Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ocalony to wciągająca i sprawnie napisana powieść, której bohater-pisarz pewnego dnia dostaje nietypowe zlecenie. Ma napisać biografię tajemniczego nieznajomego, a opublikować ją może dopiero po jego śmierci. Początkowo wydaje się, że to historia, jakich tysiące: osierocenie, wojna, emigracja, miłość i w końcu wielka fortuna. Jednak z czasem okazuje się, że gdyby nie tajemnicza postać, która pojawia się w najgroźniejszych momentach, życie pobiegłoby zupełnie innym torem...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 220
© Copyright by Włodzimierz Zaczek, 2011
Korekta:
Ewa Kunicka
Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.
ul. Biskupa Dominika 11, 83-130 Pelplin
tel. (58) 536 17 57; fax (58) 536 17 26
bernardinum@bernardinum.com.pl
www.bernardinum.com.pl
Skład:
Drukarnia Wydawnictwa „Bernardinum” Sp. z o.o.,
Pelplin
ISBN 978-83-7823-309-1
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Dedykuję swojej wnuczce Natalce
Motto:
Ktoś, kto nie zakłada,
że może zdarzyć się cud,
nie jest realistą.
Menachem Begin
Asfaltowa droga skończyła się nagle, zmieniając w wyłożony kocimi łbami dukt. Rzuciłem okiem na sporządzony przez siebie szkic. Miałem przed sobą około trzech kilometrów niezbyt miłej dla moich wnętrzności trasy. Nie wiem czemu, ale zawsze tego typu drogi wydają mi się dłuższe niż wynika z map i drogowskazów.
Po dziesięciu minutach bezustannej kołysaniny dotarłem do rozwidlenia, przy którym pojawił się drewniany krzyż. Zgodnie z uzyskanymi wskazówkami skręciłem w prawo i wjechałem na wąską leśną dróżkę. Padające od tygodnia deszcze przeistoczyły ją w poryte koleinami grzęzawisko. Mój samochód zdecydowanie nie nadawał się do jazdy terenowej. Raz po raz metalowe brzuszysko pojazdu ocierało o wystające muldy i kamienie. Syczałem zaciskając zęby, jakby to mnie zadawano ból.
Lubiłem swoje autko i dbałem o nie jak o członka rodziny. Dopiero co spłaciłem wzięty na niego kredyt, a tu muszę wystawiać go na niezasłużone szykany.
Jak się jeszcze okaże, że to nie ta droga, to się chyba wścieknę – pomyślałem. Przecież to niemożliwe, aby mieszkali tu ludzie.
Na chwilę pożałowałem, że się na to zgodziłem. Nieznany mi gość zadzwonił do mnie wieczorem i zażądał, abym się z nim spotkał. Kiedy usiłowałem dowiedzieć się czegoś bliższego, oświadczył, że to sprawa niecierpiąca zwłoki, a nawet życia i śmierci. Trochę się przestraszyłem. Widocznie przewidział moją reakcję, bo natychmiast dodał, że sprawa śmierci nie dotyczy mnie, a wręcz jest dla mnie opłacalna. Potem dokładnie opisał trasę dojazdu. Żebym wiedział, że ta trasa tak właśnie wygląda, to w życiu bym się na to nie zgodził.
Właściwie, to nic innego do roboty nie miałem. Poza tym, zaciekawił mnie trochę swoją tajemniczością, a ja lubię wyzwania.
Nie wiem jak długo tłukłem się po tych bezdrożach. Odetchnąłem z ulgą, kiedy pojawiła się jakaś ogrodzona drągami polana. Z drugiej strony ogrodzenia ciągnął się szpaler choinek. Sprawiał wrażenie posadzonych specjalnie w celu uniemożliwienia wglądu na dalszą część posesji. Przejechałem wzdłuż płotu około dwustu metrów i znalazłem się na otwartej przestrzeni przed dość okazałą drewnianą chałupą, prawdopodobnie pełniącą rolę letniskowej daczy. Już na pierwszy rzut oka widać było, że właściciel niezbyt o nią dba. Częściowo zmurszałe deski ścian wyraźnie domagały się renowacji. Co do krytego gontem dachu, byłem niemalże pewien, że przecieka.
To chyba tutaj – pomyślałem i zbliżyłem się do solidnych drewnianych drzwi. Zapukałem… i cisza. Zapukałem ponownie i mocniej… dalej cisza.
– Kurza twarz! To chyba nie tu! Na chwilę opadły mi ręce. Sięgnąłem do kieszeni po telefon i w tym momencie doleciał do mnie dziewczęcy śmiech i szczekanie psa.
Obszedłem budynek i trafiłem na rozległy, częściowo zadaszony taras. W bujanym wiklinowym fotelu siedział starszy mężczyzna. Całą twarz pokrywały mu drobne blizny, jak po przebytej w młodości ospie. Nogi miał otulone grubym kocem. Przy nim krzątała się młoda dziewczyna, w wieku raczej jeszcze nastoletnim – przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Dwa duże wilczury natychmiast podbiegły do mnie i grzecznie usiadły przyglądając mi się uważnie.
– Dzień dobry – powiedziałem. – Przepraszam, pukałem do drzwi, ale nikt nie otwierał.
– A, dzień dobry… to pan. – Starszy mężczyzna wyciągnął do mnie rękę i poprosił abym usiadł. Spocząłem naprzeciw niego, również w wiklinowym fotelu, tyle że nie bujanym.
– Tych piesków proszę się nie obawiać. Są już stare i dobrze wychowane. Ugryzą tylko wtedy, gdy dostaną takie polecenie – powiedział staruszek i zaproponował:
– Napije się pan czegoś?
– Jeżeli można, to poproszę o kawę rozpuszczalną.
– Haniu! Kawkę rozpuszczalną i lampkę koniaku dla pana, i herbatkę dla mnie.
– Ale ja jestem kierowcą.
– Niech pan nie liczy na więcej i na to, że tak szybko stąd pana wypuszczę – uśmiechnął się staruszek.
Chwilę przyglądał mi się w milczeniu.
– Zapewne ciekawi pana, po co ja tu pana fatygowałem?
– Nie da się ukryć – stwierdziłem coraz bardziej zaintrygowany tym, czego może oczekiwać ode mnie starszy nieznany jegomość i w dodatku mieszkający na takim zadupiu.
– Panie Wojtku. Jak pan widzi, jestem bardzo starym człowiekiem. Być może nawet starszym niż się panu wydaje. Myślę, że do pożegnania z tym światem niewiele mi pozostało.
W pierwszym momencie chciałem mu zwrócić uwagę, że nie tak mam na imię i że prawdopodobnie zaprosił nie tę osobę, o którą mu chodziło, lecz ugryzłem się w język i pozwoliłem na kontynuowanie zaczętej myśli.
– Wiem, że nie ma pan na imię Wojtek, ale ja tak właśnie będę pana nazywał.
Zrobiłem duże oczy. Odniosłem wrażenie, że facet czyta w moich myślach.
Dziewczyna przyniosła zamówione napoje oraz jakieś słodycze. Postawiła wszystko na stoliku i grzecznie się ukłoniła. Podziękowałem i uśmiechnąłem się do niej. Była ładna i w dodatku miała nietypowe, zielone oczy. Wśród Polaków to raczej rzadkie zjawisko.
– To moja wnuczka Hania. Bez pytania staruszek przedstawił mi młodą osobę i zwracając się do niej poprosił, aby nas zostawiła samych.
Dziewczyna zarzuciła szal na ramiona i skierowała się w stronę niedużego jeziorka. Dopiero teraz zauważyłem, że jest to malownicze miejsce. Duża posesja, wkomponowana w leśną głuszę i w dodatku ozdobiona pięknym lazurowym oczkiem wodnym, była wręcz wymarzonym miejscem na wypoczynek.
Przez chwilę patrzyłem na oddalającą się dziewczynę i zastanawiałem się, co taka młoda i ładna osoba robi na takim pustkowiu i to w środku lata, zamiast leżeć na plaży, tak jak jej koleżanki.
– Przypuszczam, że zastanawia się pan, co taka młoda niewiasta tu robi? – staruszek wyraźnie mnie rozszyfrowywał.
– Nie ukrywam, że jest to zastanawiające – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Ona przebywa tutaj ze względu na mnie. Opiekuje się mną. Uwielbiam to młode stworzenie… ale wracając do przyczyny pańskiego przyjazdu. Nie zaprosiłem tu pana bez powodu i bezinteresownie. Przeczytałem pańską książkę i podobała mi się prostota wypowiedzi i szczerość myśli.
– Ale którą? Ja napisałem dwie – wpadłem mu w słowo.
Spojrzał na mnie z wyrzutem, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie lubi, kiedy się mu przerywa.
– Przepraszam…
– To nieistotne, ile książek pan napisał! Przeczytałem jedną i to mi wystarczyło. Nie mogę powiedzieć, że jest to literatura z górnej półki, niemniej jednak cenię ludzi, którzy widzą więcej niż czubek własnego nosa i piszą szczerze. To dzisiaj rzadkość. Poza tym, jest pan osobą nieznaną i to jest dla mnie najważniejszy argument.
Przerwał na moment i wskazał na moją lampkę koniaku. Sam sięgnął po swoją herbatę i upił łyczek.
– Miałbym dla pana pewne zadanie. Chciałbym, aby opisał pan to, co opowiem. Czy podejmie się pan tego?
– Proszę się nie gniewać, ale może to zabrzmi niegrzecznie. Czy mógłbym znać powód, dla którego pan sam tego nie uczyni?
– Gdybym chciał sam, to już dawno bym to zrobił a nie fatygował pana! Pytam, czy się pan tego podejmie! Nie pytam, czy pan podoła. Bo to wiem! – podniósł nieco głos, zirytowany zbędnym według niego pytaniem.
– Przepraszam. Postaram się spokojnie wysłuchać pańskiej propozycji.
Staruszek spuścił na chwilę głowę, tak jakby się nad czymś zastanawiał. Czekałem cierpliwie na dalszy jego wywód. Cisza przedłużała się trochę nienaturalnie. Chyba nie usnął? – pomyślałem.
– Sam nie mogę tego napisać – powiedział po chwili milczenia. – Powodów jest kilka. Po pierwsze, nie potrafię utrzymać pióra w dłoni i niedowidzę. Po wtóre, w ogóle nie znam się na obsłudze komputera. Jednak najistotniejsze jest to, że to co osobiście bym napisał, nie zabrzmiałoby wiarygodnie. Z tego też powodu chcę, aby napisała to osoba w żaden sposób ze mną nie spokrewniona… jak również nie należąca do grona moich znajomych. I to jest powód, dla którego wybrałem pana.
Znowu zapadła cisza. Ja też milczałem. A nuż znowu mnie ofuknie.
– No i czemu pan nic nie mówi? – zapytał nagle.
– Nie chciałem przerywać – uśmiechnąłem się.
Spojrzał na mnie przenikliwie, tak jakby chciał zbadać czy z niego nie drwię. Zrobiłem minę pokornego cielątka i spojrzałem mu prosto w oczy. Widocznie mój wyraz twarzy nie wzbudził w nim podejrzliwości, bo spokojnie powiedział:
– Będziemy się widywali codziennie i zawsze o tej samej porze, chyba że wyrażę inne życzenie, i to tak długo aż temat zostanie wyczerpany. Pan będzie notował wszystko co mówię. Niestety, nie wolno panu korzystać z magnetofonu ani żadnych innych urządzeń nagrywających. Pozostaje otwarta kwestia pańskiej zgody.
Trochę się jeszcze wahałem. Chociaż ekscytowała mnie ta dziwna tajemniczość, to mimo wszystko czułem pewien niepokój. Cholera wie, w co ja się pakuję?!
Najwidoczniej wyczuł moje niezdecydowanie, bo już całkiem przyjaźnie dodał.
– Nie oczekuję od pana rzeczy niemożliwych i proszę się nie obawiać. Sprawa jest prosta. Chodzi o napisanie mojego życiorysu… Zgadza się pan?
– Zgadzam się.
– Jest jeszcze jeden warunek… może pan to opublikować dopiero po mojej śmierci.
Zrobiłem duże oczy. Kiwnąłem głową, że przystaję na ten warunek, mimo że zupełnie nie mogłem zrozumieć powodu, dla którego ktoś chce, aby coś o nim napisano i nie chce tego potem czytać.
Ledwie zdążyłem o tym pomyśleć, a już miałem kolejny dowód na to, że facet czyta w moich myślach.
– Jednakże, chciałbym przeczytać pańskie dzieło po napisaniu… Jeżeli chodzi o pańskie gratyfikacje, to porozmawiamy o tym na końcu. Natomiast…
Wyjął spod koca jakieś zawiniątko. Trzymał je tam przez cały czas naszej rozmowy. Powoli rozwinął papier i położył na stoliku dziesięć stuzłotówek.
– To na paliwo. Nie mogę pozwolić, aby dopłacał pan do moich zachcianek.
– Nie mogę tego przyjąć! Przecież pan mnie w ogóle nie zna! Mogę wziąć pieniądze i już nigdy się tu nie pojawić!
– Młody człowieku. Ja wiem o panu więcej niż się panu wydaje. A teraz proszę to wziąć i pojawić się jutro punktualnie o godzinie dziesiątej.
Poprawił sobie koc i spuścił głowę. Chwilę przyglądałem się mu. Usłyszałem ciche chrapanie. Usnął.
Dźwignąłem się powoli i spojrzałem w kierunku siedzącej nad stawem dziewczyny. Zauważyła mój ruch, bo podniosła się i ruszyła w kierunku domu.
– Przyjadę tu jutro – powiedziałem, kiedy się zbliżyła. – Do widzenia.
Wracałem tą samą drogą. Już nie narzekałem na wyboje. Ostatecznie, dostałem za to odpowiednią rekompensatę. Przez cały czas zastanawiałem się tylko nad jednym – co takiego może mieć na sumieniu ten człowiek i jakiego ciężaru chce się pozbyć, skoro robi z tego taką tajemnicę i jeszcze chce za to zapłacić?
Następnego dnia, punktualnie o godzinie dziesiątej znalazłem się ponownie w tym samym miejscu. Tym razem przed daczą stał zaparkowany terenowy czarny land cruiser.
Takim czymś można tu przyjeżdżać – skonstatowałem w duchu i zbliżyłem się do drzwi. Zapukałem i czekałem cierpliwie z nadzieją, że otworzy je uśmiechnięte zielonookie stworzenie. Drzwi otworzyły się po chwili, ale zamiast zielonych oczu wyrósł przede mną brodaty mężczyzna o posturze goryla. Ledwie zdążyłem przekroczyć próg, a on złapał mnie za ramię i kilkoma szybkimi ruchami obmacał po kieszeniach.
– Może pan iść – zakomenderował po zakończeniu tej niezbyt miłej dla mnie czynności.
Szybko przeszedłem przez duży salon z kominkiem i przez przeszklone drzwi wyszedłem na taras.
Starszy pan wyciągnął do mnie rękę na powitanie i wskazał na fotel. Ten sam, który zajmowałem wczoraj.
– Przepraszam pana za to przeszukanie, lecz musiałem się upewnić co do tych sprzętów nagrywających.
– Przecież obiecałem.
– No już dobrze. Od tej chwili mam do pana pełne zaufanie i wierzę, że mnie pan nie zawiedzie.
W drzwiach pojawił się brodacz i przyniósł mi kawę oraz koniak, po czym zapakował się do landa i odjechał. Widać, że wcześniej otrzymał stosowne instrukcje.
Wyjąłem notatnik i długopis, a staruszek rozpoczął swoją opowieść od pytania:
– Był pan kiedyś we Lwowie?
– Tak. Miałem sposobność zwiedzać to miasto przed paru laty i muszę przyznać, że jest bardzo piękne.
– No właśnie. To tam się urodziłem i przeżyłem najpiękniejsze lata swojego życia. Nie mówię tego przez zwykły sentyment, bo taki odczuwa każdy dorosły, tęskniący za utraconym dzieciństwem. Śmiało mogę powiedzieć, że czternaście lat, które spędziłem w tym mieście były moimi najszczęśliwszymi z całego, ponad osiemdziesięcioletniego życia.
Być może nie byłem najgrzeczniejszym dzieckiem, a to głównie za sprawą różnych figli, które tu i ówdzie spłatałem. Oj, często kończyło się to spotkaniem z ojcowskim paskiem od spodni.
Roześmiał się na głos. Najwyraźniej wspomnienie tych chwil nie było dla niego udręką. Po momencie spoważniał i wrócił do swojej opowieści.
– Byliśmy bogaci. Ojciec pochodził z zamożnej rodziny. Mieli majątek ziemski nieopodal Lwowa. Po śmierci rodziców został jedynym spadkobiercą, gdyż jego młodsza siostra zmarła wcześniej na gruźlicę.
Moją matkę ojciec poznał na uniwersytecie Lwowska Politechnika. Musieli sobie centralnie wpaść w oko, gdyż jak mawiał mój ojciec: „natychmiast rzucili się na siebie, jak zgłodniałe wilki”.
Na pewno kochali się bardzo, bo ich ślub odbył się już po paru miesiącach. Zresztą, nigdy nie ukrywali się ze swoimi uczuciami i często przytulali się do siebie. Nawet w naszej obecności, mimo że ojciec był raczej z natury powściągliwy.
Pierwszy na świat przyszedłem ja. Było to w roku 1925. Rok później pojawił się brat Anatol, a po kilku latach jeszcze Janek.
W międzyczasie przeprowadziliśmy się na stałe do Lwowa. Ojciec sprzedał odziedziczony majątek i kupił starą, co prawda okazałą i piękną, ale wymagającą remontu kamienicę przy ul. Łyczakowskiej. To blisko centrum miasta. Na szczęście, ze zbytego rodowego majątku pozostało wystarczająco dużo pieniędzy na remont i otworzenie sklepu kolonialnego na parterze budynku. Takiego, jak to się potocznie mówiło: „mydło, widło i powidło”.
Aha. Zapomniałem powiedzieć, że mieliśmy dwie kamienice. Druga stanowiła posag mojej matki. Była nieco mniejsza i znajdowała się na obrzeżach miasta.
Mimo nawału obowiązków, rodzice zawsze mieli dla nas czas. Uwielbiałem wieczory, kiedy ojciec wracał ze sklepu i opowiadał nam bajki. Nie mogłem się nadziwić, skąd on ich tyle zna. Przypuszczam, że po prostu je wymyślał.
Matka była nauczycielką i dbała o nasz rozwój intelektualny i duchowy. Czytała książki i uczyła modlitw. Nikt z nas nie miał szansy pójść do łóżka bez zmówienia pacierza.
Najbardziej lubiłem niedziele. Prawie w każdą, po obowiązkowej mszy świętej, wybieraliśmy się na spacer po mieście, na lody, do wesołego miasteczka, ogrodu botanicznego, kina i wielu innych miejsc.
Za to jedyną rzeczą, która wydawała mi się nie do zniesienia, było uczynienie ze mnie ministranta w kościele św. Antoniego. Często wracałem z kościoła zapłakany. Proboszcz naszej parafii nie należał do miłosiernych. Szarpał nas za uszy, za najmniejsze nawet przewinienie. Na moje żale, ojciec reagował tylko stwierdzeniem: „Nie martw się synu, to ukształtuje twój charakter”.
Jak wszystkie dzieci w moim wieku, chodziłem także do szkoły. Z tym że raczej do elitarnej, gdyż prowadzonej przez siostry benedyktynki. Ojciec był zdania, że stać nas na staranne wychowanie i wykształcenie.
Nie było tam lekko. Nie uczyłem się zbyt pilnie, lecz przyswajanie wiedzy przychodziło mi łatwo. Siostry doskonale wyczuwały, że stać mnie na więcej, toteż motywowały mnie okładając paluchy drewnianą linijką.
Tuż przed Bożym Narodzeniem 1938 roku ojciec sprawił nam wspaniały prezent. Kupił nowy samochód, bodajże forda. Mieliśmy już starego fiata, ale ten służył do wożenia towarów i był za mały dla całej rodziny. Teraz mogliśmy organizować rodzinne wycieczki za miasto.
Mógłbym powiedzieć, że żyliśmy sielankowo. Niestety, gdzieś tak w połowie czerwca 1939 roku zaczęły się nasze kłopoty. Wtedy tak naprawdę po raz pierwszy przekonałem się, co oznacza ludzka zazdrość. Wcześniej nawet nie wiedziałem, że istnieje coś takiego. Często przychodziłem do szkoły z kieszeniami napchanymi cukierkami i rozdawałem każdemu, kto tylko chciał. Może właśnie dlatego, że wszystko zawsze miałem, nie rozumiałem czegoś takiego jak zawiść.
Jako dziecko, nie bardzo orientowałem się o co chodziło. Ponoć wszystkiemu winien był nasz sąsiad, który napisał jakiś donos do urzędu podatkowego.
Znałem go doskonale. Nazywał się Skalski i mieszkał w kamienicy tuż obok nas. Nie należał do bogatych, ale biednych też nie. Nawet go lubiłem, bo zawsze się uśmiechał i opowiadał śmieszne historyjki. Teraz wiem, że te jego uśmiechy maskowały obłudę.
Pewnego dnia do naszego domu przyszło kilku ludzi i zabrało parę cenniejszych rzeczy, głównie obrazy i zastawę stołową. Po paru dniach zabrano nam także samochód.
Obserwowałem ojca. Z dnia na dzień w jego oczach zgasł u śmiech. Skończyły się wycieczki i mile spędzane niedziele. Odnosiłem wrażenie, że tarapaty, w których się znaleźliśmy, znacznie wykraczają poza to, co nam już zabrano…
Na chwilę zamilkł i zamyślił się. Czekałem cierpliwie, co będzie dalej. Jak na razie, niczego szczególnego mi nie powiedział. Życiorys jak każdy inny – skomentowałem w duchu to, co usłyszałem.
– Wiem o czym pan myśli – wrócił nagle do przerwanego monologu. – Zapewne zadaje pan sobie pytanie, po co ja to wszystko opowiadam? To prawda. Nic istotnego na razie nie powiedziałem. Takie dzieciństwo jak ja miały miliony ludzi na świecie i co z tego wynika? Nic! Każdy ma jakieś dzieciństwo i każdy ma jakieś kłopoty. Tyle że w moim przypadku to był dopiero ich zalążek.
Na początku września atmosfera w mieście zrobiła się niespokojna. Niemcy zaatakowali Polskę i wszędzie wokoło tylko o tym się mówiło. Dla mnie słowo „wojna” było zupełną abstrakcją. Może się to panu wydawać śmieszne, ale tak właśnie było. W naszym domu zawsze panowała pokojowa atmosfera, oczywiście nie licząc dni kiedy przemawiał nam do rozumu ojcowski rzemyk. Ale to zdarzało się sporadycznie i ta akurat forma karcenia nie kojarzyła się z brutalizacją życia, lecz z w pełni tego słowa pojętą dyscypliną. Wiedziałem od kolegów, że to samo ma miejsce we wszystkich domach, a zatem było rzeczą naturalną. I wie pan, co panu powiem jeszcze… było to ze wszech miar pożyteczne. Wtedy nie było tyle rozwydrzonej młodzieży, jak teraz.
Gdzieś w połowie września hitlerowskie wojska podeszły pod Lwów. W ciągu zaledwie paru dni miasto zamieniło się w twierdzę. W wielu miejscach pojawiły się barykady z worków napełnionych piaskiem, kamieni wyrwanych z bruku i różnego rodzaju przedmiotów. Na ulicach pojawiło się mnóstwo żołnierzy i żandarmów. Powszechna mobilizacja objęła także znaczną część cywilów.
Wtedy dopiero zacząłem uświadamiać sobie, że wojna to może być coś strasznego. Mimo to, w dalszym ciągu w swej dziecinnej jeszcze naiwności wierzyłem, że to tylko jakaś zabawa, która jutro a może pojutrze się skończy. Nie skończyła się.
W szkołach zawieszono wszelkie zajęcia. Któregoś dnia z rana już nie poszedłem do szkoły. Wówczas zrozumiałem, że moja edukacja została przerwana na dłuższy czas. Teraz pomagałem ojcu przy pakowaniu towarów do drewnianych skrzynek. Te wartościowsze przenosiliśmy do piwnicy. Było tam takie wydzielone pomieszczenie, w którym układaliśmy je w stosy. Tam też przenieśliśmy wiele rodowych pamiątek, dokumentów i cenniejsze rzeczy z naszego mieszkania. Miały spokojnie przeczekać do zakończenia działań wojennych. Następnie ojciec zamurował to pomieszczenie, otynkował ścianę i zastawił ciężkim dębowym regałem, na którym umieściliśmy domowe przetwory.
Mój uporządkowany i sielankowy świat runął 16 września raz na zawsze. Byliśmy z ojcem w sklepie. Ja siedziałem za ladą i kaligraficznym pismem napisałem: „sklep zamknięty”. Ojciec zamierzał zamknąć go na jakiś czas. Tym bardziej że artykuły pierwszej potrzeby, takie jak chleb, mleko itp., już do nas nie docierały. Nie było co sprzedawać.
Otworzyłem pudełko pinesek i potrząsnąłem, aby wysypać parę na rękę. Pudełko wypadło mi z ręki i pineski rozsypały się po podłodze. Uklęknąłem za ladą i zacząłem je zbierać. W tym momencie zabrzęczał dzwonek zawieszony nad drzwiami i do sklepu weszło dwóch mężczyzn. Zażądali od ojca skrzynki cygar i oddania kasy. Ta stała na ladzie tuż nad moją głową.
Usłyszałem jak ojciec roześmiał się i powiedział: „Igor, nie wygłupiaj się”.
Padł strzał. Ojciec upadł tuż przed ladą. Ja struchlałem i przylgnąłem do podłogi. To mnie ocaliło. Chociaż dzisiaj wcale nie mogę powiedzieć, że na moje szczęście. Lepiej, ażeby mnie wtedy zabili.
Ponownie zamilkł. Spojrzałem na niego. Patrzył gdzieś przed siebie zaszklonymi oczami. Widać było, że przywołany obraz z dzieciństwa targa jego emocjami. Nie trwało to jednak długo i ze spokojem zaczął opowiadać dalej.
– Ci dwaj opróżnili kasę i w ciągu paru sekund opuścili sklep. Ja leżałem i w prześwicie między ladą a podłogą patrzyłem na twarz ojca. Jego martwe oczy wpatrywały się we mnie. Z niewielkiej dziurki na czole sączyła się krew. Miałem wrażenie, że ta krew wycieka także ze mnie.
Po kilku minutach podniosłem się. Nogi miałem jak z waty. Powoli zbliżyłem się do ojca i bezwolnie upadłem na niego. Ścisnąłem za szyję i przytuliłem, tak jakbym miał nadzieję, że zaraz się obudzi i opowie bajkę na dobranoc.
Nie wiem jak długo tak przy nim ślęczałem. Miałem próżnię w mózgu. Coś, co tu się zdarzyło, było kompletnym szokiem dla mnie. Rzeczą zupełnie bezsensowną i niezrozumiałą. Tym bardziej niezrozumiałą, że znałem człowieka, który strzelał. Igor był naszym przyjacielem i miał zakład szewski na sąsiedniej ulicy. Ojciec często wspierał go różnymi datkami.