Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Odważona to nie historia o diecie cud, wyrzeczeniach i godzinach spędzonych na siłowni. To dużo więcej: poruszająca, bardzo osobista opowieść o tym, jak rodzi się kobiecość.
W świecie, w którym ideałem jest rozmiar 34, bycie grubym to grzech, a bardzo grubym – grzech niewybaczalny.
Jak to jest iść ulicą z obfitym biustem, masywnymi nogami, potężnymi ramionami i dużym brzuchem? Zbierać zdumione spojrzenia, złośliwe uwagi i dobre rady – kto wie, czy nie bolą bardziej niż ciosy? Danuta Awolusi bez znieczulenia obnaża rzeczywistość, w której nie ma miejsca na inność. Dzieli się trudnymi emocjami z perspektywy osoby, która doskonale poznała smak bycia kobietą w rozmiarze XXL
Dlaczego postanowiła zmienić rozmiar na mniejszy? Jak tego dokonała? Jakie błędy popełniła? I jaką osobą się stała, gdy dodała życiu lekkości?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 240
Autor: Danuta Awolusi
Redakcja: Małgorzata Taczanowska
Korekta: Aleksandra Tykarska
Projekt graficzny okładki: MAGRAF Marek Wójcik
Skład: IMK
Zdjęcia na okładce: Katarzyna Kosakowska
Ilustracje na okładce: Anna Teodorczyk
Pozostałe zdjęcia: Klara Keler, Katarzyna Kosakowska, Fatima Orlińska, Agnieszka Pajor, Patrycja Płanik, Marietta Struzik
Redaktor prowadząca: Angelika Ogrocka
Redaktor projektu: Agnieszka Filas
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
© Copyright by Danuta Awolusi
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2017
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl, www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-026-7
Przygotowanie eBooka: Jarosław Jabłoński
Dedykuję Kasi Warpas, czyli Bebe,
bo jest moim dobrym duchem i mądrością. Od lat.
Dedykuję Weronice Rybak w podzięce
za każdą godzinę wspólnej przeprawy…
I za szczerą troskę w oczach.
Zadano mi kiedyś banalne pytanie. Kim jestem? Rozchyliłam usta, by odpowiedzieć, wydobyłam dźwięk, ale nic się nie wydarzyło. Słowa ugrzęzły w gardle. O wiele łatwiej powiedzieć, kim nie jestem. Tego jestem pewna. W drugą stronę jest już gorzej.
Nie jestem dietetykiem. Ba! Raczkuję w kwestii świadomości tego, jaki wpływ ma odżywianie na nasz organizm. To wiedza tajemna i rozległa. Ale wiem coraz więcej. Uczę się na własnych błędach.
Nie jestem sportowcem. Wciąż spływam potem na siłowni, wciąż męczę się nieludzko pod okiem instruktorów, którzy powtarzają, że mogę więcej.
Nie jestem lekarzem. Leczę swoją duszę i ciało na własną rękę, na własną odpowiedzialność.
Nie jestem supermenką.
Kim jestem na pewno?
Jestem zwyczajną kobietą. Taką, jakich wiele. Taką, jaka mija was na ulicy, w sklepie, w każdym innym miejscu.
Jestem kobietą walczącą. Mówię o sobie Girl on fire, bo staczam bój nie tylko z ciałem, ale przede wszystkim z tym, co siedzi w mojej głowie. Wyrywam z korzeniami wrośnięte we mnie pseudowartości, kompleksy, zwątpienie, brak wiary w siebie. Wycinam to w pień, z dnia na dzień coraz odważniej, śmielej, bo… apetyt rośnie w miarę jedzenia!
W styczniu 2013 roku dobijałam do wagi 140 kilogramów. Nosiłam rozmiar 54, a moje wyobrażenie o sobie było… Cóż.
W lipcu 2014 roku ważyłam 70 kilogramów. Zmienił się rozmiar. Zmieniłam się ja. Narodziłam się, przepoczwarzyłam, uwolniłam. Właśnie dlatego mówię o sobie: nowo narodzona.
Wydaje się, że schudłam i teraz jest pięknie, łatwo, „z górki”? Nie o tym chcę opowiedzieć. Ta książka to między innymi opis mojego sposobu na pozbycie się kilogramów. Mojego „autorskiego” sposobu, lepszego lub gorszego – sami ocenicie. Ale to zaledwie wierzchołek góry lodowej.
Zapraszam was pod powierzchnię, aby pokazać, że chudnięcie to przede wszystkim proces zachodzący w głowie i w sercu. A kiedy już osiągniecie sukces, kiedy zaczniecie się budzić z nową wagą, okaże się, że problemy, demony i kompleksy wcale nie zniknęły. Pokażę, w co ja się uwikłałam i, jak dobra koleżanka, powiem, jak walczę z tym, co zostało. A nie chodzi jedynie o wiszący płat skóry na brzuchu…
Kto chętny na wspólną wyprawę, zapraszam. Nie będzie ani słodko, ani łatwo. Ale całkiem przyjemna to podróż, wbrew temu, co większość z nas myśli o walce z nadwagą. Ja dałam radę. I każdy inny też da!
Moją zasadą jest i było, że wszystko chcę zrobić sama. Byle nikogo nie angażować, byle od nikogo nie oczekiwać pomocy. Tym razem jednak w podróż zabiorę przyjaciółkę. Bebe. Pięć lat znajomości, która zaczęła się poprzez blog1, ale swój finał znalazła w realnej, namacalnej rzeczywistości. Pięć lat wymiany maili. Bebe pisze, rysuje, tworzy. Bebe jest mądra. Bebe swoimi słowami nieraz ratowała mnie z opresji, podając nie brzytwę, ale pomocną dłoń.
1Blog Bebeluszka: www.blog.kasiawarpas.com.
Kobiecość czeka na pobudkę
Wielokrotnie próbowałam wejść na pole walki, ale nie miałam jeszcze wówczas duszy wojowniczki. Myślę, że do metamorfozy trzeba dojrzeć. Przychodzi na nią czas, w którym kobieta, mężczyzna, człowiek po prostu osiąga stan gotowości. Można przegapić ten moment, można go zignorować. On jednak istnieje i warto na niego zaczekać, bo inaczej… może się zwyczajnie nie udać.
31 grudnia 2012 roku. Sylwester. Budzę się rano i myślę, że obecny miesiąc jest wyjątkowo beznadziejny, a ten dzień to zgniła wiśnia na nieudanym torcie. Czuję, już od jakiegoś czasu, że coś zaczyna mnie uwierać, kłuć, nie daje spokoju. Sama nie wiem co. Jeszcze parę godzin i się dowiem.
Jestem w pracy do południa. Robię sobie kawę. Bez cukru. To dziwne. Od miesiąca nie słodzę. Zajadam się słodyczami, jak zawsze, pochłaniam duże porcje jedzenia, ale odstawiłam cukier do napojów. Czy czekam na cud? Łyżeczka cukru to jakieś 20 kcal, więc płonne moje nadzieje.
Wchodzi koleżanka, sprężystym krokiem mija moje biurko, zgrabnie porusza szczupłymi biodrami.
– Hej! – woła. – Zobaczcie, jaką sobie kieckę kupiłam na sylwka!
Wyciąga z torby koronkowe cudo. Zerkam ze zdumieniem. „Jaka piękna sukienka!” – myślę. Elegancka, podkreślająca smukłą sylwetkę, wykończona koronkowymi ornamentami. Mała czarna, przykuwająca uwagę. Wzdycham, bo rodzą się we mnie dwie refleksje. Po pierwsze, nigdy nie wbiłabym się w taką kieckę. A nawet gdyby, wyglądałabym jak klops. Po drugie, takie cudeńka można znaleźć maksymalnie w rozmiarze 44. Dalej już nie ma. Dalej są worki na ziemniaki z otworami na ręce i głowę. Czarne worki, bo przecież nie nazwiemy tego „małą czarną”. Dla otyłych mała czarna to może być kawa.
Gorzki posmak na języku jest intensywny, ale problem szybko znika. Właściwie rzadko myślę o modzie i ubraniach. Jestem w pełni pogodzona z faktem, że na kobiety takie jak ja produkuje się namioty. Odzież, która po prostu nie może być ładna, ciekawa, atrakcyjna. Ja nawet nie szukam takich ciuchów. Garderobę uzupełniam raz na jakiś czas. Są to zawsze szerokie, workowate spodnie, koszule i swetry. W lecie rybaczki i topy z rękawami za łokieć, obowiązkowo!
Mam 26 lat. Ważę ponad 130 kilogramów, choć właściwie nie znam precyzyjnych danych, bo unikam pomiarów jak się da. Nie chcę wiedzieć, nie chcę sprawdzać. Żyję w przekonaniu, że tak już zawsze będzie i że wcale nie chcę, aby było inaczej. Pytanie jest bowiem jedno, zasadnicze…
Po co mam chudnąć?
Lista powodów, aby tego nie robić, jest dosyć długa:
Z jakiej racji i w imię czego mam się męczyć? Tylko dlatego, że świat nie jest wystarczająco dojrzały i tolerancyjny, aby umieć mnie zaakceptować?
Dlaczego to ja mam się dostosować do wszystkiego, a nie wszystko do mnie? Przecież jestem dobrym człowiekiem. Wolnym człowiekiem.
Dlaczego mam wtłaczać siebie w udrękę diety i odmawiać sobie wszystkiego, co lubię? I bez tego mało w tym życiu przyjemności…
Dlaczego mam przyznawać, że moja waga jest problemem i czymś, z czym powinnam walczyć? Zwłaszcza że wcale tak nie uważam.
Dlaczego mam zaburzać swój rytm dnia, życia, funkcjonowania? I zmuszać się do uprawiania sportu, bycia głodną, pilnowania samej siebie…?
Bla, bla, bla. Długo tak mogę dyskutować sama ze sobą, za każdym razem skutecznie oddalając myśl o tym, że pora na zmiany.
Na sylwestra nie mam żadnych planów. Przygotuję jedzenie, posiedzę z mężem i pójdę spać. Nie przepadam za imprezami, nie chce mi się wychodzić z domu i bywać w towarzystwie. Tak jest od jakiegoś czasu. Zupełny brak ochoty… To w sumie dziwne, zawsze lubiłam „wychodzić do ludzi”. A teraz nagle mam silne poczucie, że najbezpieczniej czuję się w domu. Jest mi tak dobrze, kiedy siedzę sobie przed telewizorem… Oglądam filmy. Przenoszę się myślami daleko. Nic nie muszę, a jedynie mogę. Jedzenie jest zawsze blisko mnie.
W końcu docieram do domu, szykuję górę żarcia. Kotlety w panierce tymiankowo-musztardowej, sałatkę warzywną z majonezem, szynkę w galarecie. Ale to nie wszystko. Do tego słodycze, napoje gazowane, chipsy i inne przekąski. Plan: oglądanie telewizji. Jak zawsze przygotowałam kilka propozycji filmowych. Będę leżała, jadła i się relaksowała. Patrzyła w ekran i uciekała od rzeczywistości. Robię tak od wielu lat, a w szczególności, odkąd zamieszkałam w Warszawie. Jestem samodzielna, sama dbam o siebie. Wiem, co jest dla mnie najlepsze. Mam kontrolę nad własnym życiem. Tak mi się wydaje, ale dzisiaj, w sylwestra, w tym beznadziejnym grudniu, kończąc równie beznadziejny rok 2012, czuję, że jednak coś nie gra. I znów rodzą się pytania, niechciane i niewygodne, których nie udaje mi się powstrzymać.
Czy już zawsze tak będzie?
Czy jestem szczęśliwa?
Na pytanie numer jeden mam odpowiedź dla samej siebie: takie wybrałam życie. Nie ma co narzekać, trzeba się pogodzić ze stanem rzeczy. Co innego pozostaje?
Pytanie numer dwa przysparza więcej problemów. Milknę więc w myślach i panieruję kotlety. Nalewam oliwę na patelnię. Bułka tarta wchłonie niemal cały tłuszcz, a resztę zużyję najpewniej do okraszenia ziemniaków. Nic nie może się zmarnować! Ale pytanie powraca…
No więc jak? Jestem szczęśliwa czy nie bardzo?
Nie.
Prosta odpowiedź, ale za tym jasnym i szczerym komunikatem kryje się milczenie. Bo co zrobić z takim wnioskiem? Czy mam się pogodzić z tym, że tkwię w takim stanie i nie ma innej perspektywy? Pytam więc dalej: co właściwie odbiera mi szczęście?
Waga. Ale co to znaczy: waga?
Otyłość.
Nie, to nie otyłość odbiera szczęście. Przecież jestem zdrowa. Owszem, ważę ponad 130 kilogramów, ale nic mi nie dolega. Ba! Ginekolożka oglądając badanie krwi, stwierdziła, że wyniki mam jak sportowiec. Jem dużo warzyw, sama gotuję, dbam o jakość przygotowywanego jedzenia. Nie mam sobie nic do zarzucenia.
Problemem jest więc to, co wynika z otyłości. Cierń, gwóźdź, a może po prostu ciężki krzyż? To, co siedzi w mojej głowie, silnie zakorzenione, wrośnięte, co jest częścią mnie od zawsze. Odkąd tylko stałam się świadomym członkiem społeczności, a było to już w przedszkolu. Mam swoich wiernych towarzyszy, których mogę nazwać po imieniu. Oto oni:
Niskie poczucie własnej wartości.
Nienawiść do własnego ciała.
Wykluczenie społeczne.
Kobiecość pogrzebana żywcem. Jeszcze zanim zdążyła się rozwinąć, rozkwitnąć.
Tak, właśnie to odbiera mi moje szczęście. Od tylu lat, właściwie od zawsze. Jest jednak we mnie jakaś siła, nie znam jej źródła, być może to dudnienie Dzikiej Kobiety, która w końcu znalazła jakąś malutką lukę, mikroskopijną szczelinę, przez którą woła donośnym i rozpaczliwym głosem. Usłyszałam ją i nie wiem, co zrobić. Jej proste pytania już nie dadzą mi spokoju, ich nie da się zapomnieć. Nie można zignorować wołania kobiecości.
Natknęłam się kiedyś na książkę Clarissy Pinkoli Estés, która opisała Dziką Kobietę. Uderzyły mnie jej słowa, bo obecnie tak właśnie się czuję. Poznałam specyficzną teorię, która stała mi się bliska. Myślę, że szukam siebie. Swojej kobiecości, akceptacji własnego „jestestwa”. Miłości do ciała, jakiekolwiek ono jest. Pogodzenia się ze swoimi wadami i zaletami. Szukam pierwotnej, nieskażonej, naturalnej JA. Tej, która nie gra roli przed światem, nie kamufluje swoich emocji, która zna samą siebie i pozwala na bycie sobą.
W słowach pisarki jest moc wpisująca się w tę dziwaczną burzę myśli, która stale mi towarzyszy. Estés pisze:
Każda kobieta intuicyjnie pojmuje słowa „dzika” i „kobieta”, niezależnie z jakiego kręgu kulturowego się wywodzi. Na dźwięk tych słów w kobiecie budzi się i powraca do życia stara, pradawna pamięć. Pamięć absolutnego, niezaprzeczalnego i nieodwołalnego pokrewieństwa z samicami dzikich zwierząt; pokrewieństwa, które od długiego zaniedbania stało się ledwo wyczuwalne, zaprzepaszczone przez postęp cywilizacji, wyjęte spod prawa przez otaczającą kulturę i niezrozumiałe już dla nikogo. Zapomniałyśmy jej imiona, nie odpowiadamy na jej zew, ale czujemy ją w podświadomości, tęsknimy za nią; wiemy, że należy do nas, a my do niej2.
2C.P. Estés, Biegnąca z wilkami, Poznań 2001, s. 15.
Kiedy Dzika Kobieta się odnajdzie, gdy pierwotne ja w końcu wróci na miejsce, wówczas zrodzi się równowaga. Harmonia, wewnętrzny spokój, którego nie sposób zburzyć. Chcę znaleźć, co utraciłam. Chcę znaleźć ten… blask, o którym pisze autorka.
Kiedy kobieta na nowo utwierdza swój związek z pierwotną, zwierzęcą naturą, otrzymuje dar – wieczną, wewnętrzną mądrą opiekunkę, wizjonerkę, wyrocznię, natchnienie, intuicję, sprawczynię, stwórczynię, wynalazczynię, wreszcie uważną słuchaczkę, która prowadzi, przewodzi, podpowiada i przekonuje do korzystania z pełni życia w świecie zewnętrznym i wewnętrznym. Kiedy kobieta jest tak bliska naturze, istnienie tej więzi emanuje z niej blaskiem3.
3Ibidem, s. 16.
Długa to i kręta droga. Zniechęcająca. Droga, którą mało kto obiera… Tak jest łatwiej – iść utartym szlakiem, z górki. Nie szukać tego blasku, w poczuciu, że wszystko jest źle. Zwłaszcza że poprawa sytuacji może się wiązać ze zmianą. A zmiana to zawsze strach. Zmiana jest przerażająca. Zmiana jest zagrożeniem.
Dzika Kobieta staje na własnych nogach
W końcu wybija północ, leżę najedzona i niecierpliwie czekam, aż ucichnie huk sztucznych ogni. Już po piętnastu minutach jestem gotowa do snu, nie czuję się najlepiej. Zamykam oczy i próbuję odpłynąć, ale w głowie przewala się burza myśli. Coraz głośniejszych i dziwnych. Może czas coś zmienić. Może to ciche, choć natrętne wołanie gdzieś w środku mnie oznacza coś więcej. Jest drogą, wskazówką… szansą?
Dochodzę do wniosku, że póki czegoś nie postanowię, nie zasnę. Więc postanawiam.
Jeżeli podejmę decyzję, że schudnę, mniej więcej za czterdzieści osiem godzin porzucę ten pomysł i z wielką, radosną ulgą powrócę do normalnego trybu życia. O nie. Dzika Kobieta w mojej głowie stanęła w końcu na własnych nogach i sama jest zaskoczona tym faktem. Jej nie chodzi o to, by schudnąć. Mimo że jeszcze niepewna, bardzo czujna, już dyktuje warunki: trzeba zmienić całe życie – od teraz, aż do końca, to jest do śmierci.
Brzmi patetycznie. Dumnie. Brzmi nierealnie, ale… ale jest już we mnie. Kiełkuje i wypuści plon. Pojawiają się pierwsze, gorące refleksje – nie wolno przechodzić na dietę, bo ona po prostu już nigdy nie będzie konieczna. Obraz zmian powoli się precyzuje. Już wiem, że należy zmienić styl odżywiania. Zrewolucjonizować jadłospis, nauczyć się wszystkiego od nowa. Stać się niemowlęciem, które próbuje smaków i rozpoznaje, co mu odpowiada, a co nie. Chcę sama kształtować swoje zmysły i gust, wypłynąć na wody, które dotychczas wydawały się albo przerażające, albo nieatrakcyjne.
Postanowienia są, jak dotąd, klarowne. I wydaje się, że mają sens:
1. Iść krok po kroku. Bardzo pomału.
2. Nie oczekiwać cudów. Nie o cuda chodzi, ale o nowe życie, na które chcę zapracować.
3. Nie wyglądać realnych efektów. Żadnego ważenia się, mierzenia w pasie, zerkania na odzież. Trzeba się pogodzić z tym, że zmiany przyjdą mniej więcej po pół roku. Jeżeli przyjdą.
4. Nikomu nic nie mówić. Cisza na planie. Tajemnica. Lepiej uniknąć loży doradców, którzy na pewno poddadzą mnie ocenie i będą wywierać presję.
Parę miesięcy później będę wiedziała, że nie każda z tych decyzji jest dla mnie odpowiednia, ale teraz zasypiam spokojnie, ukojona myślą, że idzie coś nowego. Dzika Kobieta w mojej głowie wcale nie jest przykrym gościem. Niesie ze sobą jasny i wysoki płomień nadziei. I niewyczerpane pokłady siły, doprawdy nie wiem, skąd pobrane…
Zapytano mnie kiedyś, czy pojawił się słynny i epicki „moment przełomowy”. Taka chwila, która dla jednych jest kopniakiem, dla innych dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Coś, co sprawiło, że właśnie wtedy powiedziałam: Dosyć tego!
Moment przełomowy dla każdego ma inny wymiar, czas, sens. Jakaś część mnie powstrzymała mnie, aby na taką chwilę czekać. Bo co tak istotnego mogłoby się wydarzyć? Poważna, głęboka depresja? Choroba? Upokorzenie? Skutki, być może, okazałyby się katastrofalne.
Dla mnie przełomem stała się… odpowiedź. Kiedy w końcu odważyłam się przyznać sama przed sobą, że nie chcę już dłużej żyć w taki sposób, wszystko zaczęło mieć sens. To bardzo proste: straciłam oddech. Zaczęłam się dusić we własnym świecie. Decyzja mogła być tylko jedna.
Budzę się rano i pierwsza myśl przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Jest 1 stycznia 2013 roku. Pierwszy dzień zmian. Minęła noc, a we mnie wciąż tkwi postanowienie. Nie wywietrzało, nie znikło. Nowa lokatorka, nazwana szumnie Dziką Kobietą, nie poszła sobie, nie zostawiła mnie.
Zastanawiam się, jak zacząć. Jak zacząć rok 2013. Nowe życie. Jak nie wypłoszyć Dzikiej Kobiety i jak przekuć przypływ siły i chęci w sukces. I jak w ogóle smakuje sukces? Tysiące pytań i jedna ja. W końcu biorę haust powietrza. Pierwszy, jeszcze niezbyt głęboki, ale już słodki i przejmujący moje ciało dreszczem.
Jakaś misja być musi.Misja, nie cel
Zaskakuje mnie to, że nie ma we mnie myśli o ucieczce lub odwrocie. Jest pozorny spokój. Jestem zadowolona z siebie, bo towarzyszy mi wrażenie, że plan działania jest racjonalny. Jest możliwy do realizacji i nie wymaga gwałtownych ruchów, rewolucji, zmiany całego życia w jednej chwili.
Cały czas powtarzam sobie, czasem cicho, czasem głośno: „Pamiętaj, nie chodzi o to, by schudnąć. Chudnięcie to skutek, konsekwencja zmiany życia. To nagroda, a może bardziej element nowej mnie”.
Nowa kobieta się rodzi. Ale zanim przyjdzie na świat musi jeszcze dojrzeć, rozwinąć się. Od zera. Bardzo ciężko „wykasować” stare życie i chyba właśnie tego chciałabym uniknąć. „Stara” Danusia, ta gruba, zagubiona, nieszczęśliwa, żyła wiele lat. Wiele zrobiła. Skończyła studia, wyszła za mąż. Poznała mnóstwo ludzi, nawiązała przyjaźnie. Opuściła dom rodzinny, zamieszkała w Warszawie, usamodzielniła się. Tego nie można tak po prostu zapomnieć. Trzeba mieć szacunek do przeszłości, bo inaczej ona się zbuntuje. Będzie się wdzierała do środka, jak powódź do piwnicy, która niweczy całą konstrukcję budynku. Bez sensu. Lepiej żyć z przeszłością w zgodzie i traktować ją jak dawną miłość, która nie jest miłym wspomnieniem, ale budzi odrobinę nostalgii. Na myśl o niej się uśmiecham. Nie chcę tam wracać, ale też wiem, ile mnie nauczyła.
Mam misję. Na razie nie cele. Cele można osiągnąć, a potem następuje pustka i poczucie zagubienia. W panice łatwo wrócić do tego, co było i co kojarzy się z bezpieczeństwem. Misja to coś trwałego, co zawsze będzie mi towarzyszyć. Moją misją jest zmienić swoje życie i stać się szczęśliwym człowiekiem. Tak łatwo to powiedzieć, a tak niewielu potrafi sprostać wyzwaniu. Żyjemy w cieniu własnych misji, nigdy nie podjętych, ulokowanych w sferze marzeń. Ja chcę pójść krok do przodu i zobaczyć, jak to jest czynić misję, a nie marnieć w jej majestacie.
Przebudziłam się. Uśpiona ja, ta prawdziwa, w końcu otworzyła oczy, choć jeszcze daleko do wielkiego zrywu. Na razie mam siłę i poczucie, że jestem na właściwej drodze. Odkopałam ścieżkę, jedyną prawdziwą i mam zamiar się jej trzymać.
Najpierw będę się skradać, cichutko, na paluszkach, by nikt nie zauważył, że coś się dzieje. To moja prywatna, intymna misja, potrzebny mi spokój i czas. Dużo czasu.
Kobieta opancerzona
Znów, jak bumerang, wraca to pytanie: kim jestem? Ciekawie jest zadać je sobie, gdy wydaje się, że wszystko jest na właściwym miejscu. Gdy jednak udzielenie odpowiedzi jest trudne, nagle wszystko, co nas otacza, staje się jedną wielką wątpliwością.
Czy to oznacza, że cały czas gram? Udaję? Od zawsze, od dzieciństwa? I właściwie skąd wiem, co jest prawdą, a co fikcją, skoro tak mocno wtłoczyłam się w formę? Z wielkim trudem przychodzi rozgraniczenie dwóch rzeczywistości. Wrosłam, wgryzłam się jak rdza w szablon, który sama sobie ustaliłam. Kokon, bezpieczny i miękki, który miał za zadanie, jak twardy pancerz, chronić mnie przed cierpieniem. I swoją rolę spełniał doskonale. Przez tę zbroję nie przedarły się ani słowa ostre jak żyletki, ani też… właściwa tożsamość.
Pytam siebie: co myślisz, mówiąc, że nie znasz siebie? I odpowiadam: Nie znam siebie, która potrafi powiedzieć, czego chce. Głośno i wyraźnie.
Nie znam siebie, która potrafi wybrać to, co jest dobre i pełnowartościowe.
Nie znam siebie, która rozumie, że smutek, łzy, przykrość to coś, co jest potrzebne. To element życia.
Nie znam siebie, która okazuje, że cierpi. Nawet samej sobie.
Nie znam siebie, która gniewa się na innych. Która przyznaje, że inni ranią i trzeba się od nich odsunąć.
Nie znam siebie, która otwarcie przyznaje, że nie lubi swojego ciała i czuje się wykluczona.
Postawienie sobie wielu pytań i równoczesny brak odpowiedzi to z jednej strony szok, a z drugiej kolejny krok do przodu. Wiem, że nic nie wiem. Wiem to naprawdę, przyznałam się do tego, a teraz chcę to zmienić. Siadam w pierwszej ławce jak najpilniejsza uczennica z naostrzonym ołówkiem. Chcę chłonąć nową wiedzę, chcę się otworzyć, zasmakować, poznać Danusię i w końcu odetchnąć pełną piersią. Pancerz musi zejść. Stał się niewygodny, kanciasty, ciasny. Zaczyna w nim brakować tlenu. Nagle dostrzegam to, że muszę dopuszczać do siebie wszystkie bodźce, nie mogę uciekać od prawdy.
Tyle refleksji, tyle myślenia, wniosków. Gdzie w tym wszystkim chudnięcie? Gdzie dieta, wylewanie potu i wyrzeczenia? Oto meritum sprawy. Tu jest pies pogrzebany. Samo sedno.
Najpierw jest głowa. Zmiana myślenia. Odkrycie prawdy.
Potem długo nic, przy czym to „nic” oznacza oswajanie się z wnioskami. Zupełnie, jakbym trawiła coś bardzo ciężkiego. O wiele cięższego niż porcja smażonych na maśle ziemniaków. Nawet takich podanych z porcją nadziewanej gęsi oraz kapustą zaciąganą mąką pszenną. Potrzeba czasu, a przede wszystkim: akceptacji. Kiedy przyjdzie akceptacja, wówczas zrobi się miejsce dla nowej mnie. A może nie nowej? Może po prostu tej, która nigdy się nie przebiła, przytłoczona ogromem kompleksów, uprzedzeń, przykrych słów i lęków? To nie ma znaczenia. Stara, nowa – najważniejsze, że w końcu odnaleziona. Tożsamość, w moim przypadku kobiecość, przynależność do samej siebie.
Nowa ja. Bez kija nie podchodź?
Przyszła paczka. Duża, solidnie oklejona taśmą. Wielka i tajemnicza. Bez możliwości zwrotu do nadawcy. Istna puszka Pandory – a przynajmniej tak się wydaje. Czas pokaże, że w tej paczce są same dobra, zmiany, ale… nie tak łatwo oswoić się z czymś nowym, obcym, z czymś, czego bałam się przez całe życie. Długo dojrzewałam do wystosowania kilku prostych komunikatów, ale oto są:
Chcę być szczęśliwa. Zasługuję na szczęście. Należy mi się, bo szczęście jest ludzkie. Jest darem, jest moją decyzją.
Chcę pokochać siebie. Najpierw polubić, potem pokochać.
Chcę zmienić siebie.
Daję sobie czas. Czas na to, by przyjrzeć się tej „nowej”, Dzikiej Kobiecie. Tyle lat czekałam, więc dlaczego teraz mam się zrywać jak szalona? Pośpiech jest moim wrogiem. Najpierw wydaje się niezbędny, bo przecież jestem kowalem własnego losu, a żelazo kuje się, póki gorące! Jednak to nie tak. Ta taktyka gubiła mnie wiele razy. Zwodziła na manowce, kiedy myślałam: „Schudnę! Zmienię się! Teraz, teraz, teraz! A jak się już zmienię, to się zadzieje! Ludziom szczęki poopadają, będą mi zazdrościć, nie uwierzą. Mężczyźni padną u mych stóp, a ja będę dumnie przechadzać się ulicami, kołysząc zgrabnymi biodrami”.
W żarliwym zapale, który trawi słomę jak pożar, zdarzało mi się zapomnieć, że do smukłych bioder, płaskiego brzucha i zgrabnych ramion długa droga. Nie dni, nie tygodnie, nawet nie miesiące. Lata. Konkretnie: dwa lata. Dwadzieścia cztery miesiące na to, aby zmienić swoje ciało, zmienić siebie. Przede wszystkim odchudzić głowę ze złych myśli.
Budząc się 1 stycznia 2013 roku, tuż po nieudanym sylwestrze, właśnie tyle czasu daję sobie, aby zobaczyć efekty mojej misji. Aby móc zbierać słodkie, dojrzałe owoce. Nie wyrzeczeń i katorżniczej pracy, ale dojrzałych decyzji, doświadczeń i zdobytej wiedzy. Dlaczego aż tyle? To myślenie logiczne i racjonalne, rzadkie u tak nieprzytomnej humanistki jak ja. Moje ciało obrastało w tłuszcz przez dwadzieścia siedem lat. Z czego przez pięć ostatnich w zastraszającym tempie. Nauczyło się rosnąć, lecz nie wie, jak się z tego wycofać. Nigdy nie zaznało mechanizmu, który pokazuje odwrotny proces. Moja głowa chłonęła niskie poczucie wartości od przedszkola. Przyjęła za normę myślenie: „Ja niewarta, ja niegodna. Gorsza ja”.
Podobno starych drzew się nie przesadza. Ja nie jestem starym drzewem, ale za to takim, które zdążyło zapuścić silne, długie korzenie. Potrzeba czasu, cierpliwości i wielu zabiegów, aby poczynić zmianę, nową wiosnę, aby to drzewo nie doznało uszczerbku, ale w końcu rozkwitło. I wydało upragnione owoce.
Ach, jak cudownie i dumnie to brzmi. Tak dobrze, że już na wstępie, już 1 stycznia 2013 roku czuję falę zadowolenia. Czuję też, że mam cierpliwość, siłę, chęć. A przede wszystkim nadzieję. Nadzieja nie gaśnie nigdy, a jeżeli tak się dzieje, z łatwością można rozpoznać takiego człowieka. To ktoś, kto wstaje rano i nic nie czuje. Szmaciana lalka, która je owsiankę, parzy kawę, maluje się, idzie do pracy. Wraca, je obiad, kładzie się. I wie, że tak będzie jutro, pojutrze. Zawsze. Na zawsze.
To nie ja. Całe szczęście nie ja.
Pod koniec kwietnia 2013 roku piszę maila do Bebe, po raz pierwszy powierzając komuś swój sekret:
Czuję, że mam w sobie dosyć siły, która sprawi, że będę to kontynuowała przynajmniej do września. To jakby kolejny etap zmian, jakie wchodzą od stycznia. Mam nadzieję, że może… sama nie wiem. Że będę inną osobą, godną tego, aby ułożyć sobie życie?
Zawieram w tych słowach wielki ładunek wiary i nadziei. I pewności, że dam radę, bo zaszłam już daleko. Dalej niż mogłam sobie wymarzyć.
Stara ja – wciąż ja
Nowe wcielenie, Dzika Kobieta, jest w pełni zaskakująca. Jednak ma dużo cech, które znam. Moich cech. Wciąż jest wrażliwa, emocjonalna. Ma swoje lęki, lubi się zastraszać. Nadal uwielbia się śmiać, snuć marzenia, kocha ludzi, dobre jedzenie, muzykę. Chce śpiewać, realizować się. Ma milion marzeń i trylion wątpliwości.
Jeżeli więc dam jej czas, jeżeli otoczę ją wianuszkiem cierpliwości i czułej opieki, jeżeli pozwolę, by i ona opiekowała się mną – w końcu staniemy się jednym. I zmiana przestanie być zmianą, a przeobrazi się w codzienność. Dobrą, wywalczoną, optymistyczną.
Oswajam się z sytuacją, staram się zachować spokój, zbroję się w cierpliwość. Zdaję sobie sprawę, że pierwsze dni, tygodnie, a może nawet miesiące będą ciut niezdarne, pełne błędów, ale godzę się z tą myślą. Jestem tylko człowiekiem. Zagubioną kobietą, która dopiero zaczyna transformację. Przepoczwarzanie.
Stoję na starcie. Jedyne, czego jestem pewna, to poczucie, że się nie poddam. Nie dlatego, że taka zawzięta ze mnie baba. Nie dlatego, że przemieniłam się w Xenę, wojowniczą księżniczkę. To dlatego, że zmianę życia nie tylko zaplanowałam, lecz także całkowicie zaakceptowałam i przyjęłam jako dobro, nie konieczność.
Życzliwa loża doradców
Dużo zostało już postanowione. Fundamenty odlane, wydają się bardzo solidne, teraz pozostaje iść za ciosem.
Na plac boju chcę wkroczyć sama. Bez pomocy. Nie szukam wsparcia. Omijam jakąkolwiek formę współpracy, czerpania motywacji bądź otuchy. Zosia Samosia chce samodzielnie postawić każdy krok, bez trzymania za rękę, bez morza słów czy chociażby porozumiewawczych spojrzeń. Wybieram ten model działania w pełni świadomie. Z całą mocą i premedytacją. Dlaczego? Kilka miesięcy po rozpoczęciu metamorfozy piszę o tym do Bebe:
Wstydzę się tego, że ludzie mieliby na mnie patrzeć i dopatrywać się, czy schudłam, czy też nie. Albo mi kibicować. Albo doradzać mi. Panicznie się tego boję i ukrywam skrzętnie całość. Potrzebuję dojść do tego wszystkiego sama, bez asysty i loży obserwatorów, nawet tych życzliwych.
Trudno, och, jak trudno niektórym to pojąć. Jestem spętana panicznym lękiem przed upokorzeniem i oceną innych ludzi. I to nie dlatego, że brak mi bolesnego doświadczenia. Sęk w tym, że znam jego smak aż za dobrze i boję się, że picie z kielicha goryczy zabije Dziką Kobietę. Że ona odejdzie, zniechęcona, wycofa się.
Gruba jest wiecznie na wokandzie. Przebywa pod wiecznym ostrzałem. W oczach ludzi – mężczyzn i kobiet, starców i dzieci, bliskich i dalekich – dostrzega myśl: „Otyła. Tłusta. Zaniedbana”. Gruba czuje się oceniana zawsze, nawet jeżeli nikt jej nie ocenia. Dzieje się tak, bo to ona sama wydaje na siebie wyrok, tylko o tym nie wie. Nie da się jej tego wytłumaczyć. Na nic logiczne wyjaśnienia. Argumenty rzucone z nadzieją padają na skalisty grunt. Nie mają cienia szansy na wydanie plonu. Zbyt wiele sytuacji, zbyt wiele słów, zbyt wiele cierpienia wyjałowiło to miejsce.
Wystarczy wrócić myślą do kilku momentów.
Stoję w sklepie. W sklepie spożywczym. Czekam na Marysię, która kupuje coś do sałatki greckiej, a do tego jakieś ciastka do kawy. Nagle wpada dziecko. Cygańskie dziecko, ciemne, romskie. Dziecko ma misję, aby wyżebrać nieco pieniędzy. Jego matka stoi przed drzwiami i wydaje się niezainteresowana tym, co się dzieje. Chłopiec ma nie więcej niż siedem lat. Podchodzi do każdego i wyciąga rękę, mówiąc: „Proooszę, daj złotówkę, proooszę”. Odmawiam. Krępuje mnie ta sytuacja, nie mam drobnych, nie wiem, jak się zachować. Na moje ciche, bełkotliwe: „Nie mam”, twarz chłopca wykrzywia się w grymasie niezadowolenia, a z ust wymyka się wyraźne i dźwięczne stwierdzenie: „Gruba świnia”. Po czym odchodzi.
Zostaję sama, mrugam oczami, zaciskam wargi. Takie słowa rzucone przez małego chłopca zdumiewają podwójnie. Szokują i wydają się być niesamowicie prawdziwe. Przecież mali chłopcy nie kłamią. Mówią, co myślą. Ubierają w proste słowa to, co widzą.
Jadę autobusem. Stoję dosyć blisko drzwi, tuż przy kabinie kierowcy. Ścisk jest niemały, choć to sam środek dnia. Gorąco, upalnie, lato. Moja absolutnie znienawidzona pora roku. Czuję, że koszula przykleiła mi się do pleców, a strużki potu za wszelką cenę chcą się dostać do oczu. Rzęsy nie są wytuszowane, więc nic się nie wydarzy, niemniej jednak uczucie jest wybitnie nieprzyjemne.
– Pani się posunie, tu nie wolno stać, zasłania pani! – słyszę nagle głos kierowcy zza szyby.
– Nie mam gdzie się posunąć! – odpowiadam zawstydzona. Sytuacja niegodna pozazdroszczenia.
– Ogranicza pani widoczność kierowcy – odwarkuje. – Grubaska! – dorzuca o kilka tonów głośniej.
Cały autobus słyszy, choć nikt nie reaguje. Robi mi się nieco słabo, w ustach czuję całą pustynię szorstkiego upokorzenia. Brudnego, palącego wstydu, który pochłania mnie zupełnie. Nie mogę powstrzymać łez. Dobrze, że rzęsy są niewytuszowane.
Wsiadam do pociągu relacji Warszawa – Katowice. Zwyczajny, obskurny TLK, żaden luksus. Tłok jest nieziemski, od miesięcy nie jechałam tak przepełnionym składem. Wiem jednak bardzo dobrze, że ludzie stojący na korytarzu są po prostu zbyt leniwi na to, aby przejść dalej i znaleźć wolne miejsca w przedziałach. Wolą stać nieruchomo i blokować przejście. Perspektywa spędzenia czterech godzin na stojąco, blisko cuchnącej toalety, jest wyjątkowo nieprzyjemna, więc ostatecznie brnę przed siebie, racząc każdego głośnym „przepraszam”.
Mam rację, od razu widzę, że kolejne przedziały są pustawe i bez problemu można znaleźć miejsce siedzące. Kiedy jednak mijam pewną blondynkę, wciągając brzuch najbardziej jak umiem, nie udaje mi się uniknąć najgorszego.
– Co się pani tak pcha?! – słyszę jej głośny sprzeciw.
– Tam są miejsca siedzące, chciałabym przejść – odpowiadam speszona.
– Pani by lepiej schudła, a nie się tak pchała na ludzi! – warczy blondynka i ani myśli się posunąć.
W końcu jakoś przechodzę, a kiedy zajmuję swoje upragnione miejsce, wciąż brzmią mi w głowie jej słowa. Będą się odbijały w myślach przez długi czas. Przez lata.
Poranek w warszawskiej przychodni. Ludu tyle, że nawet sardynki w puszce mają więcej tlenu. Nie ma to jak społeczna integracja poprzez stanie w kolejce do lekarza! Stoję dzielnie i podpieram ścianę. Nagle mężczyzna siedzący niedaleko drzwi do gabinetu podrywa się i mówi:
– Pani siada!
Dobrze wiem, o co mu chodzi. Jest przekonany, święcie przekonany, że jestem w ciąży. To się często zdarza i za każdym razem mam ochotę, aby ziemia się pode mną rozstąpiła i pochłonęła mnie w trybie natychmiastowym. Na zawsze. Jest mi gorąco, czuję jak pali mnie twarz (dzięki Bogu się nie rumienię). Za wszelką cenę unikam wzroku mężczyzny.
– Nie, dziękuję, postoję… – mamroczę bezsilna.
Jednak on nie ma zamiaru odpuścić. No bo jak to: wstał, dżentelmen, chce miejsca ciężarnej ustąpić, a ta śmie mu odmawiać?!
– Ale pani siada! – powtarza jeszcze głośniej, z gorliwą i nieco gniewną nutą w głosie.
Nie mam wyjścia. Nie chcę się kłócić, na nic moje protesty. Co mam mu powiedzieć? Nie jestem w ciąży, proszę pana. Jestem po prostu gruba. Wyobrażam sobie jego minę. Przerażenie pomieszane z upokorzeniem i pogardą. Mieszanka iście wybuchowa i do tego… urażona męska duma. Więc siadam i wbijam wzrok w podłogę. Nie odrywam od niej spojrzenia aż do momentu, gdy lekarz wywołuje moje nazwisko.
Gruba zawsze będzie się czuła oceniana. Lustrowana wzrokiem. Słyszy myśli ludzi, te głośne i te nieme. Te, które są i te, których zupełnie nie ma. Ona wie lepiej. Jest społecznie napiętnowana, wyróżniona, szykanowana. Mówiąc najprościej: zaszczuta. Dobre słowo, bardzo znamienne.
W myśl tego wszystkiego panicznie się boi, że jej chudnięcie, przemiana, będzie przede wszystkim przyznaniem się do winy. Chudnę, bo mieliście rację. Chudnę, bo wyglądam strasznie i dłużej nie mogę tego znieść. Właśnie. W głowie grubej, w mojej głowie, te słowa brzmią i kołyszą się, jak wprawiony w drżenie wibrafon. Słyszę je. Czuję, jak słodka satysfakcja rozlewa się w myślach szyderców i tych, którzy zawsze uważali, że powinnam, że muszę, że nie mam wyjścia i że czas wziąć się za siebie. A skoro gruba, czyli ja, postanowiła skorzystać z porad wszystkich mędrców, jakich spotkała, warto bacznie ją obserwować i śledzić postępy. Gdy się potknie lub przewróci, należy kręcić głową i mówić: „No, zaniedbać się było łatwo. W drugą stronę to męka. Zasłużona męka”.
Również życzliwi obserwatorzy są niewygodni. Przecież oni liczą, że mi się uda. Chcą tego równie mocno jak ja. A jeżeli jednak nie? Jeżeli nie wyjdzie? Zawiodę ich. Tak bardzo ich zawiodę, sprawię przykrość. Nienawidzę, kiedy komuś jest przeze mnie przykro.
Więc – nie! Nikomu nie powiem, nikomu nie zdradzę tajemnicy. Moja przemiana, Dzika Kobieta, przez długi czas pozostanie słodkim sekretem. To nawet całkiem przyjemne: zmieniać swoje życie, kiedy nikt nie zagląda mi przez ramię. Kiedy nikt nie patrzy, czy moje ubrania są już luźne czy jeszcze nie.
Kiedy po kilku miesiącach piszę o tym Bebe, odpowiada:
Niechęć do kibiców rozumiem. Praca nad sobą to taka intymna sprawa, i nieważne, czy wewnętrzna, czy zewnętrzna. Ale każdy musi przejść ją sam, bo nikt też lepiej nie wie, czego potrzebujesz, jak ty sama. Działaj, nie przejmuj się, co ludzie mówią lub nie. To, co robisz teraz, to inwestycja w siebie, na zawsze, niezniszczalna.
Bebe, jak zawsze, dotyka sedna sprawy i ubiera w słowa to, co się we mnie mieli i grzęźnie w chaosie. Praca nad sobą. Moja i tylko moja. Intymna, tajemna. Powolna i niespieszna, rozplanowana dokładnie tak, jak pasuje mnie, a nie komuś innemu.
Dietetykom śmierć
To pierwsza myśl, jaka nachodzi mnie na nowej drodze. Dietetykom śmierć. Bo…?
Kurs obrany: inna ja. Wypływam na szerokie wody! Loża doradców, nawet najbardziej życzliwych i czułych, to nie tylko ludzie wokół, przyjaciele i znajomi. To także ci mądrzy i oświeceni, którzy wiedzą, co masz robić i bardzo dokładnie ci to rozpiszą. Ziarenko do ziarenka, gram do grama, kropla do kropli.
Dawna ja, dawna Danusia, radzi Dzikiej Kobiecie jedno – im bardziej ktoś ci coś każe, tym bardziej ty tego nie chcesz. Nic odkrywczego. Stając pomiędzy ruchomymi ścianami, które zbliżają się do siebie, masz narastające poczucie zagrożenia i paniki. A rozwiązanie jest tylko jedno: ucieczka. Ucieczka na starą, bezpieczną trasę, do ukochanego kokonu, w którym robisz to, co chcesz, w którym nikt nie ingeruje w rzeczy, które lubisz.
A dietetyk każe. Taką ma pracę. Takie są standardy. Tym samym budzi gwałtowny sprzeciw Dzikiej Kobiety, która bada teren i ewentualne zagrożenia. Sprawdza wszystkie wyjścia ewakuacyjne, którymi będzie chciała uciekać od nowo podjętych decyzji. Widmo lekarzy i dietetyków, zmuszających do grania według ich zasad, jest jak drzwi pomalowane na czerwono, z wielkim, mrugającym okiem alarmu. Perspektywa, że ktoś może mnie rozliczać z wyznaczonych celów, jest nie do zniesienia i dlatego postanawiam, że nie zwrócę się do dietetyka.
Nie wiem jeszcze, że ta droga oznacza pójście naokoło i trafianie kilka razy pod zły adres. Nie wiem, że napotkam osamotnienie i chaos. Nie wiem, że poznawanie zasad żywienia i funkcjonowania ludzkiego organizmu to jak czytanie wielkiej księgi, do której ktoś wciąż dopisuje nowe rozdziały.
Patrzę na te decyzje z perspektywy czasu. Widzę tę dziewczynę, rozglądającą się po nowym życiu z lękiem i niepewnością. Słyszę Dziką Kobietę, która bardzo chce zostać, a która boi się, że czegoś nie dopilnuje. Pytam siebie: czy mając to doświadczenie, poszłabym do dietetyka? Zmieniłabym postępowanie, taktykę?
Rozbroję własną pewność siebie i powiem: nie wiem. Dobry Boże, nie wiem. Bo z jednej strony – solidne wsparcie kogoś z wiedzą ułatwiłoby wszystko i dało większe poczucie bezpieczeństwa. Z drugiej jednak – zdobyty i okupiony wysiłkiem medal ma też i rewers, a na nim wyryta jest słodka satysfakcja z tego, że walczyłam sama, że wolność była bronią. Więc nie żałuję.
Trzy lata później, będąc już chyba zupełnie inną Dziką Kobietą, która jest w dużej mierze oswojona, postanawiam pójść na wizytę. Do dietetyka właśnie. Po tak długim czasie nudzi mnie mój jadłospis i myślę, że czas na to, aby dowiedzieć się, co specjalista powie na mój temat.
Opowiadam o sobie pani Kamili.
– O matko. Dużo pani je! – mówi, kiedy pokazuję mój jadłospis.
Rzeczywiście, dużo. Ta jedna rzecz nie zmienia się, pomimo diety.
Dostaję rozpiskę. Od poniedziałku do piątku, dzień po dniu, posiłek po posiłku, wszystko jest napisane. Czarno na białym. Nie jest źle, choć zmiany są spore. I wiem, że dobrze zrobiłam, nie idąc do pani Kamili na początku mojej drogi. Nie ma zmiłuj. Kasza wyliczona na łyżki, a warzywa na chochelki. Danusia z wielkim apetytem i lękiem, że będzie głodna, w pierwszej fazie nie pogodziłaby się z takim traktowaniem.
Diety trzymam się kilka tygodni. Pomaga mi wyzbyć się niektórych nawyków. Ale chyba jednak wciąż nie potrafię jeść, jak ktoś przykazał.
Mimo wszystko, to ważny moment. Dietetyk przeciera kilka szlaków. Otwiera parę szufladek. Po latach samotności w kuchni warto było kogoś do niej wpuścić.
Jednak u progu mojej walki wszystko wygląda inaczej. O wiele jaskrawiej. W końcu to poligon!
W dużej mierze lęk przed dietetykiem opiera się na sprzeciwie wobec wydzielania racji żywnościowych. Brzmi tak, jakbym była na wojnie! Czy mam ostrożnie wyjadać zapasy z bunkra, bo za chwilę może przyjść głód i żołnierze będą padali jak muchy? Nie. Wokół mnie jest pełno jedzenia, siłą rzeczy nie chcę oszczędzać.
Moja przyjaciółka Sabina postanawia wziąć się za siebie. Ostro. Postanowienie jest bardzo mocne, w związku z czym prosi znajomego dietetyka, z dużą wiedzą o problemie, o rozpisanie zarówno diety, jak i treningów. Ciekawa jestem. Wysyła mi więc tę listę. Już na sam widok włos jeży mi się na głowie. Plan dzienny: 1300 kcal.
Na śniadanie: 3 łyżki płatków, jabłko, łyżka pestek słonecznika, ciut miodu i soku z cytryny? Sałatka przepyszna, ale… sytość poczułabym mniej więcej na pół godziny. Przecież jeszcze do niedawna zjadałam cztery pajdy chleba na śniadanie!
Kolejny posiłek: sama maślanka. Ma wystarczyć na 180 minut niekończącej się udręki? Mnie, osobie, która potrafiła zjeść ponad kilogram ziemniaków i kilka kotletów mielonych na jeden posiłek!?
Właśnie w tym tkwi szkopuł – wydzielanie miniporcji osobom, które mają wilczy apetyt i nie najadają się jakością, ale ilością. Ja na śniadanie lubię łączyć kaszę jaglaną (także w postaci past kanapkowych) z warzywami. Sałatka z dwóch dużych pomidorów, parę listków sałaty i do tego szklanka ugotowanej kaszy jaglanej – są w stanie zaspokoić poranny głód na trzy godziny. Wiem, zestaw dziwny, ale moim smakom odpowiada. Sałatka jest duża. Ja lubię dużo jeść. Mądry dietetyk to zrozumie, choć pewnie nigdy nie zaakceptuje.
Kimkolwiek jesteś, jakkolwiek czujesz, pamiętaj: Słuchanie siebie to jedyna droga.
Sam oceń, czy dłoń na ramieniu – lekarza, dietetyka, przyjaciela – będzie wsparciem i otuchą, czy ciężarem wbijającym cię w murawę. Nie istnieje jedna recepta, nie ma przepisu na człowiecze pojmowanie zmian i pracy nad samym sobą. Możesz schudnąć pod opieką dietetyka. Możesz schudnąć sam, bez jego pomocy. Trzeba tylko znaleźć złoty środek.
Kiedyś, siedząc z psycholożką, uśmiechnęłam się na myśl, jak ciężka jest praca nad tym, co siedzi w środku mnie. Psycholożka spojrzała tylko i podsumowała: to orka na ugorze.
Dzika Kobieta wyposażona jest w silny instynkt samozachowawczy. Swoje postępowanie opiera na przeczuciu (przeczuwa, że nakazy i zakazy zachwieją jej pewność siebie) oraz na doświadczeniu. A właśnie w moim przypadku doświadczenie odegrało istotną rolę w wykluczeniu zacnego grona specjalistów.
Doświadczcie więc ze mną…
Kwiecień 2012. Wiosna, kapryśna pogoda. Jak większość polskiego społeczeństwa w tym okresie, również i mnie dopada przeziębienie. Nic wielkiego, ból gardła, katar… Ponieważ pracuję z lekarzami, tuż przy drzwiach gabinetu, postanawiam skorzystać z tego dobrodziejstwa i skonsultować się z lekarzem. Internistą.
Pan doktor w białym kitlu siedzi za biurkiem i pisze jak szalony. Oni zawsze piszą, papierologia ich zabija, nadgarstek boli, mózg się przegrzewa. Pacjent przeszkadza, a stos papierów w ogóle nie znika.
Siadam grzecznie. Pan doktor nawet nie odrywa wzroku od kartki, tylko skrobie zamaszyście, a mnie pyta tonem znużonym, cóż takiego mnie sprowadza. Więc mówię, co, wiedząc, że on słyszy dzisiaj podobne powody pewnie po raz czterdziesty.
Nagle pan doktor spogląda na mnie i… odpala pocisk, bez sygnału ostrzegawczego.
– Myślała pani o operacji zmniejszenia żołądka?
O Chryste, o matko i córko! Zastygam w bezruchu. Próbuję coś wykrztusić z siebie, ale wargi nieco zdrętwiały i nie znajduję siły, żeby przepchnąć przez nie odpowiedź w stylu: „Oczywiście, panie doktorze, że nie myślałam”. On jednak dopiero się rozkręca.
– A powinna pani. Ja mam taki zabieg za sobą. Powinna pani niezwłocznie się tym zająć. – Mówiąc to, pisze na bloczku notatki. Dla mnie. – Proszę bardzo. Pod tym adresem znajdzie pani klinikę. A jakby co, mogę pomóc coś załatwić.
Na katar i ból gardła nie dostaję nawet witamin, a jedynie poradę: mam iść do apteki, tam mi coś dadzą.
Oszołomiona i upokorzona wychodzę z gabinetu i czuję się absolutnie najgrubszą kobietą na całej kuli ziemskiej. Czuję się tak gruba i brzydka, że mam ochotę uciec gdzieś daleko, poza cywilizację, gdzie nie ma ludzi ani żadnych istot żywych.
Widzę siebie na stole operacyjnym, czuję żelazny uścisk opaski na żołądku, która jak pięść rozsądku sprawi, że nie będę mogła zjeść więcej niż łyżkę owsianki. Ten obraz budzi mój sprzeciw. Budzi strach. Nie chcę się operować. Nie jestem chora, nie potrzeba mnie kroić ani wprowadzać do mojego ciała żadnych obcych elementów.
Pan doktor wbił nóż po samą rękojeść. Wstyd jest tak wielki, że nie jestem w stanie opowiedzieć o tym nikomu. Kilka chwil po wizycie w gabinecie jadę autem z przyjacielem. Chcę zrzucić to z siebie, jak pająka, wielkiego i włochatego, ale paraliżuje mnie upokorzenie. A może myśl, że przyjaciel przyznałby rację panu doktorowi?
Kongres diabetologiczny. Pojawiam się na nim w charakterze obsługi. Stężenie dietetyków i diabetologów na kilkuset metrach kwadratowych jest zatrważające. Toczą się dyskusje o otyłości, cukrzycy i zaburzeniach w odżywianiu. Na stoiskach firm farmaceutycznych można dostać ulotki i śmieszne gadżety, wskazujące liczbę kalorii oraz indeks glikemiczny wybranych produktów. Biorę do ręki jeden z nich, zachodząc w głowę, co to takiego ten indeks.
– Pani to chyba lubi dużo jeść? – pyta nagle stojąca przede mną uczestniczka kongresu. Dietetyczka albo diabetolog, nie wiem. – To tak, jak moja córka – kontynuuje, ignorując fakt, że nawet nie zdążyłam odpowiedzieć. – Ona też lubi i nie może schudnąć. Pani musi szybko coś z tym zrobić! Otyłość to poważna choroba, no i takie obciążenie dla stawów! – Opowiada z pasją, a ja stoję i kulę się w sobie, jak pies pod ostrzałem fajerwerków. Kazanie z ust obcej kobiety, na zjeździe mądrych głów, to szok. Trochę tak, jakby ktoś wepchnął mi nagle łeb pod wodę. Kiedy się wynurzam, a kobieta odchodzi, z trudem łapię oddech i kręci mi się w głowie. I znów, upokorzenie jest tak silne, że nie jestem w stanie nikomu o tym opowiedzieć. Chciałabym zabrać tę historię do grobu, a grób wykopać jak najszybciej.
Choć mijają lata, wciąż doskonale to pamiętam. Miejsce, moment, kobietę i swoją głupią minę.
Kiedy więc kilka lat później staję przed wyborem drogi i ewentualnych pomocników, bez wahania wybieram opcję samotności. Doświadczenie dało mi w kość. Jest moje, indywidualne, każdy może mieć inne.
Płacę, więc wymagam (?)
Dietetyk i lekarz to liczby. Jeden kilogram mniej tygodniowo, kalorie zawarte w produktach, współczynnik, algorytm odchudzania. Konkretne oczekiwania podane na białej kartce… Rozpisana dieta ma przecież przynieść rezultaty, których będziemy wypatrywać.
Wchodzisz na wagę, patrzysz w lustro, myślisz: gdzie te efekty? Lekarz powiedział, że powinno się dziać, że będzie sukces, że może i trzeba mieć cierpliwość. Cuda się nie zdarzają, ale… I tak na nie czekamy.
No właśnie. Ta świadomość wyczekiwania widocznej zmiany bywa niesamowicie zgubna. Nieraz się na nią nabierałam. Siłą rzeczy, w dawnych czasach, gdy zdarzało mi się podejmować próby zgubienia kilogramów, atmosfera była nerwowa. Dwa tygodnie diety, a spodnie ciągle ciasne? Miesiąc wyrzeczeń, a waga drgnęła jedynie nieznacznie? Czuję się oszukana. Nie tak miało być. A skoro efekt marny, a udręka niewspółmierna, rada jest jedna – rzucić to wszystko w cholerę… Może ja po prostu nie jestem jedną z tych, które mogą zmienić siebie?
Takie myśli, paradoksalnie, przynosiły bardziej ulgę niż zmartwienie. Były pocieszeniem, że to wszystko nie jest moją własną winą, że ja sama nią nie jestem. Bezsilność była powodem do poddania się i usprawiedliwieniem dla rezygnacji.
Kiedy więc świat wokół zaczyna się zmieniać, a ja dojrzałam do zupełnie nowych zmian, boję się znów poszukać tego wyjścia awaryjnego, które zawsze jest blisko i zawsze stoi otworem. Wystarczy tylko się zawahać, a pojawia się przed tobą, niczym magiczny pokój życzeń rodem z Hogwartu. Wejdziesz? Jasne.
Waga precz!
Lekarz czy dietetyk to tylko preludium do całej machiny zmian i decyzji. Skoro specjalista powoduje u mnie nerwowe wyczekiwanie na wymarzoną metamorfozę, jeszcze większą pokusę stwarza… waga. Tak zwana łazienkowa.
Pani waga może być elektroniczna lub całkiem zwyczajna. Jest sprawiedliwsza i szczersza niż Salomon, no chyba że się zepsuje. Pobożne życzenie, aby przekłamywała, ale rzadko jej się to zdarza.
Taki mały przedmiot, niepozorny, a jednak – wzbudzający tyle emocji. Ważysz się, najchętniej rano, na czczo, nago, po toalecie, byleby odchudzić się maksymalnie. Byleby złagodzić wyrok, który często zmienia oblicze całego dnia. Albo łamiesz te zasady, a potem w głowie przekonujesz się: no dużo, dużo za dużo, ale przecież trzeba odliczyć balast – ubrania, obiad, pełny pęcherz, a do tego – warunki ogólnie niesprzyjające.
Na tym problemy się nie kończą. Najgorzej jest wejść na wagę i nie móc dostrzec wyniku (wyroku?). Brzuch przysłania widok i nie ma litości. Można go wciągać, ugniatać, spłaszczać – a i tak dumnie broni prawdy, jakby chciał mnie uratować przed nieszczęściem. Wisi jak kurtyna.
Waga to miecz obosieczny. Dla dietetyka, dla lekarza, dla osoby walczącej to podstawa. Obserwują wyniki. Mierzą, ważą, kalkulują. Śledzą postępy, monitorują, a wszystko zostaje odnotowane skrupulatnie, czarno na białym.
Dzika Kobieta od razu wietrzy zagrożenie w tym procederze. Pamięta bardzo dobrze smak stresu, lęk przed postawieniem nagiej stopy na wadze. Pamięta, jak kiedyś u rodziców, ni stąd ni zowąd, postanowiłam zobaczyć, co jest na rzeczy. Żywy obraz, projekcja prosto z głowy. W sypialni rodziców stoi waga, niewinna, niepozorna. A ja naprzeciw niej, wystarczy zrobić krok do przodu.
Samo ważenie jest czynnością raczej błyskawiczną, ale… Ale jak się okazuje, kręcący się kołowrotek liczb, upiorne koło fortuny, albo fałszywa ruletka, wydaje się długo dobierać dla ciebie odpowiednią cyfrę. Och, stoję na wadze, a czas nagle zwalnia. Reguluje go jedynie walenie mojego serca, dudnienie wyjątkowo energiczne, bo napędzane lękiem.
I w końcu jest. Stop. Nie wystarczy spojrzeć w dół, bo przecież brzuszna kurtyna zawadza. Ale w końcu jakoś się udaje.
131 kilogramów. Czasem człowiek przeczyta jakiś komunikat i wydaje mu się, że bezużyteczną informację wyrzuca z pamięci. Nic bardziej mylnego. Widząc liczbę 131, przypominam sobie, jak kiedyś na kartce z kalendarza (takiego, z którego kartki zrywa się codziennie) przeczytałam, że przekraczając wagę 130 kilogramów, wkracza się w obszar tak zwanej otyłości olbrzymiej. Już sama nazwa to iście szatański zlepek słów. Wypowiedz to głośno – uszy więdną. Nie dość, że ktoś jest otyły, to do tego jeszcze olbrzymi. Chory. Śmiertelnie chory, a odwrotu praktycznie nie ma…
Panika, szok i natychmiastowe pragnienie, aby zagrożenie zniknęło. Czy jednak takie uczucia sprawiają, że coś zmieniam? Nie. Działanie jest odwrotne. Czuję paraliż i rezygnację. Wrażenie, że tonę w problemie. Tonę tak bardzo, że próba wyswobodzenia się jest nie tylko bezcelowa, lecz także bolesna i niesamowicie męcząca.
Dzika Kobieta potrafi przewidywać, ten instynkt przetrwania przydaje się zwłaszcza na początku drogi. Musisz przewidzieć przeszkody. Tyle, ile się da.
Wagę traktuję jako zagrożenie, bo od razu na myśl przychodzi obraz mnie, która codziennie rano – naga, na czczo, po czynnościach fizjologicznych, czeka na wyrok. Czeka, aż pokażą się liczby. A liczby mogą zadecydować, czy poczuję radość, smutek, nową energię do działania, czy raczej wstyd i rezygnację.
Nie chcę się uzależniać od liczb. Nie chcę wchodzić na wagę i poddawać się ocenie. Nie chcę wieczorem zastanawiać się, czy jabłko zjedzone po godzinie osiemnastej przekuje się w dodatkowy kilogram, czy też nie. Nie chcę przekonywać się, że stracone dwa kilogramy przerodziły się w trzy kolejne, tym razem do przodu. A skoro się cofam, znaczy, że jestem beznadziejna.
A przecież nie muszę wiedzieć dokładnie, ile masy tracę z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Nie mam obowiązku tego sprawdzać i na to czekać, skoro to odbiera mi radość i chęć do dalszej walki. Założenie jest inne i zupełnie nowe: nie liczę kilogramów, po prostu cierpliwie zmieniam cały swój świat.
Mijają lata. Wagi w domu nadal brak. Czasem ważę się na siłowni. Rytuał zawsze jest ten sam. Zerkam z niechęcią na małe urządzenie, bo bardzo nie chcę sprawdzać, co pokaże. Biję się z myślami. W końcu wchodzę. I zawsze jestem gotowa na szok. Nastawiam się, że wszystko robię źle i na pewno przytyłam. Wcale nie. Waga pokazuje ciągle tyle samo. Ulga niewarta jest stresu. Waga wciąż jest moim wrogiem.
Skok w ogień – co zabrać, a co zostawić?
Chyba każdy rozważa czasem sytuacje abstrakcyjne. Co wyniesiesz z płonącego domu? Co zabierzesz ze sobą na bezludną wyspę? Im dłużej myślisz, tym więcej nie wiesz.
Tymczasem ja docieram do miejsca, w którym wiem już, że za chwilę skoczę. Wszystko wokół płonie, nie ma na co czekać. Kiedy 1 stycznia 2013 roku tuż po północy leżę w łóżku, bijąc się z myślami i nasłuchując wewnętrznie zewu zmian, czuję, że moją największą, najpotężniejszą bronią będą spokój, ostrożność i cierpliwość. Nowy rok, nowy rok… Dobry albo zły. Poza moją kontrolą? Poza moim wpływem…?
Tak. Skaczę z wysoka. W nieznane. Nie wiem, jak wyląduję i ile mnie zostanie. Nie wiem, czy nie rozbiję się na kawałki. Nie wiem, czy nie odbiję się i nie wrócę w górę, jak zgaga. I w sumie ta niewiedza jest… słodka. Moja psycholożka powtarza, że nie znamy przyszłości i to nas chroni. Najpewniej przed obłędem. A czasem jest się tak blisko…
Przekuwam niewiedzę w przygodę. Jej smak jest intrygujący, całkiem obiecujący. Nie chcę go jednak przedawkować, bo to nieprzyjemne. Jak objedzenie się nowo poznaną potrawą. Trzeba zminimalizować ryzyko, że zwróci się ją w bólach.
Kiedy więc budzę się rano i czuję, że wszystkie emocje nie wyparowały, ale dalej mocno mnie trzymają, czuję się trochę tak, jakby coś objęło mnie w pasie i ogarnęło. Tym czymś jest nadzieja, że zmiana będzie kursem ku lepszemu.
O nadziei mogłabym napisać wiele. Psycholożka, moja mentorka i lustro, powiedziała, że kto traci nadzieję, ten nie ma już nic. Tacy ludzie odbierają sobie najczęściej życie, bo spoglądając w przyszłość, nie widzą sensu, a jedynie pulsującą, nienasyconą rozpacz. To ona przygważdża ich do łóżka, wywołuje depresję, odbiera wolność. Człowiek staje się ubezwłasnowolniony.
Nadzieja jest więc jedną z wartości, które zabieram w nową drogę. Układam pieczołowicie w głowie, tuż obok cierpliwości – klejnotu koronnego i ostrożności, która jest na wagę złota. To właśnie ona ma mnie chronić przed błędami. Popełnię ich multum, ale ominę kilka tych, które mogłyby zniszczyć to, co już osiągnęłam.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia
Jedzenie – rozkosz bogów. Dar dla ludzkości, który wykorzystujemy skrzętnie od zawsze, od zarania. Tyle tego jest, tyle dobrego. Słone, tłuste, pachnące, pyszne, intensywne. Słodkie, pulchne, kolorowe, delikatne i aksamitne. Pikantne lub rozkosznie łagodne. Wyraziste. Dogadujące się z kubkami smakowymi. Jedzenie wysyła do mojego mózgu jeden komunikat: Jest mi dobrze. Jest cudownie. Niech to się nie kończy!
. . . …(fragment)… Całość dostępna w wersji pełnej
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Dedykacja
Wstęp
CZĘŚĆ PIERWSZA - Kobieta z martwych powstaje
Dzika kobieta ma dosyć siedzenia cicho
Pierwszy haust powietrza
Kim jesteś, nowa ja?
Oręż w ręku
CZĘŚĆ DRUGA - Jedzenie, czyli nie wróg, a nowy sprzymierzeniec
Zasiadam do stołu
Po nitce do kłębka
Apetyt się zaostrza
Antyrewolucja nabiera rozpędu
Królestwo smaku
Wieje chłodem
CZĘŚĆ TRZECIA - Witaj, sporcie!
Nadciąga sportowa rewolucja
Sport w rozterce
Dzika kobieta wpada w rytm
Zamrożona
Sportowiec czy uzurpator?
CZĘŚĆ CZWARTA - Dzika kobieta na placu boju
Słodki sekret dzikiej kobiety
Wsparcie na placu boju
Ludzie czy potwory? Świat oczami grubaski
Chora. Chora dusza
Siła słowa
Dzika kobieta jest naga!
CZĘŚĆ PIĄTA - Nowy świat, nowa ja, nowe problemy
W nowym ciele stary duch
Jestem jakaś inna
Dzika kobieta może się podobać
Chudość jest w cenie
CZĘŚĆ SZÓSTA - U dzikiej kobiety w gościnie
Dzika kobieta, odważona kobieta
Co słychać, Agnieszka?
Dobrze cię widzieć, Kamil
Miło cię poznać, Fatima
Epilog - Odważona i Bebe
Podziękowania
Zdjęcia