Dym podraż­nił mu gar­dło, więc kilka razy odkaszl­nął. Lubił tę markę papie­ro­sów, miały dobry sto­su­nek ceny do mocy. Kilka razy zda­rzyło mu się palić gie­wonty, ale nie sma­ko­wały jak te ćmiki. Spa­lił do końca, splu­nął na zie­mię i zdep­tał gumia­kiem nie­do­pa­łek. Następ­nie poszedł za dom, roz­piął roz­po­rek i zaczął sikać.

Wczo­raj, gdy przy­szła do nich ta Pasłę­kowa i zaczęła wypy­ty­wać o sio­strze­nicę, skóra mu ścier­pła ze stra­chu. Był prze­ko­nany, że zaraz wszystko się wyda, a on trafi do pudła. Dosłow­nie nogi się pod nim ugięły, nie wie­dział, co powie­dzieć. Na szczę­ście z opre­sji wyba­wiła go Macie­jasz­kowa. Nie miał bla­dego poję­cia, dla­czego kobieta go chroni – ani dla­czego dotąd jesz­cze nie donio­sła na mili­cję. Zasta­na­wiał się, co będzie za to chciała.

I czy on będzie w sta­nie jej to dać.

* * *

Sier­żant Kar­piń­ski odwie­sił rapor­tówkę na wie­szak i usiadł za swoim biur­kiem. Dzi­siaj musiał się udać na swój rewir do Świ­niar. Miał zamiar poroz­ma­wiać z Bogu­sła­wem Kasz­kie­wi­czem. Od dawna docie­rały do niego nie­po­ko­jące infor­ma­cje, że rol­nik nie oszczę­dza pię­ści i regu­lar­nie leje żonę oraz dzieci. Po spo­tka­niu z dam­skim bok­se­rem będzie musiał pod­je­chać na swo­jej jawie do Wojtka Sie­dlaszka. Ostat­nio usły­szał, że gospo­darz znowu pędzi bim­ber. Kar­piń­ski musiał to spraw­dzić. Rok temu zli­kwi­do­wano nie­le­galną bim­brow­nię, a Sie­dla­szek dostał wyrok w zawie­sze­niu i grzywnę w wyso­ko­ści tysiąca zło­tych. Do tego skon­fi­sko­wano mu sprzęt słu­żący do nie­le­gal­nego wytwa­rza­nia alko­holu. Kar­piń­ski się zasta­na­wiał, czy infor­ma­cje o wzno­wie­niu pro­duk­cji są tylko plot­kami, czy rze­czy­wi­ście u Sie­dlaszka znowu się pędzi samo­gon.

Szybko przej­rzał leżące na biurku donosy doty­czące jego rewiru. Jeden doty­czył kra­dzieży kury z obej­ścia. Kar­piń­ski podej­rze­wał, że to lis porwał drób i nie było tu żad­nego wykro­cze­nia. Kolejny donos infor­mo­wał, że Zenek Kuczyń­ski po pijaku wsiadł na wuefemkę, po czym roz­je­chał kaczkę nale­żącą do Gniad­ko­wej. Były także dwie ano­ni­mowe infor­ma­cje o awan­tu­rach po alko­holu, ale taką drob­nicą się nie przej­mo­wał. Wie­dział, że na wsi naj­pierw się pije, potem bije, a na końcu godzi. Anga­żo­wa­nie w to orga­nów pań­stwa nic nie wnosi oprócz zamie­sza­nia i nikomu nie­po­trzeb­nej roboty.

Koń­czył prze­glą­da­nie ano­ni­mów, gdy nagle coś go zacie­ka­wiło. Ktoś infor­mo­wał o kra­dzieży butów z obej­ścia Babi­cza. Zgło­sze­nie przy­szło wczo­raj wie­czo­rem. Z notatki wyni­kało, że Babicz ścią­gnął stare gumo­filce i posta­wił je przed drzwiami sieni. Gdy wyszedł poza­my­kać kury, oka­zało się, że gumiaki znik­nęły. Babicz podej­rze­wał, że kra­dzieży doko­nał młody Kaszow­ski. Ostat­nio mieli kon­flikt. Pod­czas zabawy w remi­zie Kaszow­ski zacze­piał córkę Babi­cza i ojciec pre­wen­cyj­nie zdzie­lił go w pysk. Ura­żona duma mogła popchnąć mło­dziaka do zemsty na sta­rym rol­niku. Kar­piń­ski będzie musiał to spraw­dzić.

Wstał zza biurka, otwo­rzył sejf i wycią­gnął z niego służ­bową tetetkę. Pod­piął kaburę do pasa i zało­żył rapor­tówkę. Czas ruszyć w teren.

* * *

Macie­jasz­kowa poszła na pole, gdzie dzień wcze­śniej Heniek udał się ze zwło­kami. Tra­fiła bez pro­blemu. Świeże ślady kopa­nia w ziemi jed­no­znacz­nie zna­czyły miej­sce, gdzie spo­częła dziew­czyna. Kobieta uświa­do­miła sobie, że gdy w sprawę zosta­nie zaan­ga­żo­wana mili­cja, od razu odnajdą to miej­sce. Kwe­stią czasu będzie wytro­pie­nie zabójcy, a wtedy cała wieś się dowie, że jej przy­szły zięć, mąż jej córki i ojciec ich dziecka jest mor­dercą.

Do tego nie mogła dopu­ścić. Usia­dła na kamie­niu i zaczęła się zasta­na­wiać, co ma zro­bić, żeby nikt nie odkrył mrocz­nego sekretu. Będzie musiała wta­jem­ni­czyć w sprawę swo­jego męża, choć oba­wiała się jego reak­cji. Sta­siek bywał poryw­czy, miał też ciężką rękę – nie raz poczuła to na wła­snej skó­rze. Teraz mogło być podob­nie. Jed­nak nie to mar­twiło ją naj­bar­dziej. Naj­go­rzej by było, gdyby mąż się spił i wyga­dał komuś prawdę. Osta­tecz­nie posta­no­wiła jed­nak o niczym mu nie mówić. Miała wystar­cza­jąco dużo pro­ble­mów, dodat­kowy nie był jej potrzebny. Zapa­liła papie­rosa, obser­wu­jąc wieś.

W końcu w jej gło­wie poja­wił się plan. Zde­cy­do­wała, że pój­dzie do Kle­pa­cza i pogada z nim na temat wydzier­ża­wie­nia kawałka pola. Weź­mie ze sobą Heńka, aby się bar­dziej uwia­ry­god­nić. Powie­dzą sta­remu, że chcą zasa­dzić w tym miej­scu drzewka owo­cowe, a kawa­łek wyko­rzy­stać do uprawy warzyw. Prze­ko­pa­nie kil­ku­na­sto­me­tro­wego kawałka ziemi będzie zada­niem dla Kolasy. Świeżo sko­pana zie­mia i młode drzewka nie będą wzbu­dzały żad­nych podej­rzeń.

Lepiej teraz tro­chę się namę­czyć i prze­ko­pać kilka arów, niż tra­fić do wię­zie­nia na dłu­gie lata.

* * *

Bożena Pasłęk co chwila zer­kała na ulicę. Znała zwy­czaje sier­żanta Kar­piń­skiego. Wie­działa, że zawsze gdy przy­jeż­dża na swo­jej jawie do Świ­niar, sta­wia motor przed skle­pem i na pie­chotę obcho­dzi całą wieś. Spoj­rzała na wiszący na ścia­nie zegar. Docho­dziła dzie­siąta. Kar­piń­ski powi­nien już par­ko­wać.

Zało­żyła chu­stę na głowę, wyszła z domu i pode­szła do furtki. Nie cze­kała długo, led­wie kilka minut, gdy w oddali zoba­czyła cha­rak­te­ry­styczną syl­wetkę mili­cjanta. Duży brzuch i sze­ro­kie ramiona led­wie mie­ściły się w mun­du­rze.

Otwo­rzyła bramkę i wyszła Kar­piń­skiemu naprze­ciw. Gdy była w odle­gło­ści kilku metrów od niego, zatrzy­mała się.

– Dzień dobry, oby­wa­telu sier­żan­cie – powie­działa.

– A, dzień dobry. Co tam u pani sły­chać?

– Same nie­szczę­ścia, panie sier­żan­cie. Pro­blem się przy­da­rzył, wielka tra­ge­dia… – Po policzku Bożeny spły­nęła łza.

– Co się stało? – Mili­cjant sta­nął w miej­scu, wyraź­nie zain­te­re­so­wany. – Niech­że pani mówi – pona­glił.

Pasłę­kowa prze­łknęła ślinę i otarła łzę.

– Moja sio­strze­nica zagi­nęła. Miała jechać do pracy, wczo­raj wyszła z domu i do dziś nie wró­ciła.

– Sio­strze­nica?

– Tak. Moja sio­stra popro­siła, żebym przez kilka dni pozwo­liła Anetce zamiesz­kać u nas. Dziew­czyna dostała się na stu­dia i czeka na miej­sce w aka­de­miku. Ale tam dopiero od paź­dzier­nika przyj­mują. Anetka chciała zaro­bić parę gro­szy i miała pod­jąć pracę. Wczo­raj na spo­tka­nie do mia­sta poje­chała…

– Rozu­miem. A czy rodzice zawia­do­mili już mili­cję?

– Oni sami jesz­cze nie wie­dzą. Oboje zapra­co­wani. Ojciec jest w par­tii i jest naczel­ni­kiem gmin­nym. Matka jest refe­ren­tem…

– Czyli w grę wcho­dzi też poli­tyka. Może ktoś ją porwał? Może ktoś z zemsty na ojcu dzia­ła­czu upro­wa­dził jego córkę? Ostat­nio widzia­łem w tele­wi­zji taki serial, gdzie była podobna sytu­acja. Porwano dziecko dyrek­tora dużej firmy i zażą­dano pie­nię­dzy. Milion dola­rów! Wyobraża pani sobie? To wię­cej, niż widzia­łem w całym swoim życiu!

– Wąt­pię, żeby ktoś chciał się zemścić na mojej sio­strze lub jej mężu – odparła Pasłę­kowa. – Musiałby wie­dzieć, że Anetka tu mieszka.

– W sumie ma pani rację.

– Macie­jasz­kowa powie­działa mi, że Anetka wsia­dła do jakie­goś żuka. Niby zie­lo­nego. Jakoś nie chce mi się w to wie­rzyć. To ostrożna dziew­czyna, nie poje­cha­łaby z obcym.

– Czyli mówi­cie, że Macie­jasz­kowa mogła się pomy­lić i albo to nie Aneta wsia­dała do żuka, albo…

– Ja tam, panie oby­wa­telu sier­żan­cie, nie wiem. Jedno jest pewne: Aneta dotąd nie wró­ciła, a wszyst­kie ślady pro­wa­dzą w stronę przy­stanku.

* * *

Decy­zja o obsa­dze­niu skrawka ziemi przy lesie była strza­łem w dzie­siątkę. Macie­jasz­kowa bez pro­blemu zała­twiła z Kle­pa­czem dzier­żawę nie­użyt­ków. Zde­cy­do­wała, że do urzędu nie będą tego jesz­cze zgła­szać. Nie chciała, żeby urzęd­nicy zada­wali nie­po­trzebne pyta­nia.

Umó­wiła się z Kle­pa­czem, że jedna trze­cia zbio­rów trafi do niego, a przy oka­zji ona zapłaci mu kwin­ta­lem psze­nicy za dzier­żawę. Cena była wysoka, ale na bez­pie­czeń­stwie się nie oszczę­dza. Lepiej teraz zapła­cić wię­cej, niż ryzy­ko­wać, że mili­cja trafi na trop Heńka. Nie mieli co prawda jesz­cze drze­wek, ale i tak kazała przy­szłemu zię­ciowi prze­ko­pać cały pas ziemi. W jej oce­nie tylko do tego się nada­wał. Nawet gdy poszli do Kle­pa­cza, to ona mówiła, a ten imbe­cyl tylko tępo się patrzył.

Nie chciała zresztą przy sta­rym wta­jem­ni­czać Heńka w swój plan. Bała się, że ten coś głu­piego chlap­nie. Dopiero gdy we dwoje sta­nęli na polu, powie­działa mu, co wymy­śliła. Kazała mu prze­ko­pać zie­mię i zro­bić doły na sadzonki. Drzewka będą musieli dopiero zała­twić, ale naj­waż­niej­sze, że w razie pytań będą mieli wymówkę, dla­czego zie­mia jest świeżo prze­ko­pana.

– Będziesz musiał pójść pod sklep na piwo. Poga­dasz z kil­koma sąsia­dami i niby przy­pad­kiem wspo­mnisz, że dzier­ża­wimy zie­mię od Kle­pa­cza.

– Po co? – spy­tał Heniek.

– Po jajco. Chcę, żeby ludzie wie­dzieli, że mamy zamiar posa­dzić tam jabło­nie i warzywa.

– Ale prze­cież mówiła mama, że nie chce, żeby Kle­pacz zgła­szał dzier­żawę.

– Oj, Heniek, głu­piś ty jak but. Prze­cież powie­dzia­łam tak, żeby mieć pew­ność, że nikt nie będzie o nic pytał. Ty pój­dziesz i roz­po­wiesz. Jakby co, mów, że zie­mię doga­da­li­śmy już kilka dni temu.

– Nie rozu­miem, po co to wszystko.

– Po to, łachu­dro, żebyś do kry­mi­nału nie poszedł! Zabi­łeś dziew­czynę i powi­nie­neś tra­fić do pier­dla. W innej sytu­acji sama bym na mili­cję poszła, ale będziesz ojcem mojego wnuka. Bóg mi świad­kiem, że chęt­nie bym się cie­bie pozbyła, ale nie mogę. Kop, bo czasu nie ma!

Patrzyła, jak Kolasa zabiera się do roboty. Kil­ka­na­ście ruchów łopatą i już się spo­cił. W tym cza­sie nie zamie­nili ze sobą ani słowa.

Kiedy Macie­jasz­kowa spoj­rzała w stronę drogi, serce pra­wie jej sta­nęło.

W ich kie­runku szedł dziel­ni­cowy.

* * *

Kar­piń­ski po roz­mo­wie z Bożeną Pasłęk poszedł do Macie­jasz­ków. Poroz­ma­wiał kilka minut ze Staś­kiem i dowie­dział się, że jego żona i przy­szły zięć poszli w stronę lasu. Po co, tego Macie­ja­szek nie wie­dział.

Mili­cjant ruszył w tam­tym kie­runku. Już z daleka zoba­czył kopią­cego na polu przy lesie Heńka. Macie­jasz­kowa stała nad nim i poka­zy­wała mu coś ręką.

Pod­szedł bli­żej i zawo­łał:

– Dzień dobry!

– A dobry, dobry, panie dziel­ni­cowy. Cóż tam do nas spro­wa­dza? – spy­tała kobieta.

– A wy co tu kopie­cie? – zain­te­re­so­wał się Kar­piń­ski, roz­glą­da­jąc się.

– Chcemy zasa­dzić parę drze­wek owo­co­wych. Jabło­nie i gru­sze. Zro­bimy też ogró­dek warzywny. U nas zie­mia pod zboże przy­go­to­wana, nie ma miej­sca na sad. Kle­pacz ma sporo ziemi, a ten kawa­łek nie jest upra­wiany. Dzier­ża­wimy od niego.

– A do gminy zgło­szone?

– Jutro się wybie­ram. Dzi­siaj chcemy tu prze­ko­pać. Jutro też kupimy drzewka… Ale sier­żant to chyba nie w spra­wie drze­wek?

Kar­piń­ski ski­nął głową.

– Zga­dza się. Dosta­łem infor­ma­cję, że wczo­raj widzie­li­ście, jak sio­strze­nica Bożeny Pasłęk wsiada do jakie­goś żuka.

– Ano, tak było. Zdzi­wi­łam się, ale teraz te młode to takie lata­wice, że szkoda gadać. Przy­kład mojej Aśki – mruk­nęła Macie­jasz­kowa, głową wska­zu­jąc na Heńka.

Kar­piń­ski zro­zu­miał ten gest. Sam uwa­żał, że Heniek Kolasa nie jest naj­lep­szym kan­dy­da­tem ani na męża, ani na zię­cia. Tajem­nicą poli­szy­nela była infor­ma­cja o ciąży mło­dej Macie­jasz­ko­wej. Podej­rze­wał, że gdyby nie stan Aśki, stara dawno wywa­li­łaby tego nie­do­rajdę na zbity pysk.

– A ten żuk to jaki był? Bla­szak? Z plan­deką?

– Z plan­deką. Taki, jak jeź­dzi w pege­erze w Pęgo­wie.

– A kolor?

– Chyba zie­lony, ale nie zwró­ci­łam uwagi. Wcze­śnie było i nie wie­dzia­łam, że to będzie ważne.

– A Heniek?

– Co Heniek?

– Może on coś widział? Heniek, podejdź no tu!

Kolasa odło­żył szpa­del i powoli ruszył w ich stronę.

– Widzia­łeś coś? – spy­tał Kar­piń­ski.

– A niby co?

– Pytam, czy widzia­łeś, jak ta Aneta wsiada do żuka.

– Nie, panie sier­żan­cie. Ja wczo­raj wsta­łem późno. Jakieś cho­rób­sko mnie brało i nie posze­dłem do pracy.

Sekundę póź­niej przy­ci­snął jedną dziurkę w nosie i wydmu­chał smarka. Otarł rękę o spodnie i spoj­rzał na Kar­piń­skiego.

Sier­żant tylko poki­wał głową. Zasta­na­wiał się, co młoda Macie­jasz­kowa widzi w tym gbu­rze.

* * *

Aśka Macie­ja­szek patrzyła na wra­ca­ją­cego od strony lasu dziel­ni­co­wego. Od wczo­raj nie mogła zro­zu­mieć, co się dzieje w domu. Heniek cho­dził jakiś struty, zamy­ślony. Kilka razy pró­bo­wała z nim poroz­ma­wiać, ale szybko ją zby­wał. Matka też zacho­wy­wała się ina­czej niż zwy­kle. Była mniej cze­pial­ska. Wczo­raj, gdy Aśka nie nakar­miła wie­czo­rem kur, matka nawet jej nie ochrza­niła, tylko poki­wała głową i poszła sama rzu­cić ziarno. Każ­dego innego dnia awan­tura nio­słaby się przy­naj­mniej do połowy Świ­niar.

Dziew­czyna posta­no­wiła poroz­ma­wiać z ojcem. Poszła do sto­doły, gdzie ten sma­ro­wał aku­rat bronę.

– Ojciec, powiesz mi, co się w domu dzieje?

– A co ma się dziać? – Stary nawet na nią nie spoj­rzał.

– Nie widzisz? Matka i Heniek jakoś dziw­nie się zacho­wują.

– A daj spo­kój. – Mach­nął na nią ręką jak na natrętną muchę. – Nie mam czasu na pier­doły. Widzisz, ile mam roboty. Lepiej by było, jak­byś pogo­niła tego swo­jego Heńka do jakiejś pracy. Dar­mo­zjada nie będę tu trzy­mał!

– Ojciec, Heniek prze­cież pra­cuje w mie­ście…

– A co mnie to obcho­dzi? W polu jest praw­dziwa robota! Ta zie­mia daje nam żryć, a nie jakaś mia­stowa praca. Popie­przyło się! Wszy­scy cią­gną do mia­sta, a na ziemi mało kto został. Myśla­łem, że jak będę miał zię­cia, to cho­ciaż tro­chę pomoże. A tu co? Sie­dzi leń i nic nie robi. A w dupie z takim zię­ciem. – Macie­ja­szek splu­nął na zie­mię.

Aśka wie­działa, że dal­sza dys­ku­sja nie ma sensu. Wiele razy obry­wało jej się od rodzi­ców, że zaszła w ciążę z Kolasą. Nie chciała pro­wo­ko­wać kolej­nej kłótni.

Dzi­wiło ją tylko, że matka tak nagle zmie­niła zda­nie co do jej Heńka. Miała nadzieję, że z cza­sem ojciec też się do niego prze­kona.

* * *

Kar­piń­ski spo­rzą­dził raport i zde­cy­do­wał się powia­do­mić o sytu­acji komen­danta. Jego naczel­nik był na urlo­pie, a zastępca wyje­chał aku­rat w teren. Mógł co prawda pocze­kać na powrót prze­ło­żo­nego, ale czuł, że musi jak naj­szyb­ciej nadać bieg spra­wie. Pierw­szy raz się zda­rzyło, że na pod­le­głym mu tere­nie ktoś zagi­nął.

Nie reago­wałby w ten spo­sób, gdyby nie fakt, że dziew­czyna była córką członka par­tii. Pry­wat­nie nie miało to dla niego zna­cze­nia, czy zagi­niona jest dziec­kiem poli­tyka, sekre­ta­rza par­tii, papieża czy nawet jakie­goś dyrek­tora. Czło­wiek to czło­wiek. Sam był bez­par­tyjny i nie­za­an­ga­żo­wany w poli­tykę. Zda­wał sobie jed­nak sprawę, że jego prze­ło­żeni mogą mieć inne podej­ście do tej kwe­stii.

Zasta­na­wiał się, czy dziew­czyna rze­czy­wi­ście wsia­dła do jakie­goś żuka. Znał oko­licz­nych miesz­kań­ców i wie­dział, kto jeź­dzi jakim samo­cho­dem. Żuka miała spół­dziel­nia mle­czar­ska w Psa­rach, gospo­dar­stwo rolne Józefa Garn­ca­rza i PGR w Pęgo­wie. Oczy­wi­ście mogło być jesz­cze kilku wła­ści­cieli samo­cho­dów dostaw­czych tej marki, ale musieli miesz­kać z dala od jego rewiru. Te, o któ­rych wie­dział, też były wpraw­dzie poza jego tere­nem, ale czę­sto je widy­wał, gdy prze­jeż­dżały przez Świ­niary. Zdą­żył się roze­znać, kim są ich kie­rowcy. Nie potra­fił jed­nak sko­ja­rzyć, jakiego koloru są samo­chody, choć podej­rze­wał, że zie­lony jest dla tej marki dość typowy.

Posta­no­wił, że prze­każe temat prze­ło­żo­nym i niech oni zade­cy­dują, czy nadać spra­wie bieg u sie­bie, czy prze­ka­zać ją do komendy woje­wódz­kiej. Sam nie chciał podej­mo­wać decy­zji. Wolał trzy­mać się z dala od poli­tyki, poli­ty­ków i ich dzieci.

* * *

Bożena Pasłęk wie­działa, że w końcu musi powia­do­mić sio­strę o tym, co się stało. Powinna to zro­bić w miarę deli­kat­nie, tak żeby jej nie prze­ra­zić, choć już sam fakt, że Aneta nie wró­ciła do domu, był prze­ra­ża­jący. Dzi­siaj już nie zdą­żyła pójść na pocztę nadać tele­gram. Będzie musiała zro­bić to jutro.

Naj­le­piej, gdyby jej sio­stra przy­je­chała do Wro­cła­wia i razem poszłyby na mili­cję. Zgło­siła wpraw­dzie zagi­nię­cie dziel­ni­co­wemu, ale nie była pewna, czy mili­cjant pod­szedł do sprawy poważ­nie i czy prze­każe jej pro­wa­dze­nie bar­dziej doświad­czo­nym śled­czym.

Weszła do pokoju, gdzie jesz­cze kilka nocy wcze­śniej spała Aneta, i zaczęła prze­glą­dać jej rze­czy. Szu­kała jakich­kol­wiek śla­dów świad­czą­cych o tym, że Aneta ucie­kła z domu, a nie stała się ofiarą prze­stęp­stwa. Prze­glą­dała szu­flady, w któ­rych dziew­czyna trzy­mała figi i sta­niki. W dru­giej zwi­nięte były raj­stopy. Pod­no­siła każdą z rze­czy, ale nic się pod nimi nie kryło. W sza­fie rów­nież niczego nie zna­la­zła.

Zre­zy­gno­wana, usia­dła na tap­cza­nie i skryła twarz w dło­niach. Czuła, jak do jej oczu napły­wają łzy. Wtedy do pokoju wszedł Wła­dek. Bez słowa pod­szedł do niej i mocno przy­tu­lił.

– Na­dal nic nie wia­domo? – spy­tał po chwili.

– Nic. Zgło­si­łam Kar­piń­skiemu, ale zasta­na­wiam się, czy nie poje­chać do mia­sta. Może tam szyb­ciej się za to wezmą. Może mili­cja spraw­dzi szpi­tale.

– Nie martw się. Anetka się znaj­dzie. Cała i zdrowa.

Bożena chciała w to wie­rzyć. Sama marzyła tylko o tym, żeby sio­strze­nica za chwilę weszła do domu. Nawet gdyby nie wyja­śniła, co się z nią działo przez ten czas, Bożena byłaby naj­szczę­śliw­szą osobą na świe­cie. Zro­bi­łaby wszystko, żeby cała ta sytu­acja oka­zała się tylko złym wspo­mnie­niem, sen­nym kosz­ma­rem.

Poło­żyła głowę na ramie­niu Władka i zamknęła oczy.

3

Wro­cław, 8 wrze­śnia 1978 r.

Porucz­nik Adam Kozłow­ski wszedł do swo­jego pokoju w wydziale kry­mi­nal­nym Komendy Woje­wódz­kiej Mili­cji Oby­wa­tel­skiej we Wro­cła­wiu. Kilka dni temu wró­cił ze szko­le­nia w komen­dzie sto­łecz­nej pro­wa­dzo­nego przez funk­cjo­na­riu­szy z Moskwy. Ana­li­zo­wano na nim współ­cze­sne metody walki z prze­stęp­stwami popeł­nia­nymi na tere­nie kraju. Szcze­gólny nacisk poło­żono na zbrod­nie, które docie­rają do Pol­ski z kra­jów impe­ria­li­stycz­nych. Naj­wię­cej mówiono o nar­ko­ma­nii i prze­stęp­czo­ści na tle sek­su­al­nym. Według pro­wa­dzą­cych szko­le­nie oba rodzaje prze­stępstw, wcze­śniej w kraju w zasa­dzie nie­spo­ty­kane, poja­wiły się wraz z emi­sją w tele­wi­zji serialu o porucz­niku Kojaku.

Winą obar­czono też zachod­nią muzykę i lite­ra­turę. Pro­wa­dzący szko­le­nie tłu­ma­czyli, że pol­ski robot­nik i rol­nik napa­trzył się na impe­ria­li­styczny świat i zama­rzyło mu się stwo­rze­nie cze­goś podob­nego w socja­li­stycz­nej ojczyź­nie. Kozłow­ski wie­dział jed­nak, że to nie ame­ry­kań­ski łysy funk­cjo­na­riusz poli­cji wymy­ślił gwałty i nar­ko­ma­nię. Z tym mieli pro­blemy, zanim kto­kol­wiek w Pol­sce usły­szał o Tel­lym Sava­la­sie. Nie muzyka Rol­ling Sto­nes czy innych Beatle­sów spo­wo­do­wała, że mło­dzież się­gnęła po używki. To nie ame­ry­kań­skie filmy pro­mują kom­pot ze słomy mako­wej, tylko rodzimi pro­du­cenci nar­ko­ty­ków. Nie komen­to­wał jed­nak, bo nie chciał zwra­cać na sie­bie uwagi. Miał już wystar­cza­jąco dużo pro­ble­mów przez swoje zacho­wa­nie. Uwa­żano, że jest zdol­nym, ale nie­sub­or­dy­no­wa­nym ofi­ce­rem.

Usiadł za biur­kiem i spoj­rzał na raporty z terenu. Nic cie­ka­wego w mie­ście się nie wyda­rzyło. Tra­dy­cyj­nie kilka bójek, a także jedno zabój­stwo na meli­nie na Bro­cho­wie, któ­rym zaj­mo­wał się już Marek Walew­ski. Aktów roz­bo­jów ostat­niej doby nie odno­to­wano. Wstał, pod­szedł do sto­lika, nasy­pał kawy do szklanki i wło­żył grzałkę do kubka z wodą. Zapa­lił caro i zacią­gnął się głę­boko, patrząc przez okno na budy­nek aresztu śled­czego. Był cie­kaw, ile z zatrzy­ma­nych przez niego osób sie­dzi teraz w celach i patrzy w stronę komendy, zasta­na­wia­jąc się, czy Kozłow­ski jest dzi­siaj w pracy. Strzep­nął popiół do doniczki z fiku­sem i odszedł od okna. Wtedy usły­szał puka­nie do drzwi.

– Wejść! – zawo­łał, zacią­ga­jąc się po raz kolejny.

W progu stała sier­żant Bar­bara Baczyń­ska z kil­koma tecz­kami pod pachą.

– Cześć, Adaś. Mam coś dla cie­bie.

– Co tam?

– Zagi­nię­cie. Młoda dziew­czyna wyszła wczo­raj do pracy i dotąd nie wró­ciła. Jej ciotka zgło­siła zagi­nię­cie dziel­ni­co­wemu, a ten prze­ka­zał to nam.

Kozłow­ski był zdzi­wiony. Z reguły takimi spra­wami zaj­mo­wały się lokalne komi­sa­riaty, a nie sama komenda woje­wódzka. Wyją­tek można było zro­bić, jeśli ktoś z rodziny zagi­nio­nej nale­żał do par­tii lub miał jakiś zwią­zek z wła­dzą.

Spoj­rzał na Baczyń­ską.

– A kim jest tatuś lub mamu­sia zagi­nio­nej?

– Tatuś jest pierw­szym naczel­ni­kiem gmin­nym w Trzeb­nicy. Jego ojciec ukoń­czył dwu­letni wie­czo­rowy Uni­wer­sy­tet Mark­si­zmu-Leni­ni­zmu na kie­runku eko­no­mia poli­tyczna. Potem został inspek­to­rem w sane­pi­dzie. Był też prze­wod­ni­czą­cym Pre­zy­dium Powia­to­wej Rady Naro­do­wej w Żmi­gro­dzie, w latach sześć­dzie­siąt jeden do sie­dem­dzie­siąt trzy – zre­fe­ro­wała Baczyń­ska.

– A mamu­sia?

– Pra­cuje teraz jako refe­rent w gmi­nie. Wcze­śniej była kie­row­niczką sklepu Samo­po­mocy Chłop­skiej.

– Czyli zagi­nęła córka i wnuczka człon­ków par­tii. Dziwne, że esbe­cja jesz­cze nad sprawą nie sie­dzi – powie­dział Kozłow­ski.

Baczyń­ska przy­ło­żyła palec do ust, dając znak, aby za dużo nie mówił. Wszy­scy w tym gma­chu zda­wali sobie sprawę, że Służba Bez­pie­czeń­stwa poza­kła­dała pod­słu­chy. Wśród mili­cjan­tów było też wielu infor­ma­to­rów bez­pieki. Kozłow­ski, tak jak więk­szość mili­cjan­tów, nie miał naj­lep­szego zda­nia na temat funk­cjo­na­riu­szy SB.

– Spo­koj­nie, posta­ramy się zna­leźć zagi­nioną. Może Rada Pań­stwa wrę­czy mi za to order.

– Adaś, nara­żasz się. Już tra­fi­łeś na listę. Bez­piecz­niki nie darzą cię zbyt­nio sym­pa­tią – powie­działa Bar­bara.

Kozłow­ski zda­wał sobie sprawę, że kole­żanka ma rację. Przez ostat­nie lata służby nara­ził się wielu oso­bom, począw­szy od pospo­li­tych prze­stęp­ców, na funk­cjo­na­riu­szach esbe­cji koń­cząc. Nic na to jed­nak nie mógł pora­dzić. Nie lubił par­tyj­niac­twa i metod dzia­łań esbe­ków. Nie oba­wiał się jed­nak z ich strony zbyt­nich reper­ku­sji. Bro­niły go wyniki pracy, a nie przy­na­leż­ność par­tyjna.

– Gdzie ten głąb? – Spoj­rzał na zega­rek.

– Kogo masz na myśli?

– Mojego part­nera, asa komendy, porucz­nika Głąbka… wróć, Dąbka.

– Widzia­łam go, jak stał na dole z chło­pa­kami z dro­gówki i tłu­ma­czył im, jak pra­wi­dłowo nosić służ­bową czapkę.

– Cały on.

– Jak ty z nim dajesz radę? Ja bym chyba się pocięła.

Kozłow­ski uśmiech­nął się i już miał coś powie­dzieć, gdy otwo­rzyły się drzwi i w progu sta­nął porucz­nik Dąbek.

* * *

Kapi­tan Jerzy Wacho­wicz z wydziału trze­ciego sek­cji dru­giej Służby Bez­pie­czeń­stwa w Komen­dzie Woje­wódz­kiej Mili­cji Oby­wa­tel­skiej we Wro­cła­wiu czy­tał ste­no­gram z pod­słu­chu zain­sta­lo­wa­nego w pokoju wydziału kry­mi­nal­nego komendy. Przy­po­mniały mu się słowa jed­nego z wykła­dow­ców kuźni kadr bez­pieki. Pamię­tał moment, gdy koń­czył Wyż­szą Szkołę Ofi­cer­ską imie­nia Feliksa Dzier­żyń­skiego w Legio­no­wie i wezwał go do sie­bie major Wła­dy­sław Maj.

Wykła­dowca powie­dział wtedy, że par­tia będzie trwała do czasu, dopóki oni będą się sta­rali wyeli­mi­no­wać wszel­kiego rodzaju plewy ze swo­jego grona. Major mówił, że może nadejść taka chwila, gdy komu­nizm obali albo mili­cja, albo woj­sko. Robot­nicy i rol­nicy sami nie mają takiej siły prze­bi­cia. Gór­nicy mają zbyt duże przy­wi­leje, aby włą­czyć się w próbę oba­le­nia komuny. Jedy­nie przy wspar­ciu resor­tów siło­wych robole mają jakie­kol­wiek szanse na zwy­cię­stwo. Maj twier­dził, że bez­pieka musi trzy­mać rękę na pul­sie i wszystko moni­to­ro­wać.

On teraz uwa­żał podob­nie. Jesz­cze dwa lata temu nic spe­cjal­nego się nie działo. Zało­żono plu­skwy w komen­dzie woje­wódz­kiej i słu­chano, o czym mówią mili­cjanci. Nic cie­ka­wego nie wyni­kało z tych pod­słu­chów. Cza­sem zdo­byli jakieś infor­ma­cje, które wyko­rzy­sty­wali do szan­tażu i zmu­sze­nia do współ­pracy. Wacho­wicz pamię­tał, jak pod­czas odsłu­chi­wa­nia jed­nego z nagrań dowie­dział się, że jeden z księży ma nie­ślubne dziecko. Kilka roz­mów z kle­chą i suge­stii spo­wo­do­wało, że ksiądz zgo­dził się na zamon­to­wa­nie w kon­fe­sjo­nale pod­słu­chu i co jakiś czas dono­sił na swo­ich para­fian. Nadano mu pseu­do­nim „Mirek”. Dostar­czył nawet kilku istot­nych infor­ma­cji.

Teraz Wacho­wicz słu­chał roz­mowy nagra­nej w pokoju wydziału kry­mi­nal­nego i uśmie­chał się pod nosem. Ten Kozłow­ski coraz bar­dziej dzia­łał mu na nerwy, ale rów­no­cze­śnie kapi­tan darzył go sym­pa­tią. Mili­cjant był bez­kom­pro­mi­so­wym gli­nia­rzem. Potra­fił także przy­wa­lić prze­słu­chi­wa­nemu. Ni­gdy nie patrzył na to, kim jest zatrzy­many. Wacho­wicz podej­rze­wał, że porucz­nik byłby skłonny zatrzy­mać nawet Gierka, gdyby się oka­zało, że pierw­szy sekre­tarz popeł­nił jakieś prze­stęp­stwo lub wykro­cze­nie. Draż­niła go jed­nak pogarda, jaką Kozłow­ski darzył człon­ków par­tii.

Mili­cjant sam nie nale­żał do par­tii, podob­nie jak nikt z jego rodziny. Ojciec porucz­nika, jak dowie­dział się Wacho­wicz, przy­był do Pol­ski wraz z armią Ber­linga. Po woj­nie został mili­cjan­tem we Wro­cła­wiu, dosłu­gu­jąc się stop­nia star­szego sier­żanta. Nie wyka­zał się niczym szcze­gól­nym – ani na polu walki, ani też nie uczest­ni­czył zbyt aktyw­nie w walce ze zbroj­nym pod­zie­miem i reak­cją. Syn poszedł w ślady ojca.

Teraz Wacho­wicz czy­tał to, co przy­go­to­wał mu ope­ra­tor apa­ra­tury pod­słu­cho­wej, i zasta­na­wiał się, dla­czego nikt dotąd nie powia­do­mił SB, że zagi­nęła córka i wnuczka lokal­nych dzia­ła­czy par­tii. Oczy­wi­ście nie było tu mowy o jakichś waż­nych szy­chach, ale ze szko­le­nia, które ostat­nio odbył w Ośrodku Dosko­na­le­nia Kadr Kie­row­ni­czych w Łodzi, wie­dział, że impe­ria­li­ści wolą korum­po­wać lub szan­ta­żo­wać wła­śnie człon­ków par­tii niskiego szcze­bla.

On sam robiłby podob­nie. Wia­domo prze­cież, że kontr­wy­wiad działa i pil­nuje naj­waż­niej­szych poli­ty­ków. Nikt jed­nak nie pil­nuje drob­nych człon­ków PZPR-u ani lokal­nych dzia­ła­czy. Taki naczel­nik gminny też ma pewne infor­ma­cje, które mogą być łako­mym kąskiem dla wywia­dów ame­ry­kań­skich i żydow­skich.

Wacho­wicz zasta­na­wiał się, czy zagi­nię­cie dziew­czyny jest tylko zagi­nię­ciem, czy w grę wcho­dzi obcy wywiad.

* * *

Przy­je­chali do Świ­niar służ­bo­wym dużym fia­tem. Wysie­dli przed domem, gdzie w ostat­nim cza­sie miesz­kała zagi­niona Aneta Sadow­ska. Kozłow­ski spoj­rzał na obej­ście i zapa­lił caro. Zasta­na­wiał się, któ­rędy dziew­czyna poszła na przy­sta­nek. Drogi były dwie. Jedna bie­gła pro­sto, oświe­tlona i tro­chę dłuż­sza. Druga była krót­sza, ale ciemna. Dziew­czyna nie znała terenu, więc praw­do­po­dob­nie wybrała tę dłuż­szą, ale bez­piecz­niej­szą.

Jego part­ner, porucz­nik Alojzy Dąbek, stał przy samo­cho­dzie i wycie­rał but o trawę. Kie­rowca sier­żant Gór­ski wydłu­by­wał brud spod paznokci.

– Co tak trzesz te buty? – spy­tał Kozłow­ski.

– Kurwa, w gówno wla­złem. Psia jego jebana mać… – odpo­wie­dział part­ner.

– Ludz­kie czy zwie­rzęce?

Dąbek wzru­szył ramio­nami.

– A skąd mam wie­dzieć? Jeden chuj, oba śmier­dzą tak samo.

Kozłow­ski spoj­rzał na swoje buty – na szczę­ście były czy­ste – i ruszył w stronę furtki, mija­jąc po dro­dze Dąbka.

– Skończ i wcho­dzimy – powie­dział, pod­no­sząc drut, który słu­żył jako zamknię­cie bramki.

Weszli na teren gospo­dar­stwa i od razu skie­ro­wali się w stronę domu. W tym samym momen­cie zza budynku wysko­czył nie­wielki kun­del i zaczął gło­śno uja­dać. Pies minął Kozłow­skiego i zła­pał za nogawkę Dąbka. Adam nie mógł powstrzy­mać się od uśmie­chu, widząc, jak jego part­ner pró­buje strzą­snąć kun­dla, który ucze­pił się jego spodni. Dąbek, klnąc pod nosem, sta­rał się kop­nąć psa. Wszystko to wyglą­dało komicz­nie. W pew­nym momen­cie Dąbek wycią­gnął służ­bo­wego P-64 i prze­ła­do­wał.

– Stój! – krzyk­nął Kozłow­ski. – Nie ubi­jaj!

– Bulbi! Do nogi! – dobiegł ich dam­ski głos.

Kozłow­ski spoj­rzał w tamtą stronę i zoba­czył kobietę w chu­ście na gło­wie i z nożem w ręku.

– Pani odłoży ten nóż, zanim kolega zrobi coś głu­piego – powie­dział. – I psa niech pani zabie­rze.

Bożena Pasłęk scho­wała nóż do kie­szeni i zawo­łała ponow­nie:

– Bulbi, do nogi!

Pies puścił nogawkę Dąbka i pobiegł do wła­ści­cielki, rado­śnie mer­da­jąc ogo­nem.

Dąbek, klnąc pod nosem, scho­wał broń do kabury i wark­nął:

– Tego psa trzeba na łań­cuch dać, a nie żeby porząd­nych ludzi ata­ko­wał.

– My z mili­cji. Do porząd­nych nam daleko – powie­dział Kozłow­ski, pusz­cza­jąc oko do part­nera. Następ­nie spoj­rzał na gospo­dy­nię i spy­tał: – Pani Bożena Pasłęk?

Kobieta ski­nęła głową.

– To pani zgła­szała zagi­nię­cie sio­strze­nicy?

– No ja. Wczo­raj mówi­łam dziel­ni­co­wemu, że wyszła z domu i nie wró­ciła. Zaczę­łam się mar­twić.

– A mel­du­nek miała? – wtrą­cił Dąbek. – Chyba zdaje sobie oby­wa­telka sprawę, że brak mel­dunku to…

– Ja rozu­miem, mie­li­śmy iść ją zamel­do­wać…

– Mie­li­śmy? Oby­wa­telka chyba raczy żar­to­wać! – uniósł się Dąbek.

– Spo­koj­nie, sprawą mel­dunku zaj­miemy się póź­niej. Pro­szę mi teraz odpo­wie­dzieć na kilka pytań. – Kozłow­ski prze­rwał Dąb­kowi.

Kobieta ski­nęła głową. Dąbek był zły, że Kozłow­ski nie pozwo­lił mu zastra­szyć kobiety. Po chwili odszedł w stronę radio­wozu. Kozłow­ski patrzył, jak part­ner zaczyna roz­ma­wiać z sier­żan­tem.

– O któ­rej sio­strze­nica wyszła z domu? – zwró­cił się do kobiety.

– Nie wiem dokład­nie, ale miała iść na ten auto­bus o czwar­tej pięć­dzie­siąt.

– A dokąd miała jechać?

Bożena Pasłęk przez chwilę mil­czała. Kozłow­ski wie­dział, że kobieta stara się sobie przy­po­mnieć jak naj­wię­cej szcze­gó­łów.

– Mówiła, że ma jechać na spo­tka­nie. Miała pod­jąć pracę jako opie­kunka. Jakieś mał­żeń­stwo z Krzy­ków szu­kało pomocy przy dziecku.

– I do tego spo­tka­nia miało dojść tak wcze­śnie rano? – Kozłow­ski był zasko­czony.

– Aneta mówiła, że ci ludzie chcą się z nią spo­tkać przed pracą. Ja tam, panie wła­dzo, nie wiem, ale nie podoba mi się to wszystko.

– Co ma pani na myśli? – Kozłow­ski spoj­rzał na nią uważ­nie, a gdy kobieta się zawa­hała, zapew­nił: – Niech się pani nie mar­twi. Wszystko zosta­nie mię­dzy nami.

– Bo widzi pan, ja szu­ka­łam Anety, cho­dzi­łam po sąsia­dach. Ale nikt nie potra­fił nic powie­dzieć kon­kret­nego. Jedy­nie Macie­jasz­kowa mówiła, że Aneta niby wsia­dła do jakie­goś samo­chodu. Zie­lony żuk, tak twier­dziła.

– Co w tym dziw­nego? Ludzie łapią oka­zję.

– Tylko że Aneta nikogo tutaj nie znała, a z nie­zna­jo­mym na pewno by nie poje­chała. Oba­wiała się obcych. Kilka lat temu była na wycieczce w Łodzi i zacze­pił ją pijak, co poka­zy­wał jej… no, wie pan co. Ona wtedy bar­dzo się prze­stra­szyła i potem sta­rała się uni­kać ludzi, któ­rych nie zna.

– Czyli co? – Kozłow­ski zmarsz­czył brwi.

– No wie pan… kuśkę jej poka­zał. Ona od tam­tej pory boi się obcych.

– Dobrze, gdzie mieszka ta Macie­jasz­kowa?

* * *

Heniek sie­dział przed domem i bawił się scy­zo­ry­kiem. Rzu­cał go i liczył, ile razy wbije się w zie­mię. Jed­no­cze­śnie zasta­na­wiał, co ma dalej robić. Tajem­nica, która połą­czyła go z Macie­jasz­kową, mocno mu cią­żyła. To, że przy­szła teściowa wie, co zro­bił, nie było mu na rękę. Prę­dzej czy póź­niej stara na pewno zażąda, aby spła­cił swój dług. Nie wie­rzył w ani jedno jej słowo, że chce jak naj­le­piej dla swo­jej córki. Nie był pierw­szy naiwny. Dobro Aśki a pomoc w zacie­ra­niu śla­dów zbrodni to dwie różne sprawy.

Heniek podej­rze­wał, że w grę wcho­dzi coś wię­cej niż tylko obawa o utratę honoru rodziny. Prze­cież wszy­scy w Świ­nia­rach wie­dzą, jaką pusz­czal­ską jest córka Macie­jasz­ków. On sam, gdyby nie wpadka, w życiu nie zwią­załby się z tą dziew­czyną. Oczy­wi­ście w grę jesz­cze wcho­dziło gospo­dar­stwo, ale nie był to prze­wa­ża­jący argu­ment. Aśka była dobra w łóżku, jed­nak do związku się nie nada­wała. Miał ją każdy, kto chciał. Była leniwa i nie gar­nęła się do żad­nej roboty. W sumie, jakby się zasta­no­wił, w tej kwe­stii mieli wiele wspól­nego. Uśmiech­nął się na tę myśl. Jemu też nie było spieszno do pracy. Młody był i chciał się wyszu­mieć. Czę­sto mawiał, że jest jesz­cze sporo wódki do wypi­cia i dziew­czyn do bzyk­nię­cia. Oczy­wi­ście teraz musiał się hamo­wać ze względu na Aśkę.

Wstał z ławki i pod­szedł do studni. Miał ochotę napić się wody pro­sto z wia­dra. Spoj­rzał w stronę drogi i zauwa­żył, że przy obej­ściu Pasłę­ków stoi mili­cyjny duży fiat. Poczuł, jak nogi się pod nim ugi­nają. Sprawa zagi­nię­cia dziew­czyny zaczęła nabie­rać tempa. Gdyby nie fakt, że to on miał z nią naj­wię­cej wspól­nego, poszedłby popa­trzeć, co robią mili­cjanci.

Spoj­rzał w stronę ganku, gdzie stała jego przy­szła teściowa. Ona też patrzyła w stronę gospo­dar­stwa Pasłę­ków. Kusiło go, aby do niej podejść, wie­dział jed­nak, że nie powi­nien jej teraz prze­szka­dzać. Widać było, że kobieta mocno się nad czymś zasta­na­wia.

* * *

Kapi­tan Jerzy Wacho­wicz kazał wypi­sać sobie dele­ga­cję do Trzeb­nicy. Pole­cił, aby wraz z nim poje­chał w teren Ada­miec. Miał zamiar na miej­scu spo­tkać się z ojcem zagi­nio­nej dziew­czyny. Z tego, co wie­dział z pod­słu­chu zain­sta­lo­wa­nego w wydziale kry­mi­nal­nym komendy woje­wódz­kiej, ojciec jest człon­kiem par­tii i obec­nie zaj­muje sta­no­wi­sko naczel­nika gminy. Nie była to w jego oce­nie jakaś wybit­nie ważna funk­cja, ale nawet taki urzęd­nik może być łako­mym kąskiem dla impe­ria­li­stycz­nych służb. Wacho­wicz pamię­tał, jak kilka lat wcze­śniej w NRD ame­ry­kań­ski wywiad zwer­bo­wał skrom­nego urzęd­nika z wydziału mel­dun­ko­wego w Dreź­nie. Sta­no­wi­sko zwer­bo­wa­nego nie było klu­czowe, ale oka­zało się, że urzęd­nik miał dostęp do ksiąg mel­dun­ko­wych i potra­fił zale­ga­li­zo­wać ame­ry­kań­skich szpie­gów na tere­nie Dre­zna. Co wię­cej, ame­ry­kań­ski wywiad miał dostęp do wielu doku­men­tów doty­czą­cych miesz­kań­ców mia­sta. Szpieg dzia­łałby w naj­lep­sze, gdyby nie zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści. Dostał infor­ma­cje, że jego matka jest chora i potrze­buje leków. Oczy­wi­ście w kraju takich nie mieli i trzeba było prze­my­cić je z Ber­lina Zachod­niego. Ernst Schre­iber skon­tak­to­wał się ze zna­jo­mym, który czę­sto prze­jeż­dżał na zachod­nią stronę Ber­lina. Miał tam rodzinę, którą co jakiś czas odwie­dzał. Schre­iber nie prze­wi­dział jed­nak, że zna­jomy jest agen­tem STASI. Gdy urzęd­nik prze­ka­zał dolary, za które miały zostać zaku­pione leki, został zatrzy­many. Żmudne kil­ku­dniowe prze­słu­cha­nie nie pozo­sta­wiało złu­dzeń. Schre­iber do wszyst­kiego się przy­znał. Od tam­tej pory został podwój­nym agen­tem, a STASI prze­ka­zy­wała Ame­ry­ka­nom fał­szywe infor­ma­cje.

Wacho­wicz się zasta­na­wiał, czy podobna sytu­acja nie ma teraz miej­sca w Trzeb­nicy. Wąt­pił co prawda, czy jakiś urzęd­nik na zadu­piu byłby w kręgu zain­te­re­so­wa­nia impe­ria­li­stów, ale wolał dmu­chać na zimne. Gdyby udało mu się potwier­dzić, że jan­kesi lub Żydzi zwer­bo­wali Sadow­skiego, miałby szansę na spory awans. Mógłby zostać kimś naprawdę waż­nym w resor­cie.

* * *

Dąbek skoń­czył palić papie­rosa, gdy do radio­wozu pod­szedł Kozłow­ski. Porucz­nik wyjął z kie­szeni spodni paczkę caro i także zapa­lił. Dąbek popra­wił kaburę przy pasku. Kozłow­ski wie­dział, że part­ner, wyj­mu­jąc służ­bowy pisto­let, zro­bił to pierw­szy raz od prze­szło roku. Po scho­wa­niu broni kabura prze­su­nęła się w bok i widać było, że go uwie­rała. Kusiło go, aby powie­dzieć Dąb­kowi, by wyjął ją zza paska i ponow­nie zało­żył, ale nie chciał robić nie­po­trzeb­nego zamie­sza­nia. Poza tym nie prze­szka­dzało mu, że Dąbek się męczy.

– Co myślisz? – spy­tał Kozłow­ski.

– A co mam myśleć? Nie słu­cha­łem, co mówi ta stara.

Kozłow­ski wie­dział, że dal­sza roz­mowa z Dąb­kiem nie ma sensu. Jego part­ner za tydzień zosta­nie prze­nie­siony do komendy w Wał­brzy­chu i nie ma głowy do kolej­nych śledztw. Myślami jest już gdzie indziej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki