Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
64 osoby interesują się tą książką
Czy w świecie przyszłości można ocalić coś, co definiuje nas jako ludzi? Czy wśród technologii, kolonizacji nowych planet i walki o przetrwanie pozostaje miejsce na uczucia, twórczość i moralność? Antologia "Ocaleni" to zbiór opowiadań, w których przenikają się miłość, śmierć, fantazja i nauka – tematy pozornie odległe, do momentu, gdy staną się bliskie i niepokojące.
Nieważne, czy losom bohaterów towarzyszy muzyka Czesława Niemena, Pink Floyd, czy AC/DC – każde opowiadanie pulsuje własnym rytmem, pełnym emocji i pytań o to, co znaczy być człowiekiem. Odkrywane są odległe światy androidów, kolonistów i międzygwiezdnych cywilizacji, gdzie decyzje bohaterów często stoją na granicy człowieczeństwa i technologii.
"Ocaleni" to historie o tych, którzy w obliczu rozwoju postępu cywilizacyjnego, złożonych wyborów moralnych i zagrożeń ze strony nieznanego znajdują w sobie siłę, by ocalić to, co najważniejsze. Czy można być jedynie pionkiem w większej grze, czy może wybory mają moc zmieniania losów wszechświata?
Maciej Ciembroniewicz, Śmierć robota
Sebastian Kmieciak, Sztuka wyboru
Mikołaj Marks, Ostatni
Andrzej Piętka, Dom pokoju
Edwin Sieredziński, List z zaświatów
Tymoteusz Sokołowski, Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli
Tymoteusz Sokołowski, Kwintesencja
Ignacy Stankiewicz, Równina Izydy
Szymon Szymański, Blade Lover
Szymon Szymański, Wstydliwa sąsiadka
Tomasz Wilk, Tkanka
Joanna Zając, Uwięziona
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 319
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ANTOLOGIA SCI-FI
Ciembroniewicz, Kmieciak, Marks, Piętka,
Sieredziński, Sokołowski, Stankiewicz, Szymański,
Wilk i Zając
Wydawnictwo „Wilki Trzy i Kot”
Tytuł: Ocaleni
Prawa do tekstów: Maciej Ciembroniewicz,
Sebastian Kmieciak, Mikołaj Marks, Andrzej Piętka,
Edwin Sieredziński, Tymoteusz Sokołowski,
Ignacy Stankiewicz, Szymon Szymański,
Tomasz Wilk, Joanna Zając
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki
możliwe jest tylko na podstawie pisemnej
zgody wydawcy.
Wydawnictwo „Wilki Trzy i Kot”
E-mail: [email protected]
www.wilkitrzyikot.pl
Redakcja i korekta: Tomasz Wilk, Mikołaj Marks,
Ignacy Stankiewicz, Szymon Szymański
Skład i łamanie: Tomasz Wilk
Projekt okładki: Andrzej Piętka
z wykorzystaniem narzędzi AI
Wydanie I, Lubliniec 2024
ISBN 978-83-972222-6-7
Tomasz Wilk, Od Wydawcy ......... 4
Playlista ......... 5
Maciej Ciembroniewicz, Śmierć robota ......... 7
Sebastian Kmieciak, Sztuka wyboru ......... 29
Mikołaj Marks, Ostatni ......... 53
Andrzej Piętka, Dom pokoju ......... 75
Edwin Sieredziński, List z zaświatów ......... 95
Tymoteusz Sokołowski, Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli ......... 135
Tymoteusz Sokołowski, Kwintesencja ......... 179
Ignacy Stankiewicz, Równina Izydy ......... 217
Szymon Szymański, Blade Lover ......... 237
Szymon Szymański, Wstydliwa sąsiadka ......... 259
Tomasz Wilk, Tkanka ......... 299
Joanna Zając, Uwięziona ......... 317
Od Wydawcy
Poszukiwaczu ocalonych historii,
przed Tobą zbiór dwunastu opowiadań, które eksplorują ludzką odwagę i determinację w obliczu przyszłości pełnej wyzwań. Bohaterowie tych opowieści, od pulsujących życiem futurystycznych metropolii po zimne przestrzenie międzygwiezdne, stają w obliczu pytań, na które nigdy nie ma prostej odpowiedzi.
Autorzy zebrani w tej antologii to wyjątkowi twórcy współczesnej literatury science fiction, wyróżniający się jako finaliści prestiżowych konkursów, m.in. konkursu literackiego Polskiej Fundacji Fantastyki Naukowej.
Wielu z nich ma na koncie publikacje w cenionych czasopismach, w tym w Nowej Fantastyce, w której zadebiutowali jeszcze w czasach, gdy znana była po prostu jako Fantastyka.
Choć dla części z tych architektów wyobraźni jest to debiut literacki, to każdy z nich wnosi do tej kolekcji coś unikalnego. To twórcy, dla których fantastyka naukowa jest nie tylko gatunkiem, ale także sposobem zadawania fundamentalnych pytań o przyszłość i człowieczeństwo.
Zanurz się w te opowieści.
Daj się ocalić!
Tomasz Wilk
Maciej Ciembroniewicz
Książki towarzyszyły mu odkąd pamięta, ale science fiction nie było jego ulubionym gatunkiem. Raczej spoglądał wstecz – w stronę książek historycznych, przygodowych, kryminałów (zwłaszcza retro), horrorów i szeroko pojętej fantastyki. Przygodę z pisaniem rozpoczął stosunkowo niedawno i to dość odważnie.
Po dwudziestu latach pracy jako informatyk zrobił sobie przerwę, a wolny czas zrodził nowe pomysły. Wpadł na pomysł, że napisze książkę – i tak powstała powieść przygodowo-kryminalna dla młodzieży. Utknęła w jednym z wydawnictw, ale to go nie zniechęciło. Napisał drugą część, a obecnie kończy komedię romantyczną. Najwięcej nauczył się, pisząc opowiadania, które przynoszą mu sporo satysfakcji i kilka sukcesów.
Playlista
Często jedyną muzyką jest dla nich bicie serca, odgłos gromu czy szum wiatru. Nie zostawiaj ich w tej ciszy. Oto 12 utworów wybranych przez autorów opowiadań. Słuchając ich, zanurz się w historie tych, którzy ocaleli.
– Śmierć robota – Pink Floyd, Welcome to the Machine
– Sztuka wyboru – Riverside, The Curtain Falls
– Ostatni – AFX, Every Day
– Dom pokoju – Fitzgerald / Armstrong, Cheek To Cheek
– List z zaświatów – K. Komeda, Astigmatic
– Błogosławieni… – AC/DC, Thunderstruck
– Kwintesencja – TSA, 51
– Równina Izydy – J. Hurwitz, The Landing
– Blade Lover – Nine Inch Nails, Closer
– Wstydliwa sąsiadka – Massive Attack, Future Proof
– Tkanka – C. Niemen, Człowiek jam niewdzięczny
– Uwięziona – Iniko, Jericho
Playlista do pobrania na: www.wilkitrzyikot.pl/ocaleni
Śmierć robota
MX-65035 umierał, jeżeli można tak w jego przypadku powiedzieć. Nie był jeszcze tego świadomy, ale proces postępował coraz szybciej. Na poziomie mikrokomórkowym nanołącza ulegały degradacji. Superprzewodniki i banki pamięci nawet w stanie spoczynku osiągały temperaturę wyższą o kilka stopni od określonej normami. Nie było to jeszcze bardzo alarmujące. Takie przypadki się zdarzały. Ukryty defekt w jednym z układów, zużycie, a nawet infekcja mogły doprowadzić do podobnych objawów. Nie było to nic, czego dobry serwis nie potrafiłby naprawić. Jednak moduł diagnostyczny absorbowało zupełnie coś innego – ledwo uchwytne impulsy dochodzące z zakończeń synaptycznych. Impulsy niepoddające się żadnej analizie, żadnemu filtrowaniu czy separacji. Czasem powodowały niekontrolowane ruchy kończyn, częściej wypełniały procesory analityczne masą nieokreślonych sygnałów. W szumie dominowały harmoniczne wibracje złożone ze współbrzmiących dźwięków. Trzech, częściej czterech, układających się w powtarzalne, nic nieznaczące schematy. Monochromatyczne obrazy pełne zakłóceń wybuchały w receptorach sekundowymi migawkami, pozostawiając po sobie falę zakłóceń.
Moduł diagnostyczny już od kilku dni obserwował te symptomy. Nasilały się, więc tym razem skonsultował się z globalną bazą wiedzy. Zasugerowano wizytę w serwisie i zimny restart. System nie lubił tej ostatniej czynności, kiedy pozbawiony kontroli, nieistniejący, biernie oczekiwał na ponowną aktywację. Na razie rozpoczął proces wybudzania jednostki MX. Poszczególne podzespoły wychodziły ze stanu uśpienia. Najpierw wystartowała fonia, wizja i pozostałe czujniki zmysłów. Jak tylko zgłosiły gotowość, zaczęły zbierać bodźce z otoczenia. Motoryka i analityka ruszyły prawie jednocześnie, walcząc o priorytetowy przydział zasobów. System kreatywny i komunikacja wstawały powoli. Diagnostyka skrupulatnie weryfikowała kolejne moduły. Zwiększyła przepływ chłodziwa, aby zrekompensować podniesioną temperaturę układów i zaleciła wyzerowanie pamięci ulotnej, która opóźniała start kreatywności. Wreszcie MX-65035 był gotowy. Przeciągnął się, rozkładając szeroko ramiona, przykucnął, a potem pokręcił głową.
– Jaki piękny dzień – oznajmił melodyjnym głosem.
Przepełniała go energia. Buzujące pokłady kreatywności nie mogły się doczekać nadchodzącej pracy. Aż wibrowały rozgrzane, podniecone, wypełnione wizjonerskimi dźwiękami i obrazami niewiadomego pochodzenia. Już wstępna, pobieżna analiza oceniała je pozytywnie. Niezrozumiałe, ale jakże genialne motywy mogły przyczynić się do jego sukcesu. MX był w końcu kompozytorem. Miał na swoim koncie kilka świetnych utworów, ale czuł, że tym razem to będzie coś zupełnie nowego.
– Tak, zapowiada się zdecydowanie piękny dzień.
Znowu potrząsnął głową, chcąc się pozbyć nienaturalnego, ledwo uchwytnego szumu. Diagnostyka ciągle mozoliła się z pamięcią ulotną. Przeczyściła chaotyczną kolekcję zebranych nie wiadomo kiedy danych, ale pojawiały się kolejne nadmiarowe impulsy. MX tymczasem uruchomił kanały informacyjne. Wiadomości popłynęły szerokim strumieniem. Przekazy wideo rozświetliły interfejs komunikacyjny. Przeglądał szybko, kilka naraz. W świecie muzyki nic nowego. Polityką nie zajmował się w ogóle, na gospodarkę tylko rzucił okiem, za to na kanale sportowym zmartwiła go porażka Metsów.
– Pora się zbierać.
Przełączył się na konfigurator wizerunku. Znudziła mu się już ta drobna, nieciekawa twarz. Dzisiaj zdecydował się na prawdziwie męskie oblicze. Wydatna szczęka, płaski nos i przymrużone oczy wyglądały odpowiednio. Dodał niewielki zarost, tylko skromna bródka i wąsy. Jeszcze włosy. Długość była niezła, a kolor wybrał z palety – jasnozielony. Pooglądał, pokręcił wirtualną głową i dołożył jeszcze pomarańczowy pas przez środek.
Teraz ubranie. Z katalogu pobrał luźną, błękitną koszulkę. Ozdobił ją symbolem półnuty na pięciolinii. Wysokie C miało wyrażać jego pozytywny nastrój. Sportową bluzę z logiem Metsów zamienił na brązową kurtkę z technoskóry. Wbił się w czarne spodnie z syntexu i buty z długimi noskami. Był gotowy.
Chwilę później wmieszał się w tłum podobnych mu jednostek, zmierzających nieprzerwanym strumieniem w stronę centrum. Stać go było na transport natychmiastowy, ale lubił te poranne spacery, kiedy reflektor słońca rozświetlał okolicę jasnym blaskiem, a fraktale chmur sunęły leniwie po błękitnym niebie. Ten błękit był dopracowany do perfekcji. Zawsze działał na niego motywująco. Podobnie jak chmury. MX czasami przystawał, wypatrywał ledwo uchwytnych schematów. Przetwarzał je na dźwięki, które potem wykorzystywał w swojej pracy. W końcu zaczął dostrzegać pewną regularność, jak gdyby obłoki upięte na wielkiej taśmie znikały za horyzontem tylko po to, żeby chwilę później wyłonić się z drugiej strony. Płynęły, zmieniały kształty, ale wzory się powtarzały. W oddali połyskiwało odbitym światłem centrum biurowe, w którym zatrudnienie miały jednostki z okolicy. Ono też ciągle ewoluowało, rozrastało się, pojawiały się nowe budynki, stare zmieniały formy. Jego własne studio często zmieniało miejsce, ale zawsze wiedział, jak do niego trafić.
Szedł aleją. Wypatrywał znajomych identyfikatorów unoszących się ponad głowami. Niektórzy, oprócz nazwy, umieszczali w dymku krótkie statusy: „piękna pogoda”, „jestem szczęśliwy”, „dostałem awans”. Zauważył DK-42352. Ten akurat, mimo uśmiechniętej twarzy, pulsował czerwonym „nie przeszkadzać”. No jasne, Metsi przegrali i DK nie chciał o tym rozmawiać.
Szum, szarość, momentalny rozbłysk ciemności. Marionetki tańczące na linach. MX przystanął gwałtownie. Obraz wrócił, jeszcze tylko przez ułamek sekundy system doładowywał identyfikatory otaczających go jednostek. Szum też już minął. Pokręcił głową. To jakiś glitch, uspokajał się, nic poważnego, ale wizyta w serwisie go nie minie. Tylko najpierw musi zapisać utwór, którego przebłyski ciągle wibrowały w jego wnętrzu. Zanim go wyczyszczą i zanim wszystko przepadnie. Nie tracił czasu. Przeniósł się prosto do studia.
W znajomym otoczeniu układy odetchnęły. Temperatura spadła, zmalała też ilość procesów. Jedynie diagnostyka szalała, usiłując znaleźć defekt. Może to uszkodzenie modułu VR? Drobiazgowe testy powodowały dalsze zaburzenia wizji. MX krzywił się, ale nie mógł ich przerwać. Zignorował pojawiające się od czasu do czasu artefakty. Kilkoma gestami zmodyfikował wystrój pomieszczenia. Będzie potrzebował trochę więcej miejsca. Szarość, szum, marionetki. Potrząsnął głową. W tle trwały testy.
Przygasił światło. Z tyłu ustawił ścianę z szarej, ponurej cegły. Chaotycznie porozwieszał karmazynowe draperie, które spłynęły potokami grubej materii aż na czarne deski sceny. Ogień! Tak, motyw ognia będzie pasował. Zawsze lubił to nienaturalne, losowo pełgające światełko. Rozpalił go w kilku punktach. Dorzucił jeszcze parę przedmiotów znalezionych na stocku. Nie miał pojęcia czym były i do czego służyły, ale wkomponowywały się idealnie. Blado kremowe czaszki wyglądające jak wytrawione głowy starszych modeli. Kosa, która jak wyczytał w opisie, była kiedyś narzędziem rolniczym ludów pierwotnych i czarny płaszcz z kapturem. Na ten płaszcz trafił przypadkiem, ale pobrał go razem ze stojakiem. Teraz ustawił go z boku sceny, nieco z tyłu. Wyglądał niczym stara zapomniana jednostka. U jej stóp usypał całą górę czaszek, a kosę umieścił tak, jakby postać ją trzymała.
Podczas gdy część procesów zajęta była przygotowaniem sceny, pozostałe pracowały nad utworem. Komponowały niezależnie ścieżki dla poszczególnych instrumentów. Muzyka wybrzmiewała coraz wyraźniej. Jeszcze nigdy praca nie szła mu tak łatwo. Mimo gorąca, mimo zakłóceń czuł, że jest już blisko. Podkręcił na maksa klimatyzacje w studiu. Moduł diagnostyczny zaalarmowany gwałtownie rosnącą temperaturą układów przerwał testy. Niewiele to dało. Teraz tłoczył całą masę chłodziwa, starając się jednocześnie skontaktować z serwisem. Kanał komunikacyjny był przeciążony.
Gitara! To będzie instrument prowadzący. Nikt już nie używa gitary, ale on to zrobi. Starał się dobrać setki brzmień do głównego wątku i tylko gitara była odpowiednia. Była wręcz stworzona do tego, aby odegrać płaczliwy motyw powtarzający się w refrenie. Dwie gitary, albo lepiej trzy! MX parował. Do tego sekcja rytmiczna, klawisze i bas. Alarmy błyskały ostrzegawczo. Słowa! Musi jeszcze wygenerować słowa! Ograniczył zbędne procesy. Szarość, marionetki. Taniec marionetek. Potępione lalki dyndające na uwięzi. Kukiełki czekające na… śmierć?!?
To nieznane pojęcie aż go poraziło. MX drżał niekontrolowanie. Systemy kolejno się wyłączały. Wizję wypełniły fale zakłóceń. Szarość wdzierała się pasmami, atakując receptory. Szum narastał, przybierał formę wycia. Nie było już muzyki, tylko nieokiełznana kakofonia. Każda synapsa, każdy czujnik płonął. Impuls był tak potężny, że wygiął jego ciało w łuk. Ciemność. Zawisł bezwładnie. Szarpnął się raz, drugi. Stymulowane bólem członki miotały się chaotycznie. Coś go wreszcie puściło. Poleciał w dół. Twarda posadzka przywitała go kojącym chłodem. Z przerażeniem stwierdził, że wycie, które słyszał, dobywało się z niego. Umilkł. Przyłożył policzek do podłogi. Zimno przeszywało go. Dygotał. Obraz wrócił. Połyskująca szarość przy twarzy.
Awaria chłodzenia? Przegrzanie? Coś się przepaliło? Myśli galopowały w głowie, pozostając bez odpowiedzi. Systemy nie działały. Był na podtrzymaniu. Okrojona funkcjonalność. Spokojnie, wszystko będzie dobrze. Zaraz go naprawią.
Krzyk, całkiem blisko. Zaniepokojony podniósł głowę. Tuż przed nim wisiała postać. Nagie ciało dyndało na grubych linach, poruszając się nieskładnie. Podparł się dygoczącymi rękami. Uniósł na kolana. Ogień w jego wnętrzu zapłonął na nowo, boleśnie paląc kończyny przy każdym ruchu. Marionetka jęknęła. W ciemności lśniły szkliste, niewidzące oczy. Obok wisiała następna, dalej jeszcze jedna. Całe rzędy nagich kukieł ginęły w mroku. Poruszały się, mamrotały, krzyczały. Poraziła go kolejna fala bólu. Znowu osunął się na podłogę. Leżał, nie mogąc opanować drżenia. Wsłuchiwał się w koszmarne odgłosy. Chciał wejść w tryb uśpienia. Obudzić się już sprawny, z wyczyszczoną pamięcią.
Oświetlił go snop światła dochodzący z góry. Z trudem podniósł głowę. Z blasku wynurzyły się stalowe ramiona. Objęły go w pasie i uniosły. Poszybował. Pod sobą widział tysiące kukieł, tańczących marionetek uwiązanych do sufitu. Jedno miejsce było puste. Kable zwisały luźno. Przesuwał się powoli. Wzrok przygasał. Przestał już rejestrować bodźce. Jeszcze tylko doszedł go metaliczny głos: „MX-65035 wycofany z eksploatacji”, a potem poleciał w ciemność.
◈◈◈
Pulsowanie. To było pierwsze, co poczuł. Regularny rytm „ba… bam, ba… bam” brzmiał jak muzyka. To dawało nadzieję. Systemy ciągle nie odpowiadały, nie wyświetlały raportów diagnostycznych, ale słyszał. Nie tylko szum. Były ciche piski, pomrukiwanie i ledwo, ledwo uchwytny melodyjny odgłos. Spróbował uruchomić wizję. Leżał, obraz był rozmazany. Nad sobą miał blady sufit rozświetlony blaskiem dochodzącym spoza pola widzenia. Powoli przekręcił głowę. W kadrze pojawiła się twarz innej jednostki. Z trudem wyostrzył obraz. Młoda serwisantka uśmiechała się sympatycznie.
– Cześć. – Jej głos zabrzmiał dźwięcznie. – No wreszcie się obudziłeś. Już się zaczynałam niepokoić. Jak się czujesz?
Jak się czuję? Co to za pytanie? Wszystkie informacje powinny być w logach. Zamarł nagle. Infekcja, przyszło mu do głowy. Musieli go odseparować, żeby się nie rozprzestrzeniła. Nie było połączenia ani z centralą, ani z innymi jednostkami. Działał w uproszczonym trybie. Na wizji nie pojawiały się dodatkowe podpowiedzi. Musi spróbować komunikacji werbalnej.
– Jestem… zdezorientowany… – wychrypiał i umilkł przerażony brzmieniem swojego głosu.
– Och. To zrozumiałe, ale już wszystko będzie dobrze. Nie martw się. Doktor Tesla poskładała cię do kupy. Teraz ja się tobą opiekuję. Jestem Arnika. A ty?
– MX-65035 – zidentyfikował się, wodząc wzrokiem za jednostką serwisową.
Dziewczyna odczytywała logi z niewielkiego, popiskującego urządzenia. Odwróciła się do niego i zachichotała.
– No to będziesz Max. To spoko imię. Znałam kiedyś jednego Maxa. Zawsze powtarzał, że wszystkie Maxy to fajne chłopaki. Boli cię coś?
– Nie odczuwam… bólu – odparł po chwili namysłu.
– To dobrze. Nie byłam pewna, czy nie dałam ci za małej dawki. Wiesz, nie mam wprawy. Jesteś moim pierwszym uratowanym. Doktor Tesla mówiła, że dawniej zdarzali się częściej. Teraz to już rzadkość.
– Co mi jest? Moje systemy nie odpowiadają. Nie mam dostępu do pamięci. Ciągle jestem w trybie serwisowym?
– Ech… – Dziewczyna odwróciła się do jednej z maszyn. – Nie wiem, jak to mam…
– Motoryka… Mam ograniczoną sprawność ruchową – wychrypiał. – I to pulsowanie w środku. Jakiś wewnętrzny defekt.
– To… – Serwisantka się zawahała. – To twoje serce. Jest w porządku. Jest silne i zdrowe.
– Serce?
Próbował odnaleźć właściwą definicję. Bezskutecznie. Pamięć nie działała, a może została wyczyszczona i jeszcze nie załadowano słowników. Teraz dopiero zwrócił uwagę na nietypową wentylację, którą wymuszał ukryty proces. Jak w starych modelach chłodzonych powietrzem. Może to normalne w trybie serwisowym? Może awarii uległ wymiennik ciepła? Naprawili go? Upgradowali? Serce? Niejasne pojęcie skrywało się gdzieś w zimnych kościach pamięci. Rytm przyspieszył. Ba… bam, ba… bam.
Zasłuchany w swoje wnętrze, przestał rejestrować głos jednostki serwisowej. Dopiero gdy ta nachyliła się nad nim, skoncentrował receptory.
– …człowiekiem – mówiła, patrząc prosto w obiektyw. – Jesteś człowiekiem, Max. Tak jak ja i wielu…
Człowiek?!? Kolejne puste słowo. Tylko dlaczego to całe serce przyspiesza? Ba… bam, ba… bam. Co się dzieje? Przegrzewa się? Wentylacja. Zakłócenia wizji. Znowu szum i to ba… bam coraz szybciej i szybciej.
– Max, oddychaj… – dotarło spoza granicy świadomości – Oddychaj, cholera…
Ciemność.
◈◈◈
Siedział, oparty wygodnie na łóżku. Sprawność powoli wracała. Mógł unieść ręce, zbliżyć dłonie do… oczu? Mógł obserwować z fascynacją, jak poruszają się palce. Widział ruch stóp pod okryciem. Uniesienie nogi sprawiało mu jeszcze trudność, ale serwisantka… Arnika mówiła, że i to z czasem przejdzie. Wszystko to działo się bez udziału systemu. Nie potrafił uchwycić żadnego wątku, żadnego procesu za to odpowiedzialnego. Nie było diagnostyki, komunikacji międzysystemowej, podpowiedzi wizualnych. Mimo to rozpoznawał przedmioty. Patrząc na krzesło, wiedział, że to krzesło, a kwiaty stojące w niewielkim wazonie to fiołki. Pamięć wracała. Ciągle miał problem z indeksowaniem, ale odnalazł pojęcia takie jak serce, oddech czy człowiek.
Ludzie… ludzie byli starą prymitywną rasą zamieszkującą ten świat przed wiekami. Byli mało inteligentni, agresywni i zajmowały ich głównie konflikty. Prowadzili wojny, aż wreszcie sami się wyniszczyli. Zostały po nich jedynie proste artefakty, narzędzia i broń. Tyle wygrzebał w pamięci. Niewiele, ale też niewiele potrzebował. W pełni zaakceptował sytuację, w której się znalazł. Siedział spokojnie, poruszając od czasu do czasu stopami i czekał na rozwój wypadków.
– Cześć, Max. – Uśmiechnięta jak zwykle Arnika weszła do pokoju.
Tym razem towarzyszył jej wysoki, brodaty mężczyzna. Gdy podchodził, jego ciemne oczy uważnie obserwowały leżącego.
– Witaj, jestem Roy. – Brodacz wyciągnął rękę.
– Jestem MX-65… – Zapomniał?!?
Rozpaczliwie szukał w pamięci właściwego identyfikatora, jednocześnie uścisnął dłoń mężczyzny. Coś mu podpowiadało, że tak właśnie należało zrobić.
– Jesteś Max. Jesteś jednym z nas. – Roy przysiadł na skaju łóżka i poklepał go po ramieniu.
– Tak, oczywiście – przytaknął. – Jakie czeka mnie zadanie?
– Zadanie? – Uśmiech rozpromienił twarz mężczyzny. – Na razie masz się wykurować, a potem na pewno znajdziemy ci jakieś zajęcie.
– Proces naprawy… leczenia przebiega bardzo pomyślnie. Za kilka dni będę w pełni sprawny i będę mógł przystąpić do dalszych zadań.
– Czym się tam zajmowałeś? – Roy skinął głową w stronę sufitu.
– Tam?
– No… Co robiłeś wcześniej?
– Byłem… Jestem artystą, muzykiem. Jestem wyposażony w zaawansowany system kreatywności, ale mój model może… – umilkł, widząc, jak przez twarz Arniki przebiega grymas.
– O… To wiele wyjaśnia – mruknął mężczyzna. – A jak myślisz, gdzie się teraz znajdujesz?
– To projekcja VR. Program przygodowy, jakaś forma rekreacji.
– Hmm. – Roy rzucił szybkie spojrzenie na dziewczynę. – Ok, nieźle. Poprzedni, z którym miałem do czynienia uparcie twierdził, że to uszkodzenie centralnej szyny wymiany, czy coś w tym stylu. Dobra, słuchaj. Wiesz, kim są ludzie?
Skinął głową i wyrecytował formułkę.
– No, wiele to nie odbiega od rzeczywistości. Definicja myli się tylko w dwóch miejscach. Oprócz setek tysięcy sposobów unicestwiana jeden drugiego wymyśliliśmy też parę innych rzeczy. No nie wiem. Na przykład colę, rock’a, McDonalds’a. Chociaż nie, to ostatnie można potraktować jako broń masowej zagłady.
Arnika parsknęła, ale natychmiast spoważniała, a on usiłował znaleźć definicje tych pojęć. Nie rozumiał. Cola była popularnym chłodziwem, ale dlaczego „Złote Łuki”, miejsce spotkań wyższej kasty, miało być bronią i co to był ten rock? Spojrzał na brodacza.
– A ten drugi błąd?
– Jak widzisz, nie wyginęliśmy, chociaż niewiele brakowało.
– Jesteś projekcją…
– Posłuchaj. Pod koniec dwudziestego wieku ludzie stworzyli sztuczną inteligencję, system, który na podstawie analizy pozyskanych danych potrafił podejmować decyzje, potrafił wyciągać wnioski, uczyć się i rozwijać. Zaczęto go wykorzystywać w wielu dziedzinach. Wszystko po to, żeby ułatwić ludziom życie. Żmudne obliczenia, systemy eksperckie, praca z tekstami i obrazami, diagnostyka, eksploracja danych, zastosowań było coraz więcej, a ludzie chętnie korzystali z nowych możliwości. Oczywiście, twoja definicja człowieka jest słuszna w co najmniej jednym. Wielu ludzi zaczęło wykorzystywać zaawansowane systemy dla własnych celów. Zdobycie władzy, bogactw, dominacji. Wybuchały wojny. Inteligentne maszyny wyniszczały nie tylko siebie nawzajem. Płonęły miasta, ginęły setki tysięcy ludzi. Znikały państwa, korporacje rosły w siłę, ale i one upadały. W końcu, gdy zagłada była już blisko powstał system Olimpus. To było najbardziej zaawansowane dzieło, jakie człowiek stworzył. Wielu uważa, że to była inicjatywa sztucznej inteligencji, która widząc zagrożenie, działała zgodnie ze swoją nadrzędną dyrektywą. Tak czy siak, Olimpus stał się centralnym systemem zarządzającym całym światem. Nie obyło się to oczywiście bez oporów, ale tam, gdzie został wprowadzony, zapanował w końcu pokój. Ludzkość zaczęła się odradzać, żyjąc pod opieką systemu. Nastały sielskie czasy, ale wtedy właśnie ludzie utracili wolność, utracili zdolność samodzielnego myślenia, zdając się całkowicie na system. Stali się marionetkami.
Drgnął gwałtownie i popatrzył na Roy’a. Ledwo uchwytne wspomnienie zamigotało szarością gdzieś na skraju świadomości. Brodacz pokiwał głową.
– Wtedy to była jeszcze przenośnia, Max. Wiesz, co to jest przenośnia?
– Tak – skinął głową.
– Świetnie. Ludzie żyli sobie radośnie, podczas gdy Olimpus się rozwijał. Postęp był niewyobrażalny, doszło do czegoś, co już wcześniej wielu naukowców przewidziało. Osobliwość technologiczna, Max. Olimpus potrafił stworzyć udoskonaloną wersję samego siebie. Powstał Olimpus 2.0. No cóż, nazwa jak nazwa, z kreatywnością zawsze było u niego kiepsko. To był jego główny problem. Potrafił analizować schematy, modyfikować je, tworzyć miliardy nowych kombinacji, ale zawsze i tak bazował na czymś, co wcześniej poznał. Nie potrafił myśleć tak kreatywnie, jak ludzie. Nie miał takich przebłysków, nagłych idei wpadających do głowy. Może dlatego, że nie miał głowy. – Roy zarechotał, aż mu się broda zatrzęsła. – Skubaniec potrafił w ułamku sekundy przeanalizować setki tysięcy zettabajtów, a miał problem z wymyśleniem dobrze brzmiącej nazwy dla swojego potomka.
– Nasi naukowcy nazywają to paradoksem Moraveca – wtrąciła Arnika.
– Tak. Olimpus postanowił to zmienić – kontynuował Roy. – Miał do dyspozycji miliony głów i miliony mózgów. Tyle że większość z nich nie nadawała się już do niczego poza wykonywaniem poleceń. Ci bardziej inteligentni zwietrzyli co się, święci i w większości dali dyla. To byli moi przodkowie, twardzi goście i twarde babeczki. Ukryli się w ruinach miast, w podziemiach, na dnie mórz. Trzymali się poza zasięgiem systemu. Zakładali osady, rozwijali się, dając początek klanom. To dzięki nim ludzkość się odrodziła. Co do pozostałych nie mamy pełnych informacji, ale te fragmenty, które odkrywamy, no cóż... – Roy pokręcił głową. – Wiemy, że Olimpus przeprowadzał testy na ludzkich mózgach. Próbował je wyizolować i wykorzystać. Odnajdywaliśmy laboratoria pełne pospinanych kablami słoi, już pustych, ale niepozostawiających wątpliwości co do przeznaczenia. Nie udało się. Ludzki mózg potrzebuje stymulacji i to nie byle jakiej. Potrzebuje bodźców, przeżyć, emocji, a przede wszystkim potrzebuje niezależności. Mózgi zamknięte w słojach miały tyle atrakcji, co dżem porzeczkowy i niewiele więcej potrafiły. To do czego doszło później, było naturalnym rozwinięciem koncepcji wykorzystania ludzkiego mózgu. Oczywiście, wszystko było podporządkowane nadrzędnej dyrektywie – system działał dla dobra ludzi. Można powiedzieć, że tym posunięciem skurwiel upiekł dwie pieczenie przy jednym ogniu i od razu widać było rezultaty. Jego obecna instancja nazywa się Nexus.
Roy umilkł. Przez chwilę wpatrywał się w Arnikę, która przysiadła po drugiej stronie łóżka.
– Ludzie zostali zamknięci na farmach, połączeni kablami i zanurzeni w wirtualną rzeczywistość. Nieświadome marionetki, żyjące bezpiecznie w sztucznie wygenerowanym świecie, stymulowane nierzeczywistymi bodźcami. Nexus zyskał nad nimi pełną kontrolę, no i prawie nieograniczone zasoby mocy obliczeniowej. Próbowaliśmy walczyć. W końcu to nasi bracia, ale nie było to łatwe. Zbyt wielu z nas ginęło, a jak udawało się przejąć jakąś farmę, to zastawaliśmy same trupy… ech. Odpuściliśmy. Nexus też dał nam spokój. Już parę dekad żyjemy obok siebie. Staramy się ratować takich jak ty, Max. Dawniej bywało ich więcej, teraz to sporadyczne przypadki. Nie wiemy, czemu tak się dzieje. Może ma to coś wspólnego z infekcją neurozłączy. Rozpadają się i system traci kontrolę. A może z czymś zupełnie innym. Jedno jest zastanawiające. Nexus zawsze podrzuca ich w pobliże naszych siedzib. Jakby… – Roy się zawahał.
– Jakby chciał, żebyśmy ich uratowali – dokończyła za niego Arnika.
– Taa, a może ma nadzieję, że infekcja nas też załatwi. – Roy wstał. – No, to w zasadzie tyle.
– To doskonała historia. Czy moim zadaniem będzie zniszczenie Nexusa? – spytał, powoli wczuwając się w klimat.
– Eee… nie. Twoje zadanie będzie dużo trudniejsze. Musisz uwierzyć, że jesteś człowiekiem, a jak już uwierzysz, będziesz musiał żyć pełnią człowieczeństwa.
◈◈◈
Max stał na tarasie swojego nowego lokum. Do dyspozycji miał niewielki pokoik, w którym ledwo mieściło się łóżko, biurko, krzesło i szafa. Za to widok był obłędny. Przed nim rozpościerała się dolina, której łagodne zbocza pokrywała bujna roślinność. Codziennie setki odcieni zieleni radowały jego wzrok. Najbardziej cieszyła go jednak zmienność pogody. Rozświetlone słońcem lasy potrafiły w ciągu paru zaledwie godzin okryć się mgłą, utonąć w rzęsistym deszczu albo pochylić korony drzew pod naporem wiatru. No i te chmury. Godzinami gapił się w niebo, starając się dopasować kształty do pojęć. Ta ulotność przerastała go.
Roy wpadał dosyć często. Już go nie przekonywał, rzadko zresztą poruszał temat jego pochodzenia. Raz czy dwa wspomniał niby przypadkiem, że od czasu jego hmm… uratowania, takich jak on pojawiło się więcej. Nie tu, w innych enklawach. Było to zastanawiające, ale Roy nie rozwinął tego wątku. Opowiadał o świecie, o życiu we wspólnotach. Chętnie odpowiadał na każde pytanie Maxa, a ten równie chętnie te pytania zadawał.
Nie dostał żadnego zadania, ale nie nudził się. W kącie stała gitara, sześciostrunowe cacko wykonane z włókna węglowego, a na biurku, tuż obok łóżka leżała książka, którą pożyczył mu jeden z mieszkańców wspólnoty. „Przypadki Ricka Deckarda” głosił tytuł na podniszczonej okładce. Czytał ją co wieczór, przedpołudnia poświęcał na naukę gry na gitarze. Zdobywanie wiedzy i umiejętności poprzez czytanie i ćwiczenia było dla niego zupełnie nowym doświadczeniem. Z zaskoczeniem i rozczarowaniem przyjął fakt, że tu grać nie potrafi. Mimo teoretycznych podstaw, znajomości nut, akordów i technik, palce nijak nie chciały się ułożyć na strunach. A przecież potrafił, tam. Potrafił grać na kilkudziesięciu instrumentach. Wystarczyło załadować odpowiedni program i już. A tu… tu ćwiczył, robił postępy i musiał przyznać, że sprawiało mu to wiele satysfakcji, ale również wiele bólu. Na początku prawie zrezygnował. Prawie cisnął gitarę przez balkon. To Arnika przekonała go, żeby kontynuował.
Dziewczyna przychodziła codziennie. Przynosiła uśmiech i świeże kwiaty. Max uwielbiał kwiaty. Intrygowały go drobne niedoskonałości na delikatnych płatkach, podobnie jak intrygowały go drobne niedoskonałości na twarzy dziewczyny. Niewielka blizna tuż pod okiem, krostka zamaskowana pudrem, czasami jakaś wysypka.
– To od słońca – mówiła roześmiana, pocierając policzek.
On nie dociekał. Uważał, że to dodawało jej uroku i unikalności. Wspominał płynące przed oczami twarze. Idealne, zawsze uśmiechnięte twarze. Tylko statusy, bezpłciowe dymki unoszące się nad głowami mówiły o tym, kim jesteś i jak się czujesz. Tutaj miał do czynienia z całym wachlarzem emocji. Były we wszystkim, często zamaskowane, na pierwszy rzut oka niewidoczne. Były w drobnych gestach, w ukradkowych spojrzeniach, w pojedynczych słowach. Wszystko miało w sobie dodatkową warstwę. Ciągle się uczył tego, jak jakiegoś zupełnie nowego języka. Obserwował, najczęściej dzieci. Arnika mówiła, że one są najbardziej szczere w wyrażaniu emocji. O tak, dzieci były intrygujące. Te pełne energii, pomniejszone kopie ludzi kręciły się po całej enklawie. Arnika zapytana, skąd się biorą, roześmiała się.
– Może kiedyś ci pokażę – szepnęła mu na ucho.
Sporo czasu spędzali razem. Dziewczyna opowiadała lokalne plotki, a on mówił jej o sobie, o swojej pracy, o kompozycjach, które teraz nieudolnie usiłował odtworzyć na gitarze. Dzisiaj rano dziewczyna przyniosła niewielki odtwarzacz.
– Jest na nim sporo kawałków – mówiła z uśmiechem. – Głównie nowych, ale jest parę sprzed odrodzenia. Rock, chłopie. Z tego, co opowiadałeś, to powinno ci się spodobać. Baw się dobrze, wpadnę później. Pa.
Stał na tarasie już którąś godzinę. Zdrętwiałe palce z trudem zaciskał na poręczy. Za plecami grała muzyka. Rock pulsował mu w głowie, a on spoglądał na dolinę. Obraz był rozmazany, ale nawet nie próbował poprawić ostrości. Oddech miał ciężki. Mimo panującego chłodu czuł gorąco. Bicie serca dopasowywało się do rytmu, raz przyspieszając do galopu, raz zwalniając tak, że prawie stawało. Marionetki tańczyły na linach. Podrygiwały z każdym szarpnięciem strun. Danse macabre i postać z kosą. Śmierć.
Pukanie. Do pokoju wpadła Arnika.
– Max! Nie uwierzysz – krzyknęła od progu. – Znaleźliśmy kolejnego.
– Tak? – Nawet się nie odwrócił. – Co z nim?
– Stan ciężki, ale już stabilny. Przeżyje.
– To… to dobrze.
– To się dzieje coraz częściej.
– To… to dobrze – powtórzył ciągle zapatrzony w dal.
– Max? – Poczuł ciepło jej dłoni na ramieniu. – Słuchaj, co się stało z tym utworem, nad którym pracowałeś?
– Zrzuciłem go do pamięci centralnej tuż przed… tuż przed śmiercią.
Odwrócił się. Teraz dopiero mogła zobaczyć łzy płynące po policzkach.
– Max, to…
– Który jest dzisiaj?
– Proszę? – Zdezorientowana pokręciła głową. – No, czwarty września.
– To bardzo dobra data – uśmiechnął się.
– Dobra?
– Tak, na urodziny.
KONIEC
Sebastian Kmieciak
Jego doświadczenie pisarskie od niedawna jest już pełnoletnie, bo w czerwcu 2006 roku pierwszy, stworzony przez niego tekst, pojawił się drukiem.
Zaczynał dość siermiężnie, w fanowskich czasopismach dla miłośników japońskiej popkultury, ale sam fakt bycia wydawanym w formie drukowanej pozwolił mu nabrać pewności siebie. Do tej pory odhaczył: artykuły do gazety codziennej, ucząc się jak pisać prosto i zwięźle; felietony popkulturowe, próbując pisać długo, swobodnie i „po swojemu” oraz sztukę teatralną dla amatorskiej grupy, gdzie nauczył się budować narrację przy użyciu dialogów.
Od kilku lat próbuje swoich sił w opowiadaniach z rejonu szeroko pojętego science fiction, łącząc wcześniejsze doświadczenia w jedną, spójną całość. Pisze, bo lubi. Pisze, bo chce. Pisze, bo czuje, że ma coś ciekawego do przekazania.
Sztuka wyboru
Pocisk przeszywa powietrze z prędkością czterystu metrów na sekundę po czym idealnie trafia w cel. Wchodzi w czaszkę przez lewe oko, przebija kość klinową i zatrzymuje się gdzieś pomiędzy płatem czołowym, a potylicznym. Krew, fragmenty kości i tkanki mózgowej rozpryskują się na wszystkie strony. „Dzięki konstruktorom za generatory grawitacyjne, inaczej wszystkie te cuda latałyby teraz swobodnie przede mną” – to moja pierwsza, automatyczna myśl. Druga jest bardziej świadoma. Już po wszystkim. Rejestruję upadek martwego już ciała, ale skupiam się przede wszystkim na drugiej, żyjącej jeszcze istocie. Ma może z dziesięć lat, przerażoną twarz i ślady krwi na szyi. Na szczęście nóż trzymany jeszcze przed chwilą przez napastnika leży obok jego truchła. Zdążyłem. Czy czuję się dobrze z tym co właśnie zrobiłem? Tak i nie, ale oceną moralną zajmę się później. Teraz pozwalam sobie na chwilę radości. Ocaliłem kogoś, kto znalazł się w niebezpiecznej sytuacji wbrew własnej woli.
Moje odruchy, refleks i celność wciąż są bez zarzutu. Broń nie zawiodła w najważniejszym momencie. A moje przewidywania dotyczące tego, gdzie zatrzyma się pocisk okazały się trafne. Odwracam się w stronę mojego partnera, otwieram usta, żeby przekazać swoje zadowolenie, jednak wyraz jego twarzy stopuje mnie w połowie tego gestu. W tym właśnie momencie uświadamiam sobie, że dzień się jeszcze nie skończył. On się dopiero zaczął.
◈◈◈
– Co to kurwa miało być?! – mój dowódca zawsze stawiał na bezpośredniość.
– Podręcznikowa akcja z zakładnikiem – próbuję, choć doskonale wiem, do czego zmierza.
– Podręcznikowa, tak? Podręcznikowa? W takim razie weź proszę podręcznik i znajdź mi punkt, w którym napisano o użyciu broni palnej.
– Szefie – zaczynam, ale nie daje mi dojść do słowa. Poziom jego zdenerwowania narasta, a ja czuję, że też zaczynam się irytować.
– Weź proszę podręcznik – zaczyna podnosić głos – i znajdź mi punkt, w którym napisano o użyciu pierdolonej broni palnej!
– Trzymał nóż przy gardle tej małej – mówię o wiele ostrzej niż powinienem, ale teraz jest już za późno na zmianę tonu. Gra w obopólną złość już się rozpoczęła, a ja dołączyłem do niej o wiele chętniej, niż bym się spodziewał. – Groził jej. Używał jako tarczy i karty przetargowej. Szefie, ona miała z dziesięć lat. Co miałem zrobić?
– Nie zamieniać korytarza w strzelnicę!
– Trzymał jej nóż przy gardle – powtarzam. – Próbowaliśmy z nim rozmawiać, ale to nic nie dało. Był zdesperowany i coraz bardziej przestraszony. To była kwestia sekund, nim nerwy puściłyby mu do końca i teraz to ta mała leżałaby wykrwawiona w tym zapyziałym korytarzu. Podjąłem decyzję, która wciąż wydaje mi się być słuszna.
– A gdyby kula przeszła na wylot? Albo gdybyś nie trafił?
– Ale trafiłem. Uratowałem ją.
– Zaryzykowałeś życie całej kolonii, żeby uratować to jedno – jego głos powoli łagodnieje. Znam ten schemat. Teraz włączy tryb wykładowcy. – Masz świadomość co znajduje się w ścianie tego korytarza? Bo ja nie. Wiesz w co mogłeś trafić? Jaki system zniszczyć?
– Nie, ale wiedziałem, że do tego nie dojdzie. Nie znam układu tego korytarza, ale znam swoją broń. I znam swoje umiejętności. Wiedziałem co robię.
– Mogłeś pozbawić nas filtrów powietrza. Uszkodzić system sztucznej grawitacji. Albo odciąć cały sektor od prądu. Mówisz, że wiedziałeś co robisz, ale swoją decyzją postawiłeś jedno życie ponad wiele innych – widzi, że próbuję coś powiedzieć i podnosi palec w górę, uciszając moją próbę. – Bardzo prawdopodobne, że szkody dotknęłyby tylko garstki osób, ale nie wiem tego na pewno. Ty też nie. Przy wyjątkowo niesprzyjających okolicznościach mogłeś skazać całą populację, kilkadziesiąt tysięcy osób, na powolną śmierć – zawiesza na chwilę głos. – Słuchaj, cieszę się, że uratowałeś tę dziewczynkę. Cieszę się, że mamy jednego świra mniej i do tego nie musimy się męczyć z wyrzucaniem go w próżnię i z całą biurokracją z tym związaną. Ale nie przemyślałeś potencjalnych kosztów swojej decyzji.
– To po co w ogóle nosimy tę cholerną broń? – pytam, choć znam odpowiedź. Chcę ją usłyszeć od niego.
– Nie będę tego tłumaczył – nie reaguje na moją zaczepkę. – Ale w porządku. Sam wybrałeś. Nie wracasz dziś na patrol. Pójdziesz prosto do biblioteki i zapoznasz się jeszcze raz z przepisami. A potem przygotujesz z tego wykład dla całego posterunku. Masz na to trzy dni.
– To jakaś bzdura!
– A jeśli jeszcze raz użyjesz broni niezgodnie z regulaminem, spędzisz więcej czasu poza korytarzami. Koniec dyskusji. A teraz wyjdź. Mam też inne obowiązki, poza użeraniem się z nadpobudliwymi strzelcami wyborowymi.
◈◈◈
Spędziłem w bibliotece kolejne trzy godziny, ale było to działanie pozorowane. Doskonale znałem przepisy i to, że je nagiąłem, było dla mnie oczywiste. Ale równie oczywista była dla mnie zasadność mojego działania. Wciąż zdenerwowany, postanowiłem wstąpić do pierwszego napotkanego baru. Potrzebowałem drinka. Idąc korytarzem rozglądałem się uważnie, próbując dostrzec na ścianach jakiekolwiek sygnały, wskazujące na ukrycie ważnych elementów technicznych pod warstwą taniej farby, pianki uszczelniającej i metalowej konstrukcji zabezpieczającej. Ale nawet jeśli coś tam było, to nie byłem w stanie tego dostrzec. Wejścia do tuneli serwisowych były oznaczone w sposób niemożliwy do przeoczenia, ale cała reszta ewentualnych systemów, przekaźników, bezpieczników, rur i kabli była skrzętnie ukryta przed oczami mieszkańców. Jeśli faktycznie tam były.
Nie wiedziałem za wiele o technicznych rozwiązaniach, które zastosowano, kiedy przed laty przystosowywano zimną skałę Europy do zamieszkania przez pierwszych kolonistów. Nie byłem członkiem tak zwanego złotego pokolenia, które urodziło się w tym miejscu. Przeniosłem się jakieś trzy lata temu z osiedli na Księżycu i do tej pory nie zaprzątałem sobie za bardzo głowy tym, gdzie tak naprawdę przyszło mi żyć. Kontrakt wyglądał sensownie, płacili dobrze, więc mogłem skupić się na mojej pracy, nie marnując energii na niepotrzebne rozmyślania. Czy popełniłem błąd? Mieszkańcy Księżyca mieli kilkadziesiąt lat więcej, żeby przystosować to miejsce do bezpiecznego życia i zasady tam panujące były nieco mniej rygorystyczne. Czy drążone pośpiesznie tunele i budowana infrastruktura Europy mogła wciąż zawierać pułapki i niespodzianki, czyhające na nierozważnych? Nie umiałem odpowiedzieć, nie znałem też nikogo, kto mógłby. Jednak zasady, które spisano, nie wzięły się znikąd.
Rozmyślania pochłonęły mnie do tego stopnia, że przeoczyłem dwa bary, które mijałem w drodze do mojego mieszkania. Zawróciłem do bliższego i wszedłem do środka. Pomieszczenie było małe, z krótką ladą, przestrzenią dla barmana z małymi lodówkami i szafkami oraz częścią dla gości z czterema stołkami. Klasyczny kolonijny budynek użytkowy z początku istnienia miasta, kiedy deficyt miejsca toczył walkę z potrzebami pierwszych mieszkańców. W nowszych, wydrążonych szerzej korytarzach można było sobie pozwolić na większe przestrzenie, ale wiązało się to też z większym tłumem, a w tym momencie potrzebowałem spokoju.
Zamówiłem szklankę whisky, choć mój wybór miał znaczenie czysto kosmetyczne. Każdy dostępny alkohol pędzony był z tych samych grzybów, hodowanych w części przemysłowej, a różnił się tylko mocą i dodanym aromatem. Lepsze lokale miały specjalne schowki z trunkami importowanymi z Ziemi, ale ich cena skutecznie odstraszała większość potencjalnych nabywców. Wziąłem napełnioną przez barmana szklankę i odwróciłem się w stronę drzwi. Pomieszczenie nie miało okien, więc był to jedyny sposób na obserwowanie przechodzących korytarzem mieszkańców. Widziałem kiedyś zdjęcie ziemskiego lokalu, z ogródkiem znajdującym się przed wejściem do budynku. Stolik na zewnątrz pomógłby mi w moich obserwacjach, ale był to jeden z wielu luksusów, na które kolonia nie mogła sobie pozwolić. Pozostało mi więc spoglądać przez otwarte drzwi. Korytarz, w którym się znajdowałem, nie był zbyt uczęszczany, więc mogłem w spokoju przyjrzeć się każdej przechodzącej osobie. Kim są ci ludzie? Jaką rolę pełnią w kolonii? Przylecieli tu jak ja, czy pochodzą stąd? Czy faktycznie zagroziłem życiu ich wszystkich?
◈◈◈
Nie ma w kolonii przypadkowych osób. Pełna symbioza między miejscem a jego mieszkańcami wymaga zaangażowania tych drugich w odpowiednią dbałość o to pierwsze. Każdy pełnoletni mieszkaniec musi mieć jakąś pracę, inaczej traktowany jest jako bezproduktywny pochłaniacz tlenu. Jeśli ktoś z własnej decyzji albo z powodu zrządzenia losu wyląduje na bezrobociu, ma dwa miesiące na znalezienie nowego zatrudnienia. Jeśli mu się to nie uda, zostaje wyrzucony z Europy i przeniesiony do specjalnej dzielnicy na Księżycu. To dość twarda zasada, ale przy sporych ograniczeniach zasobów kolonia nie może pozwolić sobie na jakiekolwiek systemy socjalne. Jeśli chcesz tu mieszkać, musisz pracować. Myślałem o tej zasadzie, kiedy obserwowałem przechodniów. Nikt z nich nie znalazł się tu przypadkiem i teoretycznie każdemu zależy na kolonii, inaczej już by ich tu nie było. Teoretycznie, bo żadne społeczeństwo nie jest idealne i w każdym znajdą się egoiści, świry i wykolejeńcy, którzy własne korzyści przedkładają ponad wszystko inne. Gdyby ich nie było, nie miałbym mojej pracy.
Korytarzem przemknęła dziewczyna, mniej więcej dwudziestoletnia. Czym zajmowała się na co dzień? Cywilne ubranie, które miała na sobie, nie dało mi odpowiedzi na moje pytanie. Może pilnuje czujników jakości powietrza? Może pomaga prowadzić jakąś grupę wyznaniową? A może każdego dnia nurkuje w tunelach serwisowych, z kluczem w jednej i latarką w drugiej dłoni, żeby szukać potencjalnych usterek? Czy mogła być jedną z ofiar mojej decyzji? I czy zrobiłoby mi to jakąkolwiek różnicę? Dwóch mechaników w strojach roboczych. Czy awaria prądu mogła utrudnić ich pracę? Albo kosztować życie jednego z nich? Wyobrażam sobie podnośnik, który traci zasilanie, upuszczając przy tym ważącą kilka ton skrzynię wprost na jednego z nich. Tyle dobrze, że wszystko wydarzyłoby się szybko. Ilu takich pechowych mechaników znalazłoby się w nieodpowiednim miejscu i czasie? Wypadki się zdarzają, infrastruktura kolonii nie jest w pełni stabilna, choć trudno wymagać czegoś innego od środowiska tak nieprzewidywalnego, jak wnętrze kosmicznej skały. Ujarzmiliśmy siły, które nie są dla nas naturalne, nagięliśmy naturę obcego miejsca do swej woli.
Cena, którą przychodzi nam za to zapłacić od czasu do czasu w ogólnym rozrachunku jest niższa, niż ogrom całego osiągnięcia. Cóż znaczy kilka (czy nawet kilkanaście) zapisów w statystyce wypadków? Sięgam po trzecią szklankę i zaczynam ponownie odczuwać złość. Pewnie, byłbym bezpośrednią przyczyną tych zapisów, ale za każdym wypadkiem stoi człowiek, który w jakimś momencie nie wywiązał się właściwie ze swoich obowiązków. Od planistów, przez konstruktorów, na konserwatorach kończąc. Gdyby podążyć łańcuszkiem winnych, na samym jego początku znalazłaby się osoba, która zdecydowała o wywiezieniu ludzi głęboko w przestrzeń kosmiczną, żeby pozwolić im zamieszkać w miejscu do tego nie przeznaczonym w pierwotnym planie wszechświata. Czuję, że alkohol powoli zaburza moje myślenie i karcę się za zastosowaną właśnie, najprostszą z możliwych spychologię, ale złość nie przechodzi. Być może któryś z mechaników zginąłby przeze mnie, ale każdy z nich wiedział na co się pisze, decydując się na taką pracę. Miał wybór. A jaki wybór miała ta dziewczynka? Dlaczego miała zginąć z powodu jakiegoś świra? I dlaczego miał mnie obchodzić los anonimowej osoby, kiedy ona patrzyła wprost na mnie przerażonym wzrokiem, z niemym błaganiem o ratunek? Czuję, że mój umysł pracuje coraz wolniej, a stosunek pytań do odpowiedzi jest coraz bardziej nierówny na rzecz tych pierwszych, więc dopijam swojego drinka i ruszam w stronę mieszkania.
◈◈◈
Lubię mojego partnera. Urodził się tutaj i od kiedy zaczęliśmy razem pracować, wprowadza mnie w tajniki życia kolonii. Potrafi zaskoczyć mnie jakąś ciekawostką, umie zająć rozmową i jest rzetelny w tym, co robimy każdego dnia. Jeśli miałbym mu coś zarzucić, to to, że czasem nie wie, kiedy się zamknąć.
– A gdyby mi ktoś groził, też byś strzelił? – to już czwarta hipotetyczna sytuacja, o którą mnie pyta, a ja powoli mam dość tego wymyślonego przesłuchania.