Macochy - Danuta Awolusi - ebook + książka

Macochy ebook

Danuta Awolusi

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy można pokochać cudze dziecko?

Nadia i Anita to skłócone siostry, które jeszcze w dzieciństwie rozdzielił mur wzajemnej niechęci. Są absolutnie różne, ale łączy je pewne wspólne doświadczenie życiowe: ich partnerzy mają dzieci z poprzednich związków. Zbieg okoliczności, a może przeznaczenie, sprawia, że po latach milczenia obie spotykają się na zajęciach grupy wsparcia, to tu kobiety, będące w podobnej sytuacji, mogą porozmawiać o tym, do czego nie wypada głośno się przyznawać: o nienawiści do dziecka "tej pierwszej" i nieradzeniu sobie z rolą macochy.
Nadia i Anita stają w obliczu dramatów i trudnych wyborów, muszą zdobyć się na mnóstwo cierpliwości i dobrej woli. Czy potrafią dać sobie nawzajem wsparcie, czy też zadawnione urazy okażą się ważniejsze od siostrzanej więzi?

Danuta Awolusi, rocznik 86` - Ślązaczka, mieszkająca obecnie w Warszawie. Pisarka, autorka tekstów, od kilku lat prowadzi blog recenzencki "Książki Zbójeckie". Wokalistka Gospel w warszawskim chórze Soul Connection Gospel Group. Absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 335

Oceny
4,5 (47 ocen)
29
13
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
opryszek2020

Nie oderwiesz się od lektury

Dobry człowiek towarzyszy całe życie tym, których kocha, pomaga tym, których szanuje, i wspiera tych, którzy wprawdzie są mu obcy, ale widząc ich krzywdę, nie zostawi ich samych. Ten cytat chyba najlepiej oddaje ,to co dzieje się z bohaterami tej książki . Polecam.
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

znajome momenty z historii mojej rodziny..tylko zakończenie nie było tak pozytywne ... niestety.... szkoda
00
Moniasia

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i poruszająca różne tematy powieść warta przeczytania
00
Leonia1

Nie oderwiesz się od lektury

Gorąco polecam 😊
00
Kuleczmaaga18

Nie oderwiesz się od lektury

Piekna
00

Popularność




 

 

Copyright © Danuta Awolusi, 2019

 

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

 

Zdjęcie na okładce

© Lilia Alvarado/Trevillion Images

 

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

 

Redakcja

Ewa Witan

 

Korekta

Grażyna Nawrocka

 

ISBN 978-83-8169-804-7

 

Warszawa 2019

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

 

MACOCHY POLSKA

GRUDZIEŃ 2015

Julia przyszła pierwsza. W tym miesiącu prowadziła spotkania, więc musiała mieć nad wszystkim kontrolę. A prawda była taka, że gdzie zbierała się grupa kobiet, tam zawsze wszystko mogło się wydarzyć. Z korytarza dochodził już stukot pierwszych obcasów. Zdążyła jeszcze przeczesać palcami swoje kręcone, rude włosy, poprawić krzesła i usunąć stoliki. Nastawiła wodę w czajniku. Każda z przybyłych mogła się uraczyć szklanką kawy rozpuszczalnej lub owocowej herbaty.

Po chwili w drzwiach stanęły pierwsze uczestniczki spotkania. Ściągnąwszy czapki i kurtki, zajmowały miejsca. Te, które przychodziły tutaj od dłuższego czasu, rozmawiały cicho, wybuchając co chwilę chichotem.

Pojawiła się też jedna nowa. Na pierwszy rzut oka wyglądała na Latynoskę, ale Julia szybko się zorientowała, że ciemna karnacja pochodzi z solarium, a nie z Meksyku, a kruczoczarne włosy, spięte w idealny, gładki kucyk, skrywają inny, zapewne nijaki kolor. Skrzywiła się nieco na widok przedłużanych, zbyt gęstych rzęs i wydatnych ust, pomalowanych matową pomadką. Ta o wiele młodsza od niej dziewczyna, odważnie przejmująca styl niemodnej już Paris Hilton, kojarzyła jej się raczej z wysztafirowaną dziunią.

Skarciła sama siebie w duchu. Ocenianie innych kobiet w tym miejscu było głupie. Każda przychodziła tu przecież z własnym problemem. Stawały się sobie bliskie, choć prawie się nie znały.

 

W tym samym momencie Nadia wkroczyła na ulicę Studencką w Krakowie. Obrzuciła szybkim spojrzeniem kamienicę, potem fasadę pobliskiego liceum i w końcu znalazła cel, czyli siedzibę PCK. Serce waliło jej głośno, wyrywało się spod solidnej, puchowej kurtki, sięgającej niemalże do kolan. Musiała przystanąć, by złapać oddech. Wciągnęła w płuca mroźne, smogowe powietrze, zwiastujące chłodnego sylwestra. Nie znosiła Krakowa o tej porze roku. Był dziwnie smutny, poszarzały, jakby zima miała się nigdy nie skończyć.

Ciężkie drzwi czekoladowego koloru wyglądały całkiem przyjaźnie, ale Nadia miała ochotę zawrócić i uciec. To było głupie. Idiotyczne. Cholernie potrzebne, ale nie mogło się udać. Wiedziała przecież, kogo tam zastanie. Oczekiwała krakowskiej patologii, kobiet o przetłuszczonych włosach, z brakami w uzębieniu, ubranych w ciężkie, niemodne swetry z ciucholandu. Szanowne konkubiny, tak o nich myślała. Ona też była konkubiną, ale odrzucała to budzące niechęć słowo, które pojawiało się w telewizji zawsze wtedy, kiedy jakiś potwór zatłukł partnerkę albo wraz z nią znęcał się nad dzieckiem.

Czekała chwilę na przypływ odwagi, a gdy w końcu ją poczuła, dała się ponieść fali. Pchnęła drzwi. Zobaczyła przed sobą sporo krętych, drewnianych schodów. Była w znakomitej formie, pokonała je więc z łatwością, ale nienawidziła pocić się w grudniu. Nie miała czasu nawet na lekkie przeziębienie. Biznes wymagał, by była dyspozycyjna i zawsze przytomna.

Drzwi do pomieszczeń PCK stały otworem. Gdy weszła do środka, jej wątpliwości się spotęgowały. Do diabła, co robi w takim miejscu? Zanim zdążyła sobie odpowiedzieć na to błyskotliwe pytanie, recepcjonistka przywitała uprzejmie:

– W czym mogę pomóc?

– Ja... na spotkanie. Na grupę. Jestem już spóźniona.

– Macochy Polska? Na końcu korytarza i w prawo. Szatnia jest obok pani.

Nadia wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Zastanawiała się, cóż za guru marketingu wymyślił tę chwytliwą nazwę – „Macochy Polska”. Chybione, zważywszy na to, że ona przecież nie jest macochą. I nigdy nie zamierza nią zostać.

*

Anita zrobiła sobie kawę rozpuszczalną. W domu nie wypiłaby podobnej lury, ale musiała nieco się rozgrzać. Usiadła na jednym z krzeseł i wlepiła wzrok w telefon, skrolując ekran idealnie pomalowanym, długim paznokciem (świeżutka hybryda zawsze poprawiała jej humor). W rzeczywistości jednak przyglądała się bacznie każdej kobiecie, która wchodziła do sali. Kilka z nich widziała już ostatnio, z rudą prowadzącą na czele.

Po chwili w progu pojawiła się blada, niska szatynka. Wyglądała, jakby spotkała na korytarzu kogoś strasznego. Może bachora? Bardzo możliwe, przecież po to się tu spotkały. Kręcone włosy, ewidentnie niezadbane w odpowiedni sposób, związała w koński ogon. Anita skanowała jej twarz – szatynka miała ładną, zdrową cerę, ale brak makijażu sprawiał, że wydawała się nijaka. Wrażenie to potęgowały jej dżinsy i szary, zapinany sweter. Zdaniem Anity, tamta wyglądała jak szkolna bibliotekarka z liceum.

Łącznie w sali siedziało sześć kobiet. Gdy wybiła osiemnasta, ruda prowadząca odezwała się pewnym, donośnym głosem:

– Zaczynany. Witam wszystkie panie na kolejnym spotkaniu. Dzisiaj nas mało, ale to normalne, jest przecież martwy okres pomiędzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. W każdym razie, ja nazywam się Julia i będę dzisiaj przewodniczyć zebraniu. – Uśmiechnęła się, co złagodziło jej rysy i wzbudziło szacunek obecnych. – Widzę, że mamy nową osobę. Skoro tak, zgodnie z tradycją przypomnimy sobie zasady funkcjonowania naszej grupy, żeby wszystko było jasne. Pomożecie? – zwróciła się do pozostałych.

– Wszystko, co mówimy, zostaje tutaj. Nic nie wychodzi poza ten pokój – odezwała się pierwsza kobieta z lewej strony.

– Mówimy sobie po imieniu. Nie oceniamy się nawzajem. Nie klniemy. Osoba prowadząca zawsze ma głos, udziela głosu i może przerwać każdą wypowiedź – wyrecytowała druga.

Ruda Julia z zadowoleniem pokiwała głową.

– Tak, a oprócz tego zbieramy się co miesiąc na kawę i herbatę, czasem jest także coś słodkiego. Za każdym razem mówimy sobie po kolei, co nas spotkało w danym tygodniu i czym chcemy się podzielić. Przepraszam, czy dobrze się czujesz? – zwróciła się do dziewczyny o mysich włosach, którą Anita obserwowała, odkąd tu weszła. Twarz tamtej przypominała płótno, na którym malowała się niepewność.

– Tak. Przepraszam – odezwała się cicho. Odchrząknęła, by nabrać nieco pewności siebie. – Chodzi o to, że czuję się jak na terapii dla współuzależnionych. Albo na mityngu AA. – Uśmiechnęła się z bólem.

– A, no to masz rację. Osoba, która nas założyła, miała z tym sporo do czynienia i skopiowała wiele zasad. To wprowadza porządek, bo grupa musi mieć pewne jasno określone normy. Nie musisz się jednak martwić, nie przerabiamy tu kroków ani nic z tych rzeczy. Po prostu rozmawiamy, wspieramy się, robimy wszystko, żeby dojść do ładu z naszymi relacjami z dziećmi partnerów. Z dziećmi, które nie są nasze, ale które musimy widywać, a nawet z nimi mieszkać. Nasza założycielka – Julia błysnęła nieco złośliwym uśmiechem – dziesięć lat temu była gotowa zabić dziecko swojego chłopaka.

Anita wysoko uniosła brwi. Czyżby się przesłyszała?

– Tak, dobrze słyszycie. Kupiła trutkę na szczury i czytała w Internecie, co ma zrobić, żeby się go pozbyć. Malec doprowadził ją na skraj wytrzymałości. Każdy dzień z nim to było piekło. W końcu dosypała mu trucizny do płatków kukurydzianych. Czekoladowych kuleczek, które lubił.

– I? – Anita nie wytrzymała.

– Najpierw poczęstował się nimi jej partner. Po pierwszej łyżce go powstrzymała. Wcisnęła im kit, że płatki się przeterminowały. Facet miał lekkie zatrucie, do końca nie wiadomo, czy właśnie od tego. Potem, w akcie desperacji, założyła forum. Nie na Facebooku, to jeszcze nie było modne. I w ciągu kilku godzin od założenia zarejestrowało się dziesięć kobiet. Po tygodniu było ich już czterdzieści. Każda miała problem z dziećmi swojego faceta – tymi z innego małżeństwa albo związku. Każda także czuła się zagubiona, a większość z nich szczerze nienawidziła tych dzieciaków. Okazało się, że rozmowa wiele daje. Potem przyszedł pomysł na spotkania i tak oto od ośmiu lat spotykamy się tutaj. Takie same grupy powstały w Warszawie, Poznaniu i we Wrocławiu. Raz do roku robimy sobie taki zjazd, dla chętnych, połączony z warsztatami terapeutycznymi. Zapraszamy psychologów i pedagogów. No, to tyle tytułem wstępu. Pora na rundkę. Jeśli nowe osoby nie chcą mówić, to nie muszą, ale fajnie byłoby się przedstawić. Kaśka, zaczniesz?

Kaśka, postawna kobieta o lekko zamglonych oczach, miała dosyć monotonny głos, ale i tak wszystkie spojrzenia skierowały się na nią, by uważnie wysłuchać, co chciała powiedzieć.

– Cześć, jestem Kasia, jak już Julia powiedziała. Mam trzydzieści osiem lat. Spokojnie – uśmiechnęła się do Anity – nie trzeba podawać wieku. Na co dzień jestem żoną, mam jedno dziecko z mojego małżeństwa, ale mąż ma jeszcze córkę z pierwszego. Dziewczyna skończyła czternaście lat, przyjeżdża na weekendy i muszę wam powiedzieć, że jestem wykończona. Ta smarkula przechodzi samą siebie. W sobotę zrobiła burdel w kuchni. Udaje wegankę, choć wiem, że u matki na pewno je mięso. Ale u nas nie tyka niczego, co ugotuję, i ciągle bałagani, przygotowując sobie jakieś cholerne kanapki z razowego pieczywa i pasztetu warzywnego. Zwróciłam jej uwagę, a wtedy od razu poszła do ojca, żeby się poskarżyć. Wieczorem gdzieś wyszła, nic nam nie mówiąc. Mąż szukał jej jakiś czas, a jak już znalazł, to go zwyzywała, że po co robi aferę i że ona jest już dorosła. Ale w niedzielę był lepszy cyrk. Oświadczyła, że u nas w domu nie ma żadnej zdrowej żywności, więc specjalnie pojechaliśmy wszyscy do marketu, żeby kupować jarmuż, kwinoę, tłoczone na zimno oleje i inne dziwactwa. Wydaliśmy dwieście złotych! Serio! Wiecie, nam się jakoś super nie przelewa, zwłaszcza że mąż płaci alimenty, a święta kosztowały majątek. A teraz ta mała manipulantka jeszcze nadszarpnęła budżet.

Kasia skończyła, a wśród pozostałych kobiet zapanowało poruszenie. Każda bardzo emocjonalnie komentowała usłyszaną historię, dodając do tego: „u mnie w domu”. Wreszcie musiała wkroczyć do akcji Julia, która poprosiła o ciszę.

– Na gorące rozmowy będzie jeszcze chwila, ale teraz pozwólmy się przedstawić nowej koleżance. Powiesz nam kilka słów o sobie? Nie musisz od razu opowiadać wszystkiego. – Posłała Anicie serdeczny uśmiech.

Wiedziała, że pierwsze słowa na spotkaniu potrafią zakleszczyć się w krtani. Pamiętała swoje początki, kiedy na dzień dobry wybuchnęła niepohamowanym łkaniem.

Anita westchnęła i właśnie otworzyła usta, by wypowiedzieć pierwsze słowa, gdy rozproszył ją niespodziewany odgłos. Ktoś nacisnął na klamkę. Wlepiła wzrok w postać, która weszła po cichu do pokoju i gorączkowo rozglądała się w poszukiwaniu wolnego krzesła. Stała przed nimi kopia Cameron Diaz – szczupła, wysoka blondynka o wydatnych kościach policzkowych i wściekle błękitnych oczach. Była świetnie ubrana. Anita dobrze wiedziała, że te luźne dżinsy i kaszmirowy sweter w kolorze pudrowego różu kosztowały małą fortunę.

Spojrzenia ich obu w końcu się spotkały. I natychmiast nastąpiła eksplozja.

Julia, która zdążyła przywołać na twarz uśmiech, zastygła. Coś się wydarzyło. Te dwie się znały. I chyba wcale nie chciały się spotkać. Obydwie zamarły, wpatrując się w siebie zdumionym wzrokiem. Anita otworzyła usta, a nowo przybyła mocno je zacisnęła.

Obezwładniająca cisza udzieliła się wszystkim. Blondynka ewidentnie walczyła z myślami. Chciała uciec, ale jednocześnie pragnęła zostać. W końcu jej twarz spochmurniała, w oczach rozbłysła zawziętość. Na ten widok Julia odzyskała głos.

– Cześć. Usiądziesz?

Blondynka pokiwała głową. Unikała spojrzenia Anity, jakby ta nagle wyparowała z pomieszczenia. Julia poczuła ukłucie niepokoju. Mogła jedynie się domyślać, że te dwie kobiety bardzo się nie lubią, ale nie chciała pozwolić, by ich konflikt zepsuł atmosferę w grupie. Postanowiła bacznie je obserwować, by mieć jakąś kontrolę nad tym, co może się wydarzyć. A zapowiadało się na burzę z piorunami.

– Przerwałyśmy ci. – Spojrzała na Anitę. Dziewczyna założyła ręce na piersi. Przypominała rozjuszoną pacjentkę, która już od kilku godzin czeka na wizytę u lekarza.

– Mam na imię Anita – zaczęła mocnym głosem. – Ale dzisiaj nie chcę opowiadać o sobie. Na razie posłucham, jeżeli można.

Julia zerknęła na blondynkę, która dyskretnie rozglądała się po sali, nadal ignorując Anitę.

– A ty?

– Mam na imię Nadia. I jeśli można, skorzystam z tego samego przywileju.

– Oczywiście. Mamy czas.

 

Przez kolejne sto dwadzieścia minut Anita i Na­dia starały się wsłuchiwać w opowieści innych kobiet. Bezskutecznie. Ich myśli były bardzo podobne.

Ona tu jest.

Jest w związku podobnym do mojego. Ma ten sam problem.

Moja siostra, której nie chcę znać, znalazła się akurat tutaj. Dlaczego to ja mam się wycofać?

Po moim trupie!

 

PRZYPŁYW

 

Rozdział 1

Maj 2010, Kraków

NADIA

Spotkały się nad grobem. Śmierć to zawsze zaproszenie, które trudno odrzucić.

Emil Babnik zmarł na raka w wieku sześćdziesięciu ośmiu lat. Od momentu zdiagnozowania choroby do jego śmierci upłynęły zaledwie dwa miesiące. Choć sam był lekarzem, nie pomogło mu to wygrać z nowotworem. Jako że był internistą, przyjmującym w wielu krakowskich przychodniach, na pogrzebie zgromadził się prawdziwy tłum. Ponad sto osób zasiadło w kaplicy, by zapłakać nad człowiekiem, który leczył i imponował mocnym charakterem. Zostawił na tym świecie żonę, Martę, oraz dwie córki – Nadię i Anitę.

Nadia była z matką już od trzech dni. I od trzech dni powtarzała sama sobie, że jeszcze chwilę wytrzyma. Rankiem, stojąc przed lustrem w łazience, brała głębokie oddechy i mówiła szeptem do swojego odbicia:

– Za chwilę wrócisz do siebie. Potem będzie lepiej. Lepiej, przecież wiesz.

Otworzyła oczy i spojrzała na szczupłą blondynkę w lustrze. Nie wyglądała na smutną, a jedynie na bardzo zmęczoną. I właśnie w tym tkwił problem. Choć bardzo tego pragnęła, nie czuła żalu po stracie ojca. Przywoływała go, usiłowała zapłakać, lecz bezskutecznie.

To przez zimny chów. Moi rodzice zawsze wyglądali jak posągi. Nie okazywali emocji. To dlatego – tłumaczyła sobie w myślach. Wiedziała, że to małe oszustwo względem niej samej. Czy na pewno nie okazywała emocji? A może po prostu żadnych emocji nie było? Ojciec żył, a teraz nie żyje. Taka kolej rzeczy. Nigdy nie był jej szczególnie bliski. W ciągu ostatnich tygodni nawet jego stan nie sprawił, że chciała przyjeżdżać do domu.

Z matką czuła się bardziej związana. Ta więź, choć silniejsza i głębsza, miała jednak wiele cieni. Marta była surowa i wymagająca. Zawsze tak samo krytyczna i niewzruszona. Obdarzona słabym poczuciem humoru. I kijem w dupie, jak mawiała pewna osoba z rodziny. A jednak Nadia chciała ją wspierać przed pogrzebem i pomóc w przygotowaniach. W przeciwieństwie do swojej siostry, która nadal nie potwierdziła, czy w ogóle się pojawi. Anita miała to gdzieś, a Nadia czuła się w obowiązku, by odgrywać rolę córki. Czasem wyobrażała sobie, co by było, gdyby wybrała drogę Anity.

Siostra uciekła z domu w wieku czternastu lat. Choć „ucieczka” to może zbyt mocne słowo: Anita po prostu oświadczyła, że się wyprowadza. Zrobiła to tuż po największym numerze, jaki wywinęła, tym, o którym cała rodzina wolała jak najszybciej zapomnieć.

Bezczelna, zadziorna, pyskata, uparta i głupia – taką Anitę zapamiętała Nadia. Ostatni raz widziała ją trzy lata temu, na innym pogrzebie. Zmarła Renata, siostra Marty. Jedyna osoba, z którą Anita chciała mieć kontakt. Dlatego przyjechała na pogrzeb. Z ojcem kontaktu mieć nie chciała, więc Nadia nadal nie wiedziała, czy w ogóle będzie musiała znosić dzisiaj siostrę.

W głębi duszy czuła jednak, że nieobecność Anity byłaby całkowitym pogrzebaniem ich więzi. Czy tego właśnie pragnęła?

*

– Nadia? – usłyszała z dołu.

W twardym głosie Marty nie czuło się cierpienia, choć Nadia wiedziała, że mamie jest ciężko. Byli z ojcem bardzo do siebie podobni. Ten sam styl życia lekarzy (matka wciąż praktykowała jako pediatra), ten sam światopogląd, ta sama surowość. A teraz nagle go zabrakło. Marta nie będzie miała z kim w milczeniu czytać gazety przy śniadaniu lub pójść na konferencję medyczną. Tylko o samotne noce matki nie musiała się martwić – od narodzin Anity rodzice i tak mieli osobne sypialnie. W nowym domu, który zdążyli kupić wspólnie, podtrzymali tę tradycję.

Nadia od początku go nie lubiła. Choć mieszkanie, w którym spędziła dzieciństwo, również nie zajmowało w jej sercu szczególnego miejsca, ten dom kojarzył jej się z chłodem i dystansem, jaki okazywali rodzice przez całe ich życie.

Na świecie istniały obecnie dwa miejsca, które mogłaby nazwać domem. Pierwsze to oczywiście jej włas­ne mieszkanie. Azyl, na który zapracowała w pocie czoła. Drugim od wielu lat był mały domek, usytuowany tuż przy nadmorskiej plaży. Parterowy, niepozorny, choć w środku wyjątkowo przytulny. Ale najbardziej kochała w nim widok na morze. Wystarczyło na nie spojrzeć, by zapomnieć o kłótniach z siostrą i uwagach rodziców. To miejsce dawało jej spokój i wyobrażała sobie, że kiedyś zamieszka na stałe w Pustkowie. W tej niewielkiej miejscowości na Pomorzu Zachodnim spędzali niemal wszystkie wakacje. Oczywiście Nadia i Anita pozostawały pod opieką ciotki Renaty, bo Marta i Emil nie mogli wziąć tak długich urlopów z przychodni. Poza tym, lubili Pustkowo, ale tylko przez kilka dni. Lepiej się czuli w Krakowie.

Domek nad morzem został wybudowany przez rodziców ojca i właśnie stracił właściciela. Dziadkowie nie żyli już od dawna, matka nigdy nie została wpisana jako współwłaścicielka. A więc, o zgrozo, ojciec musiał uwzględnić go w testamencie, zapisać komuś w spadku. Czy właśnie jej? Przecież wiedział, ile dla niej znaczy to miejsce. I pamiętał, że Anita zawsze się buntowała przeciwko wakacjom w takiej zatęchłej dziurze. „Morze i plaża?! A co mnie to obchodzi! Tam NIC NIE MA! Chcę zostać w mieście!”. Oczywiście nigdy nie została. Zamiast tego znakomicie grała rolę uciążliwej, młodszej siostry, która marudziła od wstania z łóżka aż po zmierzch, a od dwunastego roku życia potrafiła sama pojechać do pobliskiego Pobierowa, gdzie spędzała bez opieki całe dnie.

– Już idę! – odkrzyknęła matce Nadia, ocierając twarz ręcznikiem. Ciekawiło ją, co Marta będzie robiła sama w piętrowym domu, bez ojca. Po co w ogóle kupowali tak dużą nieruchomość, skoro dzieci były dorosłe?

*

Pogrzeb miał się zacząć o trzynastej. W samo południe Nadia i Marta udały się do kaplicy, by dopilnować ostatnich ziemskich spraw zmarłego i udawać, że modlą się nad trumną. Nie były praktykującymi katoliczkami, ich wiara sprowadzała się do obchodzenia Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Uczestnictwo we mszy żałobnej również stanowiło dla obu kulturowy obrządek.

Nadia włożyła skromną, czarną sukienkę za kolano. Matka ubrała się podobnie, dokładając do tego gustowny kapelusz i rękawiczki. Wsiadły do taksówki, a po drodze pozwoliły sobie na milczenie.

Dopiero wysiadając, Marta rzuciła krótko:

– Będzie Anita. Korzystając z okazji, umówiłam nas na siedemnastą do prawnika.

– Od razu po stypie? – Nadia nie zdołała ukryć nuty oburzenia. Liczyła, że po stypie natychmiast wróci do siebie.

– Chyba nie sądzisz, że ta impreza – matka wymówiła to ostatnie słowo drwiącym tonem – potrwa dłużej? Anicie nie będzie się chciało jechać dwa razy, więc od razu załatwimy sprawę testamentu.

Nadia westchnęła. Matka mówiła o swojej młodszej córce, jakby były normalną rodziną. Co za różnica, czy Anicie chciało się przyjeżdżać, czy nie? Przecież ona również liczyła na coś po ojcu. Zawsze była łasa na pieniądze. I chytra.

W kaplicy zaczynało się już robić tłoczno. Na widok wdowy i córki zgromadzeni z szacunkiem kiwali głowami. Nadia rozglądała się dyskretnie, szukając wzrokiem siostry, ale bezskutecznie. Jeśli tamta rzeczywiście się zjawiła, nie zechciała zaszczycić ich swoją obecnością w ławce przeznaczonej dla najbliższej rodziny.

Nadia słusznie przypuszczała, że spotkają się dopiero nad grobem.

 

Rozdział 2

Maj 2010, Kraków

ANITA

Stanęła tuż przy drzwiach kaplicy, udając niewidzialną. Nikt jej nie rozpoznał, nie zerkał w jej stronę zaciekawionym wzrokiem, choć w trumnie leżał jej ojciec. To nieco ją rozbawiło, bo przecież wyglądem stanowiła jego wierną kopię. W oczach wielu ludzi Emil uchodził za Włocha lub Greka. Ciemna karnacja, ciemne włosy. Marta wyglądała przy nim jak albinoska, podobnie jak Nadia przy młodszej siostrze.

Anita marzyła, by ceremonia skończyła się jak najszybciej. Gdyby nie wiadomość o testamencie, zapewne w ogóle nie pofatygowałaby się do Krakowa. Jednak matka, jak zawsze, sprytnie wszystko zaplanowała. Szach-mat. „Przyjedź na pochówek i stypę, a potem dopełnimy formalności”.

Żal po śmierci ojca? Anita miała dwadzieścia dwa lata i widocznie było to za mało, by nawiązać z nim więź. I wybaczyć. Jak mawiała ciotka: „Mieli ze sobą kosę”. Z matką układało jej się niewiele lepiej, ale Marta mniej wtrącała się w nie swoje sprawy. Całą uwagę skupiła na starszej córce. Głównie dlatego, że Nadia miała szansę na karierę. Przynosiła do domu świadectwo z paskiem, na którym widniało wzorowe zachowanie. Ona, Anita, ledwo przechodziła z klasy do klasy, a zachowanie zawsze miała naganne.

Teraz zaczęła się niecierpliwić. Nie spodziewała się, że w trakcie nabożeństwa będzie czas na wspominki. Co to, jakieś amerykańskie zwyczaje? Przemowy? – utyskiwała w myślach, przestępując z nogi na nogę. Na mównicy stawali kolejno jacyś obcy ludzie i opowiadali, że Emil Babnik był znakomitym lekarzem, ważnym członkiem społeczności i dobrym przyjacielem. Anita uniosła brwi. Przyjaciel? Jej stary nigdy nie miał nikogo takiego. Nie mógł wyjąć kija z dupy. Wolał robić popisówkę, udawać ważniaka, choć bycie zwyczajnym internistą tak naprawdę wcale go nie urządzało, pomyślała, wpatrując się w ołtarz. Choć czas potwornie jej się dłużył, czekała na pewien moment. I nie zawiodła się: Nadia również miała coś do powiedzenia. Wyszła na mównicę z kartką.

– Ojciec był… – Zawahała się. Anita wydała z siebie ciche szczeknięcie, co zaowocowało kilkoma spojrzeniami rzuconymi w jej stronę – wielkim autorytetem. Dla wszystkich. Chciałam być wykształcona jak on i tak mądra, jak on. Wiele ode mnie oczekiwał, ale też zawsze mnie wspierał.

Że co?! Kobieto, gardził tobą za to, że zostałaś architektem wnętrz czy jak to się tam nazywa. Nawet nie pozwolił ci urządzić swojej nowej chaty, a pewnie miałaś na to chętkę. Anita czekała, co jeszcze wymyśli jej siostra. Ją samą zaskoczyło, że choć nie utrzymywała kontaktu z rodziną, znała tyle faktów. Szkoda, że ciotka zmarła tak wcześnie. Była nieocenionym źródłem informacji. Oczywiście, nie, żeby Anita jakoś szczególnie potrzebowała wieści o rodzinie. A jednak zawsze robiła szczegółowy wywiad. Zwłaszcza na temat swojej siostry. Nie znosiła tej nadętej, upozowanej, sztywniackiej snobki. Och, jak bardzo przypominała matkę: ta sama nieznośna elegancja, chodząca inteligencja.

– Cieszy mnie jednak, że zostanie w pamięci i sercach nie tylko całej rodziny, ale również swoich pacjentów.

Nadia wyglądała dobrze: jak zawsze bardzo szczupła, przykuwała wzrok. W czerni prezentowała się całkiem interesująco. Anita uśmiechnęła się nie bez złośliwości. Czy ona kogoś ma? Czy też nadal jest samotniczką i pracoholiczką, która wpędza się w stany lękowe i psychozy? Nigdy nie miała za wiele czasu na życie prywatne. Nie potrafiła być siostrą, przyjaciółką, dziewczyną ani kochanką.

Wypowiedź Nadii okazała się bardzo krótka i mało poruszająca. Wszyscy musieli uznać, że córka jest zbyt przygnębiona, by zdobyć się na więcej. Anita wiedziała jednak, że tamta po prostu więcej nie czuje.

 

W końcu orszak żałobny ruszył na cmentarz. Wszyscy żółwim tempem przemaszerowali do dziury w ziemi, która miała na zawsze pochłonąć ich ojca, wraz z dużą częścią wspomnień. Tym razem Anita wysunęła się naprzód. Przyszła pora, by skrzyżować wzrok z matką i siostrą.

Spotkały się nad grobem. Nie skinęły sobie głowami, nie posłały sztucznych uśmiechów.

Później wszyscy zebrali się w restauracji na stypie. Wszyscy poza Anitą. Nie miała zamiaru siedzieć z obcymi ludźmi i przyjmować kondolencji. Wolała przejść się po Krakowie. Nie bez celu. Nikt nie wiedział, że chce wrócić do miasta. Życie w Katowicach było w porządku, ale tęskniła za Krakowem. Udało jej się umówić na rozmowę kwalifikacyjną w knajpie sushi. Tuż po pogrzebie.

A później, kto wie? Może jednak ojciec nie był takim sknerą i sypnął groszem? Może dostanie jakiś mały spadek? Coś jej się od niego należało. Nawet coś więcej niż tylko marny grosz.

 

Rozdział 3

Maj 2010, Kraków

Kancelaria, która zajmowała się sprawami Babników, była imponująca. Wyglądała jak niewielki gmach sądu. Czekając w sporym holu z marmurową posadzką, Anita przejrzała się w lusterku. Teraz zdjęła przeciwsłoneczne okulary, które dawały jej wrażenie intymności. Nie chciała, by zebrani na pogrzebie zaglądali jej w oczy.

W końcu usłyszała stukot obcasów. Bardzo miarowy i zdecydowany. To musiały być one.

– Dzień dobry, Anito – usłyszała głos matki, odbijający się echem.

Marta zawsze witała się z córkami chłodnym „dzień dobry”. Nigdy nie zdrabniała ich imion. W e-mailach i SMS-ach dopisywała na końcu: „kłaniam się”. Ta drobna rzecz doprowadzała Anitę do szału.

– Dzień dobry, matko – odparła sucho.

Mogłaby przysiąc, że zobaczyła cień uśmiechu na ustach Nadii. A może to tylko złudzenie?

– Chodźmy. Jest już późno, nie traćmy cennego czasu mecenasa.

Atmosfera była napięta. Nadia zastanawiała się, czy Marta zna treść testamentu. Czy wie, jak bardzo jej zależy na nadmorskim domku? Czy ojciec zapisał go właśnie jej? Całe szczęście, że mecenas rzeczywiście nie lubił marnotrawić czasu. Bez zbędnych wstępów przystąpił do odczytania dokumentu.

Rzeczy osobiste, kolekcje oraz środki pieniężne zapisał Marcie. Anita zaklęła w duchu. Skąpy nawet po śmierci. Drań, pomyślała.

Dom w Pustkowie został przekazany córkom, Na­dii oraz Anicie. Otrzymały pełne prawo do nieruchomości i mogły z nią zrobić, co chciały.

Nadia niemal poczuła, jak ojciec wymierza jej zza grobu siarczysty policzek. A więc to tak – miała teraz negocjować z Anitą prawa do miejsca, które kocha najbardziej na świecie?

Anita zacisnęła wargi. Mało ją obchodził mały domek nad morzem, ale jego sprzedaż oznaczała zastrzyk dużej gotówki. Może nawet nie musiałaby pracować jako kelnerka. Nie widziała również żadnego powodu, by oddawać cokolwiek siostrze, tak po prostu.

Twarz Marty pozostała kamienna. Nic nie mogło jej wzruszyć.

 

Gdy już opuściły gabinet prawnika, Nadia postanowiła kuć żelazo, póki gorące. Złapała siostrę za łokieć.

– Anita – szepnęła. – Musimy porozmawiać.

– Chcesz gadać?

– Nie udawaj idiotki. Trzeba porozmawiać o domku. Słyszałaś przecież! Jest nasz.

– I w tym problem. – Anita wydęła wargi. – Co ty sobie myślisz? Że tak łatwo ci ze mną pójdzie?

– Spłacę cię. Odkupię twoją połowę i będziesz zadowolona.

Anita zmrużyła oczy, szykując się do ataku.

– Ale ja nie chcę swojej części. To jednorazowa kasa, która szybko się skończy. Ten domek można wynajmować! Jest ładny, zadbany, tuż przy plaży. Masz mnie za naiwną? To inwestycja na całe życie!

– A więc już sobie wszystko wyliczyłaś, tak? Zjawiasz się znikąd i z miejsca, które tak wiele dla mnie znaczy, chcesz zrobić kwaterę dla turystów? – Nadia pokręciła głową; nie potrafiła inaczej okazać oburzenia. Krew burzyła się w niej od kilku minut, odkąd tylko spojrzała siostrze w oczy. Mała, perfidna, podstępna żmija.

– Wyliczyłam? Mam do tego domku takie samo prawo jak ty! I chcę z niego czerpać wymierne korzyści. A poza tym, to nie jest czas na takie rozmowy.

Zbiegła po schodach i minęła Martę, która nie miała zamiaru jej zatrzymywać. Odprowadziła młodszą córkę wzrokiem, przytrzymując drzwi taksówki.

– Jedziesz ze mną, Nadio?

– Co? Ja? – Nadia z trudem skupiła się na matce. Rzeczywiście, kilka chwil wcześniej zadeklarowała się, że dzisiejszą noc spędzi z Martą w domu. Na wszelki wypadek, gdyby nagle przyszła fala załamania. – Nie. Wracam do siebie. – Pokręciła głową. Starcie z siostrą ją wyczerpało.

– Zatem do zobaczenia.

Marta wsiadła do taksówki i odjechała, zostawiając Nadię samą przed gmachem kancelarii. Na pierwsze łzy nie trzeba było długo czekać. Nadia przysiadła na schodach, ogarnięta rozpaczą i brakiem nadziei.

Jej mała, głupia siostra. Zachłanna i pozbawiona współczucia. Próbowała wzbudzić w sobie nienawiść do niej, ale czuła tylko żal i litość.

 

Rozdział 4

Kraków, 1996

NADIA

Nigdzie nie idę.

– Właśnie, że idziesz, Nadio. Za pięć minut widzę cię ubraną, w salonie. – Marta nie znosiła sprzeciwu i ignorowała zdanie córki.

– Nie idę! Muszę… muszę się uczyć!

Nadia chwyciła się kurczowo blatu biurka, jakby matka miała ją wyprowadzić z pokoju. Nie było jednak takiej konieczności. Rodzice nie musieli podnosić głosu ani używać siły, by uzyskać posłuch.

– Nadio, przekraczasz wszelkie granice. Przestań się zapierać. To dobra specjalistka, pomoże ci.

– Ale w czym?

Nadia rozpłakała się gwałtownie. Kątem oka zauważyła, że Anita weszła do jej pokoju, mijając się z matką w progu. Wścibska skarżypyta znów doniosła rodzicom, że siostra wyrzuciła kanapki. Miały stanowić jej skromne śniadanie, ale Nadia nie mogła ich zjeść. A i tak były to zaledwie dwie małe kromki pieczywa.

– Jesteś chuda i obrzydliwa – wypaliła Anita.

Jak na ośmiolatkę przystało, była szczera i bezczelna. Na sam dźwięk jej głosu Nadia miała ochotę ją zamordować.

– Zamknij się, ty mała szujo. I wynoś się z mojego pokoju.

– Nie.

– JUŻ!

Anita uśmiechnęła się paskudnie i usiadła na łóżku. Rozkoszowała się momentem, w którym rodzice skupiają się na Nadii, a jej dają święty spokój. Wiedziała, że to potrwa tylko chwilę, ale i tak czuła się cudownie. Jej siostra miała szesnaście lat, była wysoka, a ważyła niecałe czterdzieści kilogramów. Wyglądała jak parodia nastolatki. Skrzyżowanie kościotrupa ze strachem na wróble.

Nadia chorowała na anoreksję od czternastego roku życia, ale w ostatnich miesiącach było tak źle, że Marta i Emil musieli zabrać córkę ze szkoły. Swoim wyglądem budziła szok i przerażenie. Rodzice, choć jako lekarze znali problem od podszewki, nie mieli zamiaru rozgłaszać sprawy. Od pół roku ukrywali Nadię w domu, nie pozwalali na odwiedziny nawet znajomym czy kolegom z klasy. Jedynymi osobami, które widywała, byli prywatni nauczyciele i terapeuci. Ci ostatni nie potrafili sobie z nią poradzić. Z żadnym nie mogła nawiązać więzi.

– Tego typu schorzenia, Nadio, to wyłącznie kwestia twojej psychiki – komentował Emil. – A ja nie mogę zrozumieć, dlaczego jesteś słaba. Masz wszystko, czego potrzebuje dziewczyna w twoim wieku. Świetnie się uczysz, nie przechodzisz żadnych traum, masz idealny dom. Więc o co chodzi? Czego ci nie daliśmy, że to się dzieje?

Nadia nie znała odpowiedzi. Wiedziała jedynie, że jedzenie jest jej wrogiem. Kiedy o tym zapominała, wystarczyło zerknąć w lustro. Ciągle była za gruba, a chudnięcie sprawiało jej dziwną ulgę.

– Ojciec ma rację. Wiele dla was poświęciliśmy. Ojciec chciał pracować w szpitalu, ale wybrał inną drogę, żebyście mogły mieć normalny dom. I co? Obydwie stwarzacie problemy. Zapewne kiedyś, gdy urodzicie własne dzieci, zobaczycie, jaka to męka. I jak to jest, kiedy za wasz trud nie dostajecie nawet wdzięczności.

Słowa Marty nie były zaskakujące. Podobne opinie wygłaszała kilka razy w tygodniu. Nie ukrywała, że macierzyństwo w pewnym sensie okazało się dla niej rozczarowaniem. Dopóki Nadia nie chorowała, sprawy miały się lepiej, córka była prymuską i rokowała wspaniale. Anoreksja obróciła wszystkie plany w gruzy.

 

Anita nie miała zamiaru żałować siostry. Przyzwyczaiła się już do jej dziwactwa. Nadia była okropna, nie dało się z nią przyjaźnić, a teraz robiła się coraz chudsza. I chciała zniknąć. Zostawić dom, ją, rodziców, wyparować. To najbardziej wkurzało Anitę. Bezczelna próba ucieczki, poprzez którą miała pozostać sama z rodzicami. A wtedy Marta i Emil już w ogóle nie dadzą jej spokoju. Będą ją gonić na lekcje po lekcjach, choć dopiero zaczęła szkołę. Będą zaglądać do jej rzeczy, nie pozwolą jej się garbić, dłubać w nosie ani oglądać telewizji. Na czas swojej nieobecności zapewne zatrudnią jakąś okropną opiekunkę, która będzie równie surowa, jak oni.

Wyciągnęła z szafki nocnej czasopismo.

– Odłóż to – warknęła Nadia, zdejmując dres. Anita tylko lekko uniosła oczy, zerkając na nogi siostry, niewiele szersze w łydkach od jej nadgarstków.

– ZOSTAW, powiedziałam! – Nadia zaczęła się trząść z wściekłości.

– Odwal się! – odkrzyknęła Anita. – Twoje nudne gazety ze zdjęciami jakichś domów gówno mnie obchodzą!

– A ty gówno obchodzisz mnie. Wynoś się!

Anita zwinęła gazetę w rulon i rzuciła ją na biurko.

– Chuda idiotka. Możesz iść do kolejnego psychola, ale to i tak nic nie da.

W końcu uznała, że może już odpuścić dręczenie siostry. Wybiegła z pokoju, nie odmawiając sobie przyjemności trzaśnięcia drzwiami.

Nadia została sama. Zauważyła, że kolejna para dżinsów zaczyna być za luźna, wyjęła więc z biurka pokaźną agrafkę. Wolała spinać je w pasie, niż znów prosić matkę o nowe spodnie.

Marta czekała w salonie, gotowa do wyjścia. Ojciec, jak przypuszczała Nadia, siedział już w samochodzie. Obydwoje byli po pracy, zmęczeni nadmiarem pacjentów, a wożenie córki do kolejnego terapeuty na pewno nie należało do przyjemności.

Wsiadły do samochodu. Marta z przodu, ona z tyłu.

– Ta kobieta niedawno wróciła ze Stanów. Ma spore doświadczenie w pracy z takimi jak ty. Podobno w Ameryce anoreksja to częsty problem. W Polsce, jak widać, nie – wycedził Emil, włączając silnik. – W każdym razie, jeżeli ją odrzucisz, to ja rozkładam ręce.

Nadia nie odpowiedziała. Wiedziała doskonale, że nie będzie rozmawiać z kimś, kto nie chce jej zrozumieć. Jak dotąd wszyscy terapeuci, do których musiała chodzić, byli z kręgu znajomych jej rodziców. Mówili o tym na wstępie, czym natychmiast przekreślali szanse na nawiązanie kontaktu. Ani jej się śniło zwierzać komuś, kto może wszystko powtórzyć Marcie lub Emilowi.

Ku jej zaskoczeniu, gabinet nie znajdował się ani w szpitalu, ani w przychodni. Najwyraźniej specjalistka przyjmowała w mieszkaniu.

– Wejdę sama – oświadczyła stanowczo Nadia.

– Jak uważasz. Będziemy czekać w tym samym miejscu, za godzinę. Emil, czy tej kobiety nie stać na normalny gabinet? – rzuciła matka, zerkając z pogardą na drzwi klatki schodowej.

– Nie wiem, ale do nikogo więcej nie dostałem namiarów.

Nadia trzasnęła drzwiami, odcinając się od ich dyskusji. Wszystko wskazywało na to, że jej rodzice nie znali osobiście „tej kobiety”. Nabrała stuprocentowej pewności, że ma rację, kiedy terapeutka otworzyła drzwi.

Jej oczom ukazała się szczupła, młoda brunetka o krótkich, fikuśnie zaczesanych włosach. Jednak to nie fryzura robiła największe wrażenie. Na jej przedramieniu widniał duży, barwny tatuaż. Przedstawiał ognistego ptaka, feniksa. Ten widok był tak paraliżujący, że Nadia zapomniała o dobrych manierach.

– Cześć, wejdź, proszę. Mam na imię Kornelia. Możesz mi mówić Nela.

Po prostu zbaraniała. Serio? Ta kobieta jest terapeutką? Spojrzała Neli prosto w oczy. Były duże, ciemne i jednocześnie pogodne. Piętro niżej, na nosie, połyskiwał srebrzysty kolczyk.

– Nie bój się, zapraszam.

Wprowadziła ją do mieszkania, które zaczynało się aneksem kuchennym i niewielkim salonem.

– Zapraszam do pokoju obok. To mój tymczasowy gabinet. Wróciłam przed miesiącem i wciąż szukam jakiegoś innego miejsca. Ale kto wie, może jednak zostanę tutaj.

W niewielkim pomieszczeniu znajdowały się dwa fotele, niski stolik, lampa podłogowa i zielony kwiat w doniczce. To wystarczyło, by atmosfera była przyjemna. Nadia usiadła, czując się, jakby odwiedzała koleżankę ze szkoły.

– Moi rodzice nigdy pani nie widzieli, prawda?

– Prawda. A co, myślisz, że inaczej nie powierzyliby mi ciebie na całą godzinę?

Nadia uśmiechnęła się pod nosem. Wyobraziła sobie minę matki na widok ognistego ptaka, odradzającego się z popiołów.

– Myślę, że uciekliby z krzykiem – zachichotała.

Nela roześmiała się radośnie. Była bardzo swobodna. Miała na sobie dżinsy i koszulę w kratę. Wyglądała jak uczennica liceum, a nie poważna terapeutka.

– No cóż, nie każdemu podoba się mój styl. Ale wiesz, na świecie są różni ludzie.

– No właśnie. A pani była w Ameryce.

Nela pokiwała głową.

– Tak, przez dwa lata. Pojechałam, bo mogłam tam ukończyć kurs i pracować z osobami cierpiącymi na różne zaburzenia odżywiania.

– Różne?

– Anoreksja, bulimia albo chorobliwa otyłość. Lista jest dłuższa.

– Straszne. – Nadia posmutniała.

– Ludzkie… Całe szczęście, że kiedy tam byłam, naprawdę wielu osobom udało się wygrać z chorobą. I właśnie to jest budujące: to nie jest nieodwracalna przypadłość.

Nadia pozwoliła sobie na lekki grymas.

– A jacy są Amerykanie?

– Och, bardzo różni. I bardzo na luzie. Kochają hamburgery. – Nela się zaśmiała. – Mają tłustą kuchnię. Ale na pewno kiedyś tam wrócę. Stany to wielki kraj, a ja widziałam tylko mały kawałek.

– Ja marzę o Nowym Jorku. Bardzo. Tam powstają superprojekty.

– Projekty czego? – Nela nadal miała pogodną twarz. Ta rozmowa przypominała raczej towarzyską pogawędkę i Nadia w końcu się rozluźniła.

– Wnętrz. To coś, co bardzo mi się podoba. Zbieram magazyny wnętrzarskie. Zrobiłam już nawet kilka projektów. To takie moje pomysły, jak zmieniłabym nasze mieszkanie.

– Super! Pokażesz mi je następnym razem?

– Serio? Ale… po co to pani?

– Po prostu jestem bardzo ciekawa. Taka młoda dziewczyna ma niezwykłą pasję… A co na to mówią twoi rodzice?

– Rodzice… – Nadia pozwoliła sobie na westchnienie. – Tata mówi, że mam nie cudować i zainteresować się czymś poważniejszym, na przykład architekturą. A mama uważa, że to tylko przejściowe zainteresowanie.

– A ty jak uważasz?

– Chcę być projektantką wnętrz. Ale w Polsce to nie jest popularne.

– I dobrze! – oświadczyła Nela. – Kiedy już będziesz pełnoletnia, wtedy zacznie być duże zapotrzebowanie na takie usługi. Uwierz mi, za granicą to już jest bardzo trendy.

– Och! – Nadia uśmiechnęła się promiennie.

Nie śmiała marzyć o realizacji tak odważnych wizji. I jeszcze nikt jej nie powiedział, że to w ogóle możliwe. Odkąd nie chodziła do szkoły, nie miała z kim pogadać. Zresztą w szkole też nie było różowo. Straciła wielu przyjaciół i mogła się odezwać jedynie do kilku koleżanek. W domu nie znalazła żadnego sojusznika. Anita przypominała zbuntowaną tygrysicę i nie nadawała się na przyjaciółkę, a rodzice byli krytyczni i zdystansowani. Zależało im wyłącznie na jej dobrym wykształceniu i zdrowiu.

– W takim razie jesteśmy umówione.

Godzina terapii minęła tak szybko, że Nadia nie miała czasu w pełni nacieszyć się spotkaniem. Ktoś nareszcie z nią rozmawiał. I to wcale nie o tym, że nie mogła jeść.

– Nie powiem rodzicom, że pani ma tatuaż. Tak będzie lepiej.

Nela roześmiała się, otwierając drzwi.

– Dzięki. Ale kiedyś na pewno ich poznam.

– Nie! Nie chcę. Oni… oni nie mogą mieć z tym nic wspólnego. To znaczy, z moim leczeniem.

Terapeutka pokiwała głową, pokazując, że dobrze to rozumie.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI