Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Opowieść o nietolerancji, strachu i odmienności. Szare ulice miasta, brud, przemoc i młody chłopak szukający swojego prawdziwego ja.
Wrocław, początek lat dziewięćdziesiątych. Piętnastoletni Szymon Dąbrowski popełnia samobójstwo, rzucając się pod pociąg. Sprawa zostaje umorzona. Kilka dni później jego starszy brat Tomek także decyduje się na radykalny krok i skacze z dachu wieżowca. Wtedy prokuratura wszczyna śledztwo.
Piotr Żmigrodzki – policjant borykający się z problemem alkoholowym i demonami przeszłości – stara się ustalić przyczyny takiego postępowania braci. Komisarz kilka lat wcześniej popełnił błąd, który doprowadził niewinnego człowieka przed oblicze kata, co odcisnęło piętno na jego psychice.
Do wydziału trafia młody policjant. Razem z doświadczonym komisarzem zaczynają powoli odkrywać okoliczności śmierci Dąbrowskich.
Czy śledczym uda się ustalić, co było powodem decyzji nastolatków? Czy osoby winne samobójczej śmierci braci poniosą karę? Czy przeszłość ponownie da znać o sobie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 420
Wrocław, 15 lutego 1994 r.
Jerzy Konopka szedł ze swoim jamnikiem w stronę przejazdu kolejowego przy Bystrzyckiej. Dochodziła druga w nocy. Jego żona nakarmiła Kajtka wątróbką wieprzową i pies się struł. Tradycyjnie to jemu przypadła rola wyprowadzenia czworonoga. Nie pierwszy raz zmuszony był spacerować z Kajtkiem o tej porze. Z reguły obierał wtedy trasę dookoła fabryki Hydral. Najpierw szedł Balonową, a potem tyłem, Bystrzycką. Tak było też dzisiejszej nocy. Cieszył się, że przynajmniej przestał padać śnieg.
Wyciągnął z kieszeni kurtki papierosy i włożył jednego do ust. Zanim odpalił, przez chwilę szukał zapałek.
– Kurwa – zaklął cicho, kiedy się zorientował, że nie wziął ich z domu.
W tym samym momencie zobaczył idącego kawałek dalej nastolatka. Zbliżał się od strony bunkrów. Stare ruiny służyły młodzieży do spotkań i pijaństwa. Wiele razy pojawiała się tam policja wezwana przez mieszkańców pobliskich bloków narzekających na głośne krzyki i śpiewy. Dzisiejszej nocy jednak było cicho.
Konopka przyjrzał się chłopakowi. Kojarzył go z widzenia. Był to Szymon, młodszy syn Dąbrowskich. Mieszkali dwie bramy od niego i ilekroć widzieli Jerzego, zawsze się ukłonili. Wprowadzili się do bloku przy Bajana jakieś osiem lat temu. Jerzy pamiętał jak dziś moment, gdy budynek zasiedlali pierwsi lokatorzy. Przypominało mu to sceny z popularnego serialu Barei o mieszkańcach warszawskiego bloku przy ulicy Alternatywy. Na Bajana było podobnie, chociaż trafiło się mniej dziwaków niż w popularnej komedii.
Patrzył na małolata i zastanawiał się, czy ten ma zapałki. Kilka razy, przechodząc obok, wyczuwał od niego papierosy, ale nigdy nie widział go palącego.
– Ej, kolego! – zawołał.
Młody Dąbrowski stanął i spojrzał w jego stronę. Mocniej naciągnął kaptur, który miał na głowie, jakby nie chciał być rozpoznany.
– Masz może zapałki? – spytał Konopka.
– Nie palę – burknął nastolatek.
– Cholera. Nic, trudno – rzucił i mocniej pociągnął za smycz.
Przez chwilę patrzył za oddalającym się sąsiadem. Coś mu tu nie pasowało. Chłopak zachowywał się dziwnie, widać było, że coś go gryzie.
– A, już wiem. Wczoraj były te niby walentynki – mruknął pod nosem Konopka. – Pewnie dostał kosza od jakiejś laski.
Nie przepadał za tą nową modą. Uważał, że Polacy mają sporo własnych świąt i nie muszą brać kolejnego z Ameryki. Nie tylko za tym zresztą nie przepadał. Ostatnio modne zrobiło się ściąganie każdej głupoty z Zachodu. Jak nie walentynki, to jakieś Halloween. Jak nie Halloween, to hamburgery. Nie podobało mu się to. Zastanawiał się, co będzie następne.
Ruszył przed siebie, ale Kajtek pociągnął za smycz, żeby zaraz przykucnąć pod krzakami. Konopka marzył już tylko o powrocie do ciepłego łóżka.
Nagle usłyszał nadjeżdżający pociąg. Swoim zwyczajem w myślach obstawił liczbę wagonów. W dzieciństwie mieszkał na Praczach, w starym domu w pobliżu torów. Lubił wtedy siadać z kolegami przy torach i liczyć wagony. Zakładali się, kto zgadnie, ile tym razem ciągnie ich lokomotywa. Ten, który trafił lub był najbliżej, wygrywał.
– Będzie trzydzieści siedem – powiedział teraz cicho, patrząc na toczącą się po szynach maszynę.
Zanim jednak zaczął liczyć w myślach, usłyszał przeciągły gwizd i pisk hamulców. Spojrzał w stronę lokomotywy i zobaczył stojącego na torach człowieka. Bez trudu rozpoznał Szymka. Chłopak tkwił na nasypie jak zahipnotyzowany. Gdy ciężka lokomotywa uderzyła w niego z impetem, Konopka zamknął oczy.
Józef Grzybowski wolał jeździć w nocy. W tych godzinach zawsze był spokój. Nie było dużego ruchu na torach, a na węzłach zwykle siedzieli ludzie, którym nie zależało na tym, aby zawracać mu głowę. Praca w tych godzinach nie wymagała takiej uwagi jak w ciągu dnia. Jedynym poważniejszym zagrożeniem mogła być dzika zwierzyna, która czasem próbowała przebiec tuż przed lokomotywą. Niestety często nie udawało jej się zdążyć i zostawała rozjechana na miazgę. Małych lisów czy zajęcy nie było mu szkoda tak bardzo jak saren czy dzików. W lasach było coraz mniej zwierzyny, więc każdy wypadek z jej udziałem go martwił.
Dzisiaj miał zaplanowany spokojny kurs. Za jakieś trzy godziny dojedzie do punktu docelowego i po odczepieniu składu ruszy z powrotem. Potem miał mieć tydzień wolnego. Obiecał żonie wyjazd do Karpacza. Od dawna suszyła mu głowę, że wszyscy gdzieś jeżdżą, tylko oni ciągle siedzą w bloku. Dał się uprosić, chociaż uważał, że to zbytnia rozrzutność. Nie mieli tyle pieniędzy, by nimi szastać.
Wyjął z torby termos z kawą i kanapki, po czym spojrzał przed siebie. Dojeżdżał akurat do przejazdu kolejowego przy Chociebuskiej. Rozwinął kanapkę i wziął gryza. Przełączył światła i nagle poczuł, jak serce zaczyna mu bić szybciej. W oddali na torach stał człowiek. Patrzył prosto na lokomotywę. Wyglądał jak zahipnotyzowany.
Grzybowski upuścił kanapkę i wcisnął hamulec. Równocześnie dał sygnał syreną.
– Złaź, idioto – mruknął pod nosem.
Człowiek jednak nadal stał w tym samym miejscu.
– Spierdalaj!
Samobójca rozpostarł ręce na boki.
– Kurwa…
W momencie uderzenia Grzybowski zamknął oczy. Wiedział, że z człowieka zostanie miazga.
Gdy lokomotywa powoli wytracała prędkość, myślał o tym, że dzisiaj już nie zakończy kursu. Będzie musiał powiadomić dyżurnego i policję. Zacznie się żmudne dochodzenie, czy miał możliwość uniknięcia wypadku.
– I, kurwa, nici z Karpacza – westchnął, sięgając po radiostację.
Bożena Dąbrowska nie mogła zasnąć. Martwiła się, bo Szymek wciąż nie wrócił do domu.
Ostatnio jej młodszy syn dziwnie się zachowywał. Był nerwowy i zamykał się u siebie w pokoju. Zdarzało się, że słyszała, jak płacze. Podejrzewała, że może chodzić o jakąś dziewczynę. Zwłaszcza że bardziej o siebie dbał. Częściej się kąpał i zaczął używać kosmetyków. Dojrzewał i było to coraz bardziej widoczne.
W zeszłym roku chłopak poszedł do szkoły średniej. Dobrze się uczył, nie był może prymusem, ale wstydu im nie przynosił. Najwyraźniej miał jednak jakieś problemy, w które nie chciał jej wtajemniczyć. Kilka razy przyszedł do domu z wyraźnymi śladami pobicia. Nie dawało jej to spokoju, ale nic nie zrobiła. Andrzej powiedział jej, żeby się nie wtrącała. Stwierdził, że największym błędem, jaki mogą zrobić, to pójść do szkoły z pytaniem, co się dzieje. Należy zostawić sprawy własnemu biegowi. Nie zgadzała się z tym, ale też nie sprzeciwiła mężowi. Nie chciała pogarszać sytuacji Szymka.
Jedna koleżanka powiedziała jej, że w szkole średniej pierwszoklasiści, zwani przez starszych uczniów kotami, zawsze są gorzej traktowani. Fala, która dotąd miała miejsce tylko w wojsku, dotarła też do szkół. Bożena miała nadzieję, że za jakiś czas wszystko się unormuje i będą mogli się bardziej skupić na Tomku.
Z nim to ciągle mieli problemy. Swego czasu przystąpił do skinheadów. Ogolił się na łyso, kupił glany i słuchał głośnej muzyki. Powiedział też, że w przyszłości zapisze się do Polskiej Wspólnoty Narodowej. Bożena słyszała od ludzi, że to partia powiązana z prawicowcami. Miała nadzieję, że Tomek za jakiś czas zmądrzeje i nie zmarnuje sobie życia, wiążąc się z faszystami. Nie chciała, aby ludzie gadali, że wychowała nazistę. I tak już miała przez syna sporo problemów i wstydu. Co jakiś czas do ich domu przychodził dzielnicowy. Pytał o Tomka i kazał trzymać go krótko. Zawsze potem przeprowadzali z synem rozmowę, a na koniec on obiecywał poprawę. Zaraz jednak znowu wszystko zaczynało się od nowa. W zeszłym roku, w dzień wagarowicza, nawet zatrzymano go na kilka godzin na komisariacie, bo wdał się w bójkę. Tradycyjnie w ten dzień młodzież atakuje policję i miasto wygląda jak pole bitwy. Nie dość, że musieli go wtedy z Andrzejem odebrać z komisariatu, to jeszcze zostali wezwani przez dyrektorkę szkoły. Wstydzili się, że wychowali chuligana. Obiecali, że zrobią wszystko, by Tomek się poprawił. Niestety jak dotąd im się to nie udało. Ich syn nadal zachowywał się nagannie. Bożena miała zamiar porządnie się za niego wziąć i dać mu szlaban na wyjścia. Koniec z kolegami i późnymi powrotami. Będzie siedział w domu, dopóki nie zmądrzeje. Ostatnio zapowiedział, że jak tylko skończy osiemnaście lat, zaciągnie się do Legii Cudzoziemskiej. Miała jednak nadzieję, że zanim stanie się pełnoletni, ten pomysł wywietrzeje mu z głowy. Podobnie jak kilka wcześniejszych, równie niemądrych.
Spojrzała na śpiącego obok męża. Wczoraj wrócił z drugiej zmiany, a dzisiaj miał na rano. Od kilku miesięcy brał nadgodziny, żeby mogli jakoś związać koniec z końcem. Kryzys zajrzał do ich rodziny. Ona, jako krawcowa, miała coraz mniej pracy. Cały dom był praktycznie na jego utrzymaniu. Andrzej pracował jako mechanik w Pafawagu, ale ostatnio coraz częściej wspominał, że musi poszukać czegoś nowego. Sugerowała mu, że w czasach szalejącego bezrobocia zwolnienie się z pracy byłoby głupotą, on jednak twierdził, że coraz częściej w fabryce mówi się o planowanych zwolnieniach grupowych. Niby miał być jakiś pakiet pomocowy dla zwalnianych pracowników, ale plotki, które krążyły po zakładzie, rozwiewały złudzenia. Wielu pracowników już zaczęło się rozglądać za nowym zajęciem.
Wstała z łóżka i poszła do kuchni. Przez chwilę patrzyła przez okno. Miała nadzieję, że zobaczy wracającego do domu Szymka. Wyszedł po południu i nie powiedział, dokąd idzie. Podeszła do kuchenki i włączyła gaz pod czajnikiem. Wiedziała, że dopóki syn nie wróci, nie zmruży oka. Zaczęła nasypywać sobie kawy do szklanki i w tym momencie usłyszała przeciągły pisk hamulców pociągu na pobliskich torach.
Komisarz Piotr Żmigrodzki zaparkował służbowego poloneza w pobliżu przejazdu kolejowego na Chociebuskiej. Wysiadł z auta i odpalił papierosa. Nigdzie mu się nie śpieszyło. Samobójstwa na torach mają to do siebie, że nie można się spodziewać po nich ciekawych widoków. Ot, zwykłe ciało rozciągnięte na odcinku kilkuset metrów.
Nie lubił wyjeżdżać do takich zdarzeń. Przygnębiał go ten rodzaj śmierci. Sam wiele razy miał myśli samobójcze i tylko silnej woli zawdzięczał to, że jak dotąd nie pożegnał się z tym światem. Może ktoś tam na górze postanowił, że musi dźwigać swój krzyż na tym padole łez. A może to pokuta za to, co zrobili z Mieszkowskim. Nie zastanawiał się teraz nad tym. Nie chciało mu się kolejny raz tego roztrząsać.
Był zły, że musiał pojawić się przy tym zgonie. Mógł siedzieć w komendzie i opróżniać w samotności butelkę. Jakby nie ten samobójca, pewnie właśnie by ją kończył i kładł się spać. Rano na lekkiej bańce pojechałby do domu i tam zaczął kolejną flaszkę. Na mocnej bombie położyłby się do łóżka. Tak wyglądał praktycznie każdy jego dzień, czy to w pracy, czy poza nią.
Popatrzył na rozbłyski latarek w pobliżu lokomotywy. Widział techników szukających fragmentów ciała desperata. Nie zazdrościł im tej roboty. Wziął kolejnego macha i spojrzał na zaparkowaną kawałek dalej policyjną nyskę. Obok sierżanta stał jakiś facet z jamnikiem. Żmigrodzki był pewny, że to świadek samobójczej śmierci. Rosnące bezrobocie i kryzys sprawiły, że coraz więcej ludzi podejmowało decyzję o pożegnaniu się z tym światem. Tylko nieliczni robili to jednak w taki sposób jak ten tutaj. Większość wieszała się w piwnicach lub mieszkaniach, zażywała leki lub podcinała sobie żyły.
Kusiło go, aby wyjąć z kieszeni piersiówkę i wziąć kilka łyków. Wiedział jednak, że nie powinien tego robić. Narobiłby sobie tylko niepotrzebnych problemów. Chuchnął w zagłębienie dłoni i przyłożył ją do nosa. Woń alkoholu nie była mocno wyczuwalna. Mógł bez obaw porozmawiać ze świadkiem. Rzucił niedopałek na ziemię, zdeptał butem, po czym poprawił kołnierz kożucha i ruszył do nyski.
– Dzień dobry, komisarz Żmigrodzki, komenda miejska. Pan widział wypadek? – spytał mężczyznę z psem.
– Tak. Panie, ten Dąbrowski stał jak zahipnotyzowany!
– Dąbrowski? Znał pan denata?
– To syn sąsiadów.
Żmigrodzki wyciągnął z kieszeni papierosy i poczęstował mężczyznę, ten jednak pokręcił głową. Komisarz odpalił marsa i wydmuchnął dym.
– Adres tych Dąbrowskich da pan sierżantowi – powiedział i spojrzał na techników zbierających ślady.
– Powiem panu, że nie wiem, jak to zniosą. Ten był spokojny, za to ten drugi to kawał łobuza. Skinem jest – powiedział facet z jamnikiem.
Komisarz zdawał sobie sprawę, że ktoś musi powiadomić bliskich denata o tragedii. Miał tylko nadzieję, że uda mu się ten przykry obowiązek zrzucić na jakiegoś mundurowego.
Krzysztof Sawicki całą noc nie mógł spać. Rano miał się stawić w komendzie miejskiej. Dostał nowy przydział do wydziału zabójstw. Było to jego marzeniem, odkąd trzy lata temu założył mundur. Wcześniej po szkole służył na komisariacie na Jaworowej. To, że trafił do wydziału kryminalnego w komisariacie na Krzykach, było prawdziwym szczęściem. W szkole policyjnej się wyróżniał i polecono go naczelnikowi wydziału. Przez cały okres służby miał dobre wyniki i wysoką wykrywalność. Został doceniony przez przełożonych, dostał kilka pochwał. Osobiście wolałby podwyżkę, ale miał świadomość, że prędzej otrzyma najwyższe wyróżnienie niż choćby milion więcej do pensji. Przeniesienie do komendy miejskiej traktował jako kolejne wyróżnienie. Był szczęśliwy, że trafia do elitarnego wydziału, chociaż miał też obawy. Nie wiedział, jak się zaaklimatyzuje i czy nowi koledzy go zaakceptują.
U siebie na Jaworowej miał dobre relacje z resztą policjantów. Nikomu nie zalazł za skórę i nikt nie zalazł jemu. Był powszechnie lubiany i szanowany. Miał też wyniki w wydziale kryminalnym. Jednak przeniesienie było sporym awansem. Miał nadzieję, że wszystko będzie w jak najlepszym porządku.
Wstał jeszcze przed świtem. Magda nawet się nie poruszyła, jak nad nią przechodził. Byli razem już dwa lata i planowali ślub. Jej ojciec był emerytowanym pułkownikiem wojska i dbał o swoją jedynaczkę. Krzysztof się zastanawiał, jak wdowiec potrafił pogodzić dyscyplinę i miłość. Magda opowiadała mu, że jak ojciec był jeszcze w czynnej służbie, trzymał poborowych w ryzach i wszyscy uważali go za despotę. W domu jednak przeistaczał się w spokojnego baranka. Krzysiek był tym zaskoczony, bo w większości przypadków oficerowie wojska w domowym zaciszu też są tyranami. Nadużywają alkoholu i pięści wobec bliskich. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że to może być tylko stereotyp, niemniej zachowanie przyszłego teścia było dla niego zastanawiające.
Zaparzył kawę i włączył stare radio Kasprzaka. Przez chwilę poruszał anteną, żeby ustawić jakąś stację, ale z głośnika dobiegał tylko szum. W końcu dał sobie spokój. Włączył kasetę z piosenkami The Doors. Uwielbiał ballady Jima Morrisona. To przy jego piosenkach pierwszy raz całował się z Magdą, a przy Love Her Madly pierwszy raz się kochali.
Wziął łyk kawy i zabębnił palcami o blat stołu w rytm Touch Me.
– Wstałeś już? – dobiegło od drzwi.
Spojrzał na Magdę i się uśmiechnął.
– Tak. Obudziłem cię?
– Nie.
Podeszła do niego i pocałowała go w policzek.
– Stresujesz się?
– Trochę.
– To może powinnam nieco tego napięcia z ciebie zdjąć? – zapytała z zalotnym uśmiechem.
Dotknęła jego krocza i zaczęła masować. Przymknął oczy. Chwilę później Magda przyklękła przed nim i wyjęła jego członka ze spodenek. Gdy wzięła go w usta, jęknął.
Wrocław, 31 sierpnia 1993 r.
Był słoneczny wtorek, ostatni dzień wakacji. Pomyślałem, że od jutra zacznie się nowy etap w moim życiu. Pójdę do technikum na Poznańską i tam zobaczę, co to znaczy prawdziwe piekło. Czasy podstawówki się skończyły wraz z odebraniem świadectwa. Wchodziłem w nowe środowisko i wiedziałem, że będę musiał mocno się przyłożyć do nauki.
Pod warunkiem, że uda mi się przeżyć. Miałem zostać pierwszakiem, popularnie zwanym kotem. Już od połowy sierpnia Kozik z Harnasiem mnie straszyli. Obaj byli o rok ode mnie starsi i pierwszą klasę liceum mieli już za sobą. Pamiętam, jak opowiadali, że fala w szkole jest podobna do tej w wojsku. Podobna, bo w wojsku to jednak jest łagodniej. W październiku siedzieliśmy z naszą paczką w sąsiedniej klatce i Harnaś mówił, że za rok czeka nas prawdziwe piekło. Opowiadał, jak się zachować w szkole średniej, aby nie oberwać zbyt mocno. Mój starszy brat także wiele razy mówił mi, że technikum to nie przelewki i trzeba mocno się pilnować, by nie oberwać od starszaków.
Bałem się wejścia w ten nowy świat. Miał to być dla mnie sprawdzian.
Ojciec uważał, że w końcu powinienem zachowywać się jak facet. Po skończeniu podstawówki złożyłem papiery do szkoły na Hauke-Bosaka, ale egzamin poszedł mi fatalnie. Ze swoją średnią nie miałem szans na prestiżowe liceum. Postanowiłem więc zanieść dokumenty do technikum mechanicznego przy Poznańskiej. Tam dostałem się bez trudu. Nikt nie patrzył aż tak bardzo na moje oceny.
Klasa o profilu mechanicznym wydawała się dla mnie odpowiednia. Z ojcem i starszym bratem wielokrotnie naprawialiśmy naszą ładę samarę. Mechanika była czymś, co nie sprawiało mi żadnych trudności. Wiedziałem, że bez trudu sobie poradzę. Przynajmniej tak mi się wydawało. Bo co innego pomaganie ojcu, a co innego szkoła, w której sam będę musiał wykonywać wszystkie czynności.
Ojciec, żeby odpowiednio mnie przygotować, kupił kilka części silnika i kazał mi je rozkładać i czyścić. Budowę rozrusznika do malucha, alternatora czy bloku silnika miałem w jednym palcu. Mój pokój wyglądał jak prowizoryczny warsztat. Pierwszy miesiąc wakacji spędzałem na przyswajaniu schematów maszyn. Ojciec powiedział, że należyte przygotowanie do przyszłego zawodu jest ważne. Nie protestowałem, chociaż wolałem spędzać czas z kumplami i dziewczynami. To mnie ciekawiło bardziej niż budowa maszyn.
Dwa tygodnie temu wyskoczyłem na weekend do Sulistrowiczek. Byłem z czterema kolegami z podstawówki. Matka nie protestowała, bo z Maćkiem jechali dwudziestoletni brat Karol i jego dziewczyna. Czas upłynął nam na paleniu papierosów, piciu piwa i opalaniu się. Staraliśmy się poderwać jakieś dziewczyny, ale nas spławiały. Byłem wściekły, bo właśnie wtedy na nosie wyskoczył mi ogromny pryszcz. Na dodatek nie miałem zbyt wielu pieniędzy. Matka stwierdziła, że w naszej obecnej sytuacji nie możemy sobie pozwolić na szastanie kasą. Byłem tym zdziwiony, bo starzy nie mówili wcześniej, że mamy jakiś finansowy dołek. Nie dopytywałem jednak. Nie chciałem psuć sobie humoru przed weekendowym wypadem.
Czas upłynął szybko i wróciliśmy goli i weseli. Każdy z nas wydał to, co ze sobą zabrał. Całe szczęście, że Karol miał jeszcze parę groszy i mieliśmy za co opłacić pociąg z Sobótki do Wrocławia. Nie wyobrażałem sobie powrotu pieszo. Niby to tylko trzydzieści kilometrów, ale dla przepitych i przepalonych chłopaków była to odległość nie do przebycia.
Kolejne dni spędziłem w domu. Rano tradycyjnie starałem się ogarnąć schematy maszyn, a po południu miałem czas dla kolegów.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła siedemnasta. Za piętnaście minut byłem umówiony z chłopakami na granie w piłkę. Poszedłem do przedpokoju i zacząłem wkładać buty.
– A ty gdzie? – spytała matka.
– Na dwór. Umówiłem się na piłkę.
– A przypadkiem nie masz jutro szkoły? Nie powinieneś naszykować sobie ciuchów?
– Przecież mam czyste.
– Bo ja ci je wyprałam. Nigdzie nie pójdziesz.
– Ale mamo…
– Bez gadania.
Spojrzałem na matkę i stwierdziłem, że nie ma sensu się z nią kłócić. Na usta cisnęło mi się przekleństwo, ale odpuściłem. Trudno, dzisiaj chłopaki zagrają beze mnie.
Wrocław, 15 lutego 1994 r.
Żmigrodzki podszedł do techników i popatrzył, jak jeden z nich zbiera do woreczka fragment tkanki.
– Fest zmasakrowany?
Technik odwrócił się w jego stronę.
– Widziałem gorsze. Jest sporo fragmentów ciała. Na szczęście nie tak dużo jak zwykle w takich przypadkach. Po uderzeniu wpadł pod zderzak i koła. Trochę go zmieliło, ale korpus i głowa są całe. No, nie licząc kawałków czaszki i mózgu, które po uderzeniu znalazły się na lokomotywie.
Żmigrodzki wyjął paczkę marsów i poczęstował kolegę. Ten wziął jednego i włożył do ust. Komisarz podał mu ogień, a po chwili sam też zapalił.
– Powiem ci, że nie lubię jeździć do puzzli – stwierdził technik.
– Do puzzli?
– No, do rozwalonych przez pociąg. Za dużo fragmentów ciała trzeba zbierać na całej długości torów. Jak taki źle trafi, to rozciągnie go na kilkaset metrów.
– Ja w ogóle nie lubię samobójców. Źle na mnie działają. Wpadam potem w podły nastrój.
Żmigrodzki rozejrzał się dookoła. Po chwili wyjął z kieszeni kożucha piersiówkę i skierował ją w stronę mężczyzny. Ten przez ułamek sekundy się wahał. W końcu machnął ręką i wziął łyka. Oddał butelkę Żmigrodzkiemu, a wtedy on także się napił. Miał ochotę wracać już do komendy i zdać służbę. Potem pojechałby do siebie i się dopił.
– Powiem ci, że w taką pogodę mały łyczek jest jak zbawienie. – Puścił oko do technika.
– Ale nie za dużo, bo trzeba zasuwać. Nie chcę siedzieć tu pół dnia. Raz, że zimno, a dwa, że nie ma co robić zamieszania. Trzeba pozbierać dzieciaka i zawijać się do chaty.
Żmigrodzki zobaczył, że w ich stronę idzie prokurator Zieliński. Zaraz przekaże mu dotychczasowe ustalenia i będzie mógł pojechać do komendy. Sprawa samobójstwa nie nadaje się do wydziału zabójstw.
Bożena Dąbrowska patrzyła na stojącego w progu policjanta. Sierżant przed kilkoma sekundami powiedział im, że wydarzył się wypadek i ich syn nie żyje.
Nie mogła w to uwierzyć. Andrzej chwycił jej dłoń i mocno ścisnął. Spojrzała na niego i zobaczyła, jak po jego policzku płynie łza.
– Jest mi niezmiernie przykro – dodał policjant. – Będą musieli państwo się do nas zgłosić. No i oczywiście zidentyfikować zwłoki.
Bożena skinęła głową.
– Na tę chwilę ustaliliśmy tożsamość na podstawie legitymacji szkolnej, którą państwa syn miał w portfelu.
– Czy on… – zaczął Andrzej Dąbrowski.
Sierżant patrzył na niego, czekając na pytanie.
– Czy on jest mocno okaleczony? – dokończyła za męża Bożena.
– Niestety tak. Nie chciałbym jednak o tym państwu mówić. Wolałbym oszczędzić tych drastycznych szczegółów.
– A czy cierpiał? – zapytała Dąbrowska.
– Zginął na miejscu. W takich wypadkach śmierć z reguły przychodzi natychmiast.
Dąbrowska skinęła głową. Nie była to dla niej żadna pociecha w tej sytuacji, ale przynajmniej jej ukochany synek nie cierpiał.
– Czy możemy zostać sami? Czy czegoś jeszcze pan od nas potrzebuje? – spytał Andrzej.
– Nie, to wszystko.
Policjant zasalutował i skierował się w stronę windy. Dąbrowski zamknął drzwi i objął żonę. Zdawał sobie sprawę, że to nie ukoi ich bólu, ale nie wiedział, jak ma zareagować.
Bożena mocno się do niego przytuliła. Jej plecy drżały od płaczu.
– Musimy być silni – powiedział, całując ją w czoło. – Musimy…
Odsunęła się nieco.
– Silni? – powtórzyła. – Nie da się być silnym, jak twój syn rzuca się pod pociąg!
– Mamy jeszcze jedno dziecko – przypomniał jej.
– Właśnie. Gdzie jest Tomek?
– Mam iść go poszukać?
– Nie. Nie ma sensu. Teraz już nic nie ma sensu…
Bożena zaniosła się szlochem. Usiadła na podłodze w przedpokoju i schowała twarz w dłoniach.
Wrocław, 31 sierpnia 1993 r.
Jednak wyszedłem na podwórko. Matka kazała mi znaleźć Tomka. Była na niego zła, bo mieli jechać do miasta poszukać podręczników do szkoły. Ja na szczęście nie miałem jeszcze listy książek, nie musiałem więc biegać po księgarniach. Wiedziałem zresztą, że podręczniki odkupię od chłopaków ze starszych klas.
Spojrzałem w stronę boiska. Krzysiek właśnie oddawał strzał. Mimowolnie napiąłem mięśnie, tak jakbym to ja kopnął. Niestety piłka odbiła się od słupka i wyszła w pole. Krzysiek dostał burę od pozostałych chłopaków z drużyny.
Dzisiaj grali do bramek przyniesionych z innego podwórka. Co jakiś czas zabieraliśmy je z Balonowej. Tam stały puste, bo dzieciaki miały inne, większe. Te hokejówki nie były im do niczego potrzebne. Tak przynajmniej uważaliśmy. Kusiło mnie, aby pobiec na boisko, ale wiedziałem, że matka by mi tego nie odpuściła. Spojrzałem w stronę okien i zobaczyłem, że otwiera się jedno z przynależnych do naszego mieszkania. Nie było na co czekać. Pora ruszyć na poszukiwania Tomka. Matka oparła się o parapet, żeby wyjrzeć na podwórko. Wszedłem do tunelu i ruszyłem w stronę pobliskich poniemieckich bunkrów.
Mój brat był skinem i spędzał tam z kumplami większość czasu. Gdy kilka razy go śledziłem, widziałem, że jak weszli na teren niewielkiego lasku, to na flyersy zakładali opaski z krzyżem celtyckim. Jeszcze kilka lat wcześniej bunkry były miejscem, gdzie spotykali się sataniści. Odprawiali tam nawet czarne msze. Wiele razy widziałem długowłosych chłopaków w dżinsowych kurtkach z rogami wyszytymi na plecach. Ale teraz już ich na osiedlu nie było.
Pojawili się za to skini. Zawsze wyglądali groźnie – ogoleni na łyso, w wojskowych butach zasznurowanych białymi sznurówkami na tak zwaną drabinkę. Kurtki flyers i podwinięte spodnie z szelkami. Na dodatek każdy z nich miał czarny wojskowy pas. Ludzie się ich bali i schodzili im z drogi. Widziałem kiedyś, jak na przystanku przy Bystrzyckiej dorwali jakiegoś punka i go pobili. Ściągnęli pasy i lali go nimi po plecach i nogach. Na koniec go skopali. Nikt nie zareagował. Każdy się odwracał, udając, że nie widzi zajścia.
Mnie kumple Tomka nie robili żadnej krzywdy. Kilka razy nawet z nimi pogadałem. Żadne tam poważne tematy, głównie czy Tomek zaraz wyjdzie. Widząc mnie, zwykle pytali „Co tam, młody?”. Nie lubiłem tego pytania.
Teraz wszedłem do niewielkiego lasku i skierowałem się do pozostałości z czasów wojny. Bunkier był stałym miejscem spotkań okolicznej młodzieży. Kusił i przyciągał. Jak sataniści przestali się tu pojawiać, młodzież przestała się bać. Teraz jednak należało uważać, by nie wejść w drogę skinom. Ja jednak się nie bałem, bo co mi mogą zrobić kumple mojego brata?
Z rozpędu wszedłem do niewielkiego pomieszczenia i zobaczyłem coś, co sprawiło, że moje serce zaczęło bić szybciej. Mój starszy brat posuwał Kaśkę. Była odwrócona do Tomka tyłem. Majtki miała spuszczone do kolan, a sukienkę zadartą na plecy. Jej piersi, wyciągnięte ze stanika, kołysały się rytmicznie w takt pchnięć mojego brata. Tomek bzykał ją ze spuszczonymi do kostek spodniami.
Zamierzałem się wycofać, gdy Kaśka spojrzała w moją stronę.
– Kurwa mać – przeklęła i gwałtownie okręciła się w bok, żeby podciągnąć majtki.
– Kurwa, uważaj trochę! Chuja mi połamiesz – zawołał Tomek i dopiero wtedy mnie zauważył. – A ty tu czego?
– Matka kazała cię zawołać do domu – powiedziałem, a mój wzrok powędrował w stronę Kaśki, która zaczęła wkładać piersi w stanik.
Tomek też na nią zerknął i się uśmiechnął.
– Podobało ci się, młody? – spytał, podciągając spodnie.
Nic nie powiedziałem.
– Trzeba było poczekać, aż się spuszczę. Może wtedy Kaśka też by ci dała.
Poczułem, że się czerwienię.
– Dobra. Spierdoliłeś mi ruchanie. Wisisz mi za to paczkę fajek. – Mój brat wyciągnął papierosy z kieszeni spodni, odpalił jednego i wydmuchnął dym. – No, na co czekasz? Spierdalaj – dodał, kolejny raz się zaciągając.
Wiedziałem, że nie ma sensu dłużej tu stać, dlatego się odwróciłem i szybko wyszedłem z bunkra.
– A starej powiedz, że zaraz będę! – usłyszałem jeszcze za plecami.
Wrocław, 15 lutego 1994 r.
Tomek Dąbrowski patrzył z przerażeniem na tkwiącą na torach lokomotywę. Obok niego stała Agnieszka, jego nowa dziewczyna. Poznał ją trzy dni wcześniej i już się z nią przespał. Początkowo nie miał takiego zamiaru. Od kilku miesięcy był w związku z Anką, jednak coraz częściej urządzała mu jazdy i stwierdził, że musi coś zmienić. Tak też zrobił. Tyle że nie zdążył jeszcze jej powiedzieć, że z nimi koniec. Na to przyjdzie czas. Wolał być z Agą, bo ona przynajmniej się go nie czepiała, no i była lepsza w łóżku. Wczorajszego wieczoru uprawiali seks u niej w mieszkaniu, a potem poszli na bunkry. To, co tam się wydarzyło, zupełnie go przerosło. Nic nie zapowiadało tragedii. Myślał, że z Agnieszką spędzą noc na małej imprezce z okazji walentynek, ale jego kumple przyprowadzili Szymka i wszystko się popieprzyło. Gdy zaczęli gnębić jego młodszego brata, początkowo się im postawił. Jednak po chwili z obawy o własną skórę stanął z boku i patrzył, co robią Szymkowi. Stał jak sparaliżowany. Nie miał odwagi zaprotestować ani zabrać brata z bunkrów. Gdy w końcu odpuścili i pozwolili Szymkowi odejść, został z resztą. Nie chciał pokazać chłopakom, że nie podobało mu się to, co zrobili. Gdy wyszli z Agą z bunkrów, zastanawiał się, czy młodszy brat jest już w domu. Jak zobaczył stojącą na torach lokomotywę i błyskające niebieskie koguty policyjnych radiowozów, wiedział już, że stało się coś złego. Starał się jednak zaklinać rzeczywistość. W duchu liczył, że pod pociąg wpadł jakiś pies lub inny zwierzak.
Podeszli bliżej i usłyszał rozmowę dwóch mężczyzn. Jeden stwierdził, że jakiś świr rzucił się pod pociąg i została z niego miazga. Tomek mocniej ścisnął dłoń Agnieszki. Spojrzał na nią i widział, że ona myśli o tym samym – że pod kołami pociągu leży Szymek.
Chwilę później podeszli do nich Robo i Struna. Odpalili papierosy, po czym Struna spytał:
– Co tu się odjebało?
Tomek puścił Agnieszkę i chwycił go za szyję.
– Ty skurwielu, zobacz, co narobiliście – wycedził przez zęby.
– Ej, zbastuj, bo w ryja wyłapiesz – wtrącił się Robo.
Tomek puścił Strunę i odszedł na bok. Wiedział, że nie ma szans w starciu z dwoma silniejszymi od siebie skinami. Robo uśmiechnął się cynicznie.
– Na chuj się tak ciskasz? – mruknął. – Twój brachol pewnie teraz w domu siedzi i konia trzepie.
Tomek miał nadzieję, że kumpel się nie myli. Może rzeczywiście zbyt pochopnie założył, że Szymek popełnił samobójstwo. Ponownie wziął za rękę swoją nową dziewczynę i powiedział:
– Chodź, Aga, odprowadzę cię.
– A nie możemy jeszcze postać?
– Nie.
Szarpnął ją mocniej i ruszył w stronę bloków. Początkowo dziewczyna się opierała, ale po chwili szła już spokojniej. Gdy odeszli kilkanaście metrów, powiedziała:
– Szymek nie jest aż tak głupi.
– Co? – spytał, odwracając się w jej stronę.
– Mówię, że nie jest na tyle głupi, żeby rzucać się pod pociąg.
– Sama widziałaś, co z nim zrobili.
– Widziałam i jestem pewna, że nie byłby na tyle głupi, by rzucać się pod pociąg – powtórzyła. – Tak uważam.
– Mam do siebie żal, że się im nie postawiłem.
– Nic teraz nie zrobisz. Rano pogadaj z bratem i upewnij się, czy wszystko w porządku. A teraz chodź. Nie ma na co czekać.
– Może masz rację – powiedział i pocałował Agnieszkę w policzek.
Nie był pewny tego, że z Szymkiem wszystko w porządku. Wciąż myślał o tym, że przez swój strach i obawę przed ostracyzmem ze strony kolegów zawiódł młodszego brata.
Sawicki wszedł do komendy i udał się bezpośrednio do naczelnika wydziału. Nie wiedział, czego się może spodziewać po Pawlaku. Nic na jego temat wcześniej nie słyszał.
Stanął przed drzwiami, poprawił krawat i zapukał:
– Wlazł – dobiegło ze środka.
Nacisnął klamkę i pchnął drzwi.
Naczelnik podniósł głowę znad papierów i wskazał mu miejsce. Sawicki zajął krzesło na wprost nowego przełożonego.
– Nowy?
– Tak.
– No i dobrze. Z tego, co widziałem w twoich kwitach, dotąd robiłeś na Krzykach w kryminalnym. Zgadza się?
Sawicki potwierdził skinieniem.
– Czyli umarlak nie jest ci straszny. – Pawlak odłożył na bok akta, które przeglądał przed wejściem Sawickiego.
– Miałem już okazję zajmować się zgonami.
– U nas takich okazji będziesz miał bez porównania więcej.
Sawicki starał się wybadać naczelnika. Na Jaworowej podlegał służbiście, dla którego jedyne, co się liczyło, to statystyki i wykrywalność; nie widział nic poza tabelkami. Wiedział, że tak jest w wielu wydziałach, ale w niektórych nacisk był mniejszy niż w innych.
– Co tak się na mnie lampisz? – burknął naczelnik.
Sawicki dopiero teraz zauważył, że wgapia się w nowego przełożonego.
– Przepraszam.
– Dobra, nie ma co przeciągać. Zaraz pójdziemy do wydziału i poznasz resztę zespołu. Powiem ci, jakie panują tu zasady. Jesteśmy jak palce jednej ręki. Wszyscy mamy do siebie zaufanie. Jak zaczniesz coś odpierdalać i będziesz przyłaził na skargę, to polecisz z tego wydziału szybciej, niż ci się wydaje. Nie toleruję dwóch rzeczy: pierdolonego olewatorstwa i podpierdalania. Możesz rzucać kurwami, możesz lać zatrzymanych, możesz nawet łoić naftę w robocie, to zniosę. Ale kapowania nie. Kumasz?
Sawicki skinął głową.
– No, i tak ma być. Dobra, chodź, zobaczysz, jak wygląda wydział i z kim przyszło ci zapierdalać, żeby sprawców zbrodni wsadzać do pudła.
Pawlak wstał i ruszył w stronę drzwi.
– Rusz się, młody, bo dnia szkoda! – zawołał, widząc, że podwładny wciąż tkwi na krześle.
Sawicki podskoczył jak oparzony i ruszył za nowym naczelnikiem.
Dąbrowska siedziała w kuchni ze wzrokiem wbitym w ścianę. Nie miała na nic siły. Andrzej kwadrans temu zadzwonił do Pafawagu i poprosił o wolne. Siedział teraz na wprost niej i patrzył na swoje duże dłonie.
Milczeli. Nie wiedzieli, o czym mają rozmawiać. Samobójstwo ich syna sprawiło, że świat zawalił im się na głowę. Bożena nie miała pojęcia, co teraz będzie z ich rodziną. Rodzic nigdy nie jest przygotowany na śmierć swojego dziecka. Przecież to naturalna kolej rzeczy, że matka czy ojciec umierają pierwsi. To sprawiało jej największy ból. Nie miała pojęcia, jak sobie z tym wszystkim poradzą.
Nagle usłyszała odgłos przekręcanego w zamku klucza. Wrócił Tomek. Miała do niego żal, że był poza domem w takim momencie. Nie mogła jednak obarczać go winą za to, co zrobił Szymon. W milczeniu popatrzyła na syna, gdy ten stanął w progu kuchni.
Tomek był blady jak ściana. Bożena miała pewność, że już wie, co zrobił jego młodszy brat.
– Mamo – zaczął cicho.
Wstała i podeszła do niego. Gdy tylko go objęła, zaczęła szlochać.
– Przepraszam… – wyszeptał Tomek.
Odsunęła się i spojrzała na niego zaskoczona.
– Co?
– Przepraszam. Powinienem o niego dbać.
– To nie twoja wina, dziecko. Nikt tu nie jest winny.
Ponownie objęła syna. Po jej policzkach popłynęły łzy wielkie jak groch. Jej ciałem raz za razem wstrząsały spazmy.
Andrzej też podniósł się z krzesła i podszedł do nich.
– Musimy być teraz silni. Musimy – powiedział cicho.
Bożena wiedziała, że powinni się nawzajem wspierać. Los sprawił, że stracili część rodziny, ale nie mieli wyjścia. Musieli to przetrwać.
Po powrocie do komendy Żmigrodzki skierował się prosto do wydziału. Otworzył drzwi i zobaczył, że reszta siedzi już na swoich miejscach.
– Cześć pracy – rzucił cicho.
Powiesił kożuch na wieszaku, a następnie usiadł za swoim biurkiem i położył nogi na blacie.
– Jak nocka? – spytała aspirant Dorota Szymańska.
– A daj spokój. Całą noc był luz, ale nad ranem jakiś leszcz postanowił zderzyć się z żelaznym koniem.
– Żelaznym koniem? – zaciekawił się aspirant Mateusz Tretter.
– No z ciuchcią. Młodzik chyba myślał, że jak stanie na torach, to pociąg albo nad nim przeleci, albo zdąży wyhamować. Nie zdążył.
– To nieciekawie było – skwitowała Szymańska.
– Trochę tak. Powiem wam, że nie lubię takiej roboty. Dlatego cieszę się, że szybko pojawił się prorok i stwierdził, że nie ma udziału osób trzecich i można sprawę zamknąć. Ot, zwykły samobój. Można jechać na jamę i się kimnąć.
Żmigrodzki zdjął nogi z biurka, po czym otworzył szufladę i wyjął z niej kartkę. Zaczął pisać raport z nocnej służby. Miał ochotę pojechać już do domu i otworzyć butelkę wódki. Czuł, że musi się napić. W szufladzie miał ledwo zaczętą flaszkę, ale nie chciał jej wyciągać tak na oczach wszystkich. To, że w komendzie się piło, do niedawna było normą. Jeszcze jakiś czas temu także w tym wydziale wódka lała się strumieniami. Rok temu wszystko się zmieniło, ale i tak zdarzało się wychylić kilka głębszych w ciągu dnia. Teraz jednak nie chciał pić tak na żywca. Sięgnął do kieszeni spodni i wyjął paczkę papierosów. Odpalił jednego, po czym podsunął kryształową popielniczkę.
Strzepnął popiół i zaczął się zastanawiać, co mogło być powodem samobójstwa tego dzieciaka. Nastolatek miał całe życie przed sobą, pewnie plany na przyszłość. Musiało się wydarzyć coś, co sprawiło, że nie widział już innego wyjścia, jak tylko rzucić się pod pociąg.
Na szczęście samobójstwa nie należały do spraw, jakimi zajmował się wydział zabójstw. Skoro nie było udziału osób trzecich, to nikt nie będzie drążył, co sprawiło, że dzieciak zdecydował się na taki drastyczny krok. On jednak był ciekawy, czy było to spowodowane zawodem miłosnym, problemami w szkole czy może to tylko zwykły szczeniacki wygłup. Rok temu był przy podobnym zdarzeniu. Dwóch małolatów stanęło na torach i równocześnie zginęło. Z tego, co udało się ustalić potem, założyli się, który stchórzy pierwszy i zejdzie z torów. Obaj okazali się w tej rywalizacji zwycięzcami i przegranymi zarazem. Wygrali zakład, przegrali życie.
Po chwili zdecydował się jednak napełnić piersiówkę. Potem mu się przyda. Łatwiej się ją nosi niż pół litra. Podszedł do wieszaka, zdjął swój kożuch i wrócił na miejsce. Ani Szymańska, ani Tretter nie patrzyli, co robi, zajęci przeglądaniem papierów. Wyjął piersiówkę i postawił na biurku. Z szuflady wyciągnął wyborową i odkręcił nakrętkę. Siedział z papierosem, starając się nie uronić ani kropli, choć ręce mu się trzęsły.
– Pomóc ci? – spytała Szymańska, gdy w końcu podniosła głowę znad biurka.
– Dam se radę, dzięki – powiedział i wystawił koniuszek języka, skupiając się na tym arcytrudnym dla niego w tej chwili zadaniu.
Gdy niewielka piersiówka była już pełna, zakręcił ją i włożył z powrotem do kieszeni kożucha. Resztę wódki schował do szuflady. Strzepnął papierosa i odniósł okrycie na wieszak. Stojąc przy drzwiach, jeszcze raz głęboko zaciągnął się dymem. Miał ochotę pojechać już do domu, usiąść w kuchni i porządnie się napić. Musiał jednak jeszcze napisać raport z nocnego dyżuru.
Wrócił do biurka i zgasił papierosa w popielniczce. W tym samym czasie otworzyły się drzwi i w progu stanął naczelnik z jakimś chłopaczkiem w garniturze.
– Macie nowego – powiedział Pawlak. – Sawicki. Trafił do nas z Jaworowej.
Żmigrodzki popatrzył na chłopaka i się uśmiechnął. Zastanawiał się, czyim krewnym jest ten dzieciak. Wyglądał, jakby był tuż po szkole policyjnej. Musiał mieć mocne plecy, skoro trafił do komendy miejskiej z tak mizernym doświadczeniem.
Wstał z krzesła i znowu podszedł do wieszaka. Miał ochotę się napić. Zarzucił kożuch na plecy.
– A ty dokąd? – spytał Pawlak.
– Do sracza.
– A po co się tak ubierasz?
– Bo mi zimno.
Nacisnął klamkę i wyszedł na korytarz. Resztką silnej woli powstrzymał się przed wyjęciem piersiówki.
Tomek Dąbrowski siedział w swoim pokoju i zastanawiał się, co powinien teraz zrobić.
Nie stanął w obronie brata i teraz Szymek nie żył. Bał się tego, że stanie się wyrzutkiem. Od dawna był członkiem grupy skinów i czuł się wśród nich jak w rodzinie. Razem imprezowali, razem wyłapywali punków i spuszczali im łomot. Był częścią tej subkultury i zamierzał się z nimi związać na dłużej. Wiedział, że ludzie w jego wieku szukają swojej drogi, łakną akceptacji, nie chcą sami mierzyć się z problemami okresu dojrzewania. Pragną przynależeć do jakiejś grupy. On wybrał skinów. Dwóch kumpli z klasy zostało punkami. Mieli niepisany pakt o nieagresji. W szkole nie było między nimi żadnych awantur i bójek. Za to jak się spotkali na mieście, nie było zmiłuj. W klasie miał jeszcze kilku metali. Reszta była „normalsami”, jak nazywał niczym niewyróżniających się rówieśników.
Teraz jednak wszystko się zmieniło. To, co stało się w bunkrach, sprawiło, że cała reszta przestała mieć znaczenie. Został sam. Sam też będzie musiał sobie z tym poradzić. Najgorsze było spojrzenie w oczy rodzicom. Był z Szymkiem i nie obronił go przed bestialskim zachowaniem swojej paczki. Nie miał odwagi postawić się Dragonowi, Strunie i Robo. Stał sparaliżowany strachem i patrzył, jak jego młodszy brat pada ofiarą ich niewybrednych zabaw. Bez słowa sprzeciwu patrzył, jak go biją i gwałcą. Gdy w końcu Szymek poszedł do domu, nie ruszył za nim. Został z resztą swojej grupy. Nie spodziewał się jednak, że młody zrobi coś tak bezdennie głupiego. Był zszokowany tym, że Szymek postanowił zakończyć swoje życie w taki sposób.
– Czemu to zrobiłeś, gnojku? – szepnął pod nosem.
Spojrzał w stronę drzwi. Były zamknięte i nic nie zapowiadało, że ktoś może tu zajrzeć. Rodzice siedzieli u siebie i cały czas płakali. Wcześniej słyszał, jak rozmawiają. Wciąż zadawali sobie pytanie, dlaczego Szymon to zrobił. Nie znali prawdy, a on nie miał odwagi im powiedzieć, co się wydarzyło w nocy. Sięgnął ręką za wersalkę i wyjął długi niemiecki bagnet. Znalazł go rok temu na bunkrach. Był pozostałością po drugiej wojnie światowej. Wtedy zabrał go do domu i wyczyścił. Teraz lśnił i wyglądał jak nowy.
Sawicki patrzył, jak Żmigrodzki wychodzi z wydziału. Spojrzał na pozostałych, czekając, aż wskażą mu jego miejsce.
– Poznaj zespół – odezwał się naczelnik. – Tam siedzi aspirant Tretter i aspirant Szymańska. Ten as, co wyszedł, to komisarz Żmigrodzki. Będziecie sparowani. W wydziale są jeszcze Lipiec i Romaniuk. Oboje sierżanci. Teraz są poza fabryką, więc poznasz ich potem. Szymańska jest w parze z tym tu obecnym Tretterem – powiedział naczelnik.
Sawicki podszedł do Szymańskiej i podał jej rękę.
– Krzysiek.
– Dorota – przedstawiła się policjantka.
Uśmiechnęła się do niego i poczuł, że w tej kobiecie mógłby się zakochać. Oczywiście pod warunkiem, że byłby wolny. Miała piękne blond włosy, lekko opadające na ramiona. Jej duży biust opięty był przez niebieski sweterek. Na nogach miała czarne adidasy i obcisłe granatowe dżinsy Wranglera. Nie wyglądała na policjantkę z wydziału zabójstw. W ogóle nie wyglądała na kogoś, kto pracuje w policji. Prędzej pasowała na sekretarkę albo modelkę.
Sawicki odwzajemnił uśmiech i podszedł do drugiego z policjantów.
– Krzysiek. – Ponownie wyciągnął rękę.
– Mateusz. Tam będziesz miał swoje biurko. – Tretter wskazał miejsce w rogu pomieszczenia.
– Na początek zajmiesz się starymi sprawami. Sprawdzisz, czy wszystkie kwity są na swoim miejscu. Jutro, jak Żmigrodzki będzie w fabryce, weźmiecie się do normalnej roboty – powiedział naczelnik.
Szymańska puściła do Sawickiego oko. Krzysiek, choć jeszcze rano miał obawy, wiedział, że został zaakceptowany w wydziale. Nie dostrzegał tu żadnych oznak antypatii. Przynajmniej jak dotąd.
– No to do roboty. – Pawlak klepnął go w plecy.
Gdy Krzysiek ruszył w stronę swojego biurka, naczelnik wyszedł z wydziału i zamknął za sobą drzwi.
– No to witaj w zespole – powiedziała Dorota. – Dygasz się?
– Nie. Czego?
– Nie wiem. Nowi zawsze się boją. Takie prawo nowego. – Posłała mu szeroki uśmiech.
– Jak nie będziesz cwaniakował i podpierdalał, to wszystko będzie git – dopowiedział Tretter.
– Co wy tak z tym podpierdalaniem? Naczelnik mi to gadał, teraz wy. O co chodzi?
Dorota spojrzała na partnera.
– Ty mu powiedz.
Tretter sięgnął po leżący na blacie długopis.
– W wydziale jest zasada, że nie kapujemy na siebie. Robię tu już siedem lat i zawsze trzymaliśmy się razem, wiesz, jak w Robin Hoodzie, wszyscy za jednego, a jeden za wszystkich.
– To chyba z Czterech muszkieterów – nieśmiało zwrócił uwagę Sawicki.
Tretter zamyślił się, drapiąc długopisem skroń.
– Może i tak, nie ma co się spierać – rzucił. – Jak zaczynałem, byli tu sami gliniarze z inną mentalnością. Wóda lała się strumieniami. Nie było dnia, by po robocie nie pękała jakaś flaszka. Takie czasy. Teraz jest inaczej, mniej się łoi. Już jedynie Żmigrodzki chleje w wydziale, ale on ma swoje powody.
Sawickiego kusiło, żeby spytać, jakie to powody, ale się powstrzymał.
– Ponad dwa lata temu trafił do nas młody, zaraz po szkółce – ciągnął Tretter. – Sławek mu było. Wojtowicz. Od pierwszego dnia wyczuliśmy, że jest dziwny. Jakiś taki śliski typ. Z nikim się nie zakumplował, z nikim kielicha nie walnął. Na dodatek do roboty miał dwie lewe ręce. Za to do knucia był pierwszy. Facet postanowił zapisać się w historii wydziału jako podpierdalacz. I to zaledwie trzy miesiące po tym, jak przyszedł. Chuj myślał, że jak pójdzie do naczelnika na skargę, że w wydziale się łoi, to dostanie order. A tu dupa. Naczelnik się wkurwił i chłopaka zjebał. Ten jednak był tak tępy, że polazł wyżej. Wpadł tu komendant miejski i widzi najebanych Żmigrodzkiego i Romka Mieszkowskiego. Romek miał zaledwie dwa miechy do emki i, co tu dużo mówić, opierdalał się w robocie. Wiesz, jak to jest, jak masz już wszystko w dupie. Snujesz się po korytarzach i czekasz końca służby. No, chyba że siadasz ze Żmigrodzkim i chlejesz. Wtedy czas jakby staje w miejscu. Mniejsza jednak z tym. No więc wpada komendant i co widzi? Żmigrodzki z Romkiem walą naftę. Na stole wóda i słoik ogórków. Komendant do nich z krzykiem, że co tu się odpierdala i takie tam. Romek wtedy wstał, a ledwo potrafił ustać na nogach, i wyskoczył do miejskiego z ryjem i łapami. Jakby nie to mordobicie, sprawa poszłaby pod dywan. Romek wyleciał z wydziału w trybie natychmiastowym. Poleciał na komisariat do Leśnicy i tam te dwa miechy odsłużył. Tylko to chlanie sprawiło, że podstawę do emerytury miał mniejszą. Zobacz, chłop w resorcie ponad ćwierć wieku i na ostatniej prostej tak się wyłożył.
– To za takie coś ten młody powinien wyłapać – powiedział Sawicki.
– Ano powinien – stwierdziła Dorota.
– A Żmigrodzki? – spytał Krzysiek.
– Jemu komendant odpuścił. Wiedział, z jakiego powodu pili, i pewne rzeczy rozumiał. Akceptować nie akceptował, ale rozumiał. Zresztą Żmigrodzki, jak ten wlazł do wydziału, to siedział cicho, nie kozaczył. Romek co innego. Postawił się i oberwał klapsa. Co tu dużo gadać, w komendzie zawsze się mocno chlało. Ważne jest, aby nie łazić najebanym po korytarzach. A Żmigrodzki, jak pije, to nie szlaja się po fabryce.
– A ten nowy? Sławek, tak? – spytał Sawicki.
– Wyleciał. Rok temu się okazało, że zgwałcił jakąś kurwę. Babka złożyła zawiadomienie i sprawa poszła do proroka. Wywalili Sławusia w try miga. Zresztą nim nie ma się co zajmować. Frajer i tyle. Romek za to po przejściu na emeryturę się powiesił. Był na niej zaledwie dwa miesiące. – Tretter machnął ręką.
– O kurwa…
– Niestety. Jak Żmigrodzki usłyszał, że Romek się zważył, to dwa dni nie trzeźwiał.
Sawicki zastanawiał się, jak mu się będzie współpracowało z pijącym partnerem. Sam rzadko sięgał po wódkę. Wolał wyskoczyć na piwo, niż pić czystą. Nie wiedział, jak się zaaklimatyzuje w wydziale. Jedno było pewne: nie będzie kapusiem.
Bożena Dąbrowska spojrzała na męża. Leżał na wersalce i patrzył w sufit. Kilka minut temu się położył. Powiedział, że boli go w klatce piersiowej. Bożena się obawiała, czy to przypadkiem nie zawał. Jego dziadek zmarł na atak serca, ojciec miał stwierdzoną chorobę wieńcową. Andrzej był więc w grupie wysokiego ryzyka. Martwiła się o niego. Nie chciała stracić dwóch najważniejszych ludzi w swoim życiu w ciągu jednego dnia.
– Jak się czujesz? – Podeszła do męża.
Andrzej spojrzał na nią załzawionymi oczyma.
– Źle. Nie potrafię tego ogarnąć – powiedział cicho.
Wiedziała, co ma na myśli. Ona też nie potrafiła zrozumieć, dlaczego ich syn to zrobił. Zdawała sobie sprawę, że przechodzi trudny okres dojrzewania. Pierwsze miłości, zmiana szkoły, cała ta burza hormonów. To wszystko mogło sprawić, że Szymek czuł się niepewnie. Nie wierzyła jednak, że to mogłoby go popchnąć do samobójstwa. Była przekonana, że ma to związek raczej z bójkami, w jakie się wdawał w szkole. Wcześniej się nie wtrącała, nie chciała narobić dziecku wstydu. Teraz jednak uważała, że powinna się dowiedzieć, co się działo z jej synem w ostatnich miesiącach.
– Mam do siebie żal – odezwał się Andrzej.
– O co?
– Zastanawiam się, czy to nie moja wina. Trochę go dociskałem z tą mechaniką. Chciałem, żeby sobie poradził w szkole.
– Radził sobie. Na wywiadówce nie było na niego żadnych skarg.
– Może i tak, ale mam wrażenie, że zmuszałem go do czegoś, czego on nie czuł. Może powinienem mu odpuścić? Sam nie wiem…
– Tu chyba nie ma naszej winy. Przynajmniej jeśli chodzi o naukę. Bardziej mnie zastanawia, czy nie ma to związku z tymi siniakami.
– Myślisz, że ktoś w szkole się nad nim znęcał?
Andrzej uniósł się na łokciu. Na jego twarzy pojawił się grymas bólu.
Żmigrodzki wziął kolejny łyk z piersiówki i strzepnął popiół do umywalki.
Chwilę później otworzyły się drzwi i w progu stanął Pawlak.
– Wódą od ciebie wali – powiedział naczelnik.
– A czym ma walić, jak wódę piłem? – prychnął Żmigrodzki. – Przecież nie kolońską albo brzozową.
Wyjął z kieszeni kożucha piersiówkę i skierował ją w stronę Pawlaka.
Naczelnik pokręcił głową.
– Za dużo pijesz.
Żmigrodzki wziął łyk i schował alkohol z powrotem.
– Nie jesteś moją starą, żeby mi pieprzyć takie rzeczy.
– Piotrek, zbastuj. Może i nie jestem twoją starą, ale widzę, jak się staczasz. Już się tak nie łoi w fabryce jak kiedyś.
– Ja tam różnicy nie widzę. – Żmigrodzki zagasił papierosa na podłodze.
– Wiesz, że ostatnio stary się dopierdala o naftę w firmie. Za jakiś czas nawet ty oberwiesz. Nie będzie taryfy ulgowej. Nie obronią cię ani twoje wyniki, ani…
Komisarz spojrzał na naczelnika groźnie.
Pawlak zamilkł. Wiedział, że wszedł na grząski grunt. Wspominanie komisarzowi o sprawie Urbańskiego mogło się okazać kolosalnym błędem.
– Wiesz, że koło chuja mi lata, co ze mną będzie.
– Stracisz robotę.
Żmigrodzki uśmiechnął się i wyjął z paczki kolejnego papierosa. Odpalił go i przez chwilę milczał.
– Myślisz, że robota jest dla mnie wszystkim? – spytał w końcu.
– A nie?
Pawlak patrzył Żmigrodzkiemu w oczy. Obaj wiedzieli, że bez policji komisarz nie da rady. Prędzej czy później wybierze sznur lub skoczy z okna.
– Dobra, postaram się mniej pić – powiedział w końcu komisarz. – I tak już ograniczyłem.
– Nie, Piotrek. Od dzisiaj w robocie jesteś trzeźwy. Nie ma popijania w fabryce. Nie ma jazdy po kielichu. Myślisz, że nie wiem, że prowadzisz na bańce?
– Skończ, Grzechu.
– Nie. To ty masz skończyć. Nie będę wiecznie krył ci dupy.
– Wiesz, że jak się zaprę, to nie tknę. Ani kropli.
– No właśnie nie wiem. Odkąd jestem tu naczelnikiem, nie było dnia, żebym nie czuł od ciebie gorzały. To się musi skończyć. Rozumiem, że masz problem z Urbańskim. Każdy na twoim miejscu by miał. Ale do kurwy nędzy, minęło już osiem lat.
– Odkąd się okazało, że jest niewinny, zaledwie dwa.
– I od dwóch lat chlejesz praktycznie codziennie.
Żmigrodzki zmierzył Pawlaka wzrokiem i strzepnął popiół na podłogę.
– Jutro nie tknę ani kropli. Pasuje?
– Pasuje.
Wyciągnął dwa palce do góry w geście przysięgi.
– Ja, komisarz Piotr Żmigrodzki, obiecuję być od jutra trzeźwy. Od jutra – podkreślił i wyjął z kieszeni piersiówkę.
Wziął łyk, puszczając oko do naczelnika.
Wrocław, 1 września 1993 r.
Czułem, jak drżą mi nogi. Stałem przed budynkiem szkoły i patrzyłem na ten ogromny gmach. To tutaj przez najbliższe pięć lat miałem się uczyć. Jadąc do szkoły, zastanawiałem się, jak to się ułoży. Nie wiedziałem, ilu będzie chłopaków w klasie, ile dziewczyn i czy w ogóle jakieś będą. Z tego, co słyszałem od kolegów, w technikach jest mało lasek. Z reguły wybierają licea lub szkoły zawodowe. Na podwórku było kilka dziewczyn, które kształciły się na sprzedawczynie lub fryzjerki.
Znowu spojrzałem w stronę wejścia na teren szkoły. Były tu dwa budynki. Widziałem gromadzących się uczniów na niewielkim boisku pomiędzy gmachami. To tam miał się odbyć uroczysty apel.
– Cześć – usłyszałem nagle z boku.
Odwróciłem się i zobaczyłem Mirka. Chodziliśmy do jednej podstawówki, ale do różnych klas. Nigdy nie miałem z nim jakichś zażyłych relacji, dwa czy trzy razy zamieniliśmy słowo na korytarzu. Nic więcej.
– No hej – powiedziałem.
– Też tu będziesz łaził? Do której klasy?
– Do pierwszej b.
– To tak jak ja. Idziesz na fajkę?
Mirek ruszył w stronę bloku na Poznańskiej. Widziałem stojącą tam młodzież, podzieloną na mniejsze grupki. Każdy palił papierosa. Podeszliśmy i Mirek przywitał się z jednym z chłopaków.
– To Marcin, mój ziomek z osiedla – zwrócił się do mnie.
Skinąłem mu głową i uścisnąłem wyciągniętą rękę.
– Szymon.
– Znam cię z parafii. Chodziłeś do naszej budy.
Nie kojarzyłem tego Marcina i zaskoczyły mnie jego słowa.
– Tylko że ty nie łaziłeś z nami do jednej budy. Wyprowadziłeś się ze starymi z Kuźnik i budę też zmieniłeś – zauważył Mirek.
– No fakt, ale go znam. Dobra, mniejsza z tym. Fajki jakieś macie? – spytał Marcin.
Skinąłem głową. Miałem pół paczki marsów. Nie było ich dużo, ale jakoś musiałem przełamać lody. Lepiej wejść do szkoły z jakimiś znajomościami, niż być samotnym kotem rzuconym starszakom na pożarcie. Wyciągnąłem paczkę do przodu i z lekkim przerażeniem patrzyłem, jak po papierosy sięga coraz więcej rąk. W końcu został w niej tylko jeden.
– Ostatniego to nawet kurwa nie bierze – powiedział Marcin, odpalając papierosa.
Ja też zapaliłem i patrzyłem na całe towarzystwo. Wiedziałem, że najbliższy rok spędzę z nimi. Uważnie ich obserwowałem. Chciałem wiedzieć, z kim mam do czynienia. Na kogo muszę uważać, a kto wygląda całkiem przyjaźnie.
– Ej, ziomki, fajki jakieś macie? – Podszedł do nas wysoki brunet. Miał wąs pod nosem i od razu było widać, że jest od nas starszy.
– Ja mam – powiedział jeden z naszej grupki.
Spojrzałem na niego zaskoczony. Grubas przed chwilą sam sięgał po moje marsy, a teraz wyciągał paczkę mocnych w stronę bruneta.
– Dzięki. Będę ci wisiał – powiedział tamten. Odpalił papierosa i rzucił: – Krzysiek.
– Paweł – powiedział grubas.
Zaczęliśmy się po kolei przedstawiać. Z grubsza wiedziałem już, kto jak ma na imię. Zdawałem sobie jednak sprawę, że dopiero za jakiś czas wszystkich spamiętam.
– Ej, leszcze, apel zaraz się zaczyna! – zawołał stojący kawałek dalej chłopak z trzeciej klasy.
Większa część młodzieży weszła na teren szkoły. Wziąłem ostatniego macha i ruszyłem w stronę swojego przeznaczenia.
Wrocław, 15 lutego 1994 r.
Tomek leżał na wersalce i ważył w dłoni bagnet. Miał już plan i zamierzał go jak najszybciej zrealizować.
Musiał pomścić Szymka. Nie mógł tego tak zostawić. Jego kumple, za których mógłby wskoczyć w ogień, sprawili, że młody ze sobą skończył. Nie mógł powiedzieć matce, co zamierza zrobić. Nie może jej też wyznać, że wie, co sprawiło, że Szymek rzucił się pod pociąg. Będzie musiał jak najszybciej dokonać zemsty. Co się stanie potem, nie miało już dla niego znaczenia.
Może trafi na długie lata do więzienia, a może ucieknie za granicę. Już jakiś czas temu marzył o służbie w Legii Cudzoziemskiej. Kilku ziomków wyjechało do Francji, żeby się zaciągnąć. Jak dotąd jednak żadnemu nie udało się przejść selekcji do tej elitarnej jednostki. Wrócili wszyscy z wyjątkiem Czachy. On został tam na budowie i teraz stawia domy w Paryżu i okolicy. Mundur żołnierza zamienił na ciuchy budowlańca. Karabin zastąpiła kielnia. Marzenie o akcjach bojowych wyparły rutyna i smutna rzeczywistość.
Tomek wstał z wersalki i podszedł do okna, za którym padał śnieg. Widział młodzież wracającą ze szkoły. On dzisiaj nie poszedł. Nie mógł ani nie chciał. Matka z ojcem też zostali w domu. Żadne z nich nie skupiłoby się na swoich obowiązkach. Nikt nie umiałby przejść nad tym, co się wydarzyło, do porządku dziennego. Samobójcza śmierć członka rodziny odcisnęła na nich swoje piętno. Na nim szczególnie. Nie wiedział, czy kiedykolwiek uda mu się zapomnieć, jak bardzo nawalił. Nie miał pojęcia, czy kiedykolwiek sobie wybaczy, że nie stanął w obronie młodszego brata. Może wystarczyło powiedzieć „dość” i kumple odpuściliby Szymkowi? Fakt, na początku protestował, ale potem już tylko patrzył w milczeniu. Mógł rzucić się na pozostałych, a potem postarać się z Szymkiem uciec. Nie zrobił jednak nic. A teraz musiał pomścić brata.
Zastanawiał się, czy nie pojechać od razu do Dragona i nie załatwić go tym bagnetem. Mógł zrobić to szybko, zanim ten zacznie się tego spodziewać. Bo że zacznie, było bardzo prawdopodobne. Każdy na miejscu Tomka chciałby wyrównać rachunek krzywd. Zdawał sobie sprawę, że musi go załatwić w momencie, gdy nie będzie przy nim nikogo z paczki. W przeciwnym razie reszta szybko by go powstrzymała. Kto wie, może nawet podzieliłby los Szymka. Grupa, do której należał, nie lubiła zdrajców.
Pewnie zostałby pobity, może nawet zgwałcony. Pokazaliby mu, że jest dla nich nikim.
Musiał to odpowiednio zaplanować.
Nagle usłyszał za drzwiami krzyk matki:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki